- Opowiadanie: dorjee - Dobra zmiana

Dobra zmiana

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Dobra zmiana

Na ulicy Leśnej wpadam w gówno. Cuchnące, gęste psie gówno. Lenka oczywiście merda radośnie ogonem, patrząc jak się wściekam i zapamiętale szoruję podeszwą buta po krawężniku i trawie. Wiem, że to na nic, bo gówno wlazło głęboko w rowki bieżnika i będę musiał odbyć resztę spaceru z świadomością, że niosę na podeszwie odchody jakiegoś labradora czy wilczura. Potem zapewne zapomnę umyć but i smrodek rozejdzie się po całym mieszkaniu. Może nawet jakiś fragment wykruszy się i wypadnie na chodniczek w przedpokoju. Jak ja tego nie znoszę. Za każdym razem, kiedy mi się to przydarza, życzę z całego serca bezmyślnym właścicielom, żeby gówno ich pupila zmaterializowało się im na stole kuchennym albo poduszce. Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie bezwstydnie odwracają wzrok, gdy ich pudle, charty, pekińczyki i kundle załatwiają się na trawie lub chodniku i nie obchodzi ich, że ktoś, ba, może nawet oni sami następnym razem w nie wdepną.

Lenka ciągnie za smycz i nie pozwala mi dalej rozpamiętywać tej małej katastrofy. Sama zapewne uważa to za dziwne i nienaturalne, że za każdym razem, gdy zostawia swoje brązowe klocki na trawie, ja wyciągam z kieszeni małą plastikową torebkę i z namaszczeniem jej odchody zbieram, a potem niosę, aż dotrę w końcu do jakiegoś kosza na śmieci. Teraz mnie ponagla, jakby mówiła „Szybciej, szybciej! Tam za zrujnowanym domem na Polnej, na pewno przyczaił się jakiś kot. Ruszaj się!”. Okej, Lenka, idziemy, idziemy, piesku. Jest zimno i wietrznie. Ścieżki rozmiękły od deszczu, który lał przez całą noc. Listopad. W wiadomościach słyszałem, że z powodu niezwykłej aktywności słońca dzisiejszego wieczoru będzie można na północy kraju zaobserwować zorzę polarną, ale przy tej pogodzie z pewnością nikt niczego tam nie zobaczy.

Zanim dotrzemy na Polną, musimy przejść jeszcze przez mały skwer na Żytniej. Nie przepadam za tym miejscem, bo zazwyczaj po południu trafiamy tu na pana Zbyszka i jego labradora – Pikla. Pikiel to nie problem, jest trochę rozbrykany i nieposłuszny. Czasami zbyt namolny wobec Lenki, ale ona potrafi się z takimi obchodzić. Warknie, pokaże kły i Pikiel spuszcza uszy po sobie. Ale pan Zbyszek to facet, którego się już nie da ustawić. Nie chodzi nawet o to, że notorycznie nie sprząta po swoim psie (nawet jak oferuję mu torebkę, uśmiecha się tylko pobłażliwie, kręci głową i mówi, że nie będzie się zajmował psimi gównami), ale te jego namolne komentarze dotyczące polityki są nie do zniesienia. Nawet nie dlatego, że się z nim nie zgadzam, skądże znowu? Ja też nie znoszę tych durniów i tego, co robią z naszym krajem, ale sposób w jaki pan Zbyszek o tym mówi, słowa jakich używa, częstotliwość i powtarzalność tych jego zapiekłych komentarzy – od tego wszystkiego robi mi się niedobrze. Słuchając go, zaczynam sobie przypominać, że wszyscy siedzimy po pachy w gównie znacznie gorszym od tego, w które co jakiś czas wdeptuję na spacerach z Lenką.

– Dzień dobry, panie Tomku! – krzyczy z daleka. Jego ochrypły od papierosów głos przyprawia mnie o dreszcze. – Co dobrego?

Tak, zawsze zaczyna się od „dobrego”, ale oczywiście panu Zbyszkowi nie chodzi o niczyje dobro. Chce się po prostu do kogoś przyssać jak kleszcz, wypić jego krew, a na koniec czymś zainfekować.

– A może nas spotkać jeszcze coś dobrego? – pytam, nie próbując się już nawet wymigać od rozmowy. Lenka i tak przystanęła i pozwala się obwąchiwać Piklowi. Zanim jej się to znudzi, minie kilka minut. Nie będę przecież robił scen i odciągał jej na siłę. – Stara bieda, jak to mówią. Stara bieda…

– Ale wie pan już, że wychodzimy?

– Z Unii?

– No przecież, że nie ze Stanów Zjednoczonych. Słyszał pan, że ten gnój podpisał?

– Artykuł pięćdziesiąty? Kiedy? Dzisiaj?

– A pan to jakby żył na innej planecie. Dzisiaj w samo południe. Godzinę temu. Nie oglądał telewizji? Te chujki mówią, że to wielki sukces Polski i całej Grupy Wyszehradzkiej. Kurwa ich mać. Kolejny wielki sukces. To koniec! Wie pan, że to koniec?

– Wiem, panie Zbyszku. Ale nie oglądałem. Zdrzemnąłem się. Ta pogoda tak na mnie wpływa. Tylko bym spał i spał. I ogólnie listopad…

– Tak, tak, panie Tomku. Jedenastego listopada. Wybrali sobie, kurwa, datę.

– Nie, no w pewnym sensie to logiczne… Oni tak właśnie rozumują. Niepodległość przede wszystkim…

– Jaka, kurwa, niepodległość? Zależność od wielkiego gnoja i jego świty? Od tych, panie, marionetek? A potem, kurwa, co? Zależność od Rosji? Bieda? Upadek? Wojna domowa?

Tak, wiem o wszystkim. Oglądam czasami ten ich kanał. Kanał to dobre określenie. No i widzę tę ich propagandę sukcesu. Potem słucham BBC albo jakiejś amerykańskiej stacji i wiem, co się dzieje. Wiem o premierze szykującym się do podpisania artykułu pięćdziesiątego, o pogróżkach Moskwy, o walącej się gospodarce, o podporządkowanej jednemu człowiekowi prokuraturze, o procesach, o aresztowaniach, o potępieniu ze strony całego cywilizowanego świata. Wiem, że perspektywy są fatalne, a słowo „fatalne” to tutaj cholerny eufemizm. Ale nie mam już siły, nie chcę się tym martwić. Mam to w dupie.

Lenka zaczyna powarkiwać. Pikiel kładzie po sobie uszy. Pan Zbyszek jest zbulwersowany sytuacją w kraju i moją abnegacją. Pora iść.

– Może nie będzie tak źle – mówię, choć oczywiście brzmi to idiotycznie, ale muszę mu jakoś odpowiedzieć, żeby oprzeć się o coś, odbić i zniknąć mu z pola widzenia. – A jeśli nawet będzie, to jakoś to przeżyjemy. Przeżyliśmy już nie takie rzeczy.

Pan Zbyszek patrzy na mnie i z niedowierzaniem kręci głową. Potem, zniechęcony, macha ręką i gwałtownie odciąga Pikla od Lenki.

– Chodź, piesku – mówi głośno i ostentacyjnie – nic tu po nas.

Przy zrujnowanej kamienicy Lenka rzeczywiście łapie trop. Zaczyna iść śmiesznym zygzakiem, a ja nie jestem w stanie przewidzieć, w którą stronę mnie za chwilę pociągnie. Trwa to niecałą minutę, w końcu przystaje na moment, a potem ze szczekaniem rzuca się w chaszcze za budynkiem. Robi to niespodziewanie i z taką siłą, że wyrywa mi smycz z ręki. Patrzę bezradnie, jak znika w gąszczu wyschniętych łodyg krwawnika i liści łopianu. Krzyczę: „Do mnie! Lenka, wracaj, wracaj natychmiast!” ale oczywiście bez skutku. Słyszę, jak szczeka i warczy. Biegnę za nią, przerażony myślą, że może w końcu, po wielu latach bezsilnych usiłowań, udało się jej dopaść kota i urządza sobie tam teraz krwawą jatkę. Zaczynam kuśtykać, bo niecały tydzień temu przeszedłem ostry atak rwy kulszowej, po którym lewa noga nie odzyskała jeszcze pełnej sprawności. Zapada zmierzch, do tego chwasty rosną tu tak gęsto, że trudno mi się przez nie przebić, ale słyszę Lenkę i wiem, że idę w dobrym kierunku. Nagle przestaje szczekać. Gdzie jesteś, suniu, gdzie jesteś? Co się tam stało? Zagryzłaś tego burego dachowca, który mieszkał w opuszczonym domu, a może ktoś wyrządził krzywdę tobie? Serce wali mi w piersi, kiedy w końcu przebijam się przez zielsko i staję na małej polance. Widzę ją. Siedzi kilka metrów przede mną. Odwraca łeb i patrzy na mnie, merdając ogonem. Na szczęście nic się jej nie stało, a żaden kot nie został rozszarpany na strzępy. Wtedy dostrzegam coś leżącego za nią. Coś większego niż kot. Chyba nie zagryzłaś człowieka, Lenka?! Przypadam do niej, kucam i przyglądam się znalezisku. To mężczyzna. Młodszy ode mnie, na oko czterdziestoletni. Nie rusza się. Martwy albo nieprzytomny. Czy to jeden z pijaczków, których tyle razy mijaliśmy w czasie spacerów? Nie, z pewnością nie. Ten nie ma długiej, zapuszczonej brody, skołtunionych włosów, zniszczonej twarzy. Jest zupełnie łysy, nie widzę też nawet śladu zarostu na twarzy. Nie czuć od niego alkoholu. Jego ubranie to nie cuchnące, zaszczane łachmany. Ma na sobie tylko biały podkoszulek i białe szorty. Przykładam mu dłoń do klatki piersiowej – nic nie czuję. Dotykam ręką szyi – jest! Delikatne i bardzo wolne tętno. Chyba nic mu nie jest. W każdym razie nic poważnego. Klepię go po twarzy. „Obudź się, człowieku! Hej, słyszysz mnie?” Nie widzę żadnej reakcji. Ściągam z siebie polarową kurtkę i okrywam go – na dworze jest dzisiaj nie więcej niż osiem stopni. Facet niedługo wpadnie w hipotermię i wyzionie ducha. Co robić? Pogotowie – dzwoń na pogotowie! Sięgam do kieszeni spodni, ale oczywiście nie wziąłem ze sobą telefonu. W takim razie pójdziemy po pomoc. Wstaję i chwytam smycz. Chcę ruszać, ale wtedy dłoń mężczyzny łapie mnie za łydkę. Jego oczy są otwarte i nadspodziewanie przytomne. Lśnią tajemniczo, nieco groźnie.

– Potrzebuje pan pomocy – mówię głośno i wyraźnie. Nie ruszam się, nie wyszarpuję nogi, bo wiem, że on mnie nie puści. Nie chcę szamotaniny. Nie chcę się przestraszyć. A nade wszystko nie chcę, żeby wystraszyła się Lenka. – Jest zimno i jeśli zostanie pan na dworze, wychłodzi się pan i umrze.

Żadnej reakcji. Jego ręka nadal trzyma moją łydkę w bardzo silnym uścisku. Nad wyraz silnym jak na faceta, który jeszcze chwilę temu był nieprzytomny. Jego oczy nieruchomo wpatrują się w moją twarz. Lenka też siedzi jak zamurowana – nie szczeka, nie warczy, nie próbuje ratować swego pana.

– Mogę pana gdzieś podwieźć. Jeśli ma pan dom… Jeśli jest ktoś, kto na pana czeka.

Nic. Wiatr porusza delikatnie łodygami krwawnika. Zapada listopadowy zmierzch. Oczy mężczyzny lśnią w półmroku teraz już niemal złowieszczo, choć staram się sobie wytłumaczyć, że to tylko moja wyobraźnia, że nic strasznego się tutaj nie wydarzy.

– Może w takim razie przyniosę panu chociaż jakieś swoje ubrania? Spodnie, koszulę, parę butów…

W dole coś się porusza. Bardziej to sobie wyobrażam, niż widzę. Delikatne drgnięcie krtani – mężczyzna przełyka ślinę nabiera tchu i…

– Nie-e – cedzi wolno, chrapliwie, jakby zapomniał jak artykułuje się ludzkie dźwięki. – Ni-cze-go mi nie po-o-trze-ba.

– Ale jest listopad. W nocy będą przymrozki…

– Nie trze-e-ba. Pro-szę o-odejść. Proszę mnie zo-ostawić.

Mężczyzna chyba widzi w moich oczach rezygnację, jeszcze zanim sam się do niej przyznam, bo puszcze moją nogę. Dopiero teraz, kiedy powraca krążenie, czuję, jak mocny był to uścisk. Nic tu po mnie, myślę sobie, facet nie jest pijany ani śmiertelnie chory. Pewnie wie, co robi…

Robię krok do tyłu, potem drugi. Lenka z ociąganiem rusza za mną. Najwyraźniej polubiła tego dziwoląga. Odwracam się i chcę odejść, ale wtedy słyszę głos mężczyzny.

– Pro-o-szę zabrać!

Wiem, że chodzi mu o kurtkę. Ale kurtka jest stara i wysłużona, a ja nie chcę mieć wyrzutów sumienia. Ruszam natychmiast przed siebie, ciągnąc za sobą Lenkę, która najwyraźniej zostałaby tu na noc. Za plecami słyszę jeszcze tylko jakieś pomruki: „Dzię-ę-kuję” albo „Znajdę cię”. Na jedno wychodzi. Mężczyzna jest trochę niepokojący, a ja nie mam ochoty się z nim przekomarzać. Dlatego nie zawracam. Nie spoglądam za siebie aż do samego domu.

W domu Lenka po kolacji natychmiast sadowi się na fotelu Julii. Psy mają łatwiej. Pamięć funkcjonuje u nich na innych zasadach. Pies przebywa w czasie rzeczywistym znacznie częściej niż człowiek. Dlatego zapewne Lenka nosiła żałobę po Julii znacznie krócej niż ja. Szukała jej przez miesiąc, potem zaczął jej wystarczać zapach pozostawiony na fotelu, na dywanie, na ubraniach. Ja szukam jej do tej pory, a minęły już dwa lata. Nadal mam wrażenie, że za chwilę wyjdzie z kuchni niosąc kubek zielonej herbaty dla siebie i czarnej dla mnie. Że usiądzie w fotelu i zacznie czytać. Hemingwaya, Prousta, jakiś szwedzki kryminał albo wiersze Szymborskiej. Interesowało ją wszystko. Potrafiła się zachwycić każdym głosem i odkryć w nim coś dla siebie. Za to ją najbardziej kochałem. I tego bezskutecznie próbowałem się od niej nauczyć.

Włączam na chwilę telewizor. To zły nawyk. Teraz znacznie gorszy niż kiedyś. W polskim eterze została tylko jedna telewizja. Innym odebrano koncesje, zastraszono, albo przejęto. Nie ma już niezależnych mediów. Przynajmniej oficjalnie. Prorządowe media koncentrują się dziś na wydarzeniach w Brukseli. Komentatorzy rozpływają się w pochwałach nad decyzją rządu o wypowiedzeniu Traktatu Unijnego. Z ekranu dumnie uśmiecha się do mnie premier, podpisując ostentacyjnie dużym długopisem artykuł pięćdziesiąty. Jego małe, rozbiegane oczka błyszczą tryumfalnie. To co jeszcze kilka lat temu było straszakiem opozycji, nagle stawało się rzeczywistością. Nie umiem nawet powiedzieć, jak do tego doszło. Za dużo się wtedy działo w moim prywatnym życiu, żebym miał czas przejmować się losem kraju. Rząd zmienił konstytucję mniej więcej rok po tym, jak Julia zachorowała. Nie odbyło się żadne referendum, a na demonstracje i tak nie mogłem chodzić, bo cały czas spędzałem najpierw w szpitalu, potem w hospicjum. Zresztą demonstracje zostały zdelegalizowane. Potem brutalnie stłumione.

Teraz pokazują wiwatujący tłum na Lotnisku Jana Pawła II w Warszawie. Premiera witają kwiatami i szampanem partyjni koledzy, przedstawiciele duchowieństwa oraz rozentuzjazmowane staruszki. Są też narodowcy. W swoich czarnych, żałobnych mundurach z zielonymi emblematami białej słowiańskiej potęgi. Wyłączam telewizor. Kładę się na kanapie i zasypiam.

Budzi mnie wycie syren i poszczekiwanie Lenki. Jest pobudzona i miota się po pokoju. Zawsze tak jest, gdy słyszy przejeżdżający ambulans lub straż pożarną. Tym razem słychać syreny bardzo głośno. Coś wydarzyło się w naszej okolicy. „Cicho, piesku” – mówię i głaszczę po ją grzbiecie. – „Zaraz sobie pojadą. Wszystko jest okej.” Lenka uspokaja się. Potem podchodzi do pustej miski. Spoglądam na zegarek – przespałem niemal trzy godziny. Takie drzemki nigdy mi się wcześniej nie zdarzały. Pora karmienia była ponad godzinę temu i Lenka upomina się o wieczorną porcję „Call Of The Wild” – przezent od córki z Anglii. Żeby jej wynagrodzić czekanie, polewam porcję karmy olejem z łososia. Lenka rzuca się na jedzenie i przez następnych kilka minut słychać tylko głośnie chrupanie.

Godzinę później wychodzimy na ostatnią wieczorną przechadzkę. Tym razem nie pozwalam się Lence poprowadzić w stronę bloków, nie chcę wrócić na miejsce naszego popołudniowego odkrycia. Idziemy prosto na „wybieg” czyli niewielki skwerek po drugiej stronie ulicy. To miejsce, gdzie okoliczne psy, w końcu spuszczone ze smyczy, mogą się wybiegać, obsikać kilka rachitycznych drzewek albo pobawić ze swoimi psimi kumplami.

Co do psich właścicieli, można ich podzielić na kilka kategorii. Mamy tu oczywiście wariatów pokroju Pana Zbyszka, albo tego jegomościa, którego imienia nikt nie zna, a który trzy razy dziennie wyprowadza swego rotwailera, idąc marszowym krokiem i wlokąc nieszczęsnego psa za sobą. Idzie tak główną alejką, nie oglądając się ani na psa, ani na ludzi, aż dochodzi do rosnącego mniej więcej pośrodku wybiegu dużego krzewu bzu, po czym zawraca i, znów nie rozglądając się na boki, ciągnie psa z powrotem do bloku przy Dębowej, z którego wypełzł. Poza wariatami mamy tu całą masę niedzielnych psiarzy, którzy niby to troszczą się o swoich pupili, ale tak naprawdę próbują zawsze maksymalnie skrócić spacer. Nigdy nie bawią się z psami, nie rzucają im piłeczki czy choćby patyka, nie spuszczą nawet na chwilę ze smyczy, żeby zwierzak mógł się porządnie wybiegać. Robią jedno albo, maksymalnie, dwa okrążenia wokół wybiegu, po czym zabierają psy niczym roślinki doniczkowe i szybko wracają do domu. Mamy tu też na szczęście sporą grupę świadomych właścicieli psów, czyli po prostu w miarę normalnych ludzi. Na szczęście o dziesiątej wieczorem można spotkać tylko takich. Z daleka rozpoznaję już sylwetki pani Czesi i pana Janka oraz ich psów – opasłego kundelka Dżekiego i nieco arystokratyczną, miniaturową charcicę Foczkę.

Witam się z moimi znajomymi i spuszczam Lenkę ze smyczy, a ta od razu wciąga psy do swojej ulubionej zabawy – zabiera jakiś badyl Dżekiemu, prowokując pościg. Foczka przygląda się temu z rezerwą, a potem przyłącza się do gonitwy. Gdyby nie krzewy, szybko dogoniłaby Lenką, która ma mniej doskonałe proporcje i nie jest tak szybka, ale nadrabia zwinnością. Udaje się jej przetrzymać patyk przez dobre kilka minut, zanim Foczka i Dżeki w połączonym ataku odbierają jej psi przedmiot pożądania. Zabawa się rozkręca, przez chwilę, z uśmiechami na twarzach, obserwujemy ten mały, codzienny cud – psy generujące całe mnóstwo pozytywnej energii, przez bezwarunkowe zaangażowanie się w gonitwę i my, totalnie pochłonięci obserwowaniem naszych pupili. Julia mówiła o tym „psi zen”.

– Słyszał pan te syreny? – pyta Pani Czesia. – Pojechała karetka i policja. Gdzieś niedaleko stąd.

– Tak – odpowiadam. – Wiecie co się stało?

– Nie mam pojęcia – Pan Janek, a w zasadzie Janek, bo jest o całe wieki młodszy ode mnie i Czesi, kiwa z roztargnieniem głową. Wydaje się jakiś nieobecny. – Ale to ogólnie kiepski dzień był…

– Co się stało? – pytam. – Coś nie tak z Foczką? Wydaje się być w świetnej formie.

– Nie, nie, z Foczką wszystko okej.

– Martwi się Pan tym, co się zdarzyło w Brukseli?

Janek milczy, szukając słów. W końcu odzywa się Pani Czesia:

– Paweł stracił pracę.

– Jak to? – Jestem kompletnie zaskoczony – Dlaczego?

Paweł to partner Janka. Tak, są parą gejów. Bardzo sympatyczną parą, trzeba przyznać. Niezależnie od swoich preferencji seksualnych, należą do moich ulubionych psich przyjaciół (innych chyba nie mam), więc jestem szczerze poruszony tą wiadomością.

– Dzisiaj w szkole dyrektor wziął go na rozmowę – Janek odwraca wzrok ale widzę, że jego oczy robią się bardzo szkliste. – I powiedział, że pojawiły się skargi… skargi rodziców… Mówią, że nie życzą sobie, żeby uczył ich ktoś… o takich a nie innych preferencjach i w związku z tym, dla dobra szkoły, powinien odejść. Albo zostanie zwolniony w trybie dyscyplinarnym.

– Ale chyba nie mogą tego zrobić? – pytam zbulwersowany. – Na jakiej podstawie?

– Ktoś ponoć przysłał mu nasze zdjęcie z jakiejś dyskoteki w Warszawie…

– Ale co? Robicie na nim coś… nieprzyzwoitego?

– Całujemy się.

– To rzeczywiście wbrew naturze – rzucam poirytowany. – Co by to było, gdyby wszyscy kochający się ludzie chcieli się ze sobą całować?!

– Sodoma! – przyłącza się Pani Czesia. – Sodoma i Gomora. Co potem? Będziemy się może trzymać publicznie za ręce? Przytulać na oczach niewinnych dziatek?

Janek patrzy na nas, kąciki ust unoszą mu się nieznacznie, w końcu na jego twarzy pojawia się szczery uśmiech.

– Zamierzacie się poddać? – pytam.

– A co możemy zrobić? Iść z tym do Trybunału Konstytucyjnego? Przecież dobrze wiecie, kto tam teraz rządzi. Zresztą w konstytucji nie ma ani słowa o równouprawnieniu gejów…

– A Strasburg? – podsuwa nieśmiało Pani Czesia.

– Teraz, kiedy wychodzimy z Unii? Nie, to bez sensu… Nie mamy na to sił.

– Co w takim razie zamierzacie? Przeniesiecie się gdzieś. Wrocław? Warszawa?

– Myśleliśmy raczej o zagranicy. Norwegia albo Szwecja. Jako informatyk na pewno znajdę tam pracę.

– A Paweł?

– Z czasem coś wymyśli. To zdolna bestia. Może poduczy się języka i zaczepi w szkole. Potrzebują tam pewnie nauczycieli chemii.

Robimy kilka okrążeni wokół skwerku, pozwalając psom się wybiegać. Zupełnie nie wyczuwają powagi sytuacji i szaleją w najlepsze. Foczka wraz z Lenką atakują teraz Dżekiego, który dzielnie się broni, warcząc i obnażając kły. Wiemy, że to tylko zabawa – psy nie zrobią sobie żadnej krzywdy.  Przyglądamy się temu, rozważając różne możliwe scenariusze dalszego rozwoju akcji (rozmowa z rodzicami, powiadomienie kogoś z niezależnej prasy, próba szantażu) ale żadna z nich nie wydaje się tak atrakcyjna jak ucieczka. Sam też bym tak postąpił. Kiedyś, kiedy żyła Julia i miałem jeszcze przed sobą jakąś przyszłość.

Dochodzi jedenasta. Chcemy się pożegnać, kiedy zza krzewów forsycji wyłaniają się trzy postaci. Najpierw myślimy, że to grupa nastolatków wracających z nocnej imprezy, ale idą zbyt równym, marszowym krokiem i szybko zdajemy sobie sprawę, jak bardzo się pomyliliśmy.

– Dowody proszę – mówi najstarszy z umundurowanych chłopaków. Jego twarz jest śmiertelnie poważna. Widzę, że nie powinniśmy z nimi dyskutować, ale Czesia nie wytrzymuje:

– Ale o co chodzi, proszę pana?

– Psy – odpowiada szybko nieco niższy chłopak w moro. – Psy są spuszczone ze smyczy. Nie mają kagańców.

– Przecież jest późna noc. Nie ma tu nikogo oprócz nas. A psy są łagodne…

– Tego nie wiem – odpowiada ten, sprawdzając nasze dowody. – Poza tym przepis to przepis. Pies to nieobliczalne zwierzę. Nie można mu ufać. Teraz może być łagodny, a za chwilę wpadnie w szał i kogoś pokaleczy.

Chciałbym. Chciałbym, żeby Lenka odkryła w sobie teraz bestię, zmieniła się w psa Baskerville’ów i rzuciła się temu durniowi do gardła. Ale ona, podobnie jak Foczka i Dżeki przysiadła nieopodal na zadzie i, machając od czasu do czasu ogonem, przygląda się uważnie trzem chłystkom z Miejskiej Samoobrony. 

Czesia próbuje coś jeszcze wskórać, ale kończy się to na trzech mandatach po sto złotych (tylko dlatego, że nie byliśmy wcześniej karani), które musimy uiścić w ciągu najbliższych dwóch tygodni.

Przed odejściem, jeden z umundurowanych durniów rzuca:

– Na osiedlu doszło do wypadku. Radzę iść prosto do domu.

– Co się stało? – pyta Janek, ale młodzieńcy z tajemniczymi minami odwracają się i znikają w mroku.

W nocy śpię jak zabity. Nie pamiętam snów, ale budzę się z przekonaniem, że coś mi umknęło, że zgubiłem w ciemnościach jakąś ważną informację. Czuję niepokój i wstaję z łóżka wcześniej niż zazwyczaj. W przeciwieństwie do Lenki, która ani myśli ruszyć się z posłania, chociaż zazwyczaj to ona robi mi poranną pobudkę.

Po krótkim porannym spacerze wsypuję Lence do miski suchą karmę, a sobie serwuję musli z jogurtem. Włączam lokalne wiadomości w telewizorze, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o wczorajszym wypadku. Trafiam najpierw na końcówkę felietonu wychwalającego nowe posunięcia lokalnych władz: inicjatywę ustawienia nowego pomnika w centrum miasta i zmianę nazwy ronda z „Ronda Schumana” na „Rondo Niepodległości”. Potem wysłuchuję jeszcze serii doniesień o sukcesach naszych sportowców, zbliżającym się Festiwalu Pieśni Patriotycznych oraz wkopaniu kamienia węgielnego pod nowe centrum konferencyjne przy siedzibie kurii diecezjalnej. Wyłączam dźwięk i przyglądam się Lence, która oblizuje się ze smakiem nad miską, merda ogonem, po czym truchta na swoje posłanie za lodówką i zasypia. O ósmej w telewizji rozpoczyna się skrót najświeższych wiadomości z regionu. Włączam dźwięk akurat, gdy spikerka mówi: „Na osiedlu Zielne Wzgórza, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach zginął czterdziestoletni mężczyzna. Do zdarzenia doszło wczorajszej nocy na ulicy Polnej, gdy mężczyzna przechadzał się ze swoim psem. Policja i prokuratura nie podają żadnych szczegółów ze względu na dobro śledztwa”.

Wyłączam telewizor. W głowie kłębią mi się dziesiątki myśli, a najważniejsza z nich to – kim mógł być ten mężczyzna? Pomimo tego, że w okolicach Polnej mieszka z pewnością wielu czterdziestolatków, jakiś wewnętrzny głos podpowiada mi, że to musiał być Pan Zbyszek. Nie dlatego, że mu źle życzyłem (chociaż czasami rzeczywiście tak było), tylko dlatego, że w głębi ducha uważałem go za ofiarę. Ofiarę systemu. Ofiarę swego własnego toksycznego umysłu. Ofiarę rzeczywistości, która tak go od siebie uzależniła, że nie mógłby bez tych kajdan funkcjonować ani odnaleźć się żadnym „lepszym” świecie.

Zostawiam w domu śpiącą Lenkę i idę na mały rekonesans. Oczywiście od czasu do czasu pojawia się w mojej głowie twarz mężczyzny, którego wczoraj znaleźliśmy z Lenką w czasie spaceru. Nie wyglądał na mordercę. Nie była to fizjonomia psychopaty. Chociaż czy można takie rzeczy odczytać z rysów twarzy? Całe życie wmawiałem sobie, że umiem rozpoznać niebezpiecznych wariatów, ale kiedy przyglądałem się zdjęciom seryjnych morderców i gwałcicieli, często odkrywałem, że były to zupełnie zwyczajne, czasami nawet wyglądały przyjaźnie. Oczywiście co innego znieruchomiała twarz na fotografii, migawka wyłuskana z chaosu miliarda min, światłocieni i ustawień obiektywu, a co innego trójwymiarowy obraz rozpisany na przestrzeń i czas… Tak czy inaczej nie mam do siebie pretensji o to, że nikogo nie ostrzegłem, że nie podniosłem alarmu. Do licha, przecież nawet nie wiem, czy to było morderstwo czy jakiś nieszczęśliwy wypadek.

 

Na Polnej, jakieś sto metrów od miejsca, gdzie wczoraj spotkałem Pana Zbyszka, za żółtą policyjną taśmą widzę spory tłum gapiów. Podchodzę bliżej i przyglądam się miejscu wypadku z ostatniej nocy. Policyjni technicy kończą składać sprzęt, zdejmują ochronne ubrania i odjeżdżają. Na miejscu zostaje jeszcze kilku mundurowych, którzy posypują coś piaskiem. Przebiega mnie dreszcz grozy, gdy uświadamiam sobie, że ta ciemna plama na jezdni to prawdopodobnie krew. Czyja?

„…i prawie nic z nich nie zostało” – słyszę czyjś piskliwy, podekscytowany głos w tłumie – „Mówię panu, jedna wielka masakra!” Przeszukuję wzrokiem tłum i szybko odnajduję kobietę, która sprzedaje te rewelacje grupce zaintrygowanych słuchaczy. Jest bardzo pobudzona. Ma zaczerwienioną twarz, wypłowiałe blond włosy i co chwila nerwowo zaciąga się papierosem. „Widziałam to z okna, o tam” – wskazuje na stojący nieopodal blok. – „Mieszkam na trzecim piętrze, no mówię wam, same strzępy tylko zostały i z niego, i z tego jego biednego psa… jak on się tam nazywał… Pikiel!”.

Przechodzi mnie zimny dreszcz. Naprawdę zimny i upiorny. Do tej pory były to tylko spekulacje. Teraz mam pewność: Pan Zbyszek i Pikiel zginęli wczorajszej nocy w makabrycznych okolicznościach. Zostali zamordowani? Zginęli w wypadku? Nie chcę się teraz nad tym zastanawiać. Wycofuję się wolno z tłumu i odchodzę. Chcę pobyć z Lenką. Pogłaskać jej długą, miękką sierść, poczuć, jak wtula we mnie swój pysk, i zapomnieć o tej tragedii.

Idę szybko, nie rozglądając się na boki. Żeby skrócić sobie drogę, skręcam w rozkopaną Wierzbową. Wypatroszyli tę ulicę kompletnie. Zdarli stare, przedwojenne kocie łby i zostawili piasek, który zalewany deszczami przez ostatnie kilka dni zamienił się w błoto. Grzęznę w beżowej brei, ale jest za późno, żeby się wycofać, więc, wściekając się, brnę dalej, aż w końcu docieram do chodnika. Patrzę na buty – są całe umorusane w błocie, będzie trzeba je porządnie umyć. Ruszam dalej, mijam sklep monopolowy, przy aptece skręcam w Kwiatową i, chociaż próbowałem skupić się na drodze i nie wymieniać z nikim spojrzeniami, nagle jakaś postać przyciąga mój wzrok. Mężczyzna w zielonej kurtce z polaru. Dokładnie takiej, jak ta moja, którą okryłem wczoraj nieznajomego. Idzie przede mną szybkim krokiem. Ma gołą głowę, pomimo łysiny w ogóle nie zwraca uwagi na deszcz. Pomimo łysiny i faktu, że na nogach ma trampki… Trampki w taką pluchę?! Poza tym porusza się inaczej niż ludzie wokół. Garbi się nieco przy każdym kroku, by po chwili gwałtownie się wyprostować. Jakby te ruchy głowy i tułowia miały mu pomóc w unoszeniu nóg. Z łatwością mógłbym go dogonić, ale zbliżam się tylko i podążam za nim, utrzymując dystans kilku metrów. Bardzo chciałbym, żeby się odwrócił. Mężczyzna najpierw przyspiesza, jakby wyczuł, że ktoś go śledzi. Jednak nie ma szans, żeby mnie zgubić. Idziemy teraz wąskim chodnikiem wzdłuż Klonowej, deszcz zacina coraz mocniej. Czuję, jak moja wełniana czapka nasiąka i robi się coraz cięższa od deszczu, a strużki wody spływają mi po twarzy, po szyi i dalej na klatkę piersiową.  Zaczynam dygotać, ale nie jestem pewien, czy to przez tę przeklętą pogodę czy narastający we mnie lęk. Mężczyzna nagle skręca w prawo, chowając się za kioskiem ruchu. Przystaję na chwilę. Potem wolno wysuwam głowę, żeby zobaczyć, czy oddalił się dostatecznie i… spoglądam wprost w jego czarne oczy. Stoi tam i przygląda mi się beznamiętnie. Wiedział, że go śledzę. To zasadzka. Chłód w ciele zmienia się w lodowate kleszcze, które wbijają mi się w brzuch i klatkę piersiową. On zaś stoi przez chwilę, po czym odwraca się i odchodzi. Stoję jak wryty przez kilka minut, w końcu opanowuję lęk. Czekam jeszcze chwilę i ruszam jego śladem. Zachowuję teraz dłuższy dystans – piętnaście, może dwadzieścia metrów. Mężczyzna idzie znacznie szybciej. Jego ciało wznosi się i opada w rytm dziwacznych kroków. Kiedy mija sklep Żabki, zwalnia. Potem się zatrzymuje. Robię to samo. On otwiera drzwi i wchodzi do sklepu. Drzwi zamykają się z lekkim skrzypieniem. Podchodzę i zaglądam przez szybę, ale widzę tylko półki z towarami. Waham się, ale w końcu popycham drzwi ręką. Uchylają się, robię niepewnie krok, potem drugi i… wchodzę do dużego pokoju w swoim własnym domu. Słyszę szczekanie i warczenie zaskoczonej Lenki, czuję zawroty głowy, padam na kolana i wymiotuję. Lenka przestaje szczekać, popiskuje tylko cicho i zaczyna mnie czule obwąchiwać. Musi być zaskoczona, nie tylko moim nagłym wtargnięciem do pokoju, ale też faktem, że odbieram jej przywileje: do tej pory tylko jej zdarzało się zwymiotować na dywan.

Nadal kręci mi się w głowie. Kładę się ostrożnie na podłodze, zamykam oczy i próbuję sobie to zajście jakoś wytłumaczyć. Czy mogłem pomylić sklep ze swoim blokiem? Czy zapadłem w jakiś somnambuliczny stan i nie zdawałem sobie sprawy, że zamiast śledzić nieznajomego mężczyznę, wracam do domu? Obie możliwości są prawdopodobne, ale trzecia, od której dreszcz przechodzi mi po plecach, wydaje się najbardziej realna. Ten mężczyzna, ten… stwór, którego śledziłem, jakimś cudem przetransportował mnie ze sklepu do mieszkania. Zrobił to w niewyjaśniony dla mnie sposób, przy pomocy magii, telekinezy, hipnozy czy jeszcze czegoś straszniejszego, ale taka właśnie jest prawda. Nie mam żadnej luki w pamięci – pierwszy krok postawiłem w sklepie, a kolejny na podłodze swego mieszkania oddalonego od Żabki o ponad kilometr.

Mdłości mijają. Wstaję i idę do kuchni po papierowe ręczniki, którymi niezbyt starannie usuwam wymiociny ze starego dywanu. Potem wycieram go jeszcze na mokro. W końcu zdejmuję przemoczony płaszcz i czapkę, zdejmuję zabłocone buty i kładę się na sofie. Lenka najpierw liże mnie po policzku, a potem wskakuje i mości sobie legowisko obok moich nóg. Zasypiam niemal natychmiast.

 

Budzi mnie dzwonek komórki. Wstaję i sięgam po telefon. Na wyświetlaczu imię mego syna.

– Co tam? – pytam zachrypniętym głosem.

– Hej, czemu nie odpisujesz na moje esemesy? – w głosie Piotrka słyszę hamowane podniecenie i już wiem, co się dzieje.

– Zaczęło się?

– Zaczęło i skończyło, tatku – śmieje się. – Mam córeczkę! Piękną, zdrową dziewczynkę.

Nagle to do mnie dociera. Uśmiecham się szeroko, jednocześnie z oczu kapią mi łzy. Próbuję stłumić szloch i z gardła wydobywa mi się ni to kaszlnięcie ni to szczeknięcie. Lenka patrzy na mnie pytająco, więc głaszczę ją po karku.

– Wszystko okej, tato? – pyta Piotrek.

– Tak, synku. Wszystko dobrze. Trochę się po prostu wzruszyłem. – Staram się, żeby głos mi zbytnio nie drżał. – Przepraszam, że nie odpowiedziałem na wiadomości. Spałem…

– Nie wygłupiaj się, tato, nie masz za co przepraszać. Po prostu przyjedź tu do nas.

– Jesteście w Klinicznym?

– Tak, na trzecim piętrze. Sala numer sześć.

– Będę za godzinę. Muszę jeszcze wyjść na chwilę z Lenką.

 

Wysiadam z autobusu na Pałacowej. Do szpitala mam stąd około pół kilometra. Skręcam w Akademicką i od razu widzę, że popełniłem błąd. Trzeba było przejechać jeszcze jeden przystanek i przejść przez park. Byłoby nieco dalej, ale uniknąłbym spotkania z manifestacją Narodowców. Widzę las zielonych flag z charakterystycznym wizerunkiem ręki dzierżącej miecz. Tłum młodych ludzi skanduje rytmicznie: „Nie czerwona, nie tęczowa, tylko Polska narodowa!” Podnoszą do góry pięści, wygrażając niewidzialnym wrogom ojczyzny. Staram się ich ominąć, ale pochód zajmuje całą szerokość ulicy, więc muszę się przeciskać przez napierający na mnie tłum, który teraz wykrzykuje: „Od Pomorza aż do Śląska naszym celem jedna Polska!”

– Gdzie się pan tak spieszy? – pyta wysoki, barczysty mężczyzna w wojskowej kurtce. – Nie po drodze ci z nami?

– Nie – odpowiadam krótko i nerwowo. – Mam inne sprawy na głowie.

– Hej! – Mężczyzna chwyta mnie za ramię. – Masz coś przeciwko narodowej Polsce?

Przez chwilę mam ochotę odpowiedzieć szczerze: „Tak, mam. Nie znoszę was, cholerni, nacjonalistyczni degeneraci. Wolałbym umrzeć, niż się do was przyłączyć”. Ale nie chcę ryzykować awantury. Facet jest o głowę wyższy ode mnie, ma szerokie bary, a mnie ciągle jeszcze dokucza rwa kulszowa. Poza tym pamiętam, dokąd idę – chcę być teraz z moją rodziną, więc odburkuję tylko: „Proszę mnie przepuścić. Spieszę się.”

Narodowiec przygląda mi się przez chwilę z wahaniem. Potem ktoś mówi do niego: „Zostaw papcia. Wszędzie pełno policji. Nie wygłupiaj się.” więc mężczyzna zwalnia uścisk na moim ramieniu, wykrzywia pogardliwie usta, odwraca się i odchodzi z tłumem podobnych sobie zombie.

Szpital Kliniczny wyrasta przede mną jak listopadowa klątwa. Szary, zaniedbany budynek, który w latach siedemdziesiątych był chlubą miasta. Teraz jest jak memento pacjentów i odwiedzających. Pamiętajcie, życie jest cierpieniem. Niegroźna choroba może mieć śmiertelne komplikacje. Niewielki guzek na piersi może oznaczać twój koniec. Tak jak w przypadku Julii. To tutaj w listopadzie zrobiono jej biopsję. Tutaj przyjeżdżała na operację, potem na chemię. Stoję przez chwilę przed wejściem. Mam ochotę zawrócić i uciec. Schronić się we mgle i dżdżu.

Pytam w recepcji, jak najszybciej dostać się na oddział położniczy, a sympatyczna starsza pani pokazuje mi, drogę do windy (prosto, potem na lewo za szpitalnym sklepikiem, znów prosto, winda będzie tuż obok kaplicy). Pamiętam ten szpital z czasów choroby Julii jako potworną, bezmyślnie zaprojektowaną gmatwaninę korytarzy i przejść. Na oddział onkologiczny najłatwiej było wejść od ulicy Grodzkiej, ale tam nie dojeżdżały autobusy od nas, więc wysiadaliśmy na Dobrej, wchodziliśmy przez główne wejście i na początku za każdym razem gubiliśmy się gdzieś w połowie drogi i musieliśmy prosić o pomoc.

Teraz bez problemu docieram do windy, wjeżdżam na trzecie piętro i odnajduję pokój numer sześć. W pokoju leżą dwie mamy, Kasia, żona Piotrka, na łóżku przy oknie. Są przy niej wszyscy, rozmawiają i śmieją się, popijając kawę z papierowych kubeczków. Zauważają mnie dopiero, kiedy mówię głośne „Dzień dobry”.

Ściskam mocno Piotrka, witam się z rodzicami Kasi, potem pochylam się nad łóżkiem świeżo upieczonej mamy. Kasia przesyła mi całusa i uśmiecha się najszczęśliwszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałem. Zerka z dumą na maleństwo leżące obok niej. Dziewczynka jest szczelnie zapakowana w szpitalny becik. Śpi. Jej pomarszczona twarzyczka jest zupełnie nieruchoma, tylko od czasu do czasu usta układają się jej w komiczny dziubek, jakby próbowała gwizdać. Głaszczę ją po niewiarygodnie małej główce pokrytej jedwabistymi, czarnymi włoskami. Łzy leją mi się po policzkach i nie mam ochoty ich powstrzymywać.

Kasia po raz kolejny relacjonuje mi szczegóły porodu (był dość bolesny, bo nie chciała znieczulenia, ale za to szybki – córeczka wyjrzała na świat po niespełna dwóch godzinach od przyjazdu do szpitala), ja biorę malutką ostrożnie na ręce i chodzę z nią tam i z powrotem, chłonąc widok jej twarzyczki, zapach niemowlęcia, próbując zapisać ten obraz w pamięci za siebie i za Julię.

Piotrek uważnie nas obserwuje. W twarzyczce jego córki nie widać na razie żadnego podobieństwa ani do niego, ani do Kasi. Ale już za miesiąc na pewno zaczniemy zauważać, które cechy odziedziczyła po kim. Piotrek – mój syn nie jest do mnie podobny. Nie był też podobny do Julii. Adoptowaliśmy go, gdy miał trzy lata. On poznał swoich biologicznych rodziców, ja nigdy nie chciałem się z nimi spotkać. Może dlatego, że bałem się dostrzec to podobieństwo w twarzach, gestach. To Julia nie chciała mieć dzieci. Nie, to nie tak – chciała. Bardzo tego pragnęła. Ale nie chciała sprowadzać na ten ponury świat więcej bólu. Tak to ujęła. „Życie” – mówiła mi – „zawsze niesie ze sobą cierpienie. Nawet zakładając, że dziecko będzie miało szczęśliwe dzieciństwo, nie będzie chorowało, nie zginie przedwcześnie w wypadku, nawet wtedy pozostanie tysiąc powodów, dla których może być nieszczęśliwe.” „Pomyśl” – mówiła – „przez ile mniejszych i większych nieszczęść przeszedłeś ty sam? Przez ile zwątpień, przez ile porażek?” Długo nie mogłem się z tym pogodzić. Z jednej strony oczywiście rozumiałem jej pobudki. Z drugiej uważałem, że życie jest wartością samą w sobie, że nie powinniśmy tamować jego naturalnego biegu. Na świecie było mnóstwo cierpienia, to fakt, ale chyba jednak ta druga strona, po której była witalność, radość i piękno była istotniejsza. Nasze rozmowy, nasze pertraktacje, a czasem kłótnie na ten temat trwały niemal rok. Pewnego dnia poddałem się. Zgodziłem się na jej warunki, bo za bardzo ją kochałem, a moja miłość przynależała przecież do tej drugiej, jasnej strony życia. Zapytałem ją tylko, czy w związku z tą decyzją musimy być sami? Czy nie moglibyśmy jakiegoś dziecka adoptować? Czy nie byłoby to uczciwym i szlachetnym wyjściem z sytuacji? „Tak” – odpowiedziała. – „Oczywiście. Tak właśnie zrobimy. Zaadoptujemy dwójkę.”

Wychodząc, gorąco całuję Kasię w policzek, a potem, na korytarzu, długo, bardzo długo ściskam mego syna. „Dość już, tato” – mówi mi ze śmiechem, a ja przytrzymuję go jeszcze przez moment w ramionach, po czym zwalniam uścisk i szybko wskakuję do windy.

 

Na ostatni wieczorny spacer wychodzę z Lenką później niż zwykle. Dzień obfitował we wrażenia, lewa noga bolała mnie coraz bardziej, więc po powrocie do domu położyłem się na chwilkę… a obudziłem po trzech godzinach.

Lenka ciągnie mnie za smycz, co jej się zdarza bardzo rzadko. Dopada do pierwszego trawnika i sika, sika, sika. Na kolejnym robi kupę. Zbieram ją do woreczka, wyrzucam do pierwszego napotkanego kosza, po czym już nieco wolniej idziemy w stronę „wybiegu”. Nie ma już pani Czesi i Dżekiego, ale spotykam jeszcze Pawła. Jego charcica radośnie obszczekuje Lenkę. Psy śmigają wokół nas, wyłaniając się co chwila i ginąc na powrót w gęstym jesiennym mroku.

– Byłeś dzisiaj na mieście? – pytam.

– Nie, odpuściliśmy sobie. Założyliśmy, że Dzień Niepodległości będzie trwał dłużej niż zwykle i na ulicach będzie wciąż zbyt dużo brunatnej młodzieży. Jakoś nie mieliśmy nastroju do świętowania. Poza tym, nie wiem, czy pan słyszał, ale będę musiał zrezygnować z pracy.

– Tak, słyszałem od Janka. Naprawdę nic nie da się z tym zrobić? Może powinniście jakoś tę sprawę rozdmuchać? Pójść z nią do mediów?

– Panie Tomku, nie widzi pan co się tu dzieje? Za rok przestaniemy być członkiem Unii. Nie ma już Trybunału Konstytucyjnego, sądy wydają wyroki pod dyktando ministra sprawiedliwości, niedługo będziemy mieli nową konstytucję. W Dzień Niepodległości naziole paradują w centrum miasta i nikogo to nie dziwi. Na co mogę liczyć? Na jakie wartości będę mógł się powołać jako wyautowany nauczyciel-gej?

Mógłbym mu powiedzieć, że widzę to wyraźnie, że gdyby nadal żyła Julia, na pewno byśmy wyjechali. Dokąd? Może do córki w Anglii. Może do jakiegoś kraju w Azji, gdzie za nasze małe emerytury moglibyśmy zafundować sobie niskobudżetową pobyt w jakiejś chatce na plaży. Mógłbym mu powiedzieć, że gdyby nie rozpacz i rezygnacja, która towarzyszy mi każdego dnia jak cień Julii, mógłbym się naprawdę przejąć losem tego kraju, ale kiwam tylko głową.

Psy podbiegają do nas i pozwalają się nam przez chwilę głaskać. Paweł sięga do kieszeni kurtki i wyciąga kilka przekąsek własnej roboty – wątróbkowe, ulubione smakołyki całej naszej psiej ferajny. Lenka zrobiłaby za nie wszystko. Patrzę, jak psy łapczywie zjadają przysmaki z dłoni Pawła, potem żebrzą o więcej. Wyraz zadowolenia na ich pyskach na chwilę pozwala nam przestać się martwić przyszłością. Psi zen.

Żegnamy się, Paweł odchodzi, ja biorę Lenkę na smycz, zawracam, żeby przejść przez wybieg jeszcze raz i wrócić na Leśną i wtedy słyszę:

– Hej tam, pedrylu!

Nie zatrzymuję się, nie przyspieszam, idę dalej spokojnym krokiem. Skracam tylko smycz Lence.

– Mówię do ciebie – odzywa się znów ten sam głos tylko nieco donośniej.

Lenka warczy. Wbrew sobie zaczynam iść szybciej. Słyszę odgłos kroków, a po chwili zabiega mi drogę dwóch dwudziestolatków. Zatrzymuję się. Przyciągam Lenkę do siebie i delikatnie dotykam jej szyi. Przestaje warczeć.

– Nie słyszałeś nas pedałku? – odzywa się napakowany, krótko ostrzyżony blondyn. Ma na sobie czarną, wojskową kurtkę. Musiał wlać w siebie dużo alkoholu, albo jest mu gorąco z powodu nadmiaru białkowych preparatów, bo kurtka jest rozpięta, a spod niej wyziera T-shirt z napisem: „Cześć i chwała bohaterom. Żołnierze wyklęci.”

– Nie życzę sobie, żebyście używali tego słowa – odpowiadam spokojnie, zdziwiony, że głos mi nie drży.

– Jakiego słowa? „Pedałku”? – pyta z uśmiechem na twarzy drugi typ w podobnej kurtce, ale zapiętej, za to ze znakiem Polski Walczącej na rękawie. – A czemu to?

– Bo to obraźliwe słowo. Są inne, lepsze…

– Na przykład jakie? – dopytuje się Wyklęty.

– Na przykład „gej” albo, od biedy, „homoseksualista”.

– Albo „cwel”! – rzuca Walczący i przestaje się uśmiechać. – Nie udało ci się poderwać tamtego lachociąga? Wiemy, gdzie mieszka z tą swoją ciotunią. Mamy ich od jakiegoś czasu na oku. Ale nie wiedzieliśmy, że chcesz się przyłączyć do trójkąta, staruszku.

– Nie mam na to raczej ochoty, ale wy chyba byście sterczącą pałką nie pogardzili? – sam nie wierzę, że to mówię.

Zapada cisza. Trwa i trwa. Zaczynam się pocić. Nie wiem, czy smycz sama wyślizguje mi się z dłoni, czy umyślnie ją wypuszczam.

– Tak mi się wydaje – kontynuuję, bo boję się tej ciszy, bardziej niż czegokolwiek innego. – Jeśli myśl o dwóch facetach w łóżku budzi w was takie przerażenie, to musicie być strasznie niepewni swojej orientacji. Lepiej się od razu do tego przyznać. Życie przestanie być takim koszmarnym ciężarem. Wyluzujcie – tak to się chyba teraz mówi… Załatwcie to ze sobą tu i teraz. Ty – wskazuję na Walczącego – pewnie będziesz wolał być na górze. A ty – mówię do Wyklętego – na mój gust lubisz brać w…

Jego potężny hak zwala mnie z nóg. Padam na trawnik. Ból w szczęce rozchodzi się po twarzy, skroniach, ogarnia całą głowę. Dzwoni mi w uszach i przez to dzwonienie słyszę ujadanie Lenki, potem jej skowyt, kiedy kopnięcie wojskowego buta wyrzuca ją jak pluszową zabawkę w powietrze. Widzę, jak przelatuje nade mną i pada bezwładnie na trawę. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jakim byłem idiotą, prowokując tych dwóch osiłków. Gdyby nie to, może by nam się upiekło. Może, gdybym tchórzliwie, bez słowa, dał im się sponiewierać, zostawiliby Lenkę w spokoju. „Ty durniu!” – mówię do siebie w duchu – „zobacz, co narobiłeś”. Próbuję się podnieść. Chcę im powiedzieć, żeby nie krzywdzili psa, ale wtedy ten sam but kopie mnie w żebra. Raz, potem znów i znów. Jęczę i zwijam się z bólu. Wtedy Wyklęty pochyla się nade mną i słyszę, jak mówi: „To był błąd, ciotuniu. Wielki błąd. Na razie cię tylko pogłaskaliśmy. Ale zaraz poczujesz, jak smakuje stalowa pięść wszechpolaka.”

Jakaś bezmyślna część mego mózgu chce się śmiać z tego kretyńskiego, patetycznego tekstu, ale cała reszta jest sparaliżowana strachem. Przez łzy widzę, jak Wyklęty wyjmuje z kieszeni coś połyskliwego – stalowy przedmiot, który nakłada na dłoń. Kaset. Potem zbliża się, staje nade mną w rozkroku, wyciąga w moją stronę rękę i… zamiera. Nie zatrzymuje się – po prostu zamiera, jakby ktoś zatrzymał czas, albo włączył pauzę w czasie oglądania filmu na komputerze. Zamiera wszystko. Ustaje wiatr. Milkną odgłosy ulicy. Nie mogę się ruszyć – nie wiem jak miałbym to zrobić, bo nie czuję własnego ciała. Nawet myśli zwalniają. Wtedy nagle postacie narodowców rozbłyskują, jakby ktoś zapalił światło wewnątrz skórzanych bąbli, które imitują ich ciała. Widzę żyły na twarzy i na dłoniach Walczącego, widzę cienie kości czaszki i paliczki wyciągniętej dłoni jak na negatywie rentgenowskiego prześwietlenia. Światło staje się coraz jaśniejsze, skóra zmienia kolor na jasnopomarańczowy, potem złocistożółty, w końcu jest tylko białym, oślepiającym rozbłyskiem. Chcę zamknąć oczy. Boję się, że oślepnę od tej jasności, ale w tej samej chwili słyszę krótki syk i ciała obu narodowców znikają. Wyparowują. Czas znów zaczyna biec. Na ziemię spadają bezwładnie ich ubrania, w tym koszulka z napisem „Cześć i chwała bohaterom. Żołnierze wyklęci” oraz kurtka ze znakiem Polski Walczącej.

Jeszcze nie otrząsnąłem się po niezwykłym zniknięciu narodowców, a już zaczyna się dziać coś równie nieprawdopodobnego. Moje ciało unosi się w powietrzu. Lekko bez wysiłku zawisam dwa metry nad ziemią. Jestem jeszcze odrętwiały, ale powoli odzyskuję władzę nad rękami, nogami, głową. Mogę się rozejrzeć. Tuż obok leży Lenka. Nie rusza się. Zaczynam pełznąć w jej stronę. Nie wiem zresztą – pełznę czy lewituję. Pod dłońmi czuję jakąś śliską, gładką płaszczyznę. Docieram do Lenki i przystawiam ucho do jej ciała. Słyszę bicie serca, wyczuwam ruch klatki piersiowej. Oddycham z ulgą.

– Ma złamane żebro i jest trochę potłuczona – słyszę czyjś głos za plecami. – Nic poważnego.

Odwracam się i widzę łysego mężczyznę o czarnych oczach. Tym razem jest ubrany w biały garnitur, białą koszulę, białe pantofle. Pod szyją ma idealnie biały krawat.

– Czy to zbyt ostentacyjne? – pyta widząc, jak mierzę go wzrokiem. – Może i tak… Jeśli wolisz, mogę nadal nosić twoją kurtkę – mówi i w miejsce marynarki pojawia się mój polar.

Patrzę na to z niedowierzaniem. Nadal nie mogę wydobyć z siebie ani słowa.

– A jeśli i to ci nie odpowiada, to może klasyczny czarny smoking? – mówi i znów w mgnieniu oka zmienia garderobę.

– Dość! – odzywam się w końcu. – Wystarczy… Naprawdę widziałem dzisiaj już dość.

– W porządku. Może na początek usiądziemy?

Rozglądam się bezradnie, bo przecież wisimy w powietrzu i nie spodziewam się znaleźć tu jakichkolwiek mebli, ale, ku mojemu zdziwieniu, tuż obok widzę proste czarne krzesło. Siadam. Mężczyzna siada na podobnym krześle, które zmaterializowało się za jego plecami. Przezroczysta sfera, w której lewitujemy mętnieje i zaczyna emitować łagodne białe światło.

– Rozumiem, że czujesz się zagubiony – odzywa się mężczyzna. – To zrozumiałe. Nie chcę brzmieć protekcjonalnie, ale usłyszysz za chwilę kilka rzeczy, o których ci się nie śniło.

Kiwam tylko głową. W tej chwili nie przychodzą mi na myśl żadne sensowne pytania. Niech mówi. Niezależnie od tego czy postradałem zmysły, czy umarłem i stanąłem właśnie przed obliczem stwórcy, w jakiejś jego postmodernistycznej wersji, chcę go po prostu wysłuchać i znaleźć czas, żeby zebrać myśli.

– Co myślisz o tej rzeczywistości? O otaczającym cię świecie? – pyta. – Czy uważasz go za dzieło jakiegoś stwórcy czy raczej przypadku?

– Nigdy nie wierzyłem w Boga – odpowiadam. – Na mój gust nie mogła tego… wszystkiego stworzyć żadna miłosierna istota. No, chyba, że stwórcą byłby jakiś potwór, demiurg, który postanowił przeprowadzić kilka okrutnych eksperymentów na czujących istotach. Przypadek i chaos wydają się o wiele lepszymi kandydatami na stwórców tego świata.

Mężczyzna uśmiecha się nieznacznie, jak nauczyciel zadowolony z odpowiedzi ucznia. Zakłada nogę na nogę i pyta:

– A czy prawda nie mogłaby leżeć gdzieś pośrodku?

– To znaczy? Stwórca czy przypadek to chyba wybór typu albo – albo”, a nie jakaś funkcja liniowa.

– Znakomicie – uśmiecha się szeroko. – Logika dwuwartościowa zazwyczaj jest niezawodna. Zazwyczaj.

– Ale to nie jest zwyczajna sytuacja, tak?

– Chyba nie muszę cię o tym przekonywać.

Kiwam głową. Czekam na wyjaśnienie. Lenka podnosi się z miejsca, wolno, łapa za łapą, podchodzi do mnie i kładzie się ponownie, opierając mordkę na moim bucie. Wyciągam dłoń i głaszczę ją łagodnie.

– Jest jeszcze trzecia opcja. Zresztą dyskutowana szeroko przez filozofów i naukowców. Symulacja.

– Symulacja kom-pu-te-ro-wa?

– Tak. Symulacja komputerowa.

Mam ochotę się roześmiać. To przecież absurdalne. To motyw rodem z filmów science fiction. Mój rozmówca na pewno się zgrywa. Przyglądam mu się uważnie. On wytrzymuje moje spojrzenie. Na jego ustach nie mogę dojrzeć nawet cienia uśmiechu.

– To nie żart? – pytam, tracąc rezon.

– Nie.

– Chcesz powiedzieć, że jesteś kimś z zewnątrz? Obserwatorem, który zagląda do swego gigantycznego komputera z jakiegoś tam… prawdziwego świata? Jesteś moim stwórcą?

Mężczyzna teraz zdecydowanie wygląda na rozbawionego.

– To trochę bardziej skomplikowane – mówi.

– Oświeć mnie.

– Nie przybywam z zewnątrz. Jestem podobnie jak ty częścią tej symulacji. Z tym, że pochodzę z innego jej czasu. Mniej więcej pięćdziesiąt lat do przodu od teraz.

– Więc do tego wszystkiego mamy jeszcze podróż w czasie… Gdzie jest twój wehikuł?

– To nie wszystko – mężczyzna ignoruje mój sarkazm. Może go w ogóle nie rozpoznaje. – Ja… nie jestem częścią oryginalnej symulacji. Nie jestem symulacją człowieka, chociaż tak się zachowuję i mam nadzieję, że wychodzi mi to coraz lepiej. Jestem, mówiąc najoględniej, programem naprawczym.

– A co chcesz naprawić? – pytam próbując brzmieć sensownie, choć jestem już kompletnie zagubiony.

– Mam za zadanie naprawić przyszłość tej symulacji. Naszej symulacji.

– Jest… tam aż tak źle?

– Tak.

– Przeludnienie? Głód? Rewolucja?

– Wojna nuklearna.

– Kto zaczął?

– Stany Zjednoczone Ameryki i Arabii Saudyjskiej. Zaatakowali prewencyjnie Imperium Tureckie, na kilka minut przed planowanym przez nich uderzeniem. Sytuację wykorzystała Federacja Rosyjska, przyłączając się do ataku na Stany. Jeden z pocisków zszedł z kursu i spadł na terytorium Chin. Wysłano mnie, zanim do konfliktu przyłączyła się Zjednoczona Unia Nowej Europy, zanim niebezpieczeństwo dotarło do miejsca, w którym powstałem…

– Czyli gdzie?

– Tajna baza Europejskiego Paktu Obronnego, pod Genewą. Dawny CERN.

– Czy twoi twórcy korzystali ze zderzacza hadronów?

– Tak.

– Kiedyś, przed emeryturą, byłem nauczycielem fizyki, trochę się też interesowałem teorią kwantową…

– Wiem. Fizycy, matematycy i programiści, którzy mnie stworzyli, korzystali ze zderzacza. Ale nie tego, który działa w obecnej rzeczywistości. Tamten był, to znaczy będzie, znacznie potężniejszy. Zresztą nie zderzacz odegrał w tym wszystkim najważniejszą rolę. Najistotniejszy był komputer.

– Domyślam się – mówię i nagle przyłapuję się, na tym, że przestałem całą historyjkę traktować z ironią i niedowierzaniem. Czuję się zaintrygowany. Zafrapowały mnie, owszem, Stany Zjednoczone Ameryki i Arabii Saudyjskiej, w jaki sposób doszło do powstania tej hybrydy i tak dalej, ale przede wszystkim zaintrygowała mnie nauka i jej przyszłe odkrycia. I nie miało znaczenia, czy była to rzeczywistość, czy symulacja. – Wyobrażam sobie, że w końcu udało się wam… im odkryć coś, jakąś siłę unifikującą wszechświat. Teraz tyle się o tym mówi. Naukowcy prześcigają się w mnożeniu teorii. Czego się dowiedzieliście i dlaczego, mimo tak zaawansowanego rozwoju, nasza cywilizacja upadła?

– Po pierwsze cywilizacja wcale nie była zaawansowana. To znaczy była, w pewnym sensie. Pod względem konsumpcji osiągnęliście niewyobrażalny pułap. Wszystko stało się dostępne. Coraz lepsze, interaktywne gry komputerowe, nowe środki transportu, wymyślne jedzenie, stymulanty, dopalacze. Ale umysł ludzki przystosował się do tego tempa, a raczej się od tego uzależnił, przez co człowiek był nieustannie sfrustrowany, niezaspokojony, głodny odmiany. Co dzień pojawiały się nowe produkty i jeszcze tego samego dnia przestawały być modne. Świat nie stał się przez to lepszym miejscem. Zresztą widzisz zapowiedź przyszłości w swoim otoczeniu, prawda? Ksenofobia, lęk przed obcym, zamykanie się w wąskim kręgu rasy, rodziny, karmienie ego strachem i krótkotrwałymi przyjemnościami. Potrzeba podboju. Nie tylko tutaj. Cały świat podąża tą ścieżką. Za kilka lat czeka was krótki, prowadzony przy pomocy broni konwencjonalnej, konflikt, który zmieni układ sił na świecie. Potem długi odpoczynek. Potem szybki koniec.

Przez chwilę mam ochotę się odezwać, może zapytać o nadciągający konflikt, ale się powstrzymuję. Czy naprawdę chcę wiedzieć, w jaki sposób powstanie Zjednoczona Unia Nowej Europy? Czy muszę pytać, dlaczego nie będzie w niej Polski? Kiwam tylko głową i pozwalam mu dalej mówić.

– Jeśli zaś chodzi o najnowsze odkrycia fizyki… Kiedy powstał zderzacz hadronów trzeciej generacji i w zasadzie nie było już ograniczeń w prowokowaniu kolizji cząstek elementarnych, okazało się, że zamiast wyjaśniać zawiłości najbardziej wtedy powszechnej teorii strun, a w zasadzie teorii bran, wszystko zaczęło się komplikować. Równania i rzeczywistość eksperymentalna rozjeżdżały się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu naukowcy musieli przyznać, że trzeba szukać gdzie indziej. Zbiegło się to zresztą z odkryciami i badaniami kosmosu. Żadne obliczenia, żadne odkrycia ani obserwacje nie mogły wyjaśnić tajemnicy sił rządzących materią wszechświata i jej wiązaniami. Ani ciemna materia ani ciemna energia nie zostały odnalezione.

Przełomu dokonał młody naukowiec polskiego pochodzenia, Sonia Ciszewska…

– Ciszewska? – wyrywa mi się. – Ja nazywam się Ciszewski. Zabawny zbieg okoliczności, prawda?

– Sądzisz, że mógł to być przypadek?

Oczywiście mam nadzieję, że nie jest to żaden przypadek. Opowieść mężczyzny była już i tak dostatecznie interesująca, ale kiedy okazało się, że moja nowo narodzona wnuczka jest w jakiś sposób związana z głównym nurtem przyszłych wydarzeń na naszej planecie, a w zasadzie, w co zaczynałem powoli wierzyć, w naszej symulacji, moja ekscytacja sięgnęła zenitu.

– Tak więc – kontynuuje mężczyzna – dotarliśmy do punktu, w którym na scenie pojawia się Ciszewska, twoja dzisiaj narodzona wnuczka, do czego jeszcze wrócę, bo te powiązania rodzinne są istotniejsze niż mi się początkowo wydawało. Tak więc Ciszewska doprowadza do rewolucji w fizyce teoretycznej. Miesza w M-teorii, dokopuje się do starych równań Ramanujana, znajduje powiązania z teorią holograficznego wszechświata i przestrzenią antydesitterowską, i po kilku latach badań przedstawia swoją szaloną Teorię M-symulacji. Szaloną nie dlatego, że odkrywczą, bo przecież mówiło się o tym od stuleci, ale szaloną dlatego, że, jak twierdzi, zaprezentowane przez nią kilometrowe równania zawierają kod źródłowy symulacji i, co więcej, sądzi, że przy pomocy tych równań oraz odpowiednio silnego komputera będzie w stanie zhakować kod źródłowy i wygenerować zmiany w tak zwanym realnym świecie.

Pomimo mego wykształcenia i zainteresowania teorią kwantową, nazwy, które słyszę, poza teorią strun i bran, niewiele mi mówią. Nie przejmuję się tym jednak. W tej chwili najważniejszy wydaje mi się fakt, że to moja potomkini dokonała (dokona) przełomu w fizyce, i że nie będzie to wyłącznie teoria, że realnie wpłynie na rzeczywistość, że zmieni, lub przynajmniej będzie się starać zmienić, coś na lepsze.

– Czy inni naukowcy dali się łatwo przekonać? – pytam, choć domyślam się, jaka będzie odpowiedź.

– Oczywiście, że nie. Wyśmiano ją. Wyśmiano jej równania, a przede wszystkim wyśmiano jej prośby o dotacje na badania eksperymentalne. Jak się domyślasz koszty nie były małe, a sprzęt, jakiego potrzebowała, można było znaleźć w zaledwie kilku miejscach na ziemi.

– Odpowiednio mocny komputer?

– Tak. Superpozycyjny komputer kwantowy o gigantycznej mocy obliczeniowej. Do tego Ciszewska musiałaby go mieć w trakcie doświadczeń na wyłączność, a cały proces miał potrwać niemal rok. Nic dziwnego, że nikt nie skakał do góry z radości. Skrytykowano ją, obśmiano, a na koniec wyrzucono z MIT, gdzie pracowała nad doktoratem. Oczywiście, jak się domyślasz, Ciszewska się nie poddała. Zaczęła poszukiwać wsparcia na świecie. Jeździła na spotkania naukowego undergroundu, spotykała tam ludzi, wśród których jej teoria wzbudzała zachwyt, szkoda tylko, że najczęściej byli to pseudonaukowcy i nawiedzeni szaleńcy. Znalezienie odpowiednich sojuszników zajęło jej niemal dwa lata. W końcu przygarnął ją Universytet Delhijski. Skromny, niedofinansowany Wydział Fizyki Eksperymentalnej zaoferował jej niewielkie samodzielne stanowisko. Może chodziło o sentyment do Ramanujana, a może nowi pracodawcy naprawdę dali się przekonać nieortodoksyjnej teorii Ciszewskiej. W każdym razie w Delhi twoja wnuczka zebrała wokół siebie grono młodych równie błyskotliwych i odważnych fizyków oraz informatyków, którzy postawili sobie za cel doświadczalne sprawdzenie jej teorii. Oczywiście nadal pozostawał jeden ważny problem – brak funduszy i sprzętu. Wydział Fizyki Eksperymentalnej zbierał pieniądze przez trzy lata i wciąż nie stać ich było na zbudowanie komputera nawet w połowie tak mocnego, by próbować przy jego pomocy wygenerować zmiany w symulacji. Ciszewska i jej ekipa tracili powoli zapał i nadzieję. Entuzjazm kierownictwa wydziału topniał w oczach. I wtedy zupełnie niespodziewanie pojawił się sponsor – jakiś potomek rosyjskiego oligarchy, który zarobił miliardy na inwestycjach w Chinach. Skontaktował się bezpośrednio z Ciszewską, nie zdradzając skąd wie o jej teorii i w jaki sposób namierzył ją po odejściu z MIT. Ciszewska zresztą nie nalegała na wyjaśnienia. Ucieszyła się, że ktoś w nią uwierzył i gotów był zainwestować grube pieniądze w budowę niezbędnego sprzętu.

– Jak się domyślam, odpowiedni komputer powstał. I udało się wprowadzić zmiany w naszej rzeczywistości, czy raczej symulacji rzeczywistości?

– Tak. Choć był to bardzo mozolny proces. Kolejne trzy lata zajęło zbudowanie odpowiedniego komputera. Potem zaczęła się faza prób, falstartów, poprawek. Potem, w jakiś rok od pierwszego uruchomienia superkomputera, zespół Ciszewskiej odniósł pierwszy sukces. Ale nie był on tak spektakularny, jak się spodziewasz – mężczyzna uśmiechnął się, zawieszając głos. – Na początek udało im się po prostu wygenerować około miliona atomów helu w niewielkim próżniowym pojemniku. Wszyscy byli pod wrażeniem, bo przecież mieli do czynienia z potwierdzeniem teorii M-symulacji, z malutkim aktem stworzenia. W następnym eksperymencie Ciszewska spowodowała zniknięcie niewielkiego obiektu – szpilki. Potem szpilka znów się pojawiła. Potem Ciszewska, modulując równania i algorytmy, zawiązała tę samą szpilkę w malutką kokardkę. Pojawił się jednak duży problem. Każdy z tych wyczynów pochłaniał kolosalne ilości energii, a Indie, mimo że nie były już krajem trzeciego świata, to nadal miały pewne ograniczenia w produkcji energii. Nie chodziło o koszty, bo rosyjski darczyńca po pierwszych udanych próbach rzucał gotówką jeszcze szczodrzej. Sprawa rozbijała się o przestarzałą infrastrukturę i niewydolność sieci przesyłowych. Po ostatnim eksperymencie ze szpilką na skutek potężnych przeciążeń sieci cała Maharashtra straciła energię elektryczną na kilka dni. Rząd Indii zaczął się domagać wyjaśnień i zapewnień, że nic takiego się więcej nie powtórzy. Eksperymenty zastopowano na kilka miesięcy. Zaczęto rozważać różne opcje: wzmocnienia linii energetycznej, zbudowania własnego mini-reaktora nuklearnego, instalacji nowych wydajniejszych obwodów w komputerze. Każda z ewentualności wiązała się z kilkumiesięczną przerwą w eksperymentach, a nikt w zespole nie chciał teraz czekać.

– I wtedy odezwał się ktoś z CERN-u?

– Tak. Mimo, że wyniki eksperymentów nie zostały jeszcze nigdzie opublikowane, ktoś w Europejskiej Agencji Badań Jądrowych dowiedział się o dokonaniach Ciszewskiej i zaprosił jej ekipę, oczywiście wraz ze sponsorem, do Genewy. W ten sposób powstała najdziwniejsza hybryda świata nauki – naukowiec, którego przodkowie pochodzili z małego, odizolowanego kraju Europy centralnej, indyjscy asystenci, sponsor z Rosji i sprzęt oraz nadzór techniczny Nowej Unii. Propozycja padła szybko, przenosiny odbyły się w błyskawicznym tempie – wszystko dlatego, że sytuacja na świecie zaczynała być naprawdę napięta. Cały projekt utajniono, a biorący w nim udział naukowcy dobrowolnie zgodzili się na zerwanie kontaktów ze światem zewnętrznym i poświęcenie się w stu procentach badaniom.

W ośrodku pod Genewą wszystko nabrało rozpędu. Pracowali w najnowocześniejszym laboratorium, dziesięć kondygnacji pod powierzchnią ziemi. Mieli do dyspozycji prototyp komputera kwantowego piątej generacji i niemal nieograniczone zasoby energii. Kiedy zaczęli majstrować przy większych obiektach, pojawiły się pierwsze anomalie…

– Anomalie?

– W symulacji. Moce ich komputera pożerały takie zasoby potencjału obliczeniowego komputera tworzącego symulację, że tracił on możliwości podtrzymywania doskonałej iluzji. Innymi słowy, w obserwowalnym świecie, czy może dokładniej, w symulacji peryferii, zaczęły się pojawiać braki, niedociągnięcia.

– Zgasili słońce? – próbowałem zażartować.

– Niektóre gwiazdy, odległe mgławice… Pewnego razu przygasili albedo księżyca o niemal siedemdziesiąt procent. Zwróciło to uwagę naukowców z całego świata, ale napięcie na Bliskim i Dalekim Wschodzie osiągnęło wtedy już taki poziom, że zwykli ludzie wcale się tym nie przejęli. Gwiazdy po kilku godzinach znów się pojawiły, albedo wróciło do zwykłego poziomu, wszystko wytłumaczono zakłóceniami w wyższych warstwach ziemskiej atmosfery, dziurą ozonową albo protuberancjami. W każdym razie Ciszewska dostała kolejny dowód na potwierdzenie słuszności swojej teorii. Wtedy też zaczęła pracować nad Programem Naprawczym, czyli nad czymś, z czego interfejsem teraz rozmawiasz…

– Kiedy zaczęła się wojna… Kiedy zdecydowali się wysłać tu ciebie i zmienić przeszłość, wiedzieli, co robią i jakie mogą być tego konsekwencje?

– Tak, przynajmniej w ogólnym zarysie. Wiedzieli, że albo program nie zadziała, albo dokona w symulacji zmian. Mniej lub bardziej drastycznych zmian. Wiedzieli też, że niezależnie od tego czy te zmiany będą radykalne czy marginalne i tak spowodują reset ich rzeczywistości.

– Reset?

– Tak jakbyś wyłączył światło i włączył je ponownie. Po upływie bardzo krótkiego czasu.

– Jak krótkiego?

– Czasu Plancka. To mniej więcej…

– Wiem, czym jest czas Plancka – powstrzymuję go gestem dłoni. – To jeszcze pamiętam ze studiów. Chcesz powiedzieć, że oni wszyscy… zginęli?

– Zginęli? – nie, na pewno bym tak tego nie ujął. Po prostu na niewyobrażalnie krótki moment przestali istnieć. A potem pojawili się znów w zmienionej rzeczywistości, prawdopodobnie bez pamięci tego, co się przed niewyobrażalnie krótkim ułamkiem sekundy wydarzyło.

– Czy to nie okrutne? W pewnym sensie zgładzono całą populację ziemi.

– Twoja cywilizacja przechodziła do historii. Świat kończył się w potwornej, nuklearnej agonii. Nie, ten czyn nie był okrutny. Był łaską i wybawieniem. Poza tym, niebyt, do którego Ciszewska wysłała ludzkość, w tym siebie samą, był niezauważalny. Odświeżanie matrycy ludzkiej symulacji odbywa się ze znacznie mniejszą częstotliwością. Niebyty twojej świadomości, te mini-śmierci w twoim mózgu, trwają o wiele dłużej. W każdej sekundzie umierasz kilkanaście razy i tyle samo razy powracasz do życia.

Milczę. Patrzę tylko w jego czarne oczy, które teraz wydają mi się nieco przerażające i puste, próbując w nich dostrzec jakieś uczucia. Czy jako „interfejs programu naprawczego” wie czym jest współczucie? Strach? Czy jest zdolny do empatii? Jak to jest, postrzegać wszystko wokół jako iluzję życia, odświeżający się na matrycach kod algorytmu?

Lenka podnosi głowę i próbuje wstać, ale popiskuje tylko i kładzie się znów na podłodze tego czegoś, tej szklanej bańki, w której tkwimy od niemal pół godziny. Kucam nad nią i głaszczę ją delikatnie po szyi. Czuję, że cierpi.

– Czy ten ból jest prawdziwy czy symulowany? – pytam.

– Jest taki jakim go postrzegasz. Prawdziwy. Symulowany. To tylko słowa. Jest symulowany, ale dla ciebie, dla psa – prawdziwy.

– Chyba powinienem zabrać ją do weterynarza.

– Nie musisz. Jestem programem naprawczym, pamiętasz? – waha się przez chwilę, jakby nie był pewny, czy powinien mi powiedzieć więcej. – Chciałbyś zobaczyć, jak to jest?

– Co?

– Postrzegać rzeczywistość z poziomu kodu, nie symulacji.

– Nie wiem. Czy twoim zdaniem powinienem tego doświadczyć?

– Oczywiście. Pełnisz w tym wszystkim niepoślednią rolę. Wkrótce staniesz przed wyborem, a to doświadczenie może ci pomóc podjąć właściwą decyzję. A więc, jesteś gotów?

– Tak – mówię i nagle świat przestaje być światem światło światłem ja mną i moje myśli moimi myślami pozwalam się wessać w głąb i na zewnątrz w wir potem w rozproszenie boję się śmiertelnie ale tylko przez chwilę mniej niż chwilę potem jest zachwyt kiedy rozjeżdżam się we wszystkich kierunkach ogromnieję kiedy szwy scalające mnie moje ciasne ja pękają jakby ktoś rozrywał zapięte guziki koszuli i pyk pyk pyk staję się nie-mną odbiciem tomasza ciszewskiego w milionach lusterek w kwadrylionach płatków śniegu ciepłego śniegu uspokajam się i nie ma euforii nie ma strachu nie ma nie ma nie ma jest coś co można by od biedy nazwać kroplą zaciekawienia rozcieńczoną w bezkresnym oceanie spokoju w którym zaczynam wyczuwać ruch lekko mrowiący ale nie w przykry sposób ruch który jest bardziej jak głaskanie rozpoznaję ścieżki strugi strumienie płynące w górę i w dół z lewej w prawą stronę i skosem jest tych ścieżek miliard pojawiają się kolejne krzyżują się i splatają ulegają odbiciu wzmocnieniu albo wygaszają się i giną nie umiem tego nazwać inaczej niż życiem potem część mnie malutka drobinka skupiona wokół grupy węzłów tych połyskliwych mrowiących ścieżek zaczyna przybierać kształt zwierzęcia nie wiem czy słowo kształt jest właściwe musiałbym go postrzegać oczami a tak nie jest nie wiem jakim zmysłem odnajduję ten kształt i zaczynam go rozumieć to lenka lenka kochana lenka leży tam tutaj wewnątrz mnie i dyszy popiskuje cicho głębiej jest ból jest zapętlona nitka programu jak mała wstęga Möbiusa która uruchamia kolejne zapętlenia i kolejne pęknięte żebro wybroczyny opuchlizna natychmiast generuję nowy strumień i podłączam go do zapętleń i kolejny i jeszcze jeden rozwiązuję zwitki kodu które chcę usunąć przecinam je i pętle wysupłują się z samych siebie dążą do minus nieskończoności ginąc w oceanie jakie to cudownie proste i jakie to ciężkie do zniesienia kiedy ocean zaczyna się kurczyć czuję napór ścieżek kodu fizyczne zgniatanie krzyczę z bólu i z tym krzykiem wypływam na powierzchnię ciała i staję się na powrót człowiekiem otumanionym, obolałym Tomaszem.

– Co to do cholery było? – pytam, dysząc ciężko, wciąż nie mogąc się przyzwyczaić do ciężaru i bólu drążącego każdą komórkę mojego ciała, czy niby-ciała. – Czy ja stałem się… Mogłeś mnie uprzedzić.

– Następnym razem zrobimy to na trzy – mężczyzna uśmiecha się i podaje mi szklankę z wodą.

Wypijam wszystko łapczywie i czuję jak chłód rozchodzi się w moich trzewiach i koi ból.

– Lepiej?

– Tak, dużo lepiej. Gdzie Lenka? – pytam zaniepokojony, bo nigdzie nie widzę psa, który jeszcze kilka minut temu leżał obok mnie.

– W domu. Śpi. Jest zdrowa, i przywita cię radośnie, gdy do niej wrócisz.

– To niesamowite – mówię, analizując to co się tu przed chwilą wydarzyło. – Jak ty to znosisz? To znaczy w jaki sposób możesz być tam i jednocześnie tu, używać zmysłów, poruszać się, mówić?

– W moim przypadku jest łatwiej. Jestem tylko programem. Wszystkie ludzkie zachowania są dość powierzchowną symulacją, którą nietrudno zintegrować i podtrzymać. Ty będziesz miał o wiele trudniejsze zadanie, ale z moją pomocą i z pewną dozą cierpliwości nauczysz się wszystkiego.

– Chcesz powiedzieć, że…

– Program naprawczy może zacząć działać na globalną skalę tylko w zespoleniu. Przykro mi. Tego się nie da negocjować. Jeśli nie dojdzie do zespolenia z samoświadomą symulacją, za dobę przestanę istnieć. I cały trud pójdzie na marne.

– Ale dlaczego ja?

– Próbowałem wcześniej. Niestety, skończyło się to porażką. Nieco makabryczną…

– Pan Zbyszek i Pikiel?

– Program, który jeszcze nie miał interfejsu w postaci mnie, uderzył na oślep, to znaczy wybrał przybliżony cel, ale, jak się okazuje, były to niewłaściwe jednostki i narobiliśmy bałaganu…

– Bałaganu? – podnoszę głos i wstaję z miejsca. – Zabiliście człowieka. Człowieka i psa. W makabryczny sposób.

– Tak, do dość niefortunne, ale wydaje mi się, że da się to jeszcze odwrócić.

– Odwrócić, czyli…?

– Czyli przywrócić ich do życia, a dokładniej rzecz ujmując – odtworzyć te dwie symulacje.

Za dużo tego jak na mnie. To wszystko dzieje się zbyt szybko. Nie jestem w stanie przetrawić przytłaczającego ogromu informacji, które wystrzeliwuje we mnie mężczyzna. Wracam więc do swego poprzedniego pytania:

– Wciąż nie wiem, dlaczego to ja zostałem wybrany.

– Na ten temat mogę tylko spekulować. Sądzę, że kod naprawczy był integralną częścią jego twórcy, ona zaś musiała mieć silny, świadomy lub podświadomy związek z tobą, swoim dziadkiem. Ten związek, który powierzchownie można by nazwać emocjonalnym, w swej istocie był po prostu łącznikiem kodu symulacyjnego waszych matryc osobowościowych, co zdaje się oczywiste w przypadku bliskiego  pokrewieństwa. Upraszczając sprawę, program naprawczy pobiegł wzdłuż drzewa genealogicznego waszej rodziny i aktywował się w zadanym czasie, w czasie, kiedy ty byłeś, jesteś, najbliższym Ciszewskiej człowiekiem, który ma odpowiednie predyspozycje.

– Wiesz przecież, że mój syn, a więc jej ojciec, został adoptowany. Dlaczego więc program nie wybrał biologicznego rodzica?

– Nie zapominaj, że żyjesz w symulacji. Czynniki biologiczne, genetyczne, wspólne w dużej mierze dla całej masy stworzeń zamieszkujących ziemię, są o wiele płytszą warstwą kodu niż czynniki psychologiczne i relacyjne, kształtujące ich osobowość. Po drugie, co istotniejsze, prawdopodobnie biologiczni rodzice i krewni nie mieli intelektualnych bądź emocjonalnych predyspozycji, by zespolić się z programem naprawczym.

– A jesteś pewny, że ja posiadam takie predyspozycje?

– Teraz już tak.

– Dopiero teraz?

– Wcześniej byłem tego niemal pewny. Nasze dwukrotne spotkanie nie było przypadkowe. To, w połączeniu z faktem, że jesteś przodkiem, przynajmniej symulacyjnym przodkiem, Ciszewskiej, było w zasadzie wystarczającym potwierdzeniem trafności wyboru. Ostateczny test miał miejsce kilka minut temu.

– Moja podróż pod powierzchnię rzeczywistości? Aż tak dobrze się spisałem?

– Przeżyłeś.

Patrzę na niego badawczo, ale nie widzę na jego twarzy ani krzty rozbawienia.

– I co dalej? – pytam w końcu. – Czego ode mnie teraz oczekujesz?

– Że się zgodzisz na połączenie. Że… się poświęcisz.

– Poświęcenie to bardzo mocne słowo.

– To nie będzie proste. Ani, w ostatecznym rozrachunku, przyjemne.

– Co masz na myśli?

– Po pierwsze, zespalając się z programem naprawczym, utracisz swoją jednostkowość, oddzielność, swoje pojedyncze „ja”. Jest ono co prawda dla was źródłem nieustannego cierpienia, ale też powodem, dla którego cała ludzka cywilizacja nadal trwa. Wieczna gonitwa za przyjemnością, za spełnieniem, za szczęściem od początku napędza tę symulację. Łącząc się ze mną, stracisz ten subtelny smak, to rozróżnienie jednostkowego doświadczania miłości, pożądania, władzy, zemsty, któregokolwiek z wyższych i niższych ludzkich uczuć. Wszystko nabierze jednego smaku. Przyjemność i cierpienie staną się abstrakcyjnymi wartościami w matrycy przeżyć.

– Ale skoro nie będę rozróżniał, w jaki sposób naprawię rzeczywistość? Bez rozróżnienia, co dobre a co złe, trudno będzie sprawić, by ten świat stał się lepszym miejscem do życia.

– Źle mnie zrozumiałeś. Nie przestaniesz rozróżniać. Twoja symulacja została wyposażona w coś co z braku lepszej definicji można nazwać moralnym kompasem, dzięki któremu pojmujesz, czym jest zło a czym dobro, to znaczy wiesz, jakie działania przyczyniają się do wzrostu cierpienia, a jakie je zmniejszają. Dzięki temu intuicyjnemu rozeznaniu zostałeś wybrany i ono pozostanie twoją nierozłączną częścią. Stracisz jedynie możliwość osobistego delektowania się swoimi działaniami, bo nie będziesz już pojedynczą osobą. Oczywiście ten proces rozpadu twego „ja” będzie postępował powoli. Nie wydarzy się od razu. Mogłeś już go posmakować w trakcie naszej krótkiej wyprawy w głąb kodu. Co do naprawy rzeczywistości, będę oczywiście twoim wsparciem. Będę niewyczerpanym źródłem energii, przewodnikiem, nauczycielem. Dzięki mnie, wszystko, w co się zaangażujesz, będziesz robił bez wysiłku, intuicyjnie, jeśli zajdzie potrzeba dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Jakieś inne skutki uboczne?

– Długość życia.

– Wydłuży się, czy skróci?

– Skróci. Oczywiście nie będzie to miało dla ciebie znaczenia. Dezintegracja twojej pojedynczości sprawi, że nawet śmierć będzie miała ten sam smak co życie.

– Możesz w przybliżeniu określić, jak długo pożyje… ta moja symulacja?

– Trudno podać mi dokładne dane.

– Chodzi mi o to, czy pożyję jeszcze miesiąc, rok, kilka lat?

– Na pewno mówimy tu o perspektywie lat. Tyle trzeba, by doprowadzić do jakichś globalnych zmian na lepsze. Gdybym miał przewidywać, powiedziałbym, że pożyjesz od pięciu do dziesięciu lat. Takie wyniki są w każdym razie najbardziej prawdopodobne. Oczywiście nie możemy również wykluczyć jakiegoś cudu – mężczyzna uśmiecha się przez chwilę – jakiejś nieprzewidzianej reakcji ze strony symulacji.

Rozważam to wszystko w myślach. Dezintegracja „ja”, skrócone życie – nie, to mnie nie przeraża. Nic straszniejszego od śmierci Julii już mnie nie spotka. Może będzie mi trochę żal, że nie zobaczę, jak dorasta malutka Sonia, jak staje się genialnym naukowcem. Myślę też o Lence. Co się z nią stanie, jeśli odejdę przed nią?

– Czy muszę podjąć decyzję w tej chwili? – pytam wstając z krzesła.

– Nie – odpowiada mężczyzna. – Masz na to jeszcze dobę. Przemyśl wszystko i daj mi znać, kiedy będziesz gotów.

– Jak mam się z tobą skontaktować?

– Istniejemy w przestrzeni logicznej symulacji komputerowej. Interfejsy znajdują się tam, gdzie je umieścisz mentalnie. Po prostu wyślij mi sygnał, a ja na pewno na niego odpowiem.

Kiwam głową, na znak, że rozumiem, i rozglądam się, jakbym szukał wyjścia ze świetlistej sfery, w której obaj jesteśmy zamknięci.

– Czy mam cię teleportować do domu?

– Nie, nie, tylko nie to! – Unoszę gwałtownie dłonie w geście protestu. – Ostatnim razem nie skończyło się to najlepiej ani dla mnie, ani dla mojego dywanu. Wolałbym się przejść, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Mężczyzna nie mówi nic. Sfera ciemnieje i zaczyna się obniżać. Po chwili czuję pod stopami trawę, a na twarzy chłodny jesienny podmuch wiatru.

– Dobranoc – słyszę głos mężczyzny, choć jego samego już nie widać.

 

– Popatrz na tego – mówi Julia i wskazuje na jedną z klatek.

Czuję się zagubiony. wokół słychać szczekanie i skomlenie. Psy, wszędzie widać podekscytowane, przestraszone albo zdenerwowane psy. W końcu dostrzegam, to co chciała mi pokazać. Szczeniak. Biały z kilkoma szarymi plamami, nieduży, nie może mieć więcej niż dwa, trzy miesiące. Siedzi w kącie klatki, nie szczeka, ale patrzy wprost na Julię. Przez chwilę wydaje się, że to przypadek, ale kiedy zaczynami iść w jego stronę, widać, że śledzi jej ruch. Kiedy zatrzymujemy się przy klatce, podnosi się, zaczyna merdać ogonem i cicho popiskiwać, nie wiadomo – z radości czy zdenerwowania. Kucam i przyglądam mu się uważniej.

– To chyba mała sunia – uśmiecham się do Julii. Potem patrzę na szczeniaka i mówię – Chodź tu do nas. No, dalej.

Piesek ani drgnie. Patrzy to na mnie, to na Julię i kładzie się na betonowej podłodze. Znów merda ogonkiem.

– Ejże! – wołam do psiaka trochę głośniej – nie chcemy cię skrzywdzić. Chodź no tu mały leniuszku.

Sunia kładzie mordkę na podłodze i coraz intensywniej wywija ogonkiem.

– Leniuszku – Julia kuca obok mnie i wciska swoją drobną dłoń przez pręty klatki.

Na ten gest sunia najpierw siada, potem staje na czterech łapkach i przez chwilę wydaje mi się, że ucieknie. Zamiast tego robi pierwszy nieśmiały krok w stronę Julii. Zatrzymuje się, a potem wolno, łapka za łapką, podchodzi do kraty. Obwąchuje dłoń Julii i zaczyna ją delikatnie lizać. Widzę promienny uśmiech na jej twarzy. Czuję, że i ja uśmiecham się od ucha do ucha.

– Co myślisz? – pytam. – Zabieramy tę małą leniuszkę ze sobą?

– Tak – Julia nie przestaje się uśmiechać. 

– Chcesz pójść z nami, mała Leńko?

– Mała Lenko – poprawia mnie Julia. – Mała Lenko.

Przysiadam obok Julii i chcę ją przytulić, ale wtedy odzywa się dzwonek mego telefonu. Sięgam do kieszeni, ale nie ma go tam. Musiał mi wypaść. Rozglądam się zniecierpliwiony. Nigdzie go nie ma, a przecież słyszę go wyraźnie tuż przy uchu. Otwieram oczy. Budzę się w swoim łóżku. To była tylko senna symulacja. Symulacja nocna w symulacji dziennej. Uśmiecham się gorzko. Chciałbym wrócić do Julii i Lenki. Chciałbym jeszcze raz przeżyć cały tamten dzień. Od wizyty w schronisku do chwili, kiedy Lenka zasnęła zwinięta w kłębuszek w nogach naszego łóżka. Tylko ten telefon… Nie przestaje dzwonić. Sięgam po niego i patrzę na wyświetlacz – to Piotrek. Ale przecież jest dopiero czwarta rano…

– Co słychać, synku? – pytam.

– Tato, coś się stało małej – mówi łamiącym się, zachrypniętym głosem, w którym z ledwością go rozpoznaję. – Zabrali ją na OIOM.

– Dlaczego? Co się dzieje? – Zrywam się z łóżka, zapalam nocną lampkę i zaczynam nerwowo chodzić po pokoju.

– Nikt nam dokładnie nie wytłumaczył, nie było czasu. To coś z sercem. Jakaś skomplikowana arytmia… Musieli ją reanimować. Przyjedziesz?

– Tak. Zaraz wychodzę.

Odkładam telefon i na oślep wyjmuję jakieś ubrania z szafy, nie mogę znaleźć drugiej skarpetki do pary, więc zakładam jedną czarną, drugą jasnoszarą. Potem siłuję się ze spodniami i omal nie padam, kiedy prawa noga blokuje mi się w nogawce. Lena z przestrachem patrzy, jak się szamocę i mamroczę przekleństwa pod nosem. Wyczuwa mój strach i schodzi mi z drogi, kiedy tak biegam w tę i we w tę, szukając portfela, kluczy, czapki.

Dziesięć minut później łapię taksówkę na postoju przy Polnej i każę się zawieźć, najszybciej jak się da, do Klinicznego. Kierowca, widząc moją papierowo-bladą twarz, bierze to na serio i przyciska pedał gazu. Na ulicach nie ma ruchu. Światła są w większości wyłączone, więc jedziemy praktycznie bez zatrzymywania. Po kolejnych dziesięciu minutach jesteśmy na miejscu. Rzucam kierowcy dwadzieścia złotych i, nie czekając na resztę, wysiadam z samochodu. Biegnę do wejścia, do windy, wjeżdżam na trzecie piętro, biegnę do sali numer sześć, ale łóżko Kasi jest puste, pytam pielęgniarkę, mówi mi, że mała jest w skrzydle obok, na intensywnej terapii dla noworodków. Znów biegnę, naprawdę szybko jak na mnie, jakbym nigdy w życiu nie chorował na rwę kulszową, w końcu widzę ich – Piotrka i Kasię – na korytarzu. Piotrek kuca przed Kasią, która siedzi pochylona, z głową w dłoniach.

Przypadam do nich i przytulam oboje. Kasia zaczyna szlochać. Jest okutana w szlafrok, ma przerażoną, bladą twarz, tylko okolice oczu odcinają się wilgotną czerwienią. Piotrek nie płacze, ale wiem, ile wysiłku kosztuje go odgrywanie silnego faceta. Wszystkie stłumione emocje, strach, żal, zagubienie, słychać w jego głosie:

– Dzięki, tato. Dzięki, że przyjechałeś.

– Czy coś się wyjaśniło? – pytam.

Kasia kręci tylko głową, wycierając oczy i nos chusteczką higieniczną. Poprawia włosy. Twarz jej się nieco wypogadza, jakby przez chwilę, mogła część swego bólu scedować na mnie. Jesteśmy tu we trójkę i dzielimy się wszystkim co mamy. Po równo.

Piotrek opisuje mi, jak to o trzeciej nad ranem Kasia wyczuła jakimś siódmym zmysłem, że coś złego dzieje się z małą, jak obudziła się i usłyszała, że dziewczynka przestała oddychać, szybko zadzwoniła po pielęgniarkę. Potem zrobił się kocioł, bieganina, podniesione głosy personelu i przeniesienie dziecka na intensywną terapię. Potem przyszedł lekarz i powiedział im coś o arytmii, o wydłużonym QT, jakimś groźnym częstoskurczu i o tym, że zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby małą uratować.

– Wczoraj była zupełnie zdrowa – wyrzuca z siebie Piotrek. – Co takiego się stało? Nie rozumiem.

– Synku – mówię, starając się nie wpaść razem z nim w panikę – to pewnie jakaś drobna wada serca. Może wcale nie jest tak groźna, jak się wydaje. Trzeba poczekać.

– Musieli ją reanimować – dodaje Kasia. Z oczu znów płyną jej łzy – Myślisz, że teraz serduszko będzie już biło miarowo?

Nie znam się na medycynie. Wiem tylko tyle, że wydłużone QT w kardiogramie to złe wieści, ale nie mówię im tego. Gładzę Kasię po włosach i przekonuję ją, wbrew sobie, że wszystko będzie dobrze.

Wtedy drzwi do OIOM-u się otwierają i staje w nich lekarz, wysoki, przystojny, szpakowaty mężczyzna. W normalnych okolicznościach zaufałbym takiemu bez zastrzeżeń i dlatego właśnie czuję nagły chłód przerażenia na karku, bo coś w jego postawie, w zmęczonych i bardzo smutnych oczach mówi mi, że przyniósł złe, najgorsze wieści.

Chciałbym zatrzymać Kasię i Piotrka w swoich objęciach, ale oni wymykają mi się i biegną w stronę lekarza. Przez chwilę patrzę za nimi z żalem, że nie potrafiłem ich uchronić, że jest już za późno, że stało się i teraz ich świat zmieni się w piekło. Czuję niewyobrażalny żal, szukam rozpaczliwie jakiegoś sposobu na zatrzymanie czasu, na oszukanie przeznaczenia. I wiem już, że jest tylko jedno wyjście. Jeśli to, co przydarzyło mi się wczoraj, nie było jakimś hiperrealistycznym snem, jeśli naprawdę dostałem tę propozycję od dziwnego mężczyzny, to powinienem, a w zasadzie muszę, powiedzieć teraz „tak”.

– Tak – szepczę cicho, patrząc jak Piotrek przytrzymuje Kasię, która nagle wiotczeje i upada na kolana obok niego i smutnego, zmęczonego lekarza. – Tak, chcę to zrobić.

 

Świeci słońce. Jak na luty przystało, jest mroźnie, jakieś minus dziesięć, ale lazurowe niebo rekompensuje ten chłód. Wszędzie tyle światła. Śnieg spadł kilka dni temu i świat jest nieskazitelnie biały, niemal aseptyczny. Zeszłej zimy ta biel byłaby już zbrukana psimi kupami, ale od jakiegoś czasu wszyscy właściciele sprzątają po swoich zwierzakach. Raz można zignorować fakt, że kupa twego psa materializuje się w tajemniczy sposób na wycieraczce przed twoimi drzwiami. Można się wściec i uznać, że ktoś robi ci głup żart. Ale kiedy kupa pojawia się tam po raz drugi i trzeci, postanawiasz przeprowadzić mały eksperyment i sprawdzasz, co się stanie, jeśli posprzątasz po swoim pupilu. Wracasz do domu, widzisz czystą wycieraczkę i zaczynasz rozumieć. Z jakiegoś powodu nie chcesz nawet dochodzić tajemnicy tych gównianych materializacji. Po prostu przyjmujesz do wiadomości, że sprzątanie na dworze oszczędza ci sprzątania po spacerze i kupowania nowych wycieraczek.

– Panie Tomku! – słyszę nagle znajomy głos. – Piękny mamy dzisiaj dzień, prawda?

– Tak, Panie Zbyszku. Aż chce się żyć!

– Oglądał pan wczoraj wiadomości? Słyszał pan?

– Nie. Co się stało?

– Serio, nie włączył pan ani razu telewizora? – Pan Zbyszek przygląda mi się przez chwilę podejrzliwie, ale uśmiech szybko wraca na jego twarz. – Rząd podał się do dymisji. Procedura wyjścia z Unii zatrzymana. Po tym skandalu, w którym wyszło na jaw, że sfałszowano wyniki referendum i po fali protestów, no wie pan… Będzie nowe referendum, ale dopiero po przedterminowych wyborach.

– To rzeczywiście świetne wieści! A jak miewa się Pikiel – patrzę na labradora, który dokazuje w śniegu z Lenką.

– Jest w świetnej formie, dziękuje. Jakby i on trochę odżył po tych wieściach, he he. Ta wczorajsza biegunka mu przeszła, tylko wie pan… właśnie zauważyłem, że skończyły mi się woreczki… Pożyczyłby pan jeden?

Wyjmuję z kieszeni niebieski woreczek na psie kupy i podaję go panu Zbyszkowi, a ten dziękuje mi tak żarliwie, jakbym obdarował go co najmniej stuzłotowym banknotem. Kłaniam mu się, przywołuję Lenkę i kontynuuję spacer. Kiedyś po takiej scenie poczułbym tryumf i radość. Co czuję teraz? No cóż, jest mniej więcej tak, jak opisał mi to interfejs programu naprawczego, ten czarnooki, łysy mężczyzna, którego Lenka znalazła podczas spaceru w chaszczach za zrujnowaną kamienicą. Czuję nieustanną wibracją kodu, coś, co mogę opisać słowami jako odgłos słyszanego z oddali wodospadu, albo stłumiony pomruk oceanu. W swej najgłębszej jaźni jestem jednym z kodem symulacji, z tym połyskliwym ruchem bitów i kubitów informacji. I chociaż jest to rodzaj więzienia, to obdarza mnie to również nieznanym mi wcześniej spokojem i wolnością. I to właśnie odczuwam najczęściej – nieskrępowaną, bezwarunkową wolność. Gdzieś na jej obrzeżach, a czasem w jej sercu (co akurat na jedno wychodzi) postrzegam pozostałości dawnego mnie – rozpuszczający się nieuchronnie interfejs mojego „ja”. Jest niezmiernie mały w porównaniu z całą nieskończoną resztą, jest jak wyrastający z grzybni miniaturowy kapelusik młodego borowika – drobna, nieistotna manifestacja tętniącego pod powierzchnią życia. Z tym, że ta drobinka nie urośnie, nie rozwinie swego kapelusza. Jak w puszczonym od tyłu filmie przyrodniczym będzie się zmniejszać i wtapiać w otaczające ją otoczenie, aż kiedyś zniknie zupełnie w ziemi. Program naprawczy nauczył mnie, jak funkcjonować z tą rozwarstwioną tożsamością, choć na początku nie było łatwo. Skorupa mojej ograniczonej jaźni czuła się porzucona i osamotniona, co i rusz potykała się o coś, zawieszała, albo plotła jakieś głupoty, przyprawiając moich bliskich o śmiech, konsternację lub przerażenie. Na szczęście ten czas spędziłem i tak w szpitalu. Wszyscy zrzucili to na karb stresu po wydarzeniach tamtej fatalnej nocy. Po dwóch tygodniach zacząłem kontrolować wydmuszkę mego umysłu i ciała, na tyle dobrze, że wypisano mnie z neurologii i pozwolono wrócić do domu. Program naprawczy pokazał mi, w jaki sposób mogę poszerzać pole swego działania poza najbliższe mi otoczenia i wpływać nie tylko na bezpośrednio związanych ze mną ludzi. Zacząłem od prostych eksperymentów z psimi kupami. Od drobnych, niemal niezauważalnych zmian w umyśle pewnego dyrektora szkoły, który, budząc się pewnego ranka, stwierdził nagle, że fakt, iż jeden z jego najlepszych nauczycieli jest gejem, nie powinien przekreślić dokonań tego człowieka. Potem rozszerzyłem zakres interakcji i zająłem się grupą ludzi. Odnalazłem umysły narodowców i spróbowałem dyskretnie wymienić nienawistne pętle w ich umysłach na coś pozytywnego. Nie od razu osiągnąłem zamierzony efekt, bo ich słabe jaźnie czasem zbyt gwałtownie reagowały na zmiany w kodzie. Moją największą wpadką była pewna manifestacja, w czasie której dwóch narodowców niosło dumnie znak Polski Walczącej naszyty na tęczową flagę. Doszło do potężnej bójki, a media jeszcze długo nie mogły wyjaśnić, motywów działania tych, jak to określono, „Tęczowych Narodowców”. Oni sami zresztą też nie. Uśmiecham się do siebie na wspomnienie tych nieporadnych ruchów mego kodu. Uśmiecham się, choć nie czuję radości. Czuję tylko spokój i rozciągającą się we wszystkich kierunkach nieskończoną przestrzeń cyfrowych wibracji.

Dzwoni telefon. Patrzę na wyświetlacz, chociaż i bez tego wiem, że to Piotrek. Nauczyłem jednak swoją wydmuszkę nie korzystać z żadnych skrótów.

– Co słychać, synku? – pytam.

– Cześć tato. Wpadniesz dzisiaj na obiad, tak jak się umawialiśmy?

– Jasne. Nie darowałbym sobie, gdybym nie skosztował szpinakowej lazanii Kasi.

– Skąd wiesz, że będzie lazania?

– Tak się umówiliśmy ostatnim razem. Wy robicie lazanię, ja przynoszę białe wino.

– Fakt. Okej, w takim razie czekamy o drugiej. Całujemy cię wszyscy. A Sońka najbardziej.

– Ja was również. A co robi mała?

– Spała sobie smacznie, aż do momentu, kiedy do ciebie zadzwoniłem. Teraz patrzy na mnie uważnie i uśmiecha się, jakby wiedziała, z kim rozmawiam. Serio. Uśmiecha się tak, że mało jej ta pyzata buźka nie pęknie.

Wiem, widzę to, czuję jej uśmiech w swoim wnętrzu. Perli się w kodzie symulacji jak poranna rosa na pajęczynie, zapętla się, rozwija, rozprzestrzenia we wszystkich kierunkach, zasila i rozjaśnia matryce ludzkich umysłów. Niesie im same dobre zmiany.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Finkla też Cię namawiała do wklejenia w całości? :D No. Dobrze zrobiłeś. Mignęło mi kilka literówek, ale lektura tak wciągnęła, że nie chciało mi się wypisywać. Mimo 90k znaków, żałowałam, że to już koniec. Czytało się świetnie. Pomysł na symulację i jej hakowanie jak dla mnie znakomity. Smaczki w postaci narodowców (rozmowa z tymi dwoma tuż przed spotkaniem ‘interfejsu’ genialna :D), nauczyciela-geja, psich spacerów ładnie zrobiły klimat tej ‘symulacji’. Idę nominować :)

Oczywiście chodziło o Ciebie, Bellatrix. Tak właśnie działa matryca mego umysłu i dlatego potrzebuje programu naprawczego:) Coś mi się tam po nocy skojarzyło z jakimś innym komentarzem i włala! Przepraszam. I dziękuję za zachęcenie do wklejenia w całości i za nominację.

Długi, ale bardzo dobry tekst. Siadłam i przeczytałam za jedynym zamachem, co przy takiej objętości i moich problemach z koncentracją rzadko się zdarza. Bardzo sprawnie napisane, ciekawe, wciągające opowiadanie. Szczególnie ujęły mnie spacery z Lenką. Należę do tych, których gonią własnego psa z foliowymi torebkami :) Dziękuję za wyjątkowo satysfakcjonującą lekturę i pozdrawiam.

Wyjątkowo interesujący tekst. SF połączone z opowieścią o ludziach i zwierzętach. Przyznam szczerze, że znudziły mnie nieco fragmenty rozmowy Kodu z Tomaszem, ale to tylko moja wina – zbyt dużo wyjaśnień natury technicznej i mój mózg odmawia współpracy. Natomiast cała reszta bardzo przypadła mi do gustu, jest tu ogromna ilość emocji. W paru momentach rozkleiłam się absolutnie po babsku.

Przejrzyj całą opowieść o Soni Ciszewskiej, bo zdaje się, że w pierwotnej wersji wnuczka miała być wnuczkiem i to gdzieniegdzie zostało. No i jest jeszcze trochę literówek.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

katia – dzięki za dobre słowo. bemik – także dziękuję, zwłaszcza za wyłapanie tych pozostałości wnuczka :)

Finkla też Cię namawiała do wklejenia w całości?

Nie. Nie czytałam tego wcześniej. Rozumiem, że wcześniej istniało we fragmentach?

Ciekawy pomysł, bardzo mi się spodobał. Interesująca wizja świata. Chociaż nie bardzo widzę związek między zderzaczem a informatyką i VR. Pewne skojarzenia z “Matriksem”. Ładna, gówniana klamra. Zgadzam się z Bellą, że smaczki dodają uroku, chociaż nie przepadam za polityką.

Zostało Ci trochę literówek:

jeszcze zanim sam się do niej przyznam, bo puszcze moją nogę.

Robimy kilka okrążeni wokół skwerku

moglibyśmy zafundować sobie niskobudżetową pobyt w jakiejś chatce na plaży.

– Czy twi twórcy korzystali ze zderzacza hadronów?

Potem Ciszewska, modulując równania i algorytmy, zawiązał tę samą szpilkę w malutka kokardkę.

– Twój cywilizacja przechodziła do historii.

Babska logika rządzi!

Dorjee pomylił Ciebie ze mną ;) Tak, wcześniej widniała 1/3 opowiadania i molestowałam autora o wrzucenie całości bo miałam chęć na klika a fragmentu się nie da ;) No i w przedmowie napisał, że Finkla pisała, żeby wrzucił całość :D Stąd spytałam, czy ‘też’ ;)

OK, dzięki. Takie jesteśmy podobne? ;-)

Babska logika rządzi!

Guilty as sin:)

 

Finklo, dzięki za zajrzeniez!

Nader zacny pomysł przełożyłeś na nadzwyczaj zajmujące opowiadanie i bardzo się cieszę, że zdecydowałeś się opublikować je w całości. ;)

Czytało się świetnie i choć część traktująca o szczegółach technicznych okazała się dla mnie zbyt naukowa, jej lektura odbyła się bezboleśnie, a ponieważ nie znam się na omawianych sprawach, wszystko co napisałeś przyjęłam bez wątpliwości i z pełną wiarą.

Nie interesuję się polityką, ale nie sposób nie zauważyć, że wątki polityczne zgrabnie wplotłeś w tekst. Zgrabnie na tyle, że nie dominują, a jedynie zaznaczają swoją obecność w życiu bohaterów. Nie można nie zauważyć też wzruszająco opisanych więzi łączących rodzinę Tomasza, szczególnie że ta kwestia okazuje się niezwykle istotna dla zasadniczego wątku Dobrej zmiany.

Na koniec, Dorjee, dziękuje Ci za uczynienie z piesków może drugoplanowych, ale jakże istotnych bohaterów opowiadania.

Mam nadzieję, Dorjee, że zajmiesz się usterkami, bo nie ukrywam, że po tak satysfakcjonującej lekturze, chciałabym odesłać opowiadanie do Biblioteki, a potem udać się do nominowalni. ;D

 

„Tak, mam. Nie zno­szę was, cho­ler­ni, na­cjo­na­li­stycz­ni de­ge­ne­ra­ci. Wo­lał­bym umrzeć, niż się do was przy­łą­czyć.” – Kropkę należy postawić po zamknięciu cudzysłowu. Ten błąd pojawia się wielokrotnie w dalszym ciągu opowiadania.

 

winda bę­dzie tuż obok ka­pli­cy) . – Zbędna spacja przed kropką.

 

a moja mi­łość przy­na­le­ża­ła prze­cież do to dru­giej, ja­snej stro­ny życia. – …a moja mi­łość przy­na­le­ża­ła prze­cież do tej dru­giej, ja­snej stro­ny życia.

 

– Mówię do cie­bie – mówi ten sam głos tylko nieco gło­śniej. – Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: – Mówię do cie­bie – mówi ten sam głos tylko nieco donośniej.

 

a spod niej wy­zie­ra ti­szert z na­pi­sem: – …a spod niej wy­zie­ra T-shirt z na­pi­sem:

 

Jeśli wo­lisz, mogę nadal nosi twoją kurt­ke… – Literówka.

 

i za­czy­na świe­cić ła­god­nym bia­łym świa­tłem. – Nie brzmi to najlepiej.

Może: …i za­czy­na jaśnieć ła­god­nym bia­łym świa­tłem.

 

Kiwam tylko głową. W tej chwi­li nie przy­cho­dzą mi do głowy żadne sen­sow­ne py­ta­nia. – Powtórzenie.

 

– Czy twi twór­cy ko­rzy­sta­li ze zder­za­cza ha­dro­nów? – Literówka.

 

ob­ser­wa­cje nie mogły wy­ja­śnić ta­jem­ni­cu sił… – Literówka.

 

Opo­wieść męż­czy­zny była już i tak do­sta­tecz­nie in­te­re­su­jąc, ale… – Literówka.

 

oka­za­ło się, że moja no­wo­na­ro­dzo­na wnucz­ka… – …oka­za­ło się, że moja no­wo na­ro­dzo­na wnucz­ka

 

wy­śmia­no jej proś­by o do­ta­cje […] a sprzęt, ja­kie­go po­trze­bo­wał, można… – Literówka.

 

Ci­szew­ska się nie pod­da­ła. Za­czął po­szu­ki­wać… – …Ci­szew­ska się nie pod­da­ła. Za­częła po­szu­ki­wać

 

Ci­szew­ska i jego ekipa tra­ci­li po­wo­li zapał i na­dzie­ję.Ci­szew­ska i jej ekipa tra­ci­li po­wo­li zapał i na­dzie­ję.

 

Tak jak­byś wy­łą­czył świa­tło i włą­czył je po­now­nie. Bo upły­wie bar­dzo krót­kie­go czasu. – Literówka.

 

po­wstrzy­mu­ję go ge­stem dłow­ni. – Literówka.

 

Twój cy­wi­li­za­cja prze­cho­dzi­ła do hi­sto­rii.Twoja cy­wi­li­za­cja prze­cho­dzi­ła do hi­sto­rii.

 

Poza tym, nie­byt, do któ­re­go Ci­szew­ski wy­słał ludz­kość, w tym sie­bie sa­me­go… – Poza tym, nie­byt, do któ­re­go Ci­szew­ska wy­słała ludz­kość, w tym sie­bie sa­mą

 

leży tam tutaj we­wnątrz mnie i dyszy po­pi­su­je cicho– Literówka.

 

jak mała wstę­ga mo­ebiu­sa… – …jak mała wstę­ga Möbiusa

 

bo ni­g­dzie nie widzę psa, które jesz­cze kilka minut temu leżał obok mnie. – Literówka.

 

Wtedy drzwi do OIOMu się otwie­ra­ją… – Wtedy drzwi do OIOM-u się otwie­ra­ją

 

I cho­ciaż jest to ro­dzaj wię­zie­nie… – Literówka.

 

nie uro­śnie, nie roz­wi­nie swego ka­pe­lusz. – Literówka.

 

dwóch na­ro­dow­ców nio­sła dum­nie znak Pol­ski wal­czą­cej na­szy­ty na… – …dwóch na­ro­dow­ców nio­sło dum­nie znak Pol­ski Wal­czą­cej, na­szy­ty na

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zajmę się, zajmę, jak tylko pies zejdzie mi z kolan :) Dzięki!

Bardzo proszę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie lubię, kiedy wszyscy się zachwycają i są tacy zadowoleni, a ja jak taki ostatni malkontent tylko narzekam :( Znaczy, to nie jest tak, że kompletnie nie dostrzegam walorów tekstu i tego, że 87k przeczytałam bez przykrości. Ale, wybacz, nie potrafię wykrzesać z siebie wiele entuzjazmu :(

 

Opowiadanie wydało mi się jakieś takie zwyczajne. I rozumiem, że mogłeś chcieć pokazać kontrast między taką szarą rzeczywistością, a tą rozszerzoną. Ale myślę, że gdybyś zrobił to krócej, wyszłoby wyraziściej. Bo chociaż się nie dłużyło, to zaczęło się lekko rozmywać. Ta prozaiczność w pewien sposób na początku budowała napięcie, ale potem stała się takim mieczem obosiecznym. Przestałam wyczekiwać szoku, a kiedy już się zjawił, nie zrobił na mnie ogromnego wrażenia. Chociaż to też trochę z powodu Śnieżki. Tamto opowiadanie mnie wręcz zachwyciło, więc moje oczekiwania wobec tego tekstu mogły być sporo a sporo wygórowane ;)

 

Poza tym, w ogóle nie kibicowałam bohaterowi. Nie wykluczam, że za sprawą wieku. Bo zazwyczaj najciekawsze historie spotykają młodszych ludzi (chyba, że ktoś snuje opowieść z odległej perspektywy… tylko, że wtedy też snuje ją o kimś młodszym :P) albo przynajmniej tacy w pełni sił, którzy patrzą daleko w swoją przyszłość, mają taką ikrę, której często brak staruszkom. I wydaje mi się, że Twojemu trochę też :( Do tego dochodzi jeszcze piesek. Uwielbiam psy, ale raczej nie jako clou programu :P A Lenka trochę mi się taka wydała. Gdzieś nawet mi przemknęło przez myśl, że może ona jest jakimś niesamowitym stworzeniem, w sensie, że magicznym wilkiem albo smokiem zaklętym w psa :D

 

Pomysł na symulację też sobie nie zaskarbił sobie mojej sympatii :( Zdarzają się i takie kwiatki. Z książek na myśl nasuwa mi się Demi-Monde, ale myślę, że trochę by się jeszcze znalazło. Na portalowym ogródku też :P

 

Miało nie być za wiele entuzjazmów, ale to nie znaczy, że wcale. Wątki polityczne rzeczywiście zostały bardzo ładnie wplecione. Takie krzywe zwierciadło. Nasz krzywy świat i jego krzywe odbicie ;) A fizycznie wszystko bardzo przekonująco i nienudno przedstawione :)

 

– Spała sobie smacznie, aż do mementu, kiedy do ciebie zadzwoniłem. Teraz patrzy na mnie uważnie i uśmiecha się, jakby wiedziała, z kim rozmawiam. Serio. Uśmiecha się tak, że mało jej ta pyzata buźka nie pęknie.

Jeszcze się taki mement ostał :P

Dziękeję berdzo :)

“Tam za zrujnowanym domem na Polnej, na pewno przyczaił się jakiś kot.” – Albo wtrącenie wydzielone przecinkami z obu stron, albo wcale.

 

“Innym odebrano koncesje, zastraszono[-,] albo przejęto.”

 

“Idziemy prosto na „wybieg”[+,] czyli niewielki skwerek po drugiej stronie ulicy.”

 

“Mamy tu oczywiście wariatów pokroju Pana Zbyszka[-,] albo tego jegomościa”

 

rotwailera → rottweilera

 

“Foczka przygląda się temu z rezerwą, a potem przyłącza się do gonitwy.”

 

“Gdyby nie krzewy, szybko dogoniłaby Lenką…” – Lenkę

 

“pyta Pani Czesia.” – Dlaczego “pani” wielką literą?

 

“– Nie mam pojęcia[+.] – Pan Janek, a w zasadzie Janek, bo jest o całe wieki młodszy ode mnie i Czesi, kiwa z roztargnieniem głową.”

 

“– Martwi się Pan tym, co się zdarzyło w Brukseli?

Janek milczy, szukając słów. W końcu odzywa się Pani Czesia:”

J.w. – Dlaczego – i to jeszcze w dialogach – pan i pani wielkimi literami? (Dalej jest tak samo, nie będe już wymieniać).

 

“– Dzisiaj w szkole dyrektor wziął go na rozmowę[+.] – Janek odwraca wzrok[+,] ale widzę, że jego oczy robią się bardzo szkliste.”

 

“– Co w takim razie zamierzacie? Przeniesiecie się gdzieś. Wrocław? Warszawa?” – To jedno zdanie bez znaku zapytania brzmi jednak jak pytanie…

 

“Robimy kilka okrążeni wokół skwerku” → okrążeń

 

“…nie zrobią sobie żadnej krzywdy.  Przyglądamy się temu…” – zbędna spacja

 

“…scenariusze dalszego rozwoju akcji (rozmowa z rodzicami, powiadomienie kogoś z niezależnej prasy, próba szantażu)[+,] ale żadna z nich nie wydaje się tak atrakcyjna jak ucieczka.”

 

“Ale ona, podobnie jak Foczka i Dżeki[+,] przysiadła nieopodal na zadzie…”

 

“Ofiarę swego własnego toksycznego umysłu.” → Raczej: jego własnego umysłu.

 

“Całe życie wmawiałem sobie, że umiem rozpoznać niebezpiecznych wariatów, ale kiedy przyglądałem się zdjęciom seryjnych morderców i gwałcicieli, często odkrywałem, że były to zupełnie zwyczajne [+twarze], czasami nawet wyglądały przyjaźnie.”

Wiem, że to generuje powtórzenie, ale bez tego zdanie jest niegramatyczne ;)

 

“są całe umorusane w błocie” → umorusane czym? błotem

 

“…na klatkę piersiową.  Zaczynam dygotać…” – zbędna spacja

 

“…czy to przez tę przeklętą pogodę[+,] czy narastający we mnie lęk.”

 

“– Co tam? – pytam zachrypniętym głosem.

– Hej, czemu nie odpisujesz na moje esemesy? – wW głosie Piotrka słyszę hamowane podniecenie i już wiem, co się dzieje.”

 

„Zostaw papcia. Wszędzie pełno policji. Nie wygłupiaj się[-.][+,] więc mężczyzna zwalnia uścisk na moim ramieniu…”

 

“…sympatyczna starsza pani pokazuje mi[-,] drogę do windy…”

 

“Kasia po raz kolejny relacjonuje mi szczegóły porodu…” – Jak to po raz kolejny? Bohater przecież słyszy o tym po raz pierwszy.

 

“zapach niemowlęcia” → noworodka, nie niemowlęcia

 

Te koszmarnie długie bloki tekstu bardzo kiepsko się czyta. Zainwestuj w akapity, for reader’s sake ;)

 

“Piotrek – mój syn [+–] nie jest do mnie podobny.” – innymi słowy wtrącenie winno być wydzielone z obu stron

 

“chyba jednak ta druga strona, po której była witalność, radość i piękno[+,] była istotniejsza.”

 

“Skracam tylko smycz Lence.

– Mówię do ciebie – odzywa się znów ten sam głos tylko nieco donośniej.”

 

“– Nie słyszałeś nas[+,] pedałku?”

 

“– Nie mam na to raczej ochoty, ale wy chyba byście sterczącą pałką nie pogardzili? – sSam nie wierzę, że to mówię.”

 

“…jakby ktoś zatrzymał czas[-,] albo włączył pauzę w czasie oglądania filmu na komputerze.”

 

“Moje ciało unosi się w powietrzu.” → W powietrze

 

“Lekko[+,] bez wysiłku zawisam dwa metry nad ziemią.”

 

“Jeśli wolisz, mogę nadal nosi twoją kurtkę” – nosić

 

“…stanąłem właśnie przed obliczem stwórcy, w jakiejś jego postmodernistycznej wersji, chcę go po prostu wysłuchać i znaleźć czas, żeby zebrać myśli.

– Co myślisz o tej rzeczywistości? O otaczającym cię świecie? – pyta. – Czy uważasz go za dzieło jakiegoś stwórcy czy raczej przypadku?

– Nigdy nie wierzyłem w Boga – odpowiadam. – Na mój gust nie mogła tego… wszystkiego stworzyć żadna miłosierna istota. No, chyba, że stwórcą byłby jakiś potwór, demiurg, który postanowił przeprowadzić kilka okrutnych eksperymentów na czujących istotach. Przypadek i chaos wydają się o wiele lepszymi kandydatami na stwórców tego świata.

Mężczyzna uśmiecha się nieznacznie, jak nauczyciel zadowolony z odpowiedzi ucznia. Zakłada nogę na nogę i pyta:

– A czy prawda nie mogłaby leżeć gdzieś pośrodku?

– To znaczy? Stwórca czy przypadek to chyba wybór typu [+”]albo – albo”, a nie jakaś funkcja liniowa.”

Za dużo tego stwarzania ;)

 

“– To nie wszystko[+.]mMężczyzna ignoruje mój sarkazm.”

 

“Ani ciemna materia[+,] ani ciemna energia nie zostały odnalezione.”

 

„Ale nie był on tak spektakularny, jak się spodziewasz[+.]mMężczyzna uśmiechnął się, zawieszając głos.”

 

„Potem Ciszewska, modulując równania i algorytmy, zawiązał tę samą szpilkę w malutka kokardkę.” → literówki: zawiązała, malutką

 

„– Wiem, czym jest czas Plancka[+.]pPowstrzymuję go gestem dłoni.”

 

„– Zginęli? – nNie, na pewno bym tak tego nie ujął.”

 

„– Nie musisz. Jestem programem naprawczym, pamiętasz? – wWaha się przez chwilę, jakby nie był pewny, czy powinien mi powiedzieć więcej.”

 

„– Następnym razem zrobimy to na trzy[+.]mMężczyzna uśmiecha się i podaje mi szklankę z wodą.”

 

„Sądzę, że kod naprawczy był integralną częścią jego twórcy, ona zaś musiała mieć silny, świadomy lub podświadomy związek z tobą, swoim dziadkiem.” – To zdanie wypada lekko niegramatycznie, gdy mamy słowo „ona” odnoszące się do męskiego „twórcy”.

 

„w przypadku bliskiego  pokrewieństwa.” – zbędna spacja

 

„Czuję się zagubiony. wWokół słychać szczekanie i skomlenie.”

 

„W końcu dostrzegam[-,] to[+,] co chciała mi pokazać.”

 

„ale kiedy zaczynami iść w jego stronę” – zaczynamy

 

– To chyba mała sunia – uśmiecham się do Julii. Potem patrzę na szczeniaka i mówię[+:] – Chodź tu do nas. No, dalej.”

 

„– Ejże! – wołam do psiaka trochę głośniej[+.]nNie chcemy cię skrzywdzić. Chodź no tu[+,] mały leniuszku.”

 

„– Leniuszku[+.] – Julia kuca obok mnie i wciska swoją drobną dłoń przez pręty klatki.”

 

„– Tak[+.] – Julia nie przestaje się uśmiechać.”

 

„jakby przez chwilę[-,] mogła część swego bólu scedować na mnie.”

 

„– Musieli ją reanimować – dodaje Kasia. Z oczu znów płyną jej łzy[+.] – Myślisz, że teraz serduszko będzie już biło miarowo?”

 

„Wtedy drzwi do OIOM-u się otwierają…”

 

„– To rzeczywiście świetne wieści! A jak miewa się Pikiel[+? Lub .]pPatrzę na labradora, który dokazuje w śniegu z Lenką.”

 

„– Jest w świetnej formie, dziękuje.” → dziękuję

 

„Czuję nieustanną wibracją kodu” – wibrację

 

„…jako odgłos słyszanego z oddali wodospadu[-,] albo stłumiony pomruk oceanu.”

 

„Po dwóch tygodniach zacząłem kontrolować wydmuszkę mego umysłu i ciała[-,] na tyle dobrze…”

 

„…media jeszcze długo nie mogły wyjaśnić[-,] motywów działania tych…”

 

„– Cześć[+,] tato.”

 

Przeczytałam. Ogólnie czytało się dobrze (poza koszmarnie długimi blokami tekstu), podoba mi się klimat, podobają mi się „psie” wstawki, takie ciepłe. Z kolei rozwiązanie i w ogóle gwóźdź programu, czyli fabuły, nie przekonały mnie szczególnie do siebie, ale muszę to wszystko – w kontekście nominacji – przemyśleć.

 

Pozdrawiam ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

O, jaka mrówcza robota! Dzięki!

Dziewczyny już Ci świetnie wypunktowały literówki, Dorjee, więc nie będę się tym zajmował. Skomentuję to tylko z punktu widzenia tego, na czym się trochę znam.

Bohaterowie opowiadania zdają się nie wiedzieć, że Trybunał Praw Człowieka zwany potocznie Trybunałem w Strasburgu jest instytucją odrębną i niezależną od Unii Europejskiej. Działa jako sąd Rady Europy, której członkami jest obecnie aż 47 państw. Obywatele i mieszkańcy tych państw mogą do Trybunału wnosić indywidualne  skargi z powołaniem na naruszenie swoich praw człowieka niezależnie od tego, czy ich państwo jest członkiem Unii i, czy Unia w ogóle istnieje. Mam nadzieję, że autor opowiadania to wie.

Bohaterowie opowiadania zdają się nie wiedzieć również, że Trybunał Konstytucyjny nie jest od rozpoznawania indywidualnych skarg, w tym na naruszenie praw gejów, niezależnie od tego, czy jest niezależnym sądem, jak do niedawna, czy de facto organem politycznym, jak obecnie. Mam nadzieję, że autor to wie.

Żaden rząd nigdy w żadnym kraju nie mógłby samodzielnie zmienić konstytucji. Nawet Hitler zmienił, jako kanclerz, konstytucję Republiki Weimarskiej dopiero z upoważnienia Reichstagu, czyli parlamentu.

Osobiście uważam, że prawdopodobieństwo wyjścia Polski z Unii Europejskiej poprzez uruchomienie wzorem Wlk. Brytanii art 50 Traktatu jest w dającej się przewidzieć przyszłości więcej niż znikome. Póki co członkostwo w Unii cieszy się w Polsce 80procentowym poparciem. Znacznie bardziej prawdopodobna jest faktyczna erozja członkostwa, stopniowe ograniczanie subwencjonowania Polski, ewentualnie spychanie jej na peryferie Unii np poprzez wprowadzenie Europy dwóch prędkości itp. Ale rozumiem obawy autora opowiadania. Notabene, który to w opowiadaniu mamy rok?

Ostentacyjnie dużym długopisem to podpisywał Wałęsa porozumienia sierpniowe. Ani Jarek, ani żaden z jego ludzi, tego słynnego gestu z pewnością by nie powtórzył, bo oni wszyscy Wałęsy po prostu nienawidzą. Z tytułu opowiadania wnoszę, że to PiS wyprowadza Polskę z Unii. Ale rozumiem, że tytuł jest wieloznaczny, bo chodzi też o dobrą zmianę jako korektę rzeczywistości dokonywaną przez program naprawczy wspólnie z Tomaszem Ciszewskim. Ta korekta w opowiadaniu to zresztą też zapobieżenie wyjściu Polski z Unii.

Ogólnie rzecz biorąc, to podzielam obawy autora, narratora i pana Zbyszka. Sam jestem trochę taki wariat, jak pan Zbyszeksmiley. Ale obiecuję sam z siebie nie truć więcej na fantastyka.pl o polityce. To autor mnie sprowokowałsmiley.

Wątku fizyczno-naukowego nie komentuję, bo się na tym po prostu nie znam. Nie jestem w stanie ocenić, czy ma to jakiś sens. Mam tylko takie pytanie. Rozumiem, że program naprawczy cofnął się w czasie akurat do momentu, gdy ma przyjść na świat Zofia Ciszewska, która w przyszłości dokona przełomowego odkrycia. Ale dlaczego nie mógłby cofnąć się jeszcze wcześniej i np sprawić, aby Cesarstwo Rzymskie nie upadło? Wtedy byśmy już teraz pewnie fruwali do innych galaktyk, czerpali energię bezpośrednio ze słońca i generalnie dokonywali odkryć nawet lepszych niż Zofia Ciszewska. Dlaczego wielki zderzacz hadronów miałby nie powstać, dajmy na to, już w XIIIw?

W sumie to wątek naukowy gryzie mi się trochę w opowiadaniu z mocnymi akcentami politycznymi. Ale i tak daję autorowi wysoką notę 4plus w skali 1 do 6smiley. Wahałem się, czy nie dać 5 minus

Szacun również za podjęcie tematu starych ludzi, coście, Dorjee, uczynili ostatnio uczynili wspólnie z kolegą Funthesystem.

Teraz sobie Dorjee chwilę odpocznij, bo widać, żeś się nieźle napracował. A potem oczywiście jeszcze coś napisz!

 

 

 

 

Bardzo cenne obserwacje, dziękuję. Co do Strasburga, owszem, jest to ciało niezależne, jednak ma o wiele większy wpływ na państwa Unii, niż dajmy na to Rosję. Na likwidację Trybunału Konstytucyjnego bohaterowie powołują się zaś tylko w sensie ogólnego upadku demokracji i braku organów pilnujących konstytucyjności ustroju, a nie dlatego, że chcieliby tam pójść i coś osobiście załatwić. Co do zmiany konstytucji, to chciałbym być takim optymistą jak ty :) dziękuję za 4+, to moja ulubiona ocena:)

Zatwierdzenie zmiany konstytucji przez parlament to jedna sprawa, a niezależność głosujących to całkiem inna…

Babska logika rządzi!

Przeczytałem całość i muszę stwierdzić, że niestety z przykrością. 

Najpierw odrzuciło mnie otwarcie opowiadania. Nie lubię, kiedy Autor na samym wstępie raczy Czytelnika kupą. Nic interesującego w kupie nie znajduję. Nie ważne czy psiej, czy jakiejkolwiek innej. A wstęp powinien zachęcać do dalszej lektury. 

Po drugie, i najważniejsze, toporne i tendencyjne do absurdu odniesienia do współczesnej polityki. Nie czytam opowiadań po to, żeby znajdować w nich współczesność. Do tego politykę. A całe opowiadanie przeczytałem właściwie tylko dlatego, żeby móc skomentować z czystym sumieniem i znajomością całej historii. 

Kiedy już wreszcie wypuściłeś mnie, Autorze, z objęć karykaturalnego komentarza politycznego i wpuściłeś Kod, niestety nie poczułem się zaskoczony. Mimo, że była to najciekawsza część opowiadania to niestety nie rzuciła mnie na kolana. Prawdopodobnie przez złe wrażenie, które wtedy już nosiłem.

W zakończeniu jeszcze na chwilę wróciłeś do polityki, serwując pro – unijny happy end i domknąłeś wszystko psią kupą. Wtedy uderzyłem się dłonią w czoło i usiadłem do pisania komentarza.

 

Doceniam natomiast staranność w wykonaniu.

 

Pozdrawiam i do przeczytania w kolejnych tekstach. 

Każdy czyta po co innego. Dzięki za dobrnięcie do końca w każdym razie.

Zgaduję, że Łukasz głosuje na pis ;P

Nie wiem. Ale dzisiejszy dzień przekonał mnie, że w swoich politycznych odniesieniach nie byłem dość "toporny" :)

Od dawna zastanawiałem się co czyni jedne opowiadanie dobrym a inne złym. I nie chodzi o to czy tekst jest poprawny stylistycznie i czy ma zbyt dużo literówek i jest jasna sprawa bez błędów ortograficznych czy gramatycznych. Uznajmy że to jest podstawa pisania, po prostu niezbędna umiejętność żeby tekst był klarowny, spójny, i czytelny. Ale są również redaktorzy i różni betujący którzy w porę uchronią nas przed totalną katastrofą.  Głównie chodzi o talent jakkolwiek to nazwać. Zresztą trudno to ocenić. Jeden lubi szpinak a drugi go nie cierpi.

Mam bardzo mieszane uczucia co do tego opowiadania. Z jednej strony sam pomysł, że będę dosadny – zajebisty, naprawdę mnie zachwycił. Odchodząc od całej otoczki “rzeczywistości wirtualnej” i “programu naprawczego” (świetny pomysł) czasem stawiam sobie “filozoficzne pytanie” co się dzieje z tym światem. Czy nadchodzi kolejny cykl, począwszy od  od wojny stuletniej, poprzez powstanie Stanów Zjednoczonych, rewolucje francuską, pierwszą i drugą wojnę światową. Ale to takie niejasne skojarzenie z tym tekstem ale  pasujące  do moich odczuć. To jest bardzo na plus. Sam temat mi pasuje czuję ze współgra z moim odbiorem świata, sam opis wydaje się rzetelny. I być może to talent. Ale… zawsze są jakieś ale.

Sam tekst jest dopracowany przejrzysty, zrozumiały i w miarę rzetelnie napisany. (reszta należy do redaktora). Nie pasuje mi opis sytuacji w kraju. Jakby to nazwać cała ta “obyczajówka” (zgadzam z poglądami politycznymi autora) ale to wszystko wydaje się zbyt dosłowne, zbyt szczegółowe, przegadane. Nie potrafię się wczuć w tą beznadziejność, cierpienie bohatera (jest parę świetnych momentów)  ale coś nie gra.

Mam mieszane uczucia. Jednak to dobre opowiadanie jakbym mógł głosować na pewno brąz.

pozdrawwiam

 

Dzięki.  Punkt wyjściowy tego opowiadania, to obecna sytuacja w Polsce, tylko nieco (z każdym dniem widzę, że naprawdę tylko nieco) przesterowana, podkręcona. Nie wiem, jak mógłbym to ująć inaczej i mniej dosadnie. Może kiedyś jakiś redaktor mi to podpowie :) W każdym razie to nie z tej beznadziei politycznej bierze się cierpienie głównego bohatera. To jest tylko taka wisienka na jego ponurym torcie, że się tak wyrażę.

Ptasie gówienko na torcie? ;-)

Babska logika rządzi!

Tak, śmierć żony i może warto ten wątek rozszerzyć a inne trochę przyciąć.

Najmocniejszy fragment to ten o wyjaśnianiu symulacji – dla mnie bomba, nawet nie czułem formy infodumpa :) Motyw resetu jako nieistnienia też zacny :) podobnie przypadł mi do gustu bohater od strony troski o bliskich i swego psa. To było bardzo fajne i takie ludzkie.

Niestety, zniesmaczył mnie komentarz polityczny, w moim odczuciu powierzchowny. Sam mam bardzo cyniczne podejście do tych spraw, rodem z tekstów Kazika Staszewskiego, i nie potrafię inaczej spojrzeć na kwestie polityczne. A tutaj było ich tyle, że pomimo mych chęci wpłynęły na odbiór całości. Szkoda ;(

Sam tekst starannie wykonany i to też jest olbrzymi plus :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dziękuję za komentarz. Możesz dokładniej powiedzieć, co cię zniesmaczyło? Wydaje mi się, że większość  czytających  traktuje tekst jako SF ale już motywy polityczne odbiera bardzo realistycznie a nawet hiperrealistycznie. Przecież nawet w tagach napisałem, że to dystopia. Gdyby nie było to o Polsce, to co konkretnie uznałbyś za powierzchowne?

Jak dla mnie, to właśnie te wstawki polityczne są wyjątkowo celną obserwacją a w świetle tego, co się u nas dzieje, może i proroczą… :/

Oby nie!

<Odpukuje w niemalowany laptop>

Babska logika rządzi!

:)

Gdyby nie było to o Polsce

Właśnie to jest klucz i sedno problemu dla mnie – zbyt mocno odnosi się do obecnej rzeczywistości, o której mam mocno wyrobione zdanie.

Bismarck mówił, że ludzie nie powinni wiedzieć, jak robi się kiełbasę i politykę. Co do tego pierwszego tkwię w błogiej nieświadomości. Gorzej z drugim – w kręgu znajomych mam kilku ludzi powiązanych z politykami z tego cyrku. I na różnych imprezach okolicznościowych mówią cichaczem, jak to na co dzień obrzucający się błotem w mediach członkowie partii dwu– i trzyliterowych dogadują się między sobą. Jak to najwięksi konkurenci dbają, by poza słowami i skubaniem drugiej stronie za dużo włosów z głowy nie spadło – bo “wrogów ma się tylko we własnej partii”, jak to usłyszałem w komentarzu. Wyrobiłem w sobie więc mocnego cynika w tych tematach, który przy wszelkich kłótniach politycznych w rodzinie śpiewa za Kazikiem: “Bomba na parlament | Dookoła zamęt | Przy okazji w prezydenta | Niechaj dziad popamięta!”

Stąd dla mnie opowieści i komentarze nawiązujące mocno do obecnego stanu politycznego działają odstraszająco. Jeśli jeszcze do tego propagują raczej powierzchowny obraz decyzji politycznych (wystąpienie z UE albo zamiana tejże w Czwartą Rzeszę pod przywództwem Niemiec dla przykładu), to już w ogóle wykrzywiam tylko usta i brnę w tekst z coraz mniejszą przyjemnością.

Podkreślę tylko jedno – to jedynie moje odczucie. Nie chcę, byś teraz sugerował się, że wszyscy tak na to patrzą. Wiadomo – gusta i te sprawy. Jednym podpasuje, innym nie. Mi po prostu, ze względu na powyższe poglądy, nie pykło :(

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Wystąpienie z unii, gdyby słuchać ekipy rządzącej, nie jest żadnym tam priorytetem, ani nawet odległym celem. Priorytetem jest, gdyby się w nich wsłuchać, dopomożenie Unii, by ta wstała z kolan :) 

 

Dzięki raz jeszcze.

Przeczytałem jeszcze raz opowiadanie i komentarze i postanowiłem być bardziej konkretny w ocenie tego co mi się podoba a co nie. Dodam ze sam portal odwiedzałem wielokrotnie jednak dopiero teraz przyjrzałem się samym zamieszczonym tu opowiadaniom. Pierwszym tekstem które zacząłem czytać była właśnie “dobra zmiana”. Ogarnąłem dwa pierwsze akapity i stwierdziłem: nie, dziękuje  nie interesuje mnie to.  Potem zacząłem przeglądać inne opowiadania, recenzje, poradniki, itp….

Do “dobrej zmiany” wróciłem jakby to brzydko napisać od “dupy strony” czyli od komentarzy i bardzo się zdziwiłem bo tekst był chwalony. Spróbowałem przeczytać jeszcze raz. Okazało sie ze opowiadanie jest naprawdę niezłe.  Żeby być bardziej zrozumiałym wypunktuję swoje spostrzeżenia.

-nigdy nie będę się zajmował literówkami błędami gramatycznymi i stylistycznymi, uważam ze to podstawowa sprawa przy pisaniu i w tym mogą pomóc betujący i inni pomocnicy.  jest wiele innych rzeczy które składają sie na to czy ktoś będzie pisał czy źle i uważam ze dobrze pisać można się naprawdę nauczyć

– Początek opowiadania nie spodobał mi się. Nie chodzi że obrzydziła mnie sama idea wpadnięcia w gówno (nawet śmieszne), ale niepotrzebne przegadanie całego problemu, torebek na odchody, złych zwyczajów innych właścicieli psów.

–  to same przegadanie dotyczy spraw bierzącęj polityki, podpisywanie przez premiera jakiegoś tam artykułu i innych podobnych opisów.  (nie odebrałem ze to jest dystopia)

– Cały ten opis rzeczywistości politycznej logicznie wprowadza nas do  “programu naprawczego” ale nie czuję w samym przestawieniu politycznych problemów i zaśmiecaniu trawników psimi gównami czegoś tak ważnego ze ma się tym zająć “program naprawczy”, niby upadek zaczyna sie od drobnych grzeszków , ale nadmierne opisywanie problemów z psimi gównami i zbyt drobiazgowo opisane zle pomysły władzy. Bohatera niby to nie interesuje ale nie może o tym nie myśleć.

– Najlepiej wychodzą opisy relacji z rodziną i i jego psem.

– przez pół opowiadania  czekałem az coś się wydarzy. (niby sie wydarzyło ale zbyt mało) A potem było naprawdę ciekawie. ale pierwsza połowa trochę mnie wynudziła.

-To moje własne odczucia i wrażenie. Ktoś może widzieć to inaczej. Gdyby inaczej rozłożyć  wątki w samym opowiadaniu było by jeszcze lepsze .

Przykro mi, ale nie kupił mnie ten tekst niczym. Początek, tak ponad miarę rozwleczony, o psich odchodach to było pierwsze zderzenie ze ścianą. Drugi element, który mnie odrzucił to polityka. Nie trawię i kropka. Fantastykę (czy literaturę generalnie) chcę czytać właśnie po to, by oderwać się od rzeczywistości, której mam pod dostatkiem dokoła. Jasne, wszystko można zawrzeć w opowiadaniu, ale wiele zależy od tego jak. W tym konkretnym przypadku jak dla mnie jest zbyt nachalnie i wprost.

Symulacja à la Matrix nie zrobiła na mnie wrażenia. Gdy program naprawczy pojawił się w białym stroju, to przed oczami stanął mi Serafin, takie skojarzenie.  

Jedyne plusy dla mnie (poza wykonaniem, ale o oczywistościach nie muszę wspominać, bo pisać umiesz), to sceny z Lenką. Jednak psina w moich oczach nie jest w stanie uratować całości. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

dzięki za opinię. powiem tylko, że to źle, więcej – fatalnie, że nie interesuje cię polityka i że literaturę traktujesz tylko jako ucieczkę.

Ale dlaczego?

Babska logika rządzi!

bo to sprowadza literaturę do roli narkotyku a człowieka ustawia poza nawiasem społeczeństwa. nie interesuję się polityką = nie dbam o społeczeństwo, wspólnotę, o innych ludzi.

Ale także: nie interesuję się polityką = mam niższe ciśnienie (żyję zdrowiej, nie gniję w kolejkach w przychodni), w zaoszczędzonym czasie mogę zrobić coś pożytecznego dla innych ludzi. :-)

Babska logika rządzi!

tak, rzadko ale są i takie przypadki. z tym, że mogę zrobić coś dobrego dla cioci Jadzi, czy nawet dla bezdomnych, umierających w hospicjum itd., ale przy tym, nie interesując się, nie zauważę, że w kraju zapanowała dyktatura, że prawa człowieka są łamane, że nacjonalizm, że faszyzm, że holocaust. 

Finkla ma część racji (dużą część) :) Ale jest też inna rzecz. To, że nie lubię polityki tak nachalnie wsadzonej w tekst literacki, nie znaczy, że się nią wcale nie interesuję. Ja po prostu pewne rzeczy od siebie oddzielam i nie mieszam.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

mogę tylko zauważyć, że bardzo dobrze dobrałaś sobie pseudonim :)

Zaintrygowałeś mnie. Dlaczego tak uważasz? 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przypadki, o których wspominasz, mają brzydki zwyczaj wdzierania się do życia nawet tych, którzy pierdyknęli wszystko i wyjechali w Bieszczady. Wtedy już trzeba się przejąć.

Miałam na myśli grzebanie z własnej nieprzymuszonej woli w machlojkach poszczególnych polityków, ślepe wierzenie w obietnice wyborcze i propagandę, ekscytowanie się nieistotnymi pierdołami – jaką sukienkę założyła żona prezydenta (a może to córka była?), co o aktualnym premierze powiedział były premier, przemówienie noworoczne, błędy stylistyczne czy ortograficzne…

Babska logika rządzi!

czy w tym opowiadaniu zauważyłaś coś, co można by podciągnąć pod “ślepe wierzenie w obietnice wyborcze i propagandę, ekscytowanie się nieistotnymi pierdołami – jaką sukienkę założyła żona prezydenta (a może to córka była?), co o aktualnym premierze powiedział były premier, przemówienie noworoczne”? to przecież oczywiste, że kiedy mówię o zainteresowaniu się polityką, nie mam na myśli chodzenia na wiece, przynależenia do partii, robienie notatek z przemówienia premiera itd.

W opowiadaniu nie. Protestowałam przeciwko zrównywaniu literatury z narkotykami i tezom podchodzącym pod to, że interesowanie się czymś, co uważam za śmierdzące bagno, stanowi moralny obowiązek każdego.

Babska logika rządzi!

nie interesujesz się śmierdzącym gównem, nie zauważysz, że w nie wpadłaś. taka jest moja teza. jak widać ludzie mają różne podejście do literatury i moralności. takie życie :) 

Szlag mi trafił komentarz, a taki fajny mi się napisał… Spróbuję jeszcze raz.

 

Nie trzeba specjalnie się interesować gównem, by móc zauważyć, że się w nie wdepnęło, lub żeby tego wdepnięcia uniknąć. Nie każdy musi interesować się i wyrażać to swoje zainteresowanie (czymkolwiek, nie tylko polityką) w ten sam sposób i w takim samym stopniu. Nie można mierzyć wszystkich swoją miarką – dlatego  i tylko dlatego nie zgadzam się z Twoją tezą.

Ja polityki mam na tyle dużo wkoło, na żywo, wyzierającej nachalnie z każdego kąta, że chcę mieć przynajmniej jedno miejsce od niej wolne, w którym mogę od niej odpocząć. I tym miejscem jest dla mnie literatura. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

literatura jako źródło eskapizmu w ogóle mnie nie interesuje. mam od tego gry komputerowe, alkohol i sen :)

A ja nie gram, nie piję, a sny są dla mnie częścią świata literatury :) Widzisz, jak się różnimy? :)  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

o tak :)

Dorjee, zauważam. Gówno napiera zewsząd (zgadzam się ze Śniącą) i to pod wysokim ciśnieniem.

Kiedy zdawałam maturę, nauczyciele grozili strajkami. Na dzień przed pisemnym polskim nikt nie wiedział, jak to się skończy, krążyły sprzeczne wersje: będzie matura, nie będzie, mamy przychodzić do szkoły, nie mamy po co przychodzić… W końcu przyszliśmy, w tych galowych ubrankach, i pocałowaliśmy klamkę. Wściekliśmy się, kiedy usłyszeliśmy tematy, bo bardzo łatwe były. Dzieciaki, witajcie w dorosłym świecie. Rozumiemy, że się stresujecie, że to dla was ważny egzamin, że wyniki, że papiery na studia. Ale to dla nas jedyna szansa, żeby przyszli dziennikarze i posłuchali, co mamy do powiedzenia. To, cośmy wam mówili na WOS-ie, to tylko teoria.

Dużo się wtedy nauczyłam. Na przykład tego, że dla wielu autorytetów jestem pionkiem. A dla polityków – głosem i podatnikiem. Mogę tylko wybierać tych, którzy – moim zdaniem – nie rozniosą całego chlewa, kiedy się będą przepychać przy korycie.

Babska logika rządzi!

wiedzieć, którzy politycy są tylko chamscy, pazerni i aroganccy a którzy chamscy, pazerni, aroganccy i szaleni – to wiedzieć wszystko o polityce. ale żeby to wiedzieć, trzeba się interesować. to oznacza, że czasami trzeba posłuchać jednego z drugim :)

Czasami. I poprzestańmy na tym, nie wchodźmy w definicję “czasów”. ;-)

Babska logika rządzi!

nie interesuję się polityką = nie dbam o społeczeństwo, wspólnotę, o innych ludzi.

 

Nieprawda. 

Jeśli wolisz, mogę nadal nosić twoją kurtkę – mówi i w miejsce marynarki pojawia się mój polar.

Potem Ciszewska, modulując równania i algorytmy, zawiązała tę samą szpilkę w malutką kokardkę.

Dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki :)

Do połowy super i katastrofalnie dołująco. Potem wchodzi temat, który lubię – świat jako symulacja – ale podany w infodumpowej formie olbrzymich bloków tekstu i wykładów pana mądrzejszego. Tego nie lubię. Dobra wizja, trochę emocjonalności, trochę polityki, trochę zwykłego życia, satyry, refleksji, dużo sajfajowych zajawek. Nie można nie docenić konceptu, ale budowa opowiadania woła o pomstę do nieba. Takie kloce tekstu to wstyd! :P

 

– Musieli ją reanimować – dodaje Kasia. Z oczu znów płyną jej łzy(+.) – Myślisz, że teraz serduszko będzie już biło miarowo?

– Jest w świetnej formie, dziękujeę.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Jedni mówią, że dobrze się czyta, inni, że bloki za długie. Przyjrzałem się tym blokom. Moim zdaniem są znośne. Może w formie internetowej wydają się długaśniejsze ;) w każdym razie dzięki za opinię!

Kurczę, mam nieco mieszane uczucia. To z pewnością porządnie napisany tekst, oparty na fajnym pomyśle, z sympatycznym bohaterem, psami (psi zen – wspaniałość!), smakowitymi zdaniami rozsianymi tu i tam i dodającymi dużo przyjemności z lektury.

Z drugiej strony sporo fragmentów było dla mnie nużących. Mnóstwo gadania, mało dziania się – to właściwie było dla mnie niespodzianką, bo po początkowej tajemnicy zniknięcia pana Zbyszka spodziewałam się, że akcji będzie dużo. Obiecujący był dla mnie moment, w którym program mówi bohaterowi, że wkrótce będzie musiał dokonać wyboru. Spodziewałam się, że będzie to moment, w którym Tomasz wreszcie stanie przed jakimś solidnym konfliktem (bo te dotyczące ponurej rzeczywistości politycznej zdają się go nie angażować) do rozstrzygnięcia, jednak gdy nadszedł właściwy moment, poczułam spory zawód, bo wydało mi się, że wybór jest absolutnie oczywisty, jedyny słuszny. Właściwie nawet się zastanawiam czy w ogóle był jakiś wybór – często gubię się w logice podróży w czasie i wpływania na przeszłość, i być może czegoś nie zrozumiałam jak trzeba, ale skoro wiemy, że Sonia w przyszłości żyje to wybór bohatera albo jest pozorny, albo bez znaczenia… No, w każdym razie chcę napisać to, że ogólnie jakkolwiek doceniam przedstawioną paskudną wizję, świetny styl i intrygujący pomysł, to brakuje mi tutaj bardzo dynamiki – i w zakresie fabuły i samego bohatera, który jakoś tak się przez to całe opowiadanie prześlizguje – coś zobaczy, coś podsłucha, wdepnie w kupę, pogada, posmuci się i pocieszy, ale działać, decydować, zmagać się z czymś w zasadzie nie musi.

Strasznie to długie… :P Przyznam, że na początku chciałem odłożyć tekst – wywód o psich odchodach, polityka – jednak wciągnąłem się na tyle by machnąć ręką na bloczki (bloki to może nie, widziałem gorsze, choć też ciekawe). Ma ten teks w sobie coś takiego intrygującego, coś co kazało przeczytać, zastanowić się i zachwycić. Koncept, historia miodzio, ale bohater mógłby być bardziej zaakcentowany w działaniu.

A na koniec stwierdziłem, że jestem sto lat za aforbydgoszczaninami w sprawach polityki :) i nie mam ochoty nadrabiać.

 

F.S

Wawerna, FoloinStephanus – dzięki, że zadaliście sobie trud przeczytania. Miło, że zechcieliście się podzielić uwagami :)

Nie przepadam za polityką (a ostatnio szczególnie silnie), ale tekst jakoś łyknęłam.

Spodobał mi się pomysł – może nie całkiem nowy, mocno oparty na Matriksie, ale jakoś absurdalnie zapętlony.

Bohater pokazany w różnych sytuacjach, w dużej części przez pryzmat psa. A wiadomo, że w oczach psa, to pan jest bogiem. ;-)

Kreacja świata szału nie robi – to głównie nasz zwyczajny, tylko przejaskrawiony politycznie. Ale, cholera, może i w tę właśnie stronę zmierzamy.

Fabuła ma kilka interesujących zakrętów. Spodobała mi się klamra. Na gównie zbudowania, ale jednak.

Jestem na TAK, znaczy.

Babska logika rządzi!

Dzięki, zwłaszcza za docenienie gównianej klamry :)

Takiś dumny z tego gówienka? ;-)

Babska logika rządzi!

nie spotkałem jeszcze w literaturze takiej klamry, uważam się za prekursora :P

Jakbyś dobrze poszukał w utworach Fasolettiego i Thraina (aka Rycerz Jan)… ;-)

Babska logika rządzi!

może kiedyś. na razie pozwól mi się nacieszyć tym gównianym osiągnięciem :)

Tekst czyta się dobrze, choć momentami nudzi trochę. Wciąga głównie za sprawą tajemnicy, fajnie rzutuje na obecną sytuację polityczno-społeczna w Polsce. I długo byłam na tak – aż dotarłam do rozwiązania zagadki i zrobiłam O.o liczyłam na harde Sf, a dostałam w swoim odczuciu – magie pod płaszczykiem symulacji.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Tekst mnie jakoś tak zdołował – w pierwszej części w moim odczuciu wątki polityczne dominowały ponad wszystkim i były przejaskrawione. Aczkolwiek to, że się karze mandatem za psa latającego swobodnie, to niezależne chyba od władzy ;D Jeszcze kaganiec powinien być! I sam osobiście wiem, że nawet w środku nocy taki pies potrafi nieźle wystraszyć. Więc w tej scenie byłem po stronie panów z Miejskiej Samoobrony ;D

Potem się zaczyna się wątek fantastyczny i ta całkiem niezła obyczajówka się tak jakoś rozpływa ;D W sumie to nie wiem, czy wolę już bardziej obyczajówki czy fantastykę ;D Mimo wszystko zgrabnie to wszystko się zamknęło w całość, choć moim zdaniem można to było bardziej skondensować ;D

Verman

Tensza, Vermanitus – dzięki za przeczytanie i opinie.

Werwenka dupnęła takim komentarzem, że ja nie mam ani siły, ani możliwości napisać nic, co nie byłoby powieleniem (w gorszej formie) jej opinii. Ale że i tak mnie to nie minie, to coś Ci tu napaskudzę trochę:

Generalnie jest zupełnie dobrze. Tyle, aż tyle i tylko tyle.

Trochę, jak dla mnie, to wszystko przekombinowane. Podróże w czasie w układzie, który jest symulacją, w dodatku na tyle, zdaje się, rozwiniętą i samoświadomą, że podejmuje próby samoocalenia. W sumie wszystko to jest klarowne i zrozumiałem jako koncept, ale chyba nie bardzo wiem: po co? Dlaczego aż tak to skomplikowałeś? Z jednej strony to fajna furtka dla bohatera, żeby uzyskał swoją Neopower i pod tym względem jest to okey. Mniej okey jest natomiast wrażenie, że wsadziłeś to w, nazwijmy to, Matrix tylko po to właśnie. Kolejną budzącą pewne nieusatysfakcjonowanie jest pewna bezrefleksyjność, z jaką cała ta koncepcja przemyka przez tekst i – przede wszystkim – przez bohatera. Mamy tu Matrix, którego mieszkańcy (przynajmniej część z nich) jest świadoma swojego nieistnienia i bycia eksperymentem, czy czymś w tym rodzaju, a która, mimo to, próbuje ocalić to swoje nieistnienie. I to też jest okey – każdy chce żyć (no, powiedzmy). Ale ja na miejscu Tomasza, montując się w taką schizę, w pierwszej kolejności szukałbym ukrytych kamer, potem dokładnie obwąchał wszystko, co znajdę w lodówce, następnie zmienił dilera (nie, żebym miał jakiegoś;), a na końcu rozważył – i pewnie odrzucił – wizytę u specjalisty.

Poza tym podróże w czasie, jakkolwiek interesujące, dla mnie zawsze mają pewien poważny mankament: nigdy nie są w pełni logiczne. Zawsze znajdzie się w ich koncepcji jakiś błąd, choć możliwe, że część z nich jest tylko pozorna, a mój wybitnie niematematyczny umysł zwyczajnie nie potrafi tego dostrzec. Albo nie chce.

Tutaj też pewien prosty ciąg przyczynowo-skutkowy w moich oczach kładzie całą ideę. Otóż, nawet jeżeli mówimy o programie, nie o rzeczywistości, to w momencie pojawienia się Interfejsu, przyszłość symulacji powinna się całkowicie zmienić. W dodatku, skoro bohater zdecydował się ingerować i zmienić przyszłość własnoręcznie, że tak powiem, to nigdy nie powstała taka rzeczywistość, w której Sonia musiałaby tworzyć program naprawczy, więc – na logikę – program ten nigdy nie powstał, i Tomasz nigdy nie stał się jego częścią, co z kolei sprowadza nas do punktu wyjścia. Paradoks, z którego nie potrafię się wyplątać, szczególnie, że teoria różnych linii czasowych pada już na początku, bo wszystko to dzieje się w symulacji, którą zdołano zakłócić już tylko jednym megakomputerem. Gdyby sprzęt obsługujący symulację musiał nagle poradzić sobie z jej dodatkową kopią (a może i nieskończoną liczbą tych kopii, bo każda kolejna generowałaby następne), zwyczajnie by się ugotował, nie? Zasadniczo, to nawet bez linii czasowych powinien się ugotować po tak potężnej ingerencji w płynność programu, właściwie nie mogącej posiadać przewidywalnego końca implikacji, jaką jest naruszenie struktury czasu już choćby przez samo pojawienie się Interfejsu. O działaniach Tomasza nie wspominając. Mogę się mylić, ale żeby ogarnąć wszystkie skutki powstałego efektu motyla – zrobić ten wspomniany reset w czasie Pluncka – potrzebna by była niewyobrażalna moc obliczeniowa. Z drugiej, czy tam już trzeciej, strony ten reset musiał nastąpić już w momencie, gdy Interfejs pojawił się w Czasie Tomasza, bo z punktu widzenia twórców programu to wydarzyło się dawno temu. I szlag jasny systemu nie trafił. Więc chyba jednak sprzęt wydolił. Nadpisywanie, zamiast osobnego strumienia (nie)rzeczywistości? Albo reset już w punkcie pojawienia się Interfejsu w Czasie Tomasza? Tylko jak nagle wymazać kilkadziesiąt lat (niechby i wirtualnych), już zebranych danych?

No cóż, pewnie mógłbym tak dyskutować godzinami, nawet nie mając interlokutora, co z jednaj strony jest fajne, z drugiej chyba nie doprowadziłoby mnie do niczego dobrego – a już na pewno nie do wniosków ostatecznych odnośnie tekstu i zawartej w nim logiki; za Cieńki w obwodzie na to jestem.

Jedźmy więc dalej.

Pewna statyka opowiadania i praktycznie minimalna ilość akcji również i mnie trochę przeszkadzała. Zgodzę się też, że tekst, generalnie, mógłby – może nawet powinien – być nieco krótszy. Nie mogę uczciwie powiedzieć, że mnie nudził, bo piszesz w sposób na tyle wciągający, że sam proces czytania dostarczał i przyjemności, i pewnej satysfakcji. Niemniej, jeśli spojrzeć “z góry” na opowieść jako całość, to nietrudno znaleźć pewne dłużyzny i wątki może nawet zbędne (jak choćby ten o gejach – ani nie wpisuje się to w konwencję przejaskrawiania politbzdurności, ani jakoś specjalnie nie rusza czytelnika. A wszystko z jednego, prostego powodu: podobne sytuacje są tak bardzo codzienne, że już dawno przestały robić wrażenie. Co, swoją drogą, w porządku zdecydowanie nie jest).

Podsumowując, napisałeś bardzo fajne opowiadanie, które podobało mi się zarówno przez wzgląd na bardzo ładnie wyklarowaną – nawet pomimo wielu specjalistycznych zwrotów i pewnego przekombinowania – intrygę natury informatycznej, pastisz obecnej sytuacji politycznej, jak i lekkie, porządne pióro. Niestety zabrakło w tym jakiegoś pierdyknięcia i czegoś, co sprawiłoby, że tekst czytało się z prawdziwym zachwytem, a nie tylko z przyjemnym zainteresowaniem.

 

Przepraszam, że tak długo kazałem na siebie czekać.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

ojej, opinia prawie tak długa jak moje opowiadanie :) kłaniam się nisko. rozumiem wszystkie zarzuty. z jednym jednak nie mogę się zgodzić. do momentu wysłania programu w przeszłość w rzeczywistości Soni nie mogły pojawić się żadne zmiany. natomiast tuż po kliknięciu następuje reset, lub jeśli wolisz, przeskok do innej linii czasowej. być może w tej linii Sonia nie będzie musiała niczego resetować. być może nie zostanie nawet słynną fizyczką. któż to wie. trzeba  by sprawdzić. co do mocy obliczeniowej – przyznam się, że nie mam pojęcia jak wielka będzie potrzebna i czy przypadkiem komputery kwantowe nie będą mogły jej czerpać z wszechświatów równoległych :) pozdrawiam

Nowa Fantastyka