Miał wszystko: duży dom, dobrze płatną pracę, dwa auta, wypasiony komputer. No i żonę. Piękną, inteligentną żonę. Nieraz mu zazdroszczono sukcesu. Mawiano, że nie zasłużył, że nie przyłożył się aż tak, by tyle osiągnąć. Kiedyś Kacper – jego najlepszy przyjaciel – spytał go, jak to robi. Często słyszał podobne pytania, lecz tym razem odpowiedział.
– To proste – rzekł Marek Zydel, uśmiechając się, jakby faktycznie sekret był banalny do odgadnięcia. – Wystarczy, że chcę.
– Aleś mi powiedział… A może jakieś konkrety?
– Ale nie ma żadnych konkretów. – Mężczyzna wzruszył ramionami. Uśmiech wciąż nie schodził mu z twarzy. Nie należał do szczególnie urodziwych: krótkie jasne włosy, niebieskie oczy, długi nos, wąskie usta i nieznaczny zarost jak u rzadko golącego się piętnastolatka. Do tego był nieśmiały, niewychylający się z tłumu. Może dlatego wątpiono, by zdobył to, co zdobył uczciwie. – Tak wygląda moja słodka tajemnica. – Zarechotał.
– Ja też chcę – stwierdził Kacper, tęgi i umięśniony facet. Mimo swej aparycji i nietuzinkowego intelektu musiał się pogodzić z posadą nauczyciela-magistra w liceum. – Lecz nie widać rezultatów mojego chcenia.
Zydel znów wzruszył ramionami.
– Dobra, to nie mów – burknął znajomy Marka. – Po co pomagać kumplowi, no nie?
Ostatecznie Kacper i tak nic nie zapamiętał z tej rozmowy, ponieważ tamtego wieczora wypił za dużo wódki. A Marek nadal mieszkał we wspaniałej posiadłości, jeździł porsche carrerą S, grał na kompie w najnowsze i najbardziej wymagające produkcje i sypiał z najcudowniejszą kobietą, jaka stąpała po ziemi.
Następnego ranka poruszył ten temat z Justyną. Ona przygotowywała śniadanie, on oglądał kompilację zabawnych wpadek na YouTube.
– Kochanie?
Kobieta odwróciła się. Zjawiskowa pod każdym względem: ciemne rozpuszczone włosy, oczy w malachitowym kolorze, podłużna gładka twarz, ciało modelki. Nieraz szeptano za plecami Marka, że trzyma ją siłą w tym małżeństwie, że nie pozwala jej odejść.
– Tak?
– Dlaczego nigdy mnie nie spytałaś, jak to robię?
– Jak co robisz?
– No… wszystko. – Machnął ręką, jakby cały świat należał do niego. – Tylko ty o to nie wypytujesz.
– A dlaczego miałabym pytać? – odrzekła. – Przecież mam to wszystko razem z tobą.
Marek skinął głową. Słowa Justyny oznaczały, że on i ona działają jak jeden mechanizm. Jedno bez drugiego nie ma prawa istnieć. Uwielbiał swoją żonę. Uwielbiał rozmawiać z nią, śmiać się z nią, przytulać się z nią, uprawiać z nią seks. Zawsze gdy dochodziła, wymawiała jego imię. Czasami jednak po usłyszeniu kolejnego "Marka" miał wrażenie, że wykonuje tę samą czynność w ten sam sposób po raz tysięczny.
Któregoś zimowego dnia postanowił pójść na długi, samotny spacer. Około godziny dziewiętnastej, kiedy to całe otoczenie skrywało się w mroku, Marek przebywał w parku. Rzadko przechodzili niedaleko niego ludzie, toteż nieco zaskoczył go widok postaci maszerującej naprzeciwko. Szła równie powoli. Pomimo intensywnego wiatru i padającego niemiłosiernie śniegu nie zakrywała się szczelnie płaszczem. Marka po chwili ogarnął potworny chłód, bynajmniej niespowodowany pogodą. Tak samo ubraną postać spotkał lata temu w tym samym miejscu.
– Cóż za niespodzianka – odezwała się postać, podchodząc. Górna połowa jej twarzy była skryta pod ciemnym kapturem, natomiast dolna odznaczała się wyjątkowo bladym kolorem. – Kto by pomyślał, że przyjdzie nam się kiedyś znowu spotkać?
– Daruj te bzdury – syknął Marek. – Wiem, że to nie przypadek.
Postać odsłoniła ostro zakończone zęby. Wydawały się pożółkłe, ale może tylko w świetle parkowych lamp.
– Ile to już czasu, co?
– Nie pamiętam.
– Po prostu nie chcesz pamiętać. – Postać oblizała sine wargi. – Siedem lat, przyjacielu. Dokładnie siedem lat temu zyskałeś umiejętność, którą, jak zauważyłem, dobrze wykorzystałeś. Jednakże była umowa: siedem lat.
– I co teraz? – spytał Marek. – Odbierzesz mi to wszystko?
Postać parsknęła.
– Ależ nie… Dlaczego miałbym rujnować to, co sam zacząłem? Co nie zmienia faktu, że nieco ograniczę twoje możliwości.
– Jak to?
– Za każdym razem, gdy czegoś zechcesz i to uzyskasz, coś zniknie z twojego życia.
– Co? – naciskał Marek, żądając szczegółów.
– Coś.
– Chyba możemy się jakoś dogadać?
– To nie są targi, przyjacielu, a jedynie uprzejma informacja. Ale spokojnie – postać położyła mu obrzydliwie żylastą dłoń na ramieniu – rzeczy stracone zawsze będziesz mógł odzyskać… kosztem kolejnych.
Postać spokojnie wyminęła go, znikając w ciemności. Marek zaklął. Był wtedy głupi. I zdesperowany. A ten ktoś… coś pojawiło się nagle, oferując swoją pomoc.
Trzeba było iść dalej i nie rozmawiać z tym czymś – pomyślał mężczyzna, zmierzając w kierunku domu.
***
Muszę być szalenie ostrożny. – Ta myśl chodziła mu po głowie od tygodni. Czuł się jak superbohater, któremu zbrzydło superbohaterowanie. Tyle że Marka zmuszono, by superbohaterowanie mu zbrzydło. Na początku używał swojej supermocy do większych spraw: aby zatrudniono go w dużej warszawskiej gazecie, aby pojawiły się pieniądze na koncie, aby kupić świetne auto za śmiesznie niską cenę, dom, komputer. Aby uwieść Justynę. Justyna wyrosła jak spod ziemi. Marek czasami się zastanawiał, czy jest prawdziwa, lecz po każdych wątpliwościach mówił do siebie:
– Jasne, że jest prawdziwa, ty durniu.
Potem supermoc przydawała się w wielu drobnostkach: przy pisaniu artykułów, kontaktowaniu się z "prawie niedostępnymi" personami, czy nawet pozbywaniu się kaca. Teraz bał się chcieć. Po raz pierwszy w życiu.
Jego żona zauważyła to po kilku dniach. Kiedy leżeli w łóżku i przeglądali Internet na smartfonach.
– Ostatnio jesteś dziwnie ponury – stwierdziła.
Marek nigdy nie powiedział jej o tajemniczej postaci i o siedmioletniej umowie. Justyna rzadko o coś wypytywała. Marek zdał sobie właśnie sprawę, że ani razu się nie pokłócili.
Może faktycznie nie jest prawdziwa? – zastanowił się.
– Wydaje ci się – odparł i polajkował zdjęcie znajomego ze szkoły.
– Nie widzę w tobie tej pozytywnej energii, która zawsze cię rozpierała. Gdzie twoja żywiołowość, Marek?
– Mam trzydzieści dwa lata – przypomniał jej. – W tym wieku zaczynamy tyć, rozleniwiać się i zdejmować z siebie piętno "władcy świata".
Justyna długo milczała.
– Jesteś szczęśliwy? – wyszeptała w końcu.
Też zadawał sobie to pytanie. Czy ta cała radość to nie jakieś złudzenie, jedno wielkie kłamstwo? Po ponownym spotkaniu tajemniczej postaci jego wątpliwości tylko się pogłębiły.
– Tak – odparł najbardziej wiarygodnym tonem, na jaki się zdobył. Justyna nie była głupia, wykryła kłamstwo. Dostrzegł to w jej spojrzeniu. Była też na tyle mądra, by jedynie skinąć głową. – A czy ty jesteś szczęśliwa?
Nie musiał długo czekać na odpowiedź.
– Skoro ty jesteś, to ja też.
To mówiło dużo.
O wiele za dużo.
***
Piotr Rymanowski zaprosił go do swojego gabinetu. Marek domyślał się, czego będzie dotyczyć rozmowa. Mimo to udawał kompletnie niewtajemniczonego.
– O co chodzi, szefie?
– O pana ostatnie artykuły, panie Zydel – oświadczył redaktor naczelny tygodnika "Wiem".
– Coś jest z nimi nie tak?
– Wysłał mi pan trzy, żadnego nie umieściłem w naszej gazecie, więc najwidoczniej jest z nimi coś nie tak. – Rymanowski podrapał się po karku. – Nie powinienem się wtrącać, ale czy wszystko w porządku z pańskim życiem prywatnym?
– Tak – odpowiedział Marek.
– Na pewno? Czy nie ma czegoś, o czym chciałby pan ze mną porozmawiać?
– Nic nie przychodzi mi na myśl.
– Cóż, w takim razie nie mam pojęcia, dlaczego pańskie ostatnie teksty są, nazwijmy rzeczy po imieniu, gorsze od pozostałych. I to znacznie. – Wstał z krzesła. – Ma pan pięć dni, aby napisać porządny artykuł. W przeciwnym razie… Powiem tak: Jest wielu chętnych do pracy w naszej redakcji. Rozumiemy się?
– Tak, szefie.
– To do widzenia, panie Zydel. I powodzenia.
Marek odwrócił się i wyszedł. Nie ukrywał złości, która wręcz go wypełniała. Tak mocno zaciskał pięści, że jego palce zrobiły się białe, a na wewnętrznej części dłoni pojawiły się krwawe odciski po paznokciach.
A mogłem ci zabrać to stanowisko – pomyślał, przystępując do szukania odpowiedniego materiału na artykuł.
***
Z gabinetu dobiegał stukot klawiszy. Nieregularny. Zdarzało się, że przerwa pomiędzy stukotami trwała kilka minut.
Marek wręcz tonął w otaczających go papierach i otwartych kartach w przeglądarce internetowej. Gubił się w nadmiarze informacji, ale nie zamierzał się do tego przyznawać przed samym sobą. Brnął dalej, licząc na odnalezienie wyjścia z sytuacji.
Temat pedofilii był wałkowany na różne sposoby, jednak jakiś tydzień temu wyszła na jaw kolejna afera związana z niemoralnymi zachowaniami księży w województwie mazowieckim. Marek znalazł mnóstwo nowinek o płockim biskupie, ale nie potrafił ich poskładać w jedną, logiczną całość. Ilekroć zaczynał pisać, okazywało się, że pominął coś niezwykle istotnego. I tak w kółko.
– No dalej – mruczał, co chwilę ocierając pot z czoła. – Uda ci się.
– Co chcesz na kolację? – usłyszał. Justyna stała w progu, z delikatnym uśmiechem na (tej cudownej) twarzy.
– Prosiłem cię, żebyś tu nie wchodziła.
– Zrobić ci kanapki?
– Nie teraz.
– Musisz coś zjeść. Może jajecznica?
– Nie teraz, Justyna.
– Jesteś zmęczony i spocony. Odpocznij. Idź pod prysznic, a ja w tym czasie…
– Mówię coś, do kurwy nędzy! – Marek uderzył pięścią w biurko. Zniżył głos, syczał przez zaciśnięte zęby. – Nie teraz.
Justyna patrzyła na niego zaskoczona. Jeszcze nie widziała go w takim stanie. Bała się tego oblicza męża.
Wyszła z pomieszczenia.
Co ty robisz? – pomyślał Marek. Wiedział, że nie powinien się tak unosić. Że postąpił źle. – Co ty robisz, idioto?
Pochylił głowę i westchnął. Nie miał pomysłu. Jakiekolwiek myśli, koncepty na dobry tekst przychodziły, aby po chwili odejść. Po następnych kilku minutach Marek zrozumiał, że ma jedno wyjście.
– Chcę napisać znakomity artykuł – wyszeptał. Jego ręce momentalnie ułożyły się na klawiaturze, wystukując słowa w niewiarygodnym tempie. Niedługo później na ekranie widniało istne publicystyczne dzieło. Marek uśmiechnął się. Przesłał plik z gotowym artykułem na maila Piotra Rymanowskiego i położył się na kanapie. Tego wieczoru nie opuścił już swojego gabinetu.
***
Nie zdążył jej przeprosić, ponieważ Justyna od razu wyszła do pracy, nie czekając na Marka. Nie wróżyło to niczego dobrego. Marek już myślał, jak odzyskać zaufanie małżonki.
Jeszcze miesiąc temu byłoby to banalnie proste.
Gdy Marek zjawił się w pracy, natychmiast zaczepił go Piotr Rymanowski z wyrazem podniecenia na okrągłej, pięćdziesięcioletniej twarzy.
– I to ja rozumiem, panie Zydel, i to ja rozumiem! – Poklepał Marka po plecach. – Znakomita robota. A już myślałem, że wyszedł pan z wprawy.
Marek wzruszył ramionami.
– Chwila słabości.
– Mam nadzieję, że już nie będzie takich chwil. – Piotr wykonał kilka kroków, lecz nagle się zatrzymał. – A, prawie bym zapomniał. Ma pan pierwszą stronę, oczywiście. Gratuluję.
Gdy Rymanowski zniknął z jego pola widzenia, Marek coś poczuł. Coś, czego nie czuł od dawna. To coś, gdy robił to, co chciał. Uwielbiał to uczucie.
***
Wracając z pracy, na skrzyżowaniu spostrzegł dwa zdemolowane auta. Wypadki samochodowe nie zdarzały się często w tej okolicy, toteż postanowił przyjrzeć się zajściu. Kiedy zorientował się, że jednym z wozów jest srebrne audi A5 należące do Justyny, wyszedł z porsche i pobiegł w kierunku karambolu. Policjant – gruby mężczyzna o łysej czaszce – nie puścił go jednak dalej.
– Daj mi przejść! – zawył Marek. – Tam jest moja żona!
– Proszę się uspokoić – powiedział funkcjonariusz.
Marek usiadł na pokrytym śniegiem asfalcie i wybuchnął płaczem. Kątem oka widział, jak wnoszono zakrwawioną Justynę do karetki.
***
Siedział przy łóżku, ściskając jej dłoń. Kobieta miała zamknięte oczy. Nie zdawała sobie sprawy z obecności męża.
Jeszcze na korytarzu lekarz poinformował Marka, iż szansa na uratowanie Justyny jest znikoma.
– Przepraszam – szepnął Marek. – Nie zdążyłem przeprosić cię wcześniej. Przepraszam. Za wszystko.
– Znałeś konsekwencje.
Tajemnicza postać znajdowała się na drugim końcu pomieszczenia. W dobrym świetle i w pełnej okazałości jej twarz była znacznie okropniejsza: biała, chropowata, z dużym nosem i małymi czarnymi oczkami. Postać wyglądała jak trędowaty albinos.
– Wypieprzaj stąd – syknął Zydel. – To twoja wina.
– Ostrzegałem cię, przyjacielu. Odpowiedzialność spada więc na ciebie. – Postać spojrzała na Justynę. – Szkoda dziewczyny. Taka ładna… Istny skarb.
– Zamknij mordę.
Blada postać wyszczerzyła się.
– Pamiętaj, że zawsze możesz to zmienić.
Marek zmierzył trędowatego albinosa nienawistnym spojrzeniem, głośno sapiąc. Potem popatrzył na żonę.
– Chcę, żeby Justyna żyła. Żeby otworzyła oczy i żyła.
Cisza, zawsze pojawiająca się w takich momentach. Później dźwięk aparatury. Odgłosy z zewnątrz. Rechot bladej postaci.
– Najwidoczniej nie kochasz aż tak bardzo swojej żoneczki.
Marek nic nie rozumiał. Dlaczego Justyna wciąż była w śpiączce? Przecież chciał jej powrotu, chciał ponownie ujrzeć ją całą i zdrową.
– Co to za sztuczki? – zwrócił się do bladej postaci.
– Jakie sztuczki?
– Nie udawaj. Ona ma żyć!
– To ją ożyw. Wystarczy, że tego chcesz.
Marek podjął drugą próbę:
– Chcę, żeby Justyna żyła. Chcę, żeby żyła. – Żadnych rezultatów. – Chcę, żeby żyła, chcę, żeby żyła, chcężebżyła, chcemżebżył, chceżeżya…
Chichot.
– Co jak co, ale prawdy nie oszukasz. Nie kochałeś jej. Może i piękna, ale nawet piękno po pewnym czasie zaczyna nużyć.
Marek wydał z siebie bojowy okrzyk i rzucił się na bladą postać, okładając ją pięściami. A ta nie przestawała się śmiać.
– Tak, uderz mnie, uderz mnie jeszcze raz! To wiele zmieni!
Marek odskoczył od trędowatego albinosa i oparł się o ścianę. Co zrobić, jak to naprawić?
Wiedział.
– Chcę – zaczął niskim, wyraźnym głosem – aby to wszystko nigdy się nie stało. – Spojrzał na już nie tak wesołą bladą postać. – Chcę się cofnąć do tego wieczoru siedem lat temu.
Pomieszczenie wybuchło oślepiającym blaskiem. Marek słyszał rozpaczliwe, żałosne krzyki bladej postaci, które po chwili ucichły.
Nastała ciemność.
***
Włożył dłonie do kieszeni. Rękawiczki gdzieś zapodział, a nowych nie kupił. Nawet na cholerną parę rękawiczek nie było go stać.
Pisał artykuły. Codziennie. Wysyłał do redakcji z nadzieją, że wreszcie ktoś go zauważy, wyrwie z tego szamba. Na próżno.
Zimowy wieczór był mroczny i mroźny. Mało kto wałęsał się po parku o tej godzinie. W pewnym momencie przed Markiem pojawiła się postać w ciemnym płaszczu. Szła prosto na niego. Gdy się przed nim zatrzymała, zauważył, że ma nienaturalnie bladą twarz.
– O co chodzi? – spytał Marek.
– Chcesz pieniędzy, przyjacielu?
– Pieniędzy?
– Pieniędzy, sławy, kobiet – uszczegółowiła postać. – Czego tylko dusza zapragnie.
– Przepraszam, ale kim pan…
– Chcesz?
Marek pojął, że pytania są tu zbędne. Bał się swego rozmówcy, a mimo to nie odszedł, nie podjął próby ucieczki. I tak nie miał nic do stracenia.
– Chcę.
– To dobrze. – Postać obnażyła ostro zakończone zęby. – Chcenie to najpotężniejsza waluta.