– Panie poruczniku, kończy się amunicja. – Chorąży LeGeoff podniósł głos. Dowódcę pochłaniało oglądanie przez peryskop przedpola fortu. – Nie odeprzemy już ataku… Przejdą strefę ognia flankującego – ciągnął z namysłem – i wyjdą na tyły reduty. Potem te skurwysyny rozpieprzą wejście i wtargną do środka.
LeGeoff soczyście splunął. Niedbałym gestem strzepnął pył z kurtki, jednakże napięte mięśnie twarzy zdradzały trawiący go niepokój.
– Droga na drugą stronę przesmyku stanie otworem – zakończył ciszej. – Nic ich już nie powstrzyma.
– Na to wygląda… – Cylinder wizjera zsunął się na podstawę. Vries zatrzasnął rączki uchwytu. – Znam stan fortu – dodał oschle. – Tak, komory amunicyjne zieją pustką.
Rozmasował powieki, a potem ciężko westchnął.
Po chwili dodał z nieskrywaną złością:
– Powiem wam, co myślę – cholerna i nikomu niepotrzebna wojna… Dla nas niebawem się skończy.
W półmroku majaczyły plamki twarzy żołnierzy. Obsada schronu dowodzenia odpoczywała, siedząc na metalowych ławkach. Czerwone punkciki żarzących się papierosów tworzyły w niskim pomieszczeniu dziwny, poplątany wzór. Palono skrzętnie przeliczane ostatnie sztuki – w magazynie pozostało ledwie kilka paczek.
Nikt się nie odezwał, tylko któryś ze strzelców ochryple kaszlnął. Łącznik z drużyny sztabowej Vriesa przesunął pokrętło lampy karbidowej, zawieszonej na ścianie.
Pojaśniało.
Oszczędzali wszystko, a nikt wcześniej nie przewidział, że archaiczne źródło światła okaże się tak przydatne. Nie posiadali wielu lamp, a zapas paliwa do nich dramatycznie malał.
– Pewnie po raz ostatni odparliśmy szturm. Tyle ich było… – ciągnął w zamyśleniu Vries, ostrożnie ugniatając cygaro. Pozostało już tylko jedno. Przeciął sprasowany zwitek tytoniu nożem szturmowym i część podał chorążemu. – Kilka ich robotów bojowych jeszcze się dopala. Ostatnia cygaretka i resztka rumu w brudnym kubku…
Miał ochotę wulgarnie przekląć, jednak się powstrzymał.
LeGeoff pstryknął zapalniczką.
– Ostatni punkt oporu na przejściu przez góry, dzielących Atreusa na część zasiedloną przez ludzi i domenę istot, określanych przez nas Podziemnymi Władcami – kontynuował Vries, drapiąc się po policzku. – Kurewsko poetyckie określenie, a teraz pokazują nam, na co ich stać.
Westchnął ciężko.
Kilku strzelców wyciągnęło nogi i zaczęło chrapać. Wszyscy wykorzystywali każdą chwilę, aby się zdrzemnąć i zniwelować niedobór snu. Trzech ludzi z działonu wyrzutni pocisków próżniowych grało w karty, przyciszonymi głosami komentując rozdania. Młody żołnierz z obsady szybu amunicyjnego przesiadł się bliżej źródła światła i z uwagą oglądał w lusterku swoją twarz, pokrytą młodzieńczym trądzikiem. Zaczął wcierać w policzki resztki kremu z tubki. Uśmiechnął się niepewnie, napotykając wzrok dowódcy. Po chwili oparł głowę o załom ściany i natychmiast zasnął.
Ponad miesiąc temu Vries skonstatował, że przeciwnik zmienił taktykę. Atakował nieregularnie, nie zważając na nasilający się po południu wicher, o zmroku przechodzący prawie w huragan.
– Androidy, kierujące tymi zewłokami z metalu, wykorzystują zebrane doświadczenie… – zauważył zgryźliwie, gdy w nocnym boju zmuszono wrogów do odwrotu. – Dla nich odpoczynek trwa tyle, ile trzeba na doładowanie energii. Chcą nas psychicznie zamęczyć.
Dwaj dyżurni nie zwracali uwagi na rozmowę oficerów. Stali na podstawach bocznych peryskopów, obracając się w kółko. Archaiczna obserwacja wzrokowa dominowała – wyczerpywały się ostatnie baterie. Vries powiedział kiedyś, że ten, kto wyposażył redutę w lampy karbidowe, peryskopy, lunety i system wentylacji, napędzany ramionami żołnierzy, powinien otrzymać wymarzoną nagrodę – podróż na Ziemię.
– Bronimy ludzi – ciągnął dowódca, z uwagą oglądając koniuszek cygara. – Kolonistów, zwabionych możliwością urządzenia dostatniego życia. Zsyłanych tutaj więźniów i psychopatów. Kurew i alfonsów, żyłujących kieszenie spragnionych miłości maniaków seksualnych. Dilerów narkotykowych i dożywotnio zesłanych morderców. Wszyscy są jednak ludźmi, więc walczymy o ich życie, najlepiej, jak potrafimy.
Niedopałek parzył już w palce, więc z żalem zgasił go w popielniczce z puszki po racji żywnościowej. LeGeoff uczynił to samo, a potem odsunął pokrywę zrzutni granatów plazmowych. Jeszcze nie musieli używać ostatecznego środka obrony, więc wykorzystywali go do usuwania łusek, ekskrementów i zużytych bandaży.
– Odkrywców, obeznanych w eksploracji nowych globów… – kontynuował Vries. W glosie brzmiała tłumiona wściekłość. – Tak zauroczonych umożliwiającą oddychanie krystaliczną atmosferą i bogactwem surowców, że na nic nie zwracali uwagi. Zajmowali się budową kopalń, farm i baz – ciągnął teraz głośniej. – Nie pamiętali, że w głębi planety żyje ktoś inny… Odkładali nawiązanie kontaktu na później, bo, po prostu, interesowali się tylko napychaniem sobie kabzy. Wielkie słowa o potrzebie współpracy z obcą cywilizacją, małe i olbrzymie interesy… Jak zwykle, wygrały te ostatnie. Teraz płacimy rachunek. Pewnie nie znacie tego określenia, ale byliśmy po prostu konkwistadorami, i tyle.
Nie wiedział, czemu przypomina zdarzenia, które on i LeGeoff dobrze znali.
Pomyślał, że teraz, gdy wszystkich czekała śmierć, postanowił wypowiedzieć myśli, które od dawna go męczyły. Mignęło spostrzeżenie, że pragnie opowiedzieć żołnierzom o prawdziwym charakterze wojny. Jego nieliczni już podwładni ciągle przebywali w koszarach, bez reszty zajęci powszednimi czynnościami. Niespodziewanie znaleźli się w ogniu bezpardonowych walk.
Mieszkańców Atreusa zaskoczyła ofensywa Podziemnych Władców, tocząca się niczym wgniatający wszystko w ziemię walec. Podkomendni Vriesa wierzyli, że bronią słusznej sprawy, a on, ich dowódca, dawno zdał sobie sprawę, jak bardzo w to wątpi.
Bezzałogowe łaziki wykryły na powierzchni planety dziwne budowle, niepokaźne, wyglądające na zabezpieczenia szybów wiodących głęboko w dół. Podziw budziła ich konstrukcja, nadal zapewniająca budynkom całkowitą hermetyczność, odcięcie od atmosfery.
Należało zbadać pozostałości po tej nieznanej cywilizacji. Wtedy napotkano kogoś, kogo natychmiast nazwano Podziemnym Władcami. Kilkunastu z nich bezzwłocznie zastrzelono.
Vries przypuszczał, że któremuś z żołnierzy, ochraniających naukowców, nieopierzonemu rekrutowi, puściły nerwy. Reszta poszła za jego przykładem. Działali jak automaty, wykorzystując długie lata szkolenia. Z maestrią urządzili mieszkańcom Atreusa krwawą jatkę. A potem każdego dnia rugowano istoty, żyjące w głębi płaszcza planety, poza pasmo górskie, dzielące nowo zasiedlony glob na dwie części.
Porucznik porzucił natrętnie napływające wspomnienia. Nie posiadały już znaczenia. Teraz przychodziło płacić słony rachunek.
– Wdychane przez nas z rozkoszą powietrze dla tych istot stanowi truciznę, bo od dawna żyły wewnątrz płaszcza planety – kontynuował po długiej chwili ze słyszalnym w głosie zmęczeniem. – Wspaniałe istoty! Badania sondażowe przed naszą inwazją wykazały, że coś działo się na powierzchni Atreusa, ponownie się formowała, więc uciekły w dół. Tworzyły labirynt komór, szybów i tuneli. Niewiele tam tlenu i azotu, ledwo ździebko, więc przez tysiąclecia ich organizmy uczyły się oddychać podziemnymi gazami. Ginęły i odradzały się, aż wreszcie przepoczwarzyły do końca… Nawiązanie współpracy z nimi beztrosko odkładano na później, bo każdy pragnął najpierw zebrać szmal. A teraz nawet nie wiemy, czy w ich żyłach nadal płynie krew. Składaliśmy jednak przysięgę i jej dotrzymamy, walcząc z nimi aż do końca.
Ponownie ciężko westchnął. LeGeoff wzruszył ramionami.
– Rasa istot myślących, znacznie starsza od nas… – podjął Vries po chwili przerwy, wykorzystanej na wypicie reszty wody z manierki. – Wyparliśmy ich podziemnymi eksplozjami za góry. Zbudowaliśmy forty strażnicze… Świętowaliśmy wielki sukces. Awanse, nagrody, odznaczenia… O, tak, bronimy ludzi, inteligentnych i sprawnych jak cholera.
Chorąży głośno prychnął. Już kilka razy rozmawiali o przyczynach wojny. Zastępca nie zamierzał teraz, w obecności żołnierzy, podejmować od nowa dyskusji.
Nie mógł jednak powstrzymać się od rzucenia krótkiej uwagi.
– Nasi wrogowie też nie są tacy święci… – Uśmiechnął się ironicznie. – Całkiem niezłe z nich skurwysyny, prawie tak jak my.
Raporty wywiadu naukowego mówiły, że Podziemni Władcy wybili do ostatniego rasę później powstałych humanoidów, bardzo podobnych do ludzi. ostawili tylko zwierzęta, cenne źródło świeżego mięsa.
LeGeoff postanowił zmienić temat.
– Poruczniku, przebywał pan kiedyś na Ziemi? – Otrzepał dłonie. Popatrzył na nie z niesmakiem – pozostały tak samo brudne, jak poprzednio. – Zawsze o tym marzyłem, ale nie zaznałem tego szczęścia.
Obaj usiedli na wolnej ławie. Chorąży czubkiem noża zaczął czyścić paznokcie.
– Nigdy. – Vries potrząsnął głową. Z okapu hełmu posypał się kurz. – Jednak wiem, jak tam się żyje. Jak się żyło – natychmiast się poprawił. – Informacje docierają z olbrzymim opóźnieniem. Oglądałem wiele filmów, hologramów, przejrzałem mnóstwo materiałów. Już nie sprawdzimy naszych wyobrażeń o macierzystej planecie…
Ostry dźwięk przebił się przez szczeliny strzelnicze. Ktoś na zewnątrz, daleko, wygrywał skoczną melodię.
Brzmiała wspaniale, jakby wentyle naciskał biegły w swojej sztuce muzyk.
– Grają na trąbce! – LeGeoff zerwał się na równe nogi. – Słyszałem kiedyś ten instrument! Psiakrew, muzykują całkiem ładnie! Co to, kurwa, znaczy?! Urządzili nam koncert pożegnalny?
***
Przez kilkadziesiąt sekund śpieszny tupot butów tłumił głos hejnałówki. Żołnierze bez komendy zajmowali miejsca przy ambrazurach i strzelnicach. Działonowi już ustawiali zasobniki amunicyjne. Nie było ich wiele.
– Znowu nie dali pospać… – Ładowniczy moździerza stropowego przetarł dłonią oczy. Drugą ręką naprowadzał lufę na sektor, gdzie po chwili ponownie rozbrzmiała fanfara. – A miałem taki piękny sen… Parszywe sukinkoty. Zawszone gnidy. Zawsze nam przeszkadzali, teraz też. Zaraz ich wybijemy.
W głosie chudego jak tyka kaprala zabrzmiała nienawiść.
– Pobudka! Na stanowiska! – Vries doskoczył do głównego peryskopu. Kilka razy szarpnął zwieszający się obok wizjera gruby sznur. – Pierwszemu, który naciśnie spust bez rozkazu, urwę jaja!
Wydał polecenie instynktownie. Pamięć gorączkowo szukała obrazu, przywołanego graną z maestrią melodią, ukrytego gdzieś w głębi umysłu.
I nagle znalazła. Już wiedział.
Jeszcze dwa razy pociągnął za linę. Dzwony alarmowe biły metalicznie, obwieszczając nowe zagrożenie, tego dnia już czwarte.
Trzej podoficerowie z obsługi centralki fonicznej zajęli miejsca przy topornie wyglądającym stole, zmajstrowanym z powłok unieruchomionych robotów bojowych.
– Alarm bojowy! – wrzasnął do rury głosowej podoficer z naszywkami sierżanta na rękawach. Górną wargę okalały mu wąsy, zaczynające już siwieć. – Meldować o zajęciu stanowisk!
Głos zagłuszyły stąpnięcia kanonierów wież pancernych dział magnetycznych, wspinających się po stalowych drabinach.
Potem nagle zapadła cisza.
Rury przekazywały meldunki, powtarzane przez obsadę centralki:
– Wieża artyleryjska numer jeden gotowa…
– Obsada trzeciej izby bojowej na miejscu…
– Kopuła pancerna numer dwa przygotowana do boju…
– Lewa kazamata narożna widzi cel… Rozwalić jebańców?
I następne. Vries machnięciem ręki kwitował powiadomienia, wpatrując się w wizjer peryskopu.
– Reduta gotowa do walki! – Sierżant przetarł dłonią szpakowaty zarost. – System komunikacji głosowej funkcjonuje bez zarzutu.
Patrzył teraz na Vriesa – czekał na rozkazy, aby je przekazać.
LeGeoff drapiąc się po brodzie, śledził obraz na monitorze elektronicznej obserwacji okrężnej. Jeszcze funkcjonowała, na resztkach zasilania z ostatnich baterii.
– Melduję: dwa roboty bojowe, jeden android. Namiar dziesięć stopni w prawo od osi reduty. – Chorąży ugniatał w palcach papierosa. – Idą w naszym kierunku. Odległość sto pięćdziesiąt. Wygląda, że nie mają broni. Panie poruczniku, nie wiem, co oni niosą. Odważne gnoje…
Vries już widział w okularze wizjera trzy sylwetki, pewnie kroczące przed siebie. Na chwilę się zatrzymały. Środkowa uniosła do góry pręt z prostokątem tkaniny. Rozległ się ostry dźwięk fanfary.
– To biała chorągiew! – Porucznik wyostrzył obraz. Ponownie przybliżył oczy do soczewek. – Jeden z robotów taszczy jakąś skrzynię. Powtarzam – nie strzelać!
Pamięć dowódcy ponownie przywołała dawny obraz, wspomnienie, prawie już zatarte upływem lat. Pragnął je sobie dokładnie przypomnieć. Scenę, która go zdziwiła i której wtedy jeszcze nie rozumiał. Znacznie późnej dowiedział się, że była odwzorowaniem zamierzchłej przeszłości. I że taka sytuacja nie zdarzała się rzadko.
Umysł odnalazł ten widok, wyrazistą reminiscencję wyprawy do centrum rozrywkowego. Vries już rozumiał, czemu ciszę górskiego przesmyku przerwał wysoki ton trąbki.
Wrzasnął całą mocą płuc:
– Wysłali parlamentariuszy! Chcą pertraktować! Zabezpieczyć broń!
Ekran monitora zamigotał i zgasł.
– Koniec tej zakichanej elektroniki. – LeGeoff zmełł w ustach wulgarne przekleństwo. Wściekle prasnął pięścią w stół. – Zaproponują nam kapitulację? – rzucił niepewnym tonem. – I skąd pan wie, ze to parlamentariusze?
***
Dwie postacie wspinały się po zboczu kamienistego wzgórza ku wałom fortecy. Mężczyzna w niebieskim kubraku, ozdobionym pięknymi guzami i kapeluszu z zawadiackim pióropuszem szedł nieco z przodu. Towarzyszył mu człowiek w bogato szamerowanym mundurze, trzymający przedmiot, złociście migający w ostrym słońcu. Obaj wyglądali wspaniale.
Stanęli.
Błysnęło wzniesione ostrze broni z zatkniętym spłachciem białej tkaniny. Vries dowiedział się później, że człowiek w kapeluszu dzierżył w dłoni szpadę. Jego towarzysz przyłożył przedmiot do ust. Dźwięk fanfary zabrzmiał wyjątkowo czysto. Zagłuszył krakanie stada ptaków, zawzięcie dziobiących trupy. Leżały na stoku, zastygłe w bezruchu śmierci. Po chwili obaj podjęli marsz ku umocnieniom. Kłęby dymu i języki płomieni wydobywały się zza wału.
Wojak w przyciągającym wzrok nakryciu głowy niekiedy znowu podnosił klingę, demonstrując biały proporzec. Wtedy ponownie odzywała się skoczna, beztrosko brzmiąca melodia.
Szeregi starodawnych armat na kołach ze szprychami milczały, nie wypluwając z długich luf pocisku za pociskiem. Tylko ochrypłe krakanie, odgłos mocnych kroków i fraza wygrywanego hejnału naruszały ciszę.
To byli parlamentariusze, wysłani, aby zaproponować poddanie się załogi twierdzy. Mogła ją opuścić, pozostawiając broń.
Vries miał przed oczyma ten dawno temu widziany film hologramowy, wielką nowość w czasach dzieciństwa. Jako młodzik chłonął go z otwartymi ustami, zafascynowany posępnym obrazem zmagań, toczonych dawno temu na nigdy niewidzianej Ziemi.
Właśnie wtedy u niego, malca, zauroczonego blaskiem galonów, ozdobnych sznurów i pięknem uniformów wysłanników, zrodziła się myśl o zostaniu żołnierzem. Marzył, że kiedyś i on przyjmie kapitulację wroga.
***
Trąbka na zewnątrz reduty też powtórzyła skoczną fanfarę. Silny głos łatwo przedostał się przez strzelnice do środka.
– Z tej strony Arystydes, android kierowania walką.
Echo, odbite od ścian przesmyku, górujących nad ciaśniną w paśmie górskim, powtórzyło niektóre słowa:
– Arystydes, Arystydes… Android kierowania walką… kierowania walką… kierowania walką…
Vries ocenił, że tłumaczenie wypowiadanych słów brzmi perfekcyjnie.
– Nie mamy broni i proponujemy pertraktacje – ciągnął przybysz. Przesunął się nieco w bok, może chcąc uniknąć odbijania słów przez wypiętrzone stoki. – Komendanta reduty i zastępcę proszę na rozmowy. Wystrzelcie białą rakietę na potwierdzenie przyjęcia zaproszenia.
Zamilkł na chwilę.
– Zostawcie swoje mordercze przyrządy do zabijania – kontynuował. – Gwarantuję bezpieczeństwo i powrót, niezależnie od wyniku rozmów. Pertraktacji…
Twarze żołnierzy zwróciły się ku dowódcy. Vries z namysłem przetarł dłonią wargi, a potem czubek nosa.
Przez parę minut milczał. Wszystko się zgadzało z epizodem niegdyś oglądanego filmu. Porucznik wiedział, że nie może o tym powiedzieć. Po prostu naraziłby się na śmiech.
Nagle znalazł sposób przekonania LeGeoffa i podkomendnych.
– Bardzo stary sposób wysyłania negocjatorów… – rzucił, obciągając kurtkę i poprawiając pas. – Cholera, uczyłem się o tym w akademii, nie wiadomo, po co.
Brwi LeGeoffa uniosły się, jednak zmilczał. Niepewnie pokiwał głową.
– Jesteś oficerem z awansu, a ja ukończyłem wojskową uczelnię – od niechcenia stwierdził Vries. – Możesz tego nie wiedzieć.
To była dobra odpowiedź. Chorąży niespodziewanie otrzymał gwiazdy na naramiennikach, gdy podczas walk odwrotowych wykazał się odwagą, poświęceniem i umiejętnością szybkiego podejmowania trafnych decyzji. Gdy dowódca jego plutonu, a potem kompanii, zginęli rozkawałkowani na strzępy pociskami robotów bojowych, przejął dowództwo resztek oddziału. I wyprowadził wszystkich z okrążenia. Wyciągnął za uszy z wielkiego gówna, jak sam określał sytuację prawie bez wyjścia.
LeGeoff otrzymał stopień na stałe, a nie tylko na okres wojny. Jego twarz promieniowała wtedy radością. Szybko zdał sobie sprawę, że piękne szlify nie ocalą ani jego, ani innych przed zagładą.
– Dziwi mnie, skąd oni znają ten sposób – kontynuował Vries, tłumiąc mimowolny uśmiech. – Może uzupełnili wiadomości z ziemskiej historii ze zdobycznych materiałów?
Odruchowo poprawił mundur. Zastanawiał się nad czymś, co budziło niepewność. Arystydes wiedział, że redutą dowodzi dwóch oficerów. Może poznał strukturę załogi, studiując jakieś przejęte dokumenty. Może zamierzał ich wywabić i zaszlachtować niczym rzeźne świnie. Może liczył, że wtedy wola oporu żołnierzy załamie się. Uciekną, i otworzy się droga ostatecznego natarcia. Nadejdzie kres ludzi na Atreusie.
A jednak sprawa nie przedstawiała się tak prosto. Sztuczna istota na pewno nie zamierzała popełnić samobójstwa. Gdyby Arystydes targnął się na życie parlamentariuszy, zostałby zmasakrowany ogniem ze wszystkich luf. Z niego i robotów bojowych pozostałyby strzępy.
Chodziło o coś innego, o coś, co skrywała mgła tajemnicy. W beznadziejnej sytuacji braku amunicji należało ją rozwiać.
Jedno nie budziło wątpliwości – był potrzebny ktoś, kto przejąłby dowodzenie fortem. Człowiek, uparcie walczący dalej.
Vries omiótł wzrokiem schron dowodzenia. W głębi ducha uśmiechnął się. Ten żołnierz siedział blisko niego. Kierował centralką foniczną.
Porucznik już nie miał wątpliwości. Trzeba było wyjść naprzeciw przeznaczeniu.
– Rodzi się jakaś szansa – stwierdził zdecydowanym tonem. – Porozmawiamy… Sierżancie Pryder, mianuję was funkcyjnym chorążym ze starszeństwem od dnia dzisiejszego. W czasie wojny mam takie prawo. Przejmujesz dowodzenie. Na pewno sztab zatwierdzi awans.
Podoficer ze szpakowatymi wąsami zerwał się na równe nogi. Chuda twarz pokraśniała ze szczęścia. Sapnął, a potem zasalutował.
Marzeniem Johna Prydera było zostanie oficerem. Ze wszystkich sił starał się osiągnąć cel. Był tego już bliski, gdy wybuchła wojna i otrzymał przydział do pośpiesznie wzniesionej reduty. Nie miał szansy wykazania się. Ciągle jednak studiował opasłe materiały, wymagane do egzaminu. Znał na pamięć regulaminy. Nikt już teraz nie pamiętał o przeprowadzeniu konkursu dowódców. Potrzebowano żołnierzy, składających daninę krwi i życia w walce z Podziemnymi Władcami.
– Zasłużyłeś na awans – LeGeoff poklepał nowego kolegę po ramieniu. – Mam w swoim przedziale zapasowe gwiazdy. Zaraz przyniosę. Zbliżał się termin mianowań…
Ponowny sygnał trąbki przedarł się do wnętrza. Wesoła melodia zapraszała na spotkanie z nieubłaganymi wrogami.
***
– Dobrze wyglądam? – od niechcenia rzucił Vries. – Za dwie minuty wychodzimy.
Rzucił okiem na zapasowe lustro peryskopu, wyciągnięte ze schowka. Pamięć ponownie przywołała obraz ludzi w bogato zdobionych mundurach. Wyglądali jak bogowie z dawnych wierzeń.
Pryder z uśmiechem wyciągnął dłoń. Pewnie pragnął sprawdzić, jak się prezentuje, gdy niespodziewanie osiągnął cel życia.
Taśmowy karabinu magnetycznego już odkręcał pokrywę włazu tunelu ewakuacyjnego.
LeGeoff przyjrzał się dowódcy – obsypanemu pyłem uniformowi, nieogolonej twarzy, przekrwionym oczom i zsiniałym wargom. Brudnym dłoniom i sfatygowanym butom. Niestarannie zaszytym dziurom na kurtce. Grubemu plastrowi na czole.
Prychnął ze słyszalnym rozbawieniem. Wszyscy wyglądali prawie tak samo.
– Bardzo bojowo, panie poruczniku… – Zastępca wyszczerzył w uśmiechu sczerniale od nikotyny zęby. – Tak jak my, tylko znacznie szykowniej. Każda kobitka zemdlałaby z wrażenia na pana widok.
Vries z rezygnacją wzruszył ramionami, dając znać, że żartował ze swojego wyglądu, co wszystkim często się zdarzało.
– W końcu te androidy nauczyły się porządnie konwersować – kontynuował LeGeoff ironicznym tonem, jednak z wyraźną nutą zastanowienia – bo do tej pory słabo im szło…
Ponad trzy miesiące temu oblegający zaczęli stosować elementy wojny psychologicznej. Początkowo ograniczały się do wywrzaskiwanych przez tuby komunikatów, opisujących skutki zawalenia się stropu reduty albo przebicia ścian. Budziły śmiech dziwaczną składnią i błędnym użyciem wielu wyrazów, stając się przedmiotem dowcipów. Jednakże z każdym tygodniem ktoś po drugiej stronie dopracowywał język i ujędrniał opowieści. Tuby zniknęły, pojawił się statek powietrzny. W końcu żołnierze na widok sterowca z głośnikami natychmiast zaczynali strzelać, niepotrzebnie zużywając amunicję. Szansa trafienia niewielkiego aerostatu była prawie zerowa.
Vries też nie cierpiał opisów śmierci pod stertami rozbitego ceramitu, wysłuchiwania relacji o pękaniu żeber i czaszek. Nie mogli zasłonić strzelnic i ambrazur – pozbawiliby się bardzo ważnego uzupełnienia obserwacji peryskopowej. Z zaciśniętymi zębami słuchali głosów z zewnątrz, do czasu, gdy Pryder opracował zatyczki do uszu, wykonane z kawałeczków koców, sklejonych w kulki.
– Jeżeli zaplanowali podstęp i zamierzają nas pochwycić, rozwalcie nas wszystkich. – Vries zdjął hełm i przegładził palcami zmierzwioną czuprynę. – Połóżcie potem nawałę ogniową na ich stanowiska. Zostawcie tylko amunicję do broni osobistej – kontynuował bez pośpiechu. – Przedrzyjcie się do naszych. Rejteradą dowodzi chorąży Pryder.
Coś jeszcze przyszło mu na myśl. Coś oczywistego, jednak należało o tym przypomnieć.
– Wychodząc, wysadźcie redutę – dodał spokojnym tonem, jakby przypominał o konieczności mycia zębów trzy razy dziennie. – Odpalić białą racę!
Młody żołnierz z obsługi moździerza ładował komorę wyrzutnika flar oświetlających. Palec wskazujący chłopaka przesunął się na spust. Kanonier odwrócił się w stronę dowódcy.
– Poruczniku, jest pan pewien, że to dobre rozwiązanie? Rozmawianie z tymi bydlętami?
W głosie szeregowca o szczupluteńkiej twarzy wyraźnie zabrzmiało powątpiewanie. Plamki twarzy pozostałych strzelców obróciły się w stronę Vriesa. Patrzyli w milczeniu, jednak widać było, że męczy ich niepewność, czy dowódca podjął słuszną decyzję. Ktoś głośno odkaszlnął.
Vries stłumił westchnienie. Musiał rozwiać wątpliwości..
– Ostatni nasz pocisk wyznacza nasz koniec. – Porucznik sprawdził, czy ma zapięte wszystkie guziki. – Oni inaczej rozumują. Ich sztuczna inteligencja jest podobna do naszej – ciągnął z nikłym półuśmiechem – ale jednak się różni. Nie są ludźmi…
Bez kłopotów formułował zdania. Głośno wypowiadał spostrzeżenia, wywołane widokiem białego proporca i dźwięków kornetu.
– Te skórkowańce – splunął na posadzkę – zadały sobie trud, wyszukując płótno, produkując tę zakichaną trąbkę i ucząc się grać. Nie zrobiliby tego wszystkiego, żeby odstrzelić dwóch ludzi z fortu – ciągnął zdecydowanie. – Chodzi im o coś znacznie ważniejszego… Musimy to sprawdzić. Bo i tak w reducie niebawem czeka nas tylko śmierć.
LeGeoff wolno pokiwał głową w geście akceptacji. Żołnierze powtarzali, jeden po drugim, gest chorążego.
– Od dawna wiemy – ciągnął pewnym głosem dowódca – że pilnie szacują spodziewane straty i oczekiwane zyski. A więc sprawdzimy, czego chcą… Wierzcie mi – nie zamierzam zostać obiektem wiwisekcji.
LeGeoff zaśmiał się ochryple.
Patrole rekonesansowe po wybuchu walk penetrowały teren po drugiej stronie przesmyku, przenikając do siedzib podziemnych istot. Musiały wtedy używać masek i butli z powietrzem. Natknęły się na pokawałkowane ciała jeńców w kałużach zakrzepłej krwi, przypasane do stołów operacyjnych. W tych komorach można było swobodnie oddychać – specjalnie skonstruowany system wentylacyjny łączył izolowane pomieszczenia z powierzchnią planety. Zwiadowcy przynieśli dokumentację zdjęciową i odznaki identyfikacyjne, nadal wiszące na szyjach trupów. I spostrzeżenie, że jeńcy w izbach badań długo oczekiwali na śmierć z rąk wrogów, zapewne pracujących w szczelnych kombinezonach.
– Strzelaj białą flarę! – Vries dociągał zapięcia szkieletu bojowego. – Pogadamy sobie…
Amunicyjny działka plazmowego podał mu kirys osłonowy i pomógł umieścić na konstrukcji nośnej.
– Odpalona! – Pryder skwitował wykonanie polecenia. – Dowódco, będziemy czekali. – Niedawno mianowany oficer wstał od stołu. Zasalutował. – Powodzenia.
– Jeżeli nie wrócimy – sucho stwierdził Vries – wykonajcie rozkaz. Jesteśmy w wojsku, a nie na zebraniu rodziców w szkółce parafialnej.
LeGeoff już czekał przy schodni. Z uwagą wpatrywał się w skrzynię, ustawioną obok zrzutni pocisków obrony bezpośredniej, jakby dostrzegł w niej coś bardzo interesującego. Wzdychając, wyciągnął ze środka dwa obłe przedmioty – granaty plazmowe – i wsadził do kieszeni spodni.
Któryś z żołnierzy głośno syknął. Vries otworzył usta, ale tylko machnął ręką. Po chwili zastanowienia zrobił tak samo.
LeGeoff uśmiechnął się krzywo.
– Światełko nam się przyda… – stwierdził beznamiętnie, zdejmując z haka lampę karbidową. – Mała rzecz, stara, przenośna lampeczka, a jednak cieszy.
Trąbka ponownie wygrała skoczną fanfarę. Teraz brzmiała ponaglająco.
Schodząc w mrok podziemnych kondygnacji fortu, Vries i LeGeoff jeszcze ją usłyszeli.
***
Biała chorągiew na wysokim pręcie głośno łopotała, targana porywistą wichurą.
Załoga reduty już dawno przyzwyczaiła się do nasilania się wiatru, codziennie po południu. Teraz nadchodził ten czas.
Parlamentariusze reduty nie mieli daleko do trzech wysłanników, najwyżej siedemdziesiąt kroków. Porucznik poprawił ułożenie granatów w kieszeniach. Dawały dziwne poczucie bezpieczeństwa. I pewności siebie – mógł zadecydować o swoim losie.
– Rozpieprzy wszystko w obrębie kilkunastu metrów – pana, mnie, Arystydesa i jego kolesiów – rzucił od niechcenia LeGeoff. Zdawał się odgadywać myśli dowódcy. – Zawsze jakieś wyjście, gdyby coś poszło nie tak. Zapalniki wymienione.
Na początku wojny okazało się, że większość granatów nadaje się tylko do rozbijania brył lodu w chłodni z żywnością. Szybko odkryto powód – do budowy detonatorów użyto tandetnych, tanich materiałów.
– Ordynarny szwindel… – zauważył wtedy LeGeoff, spluwając na ziemię. – Ciekawe, ile te gnoje z firmy producenta wydali na łapówki. I gdzie teraz są… Z dziką rozkoszą rozstrzelałbym ich bez sądu.
Pryder zgryźliwie dodał, że najlepiej byłoby dorobić do bezużytecznych skorup trzonki i użyć w charakterze maczug.
– A wytwórcy tego szmelcu pierwsi dali stąd drapaka… – Vries krzywym uśmiechem skwitował wypowiedź LeGeoffa. – Potem tak zrobili inni, znacznie mądrzejsi od nas, facetów w mundurach…
Parę tygodni wcześniej, gdy resztki oddziałów osłonowych wycofywały się za przesmyk, Vries wieczorami wychodził na zapole reduty. Oddychał pełną piersią i obserwował cudowny firmament, przecinany feerią różnokolorowych smug. Wyglądały wspaniale – fantasmagoria barw, mknących w nieboskłon w dziwnym tańcu.
Startowały promy, dowożące pasażerów do luksusowych liniowców międzyplanetarnych, poruszających się z prędkością nadświetlną. Każdego wieczoru i ranka porucznik oglądał ten sam zachwycający oko widok. Ci, których było na to stać, uciekali. Dowódca reduty miał pewność, że dobrze wybrali miejsce nowego pobytu – jakiś piękny glob z cudownym oceanem i wspaniałą plażą, gdzie po przybyciu, po tym nieskończenie długim śnie w komorach kosmolotu, po przebudzeniu zdającym się być tylko chwilą, mogli sycić się bogactwem, zdobytym na Atreusie. Będą tam śmiać się do rozpuku z głupców, liczących, że ktoś ich jednak uratuje. Rechotać z uciechy. Zostawali zwykli ludzie, ściągnięci na Atreusa wizją lepszej przyszłości, codziennie harujący od rana do wieczora. Ich portfele nie pozwalały na wykupienie biletu i ułożenie się do snu w kriogenicznym sarkofagu wspaniałego transgalatyka. Zostali żołnierze. Wszyscy czekali teraz na szturm robotów bojowych Władców Podziemi.
Zapanował chaos. Samotny fort dotkliwie go odczuwał – dalekosiężne działa i statki powietrzne napastników zniszczyły linię dostawczą.
Miarowym krokiem obaj oficerowie ruszyli dalej. Buty dziwnie szurgotały po kamienistym piargu, wyściełającym dno wąskiego wąwozu. Ten dźwięk ponownie przywiódł porucznikowi na myśl wspomnienie tego dawno oglądanego filmu – brzmiał prawie tak samo, jak łopot skrzydeł ścierwojadów, wybierających do ucztowania nowe ciała trupów, stosami leżących przed wyniosłymi wałami obleganej fortecy.
Vries nie zamierzał o tym myśleć. Przeniósł wzrok na stojącą obok masztu parę machin bojowych.
Do tej pory oglądał roboty przez przyrządy celownicze, z jedną myślą – trafić i zniszczyć. Brak działek plazmowych, trzymanych w długich kończynach górnych, niezaładowane komory wyrzutników granatów po bokach metalicznych torsów, zaczepy nośne bez zasobników amunicyjnych, puste kabury pistoletów szturmowych powodowały, że teraz maszyny zdawały się być niepełne. Nie do końca ukompletowane i pozbawione istotnych elementów. Trwając w bezruchu, trzymały kończyny oparte o metalowe pasy, w dziwnej, niewidywanej dotychczas pozycji. Jeden zwiesił górny element korpusu, przypominający głowę, jakby głęboko nad czymś rozmyślał.
W pierwszej chwili Vries sądził, że zostały wyłączone, ale zaraz skorygował mylne spostrzeżenie. Lśniące czerwienią otwory systemów obserwacyjnych na szczycie tułowia pulsowały barwą amarantu.
Machiny nie wyglądały obco i Vries wiedział, dlaczego ma takie odczucie – przypominały rycerzy, chronionych przez zbroje płytowe. Wrażenie pogłębiał sposób konstrukcji: kończyny dolne i górne, szeroki tors, osłony mechanicznych stawów i gruby czepiec z przyłbicą, zabezpieczający segment kierowania. Nawet dziwne wzory farb kamuflażowych na pancerzach wydawały się znajome – przypominały wymalowane herby.
Stojąca z tyłu istota postąpiła kilka kroków naprzód.
Porucznik zamrugał. Przysiągłby, że widzi człowieka, teraz bystro wpatrującego się w przybyszów oczyma żółtej barwy. Vries rozumiał, że ogląda wyloty skomplikowanych systemów obserwacyjnych, przenoszące obraz do jednego z ośrodków myślowych. Okrągłe otwory, zbiory licznych sensorów, do złudzenia przypomniały znacznie powiększone ludzkie tęczówki.
– Arystydes, dowódca kilku oddziałów – stwierdził krótko android. – Witam. Dziękuję za przybycie.
Długie do ramion włosy sztucznej istoty tworzyły wokół głowy złocistą aureolę, podobną do nimbu malowanego na wizerunkach świętych. Pewien żołnierz umieścił taki hologram nad pryczą. Dowódca reduty zapamiętał ten widok, niepasujący do zgrzebnej prostoty komory mieszkalnej.
W jednej chwili porucznik zrozumiał, że się myli – spoglądał na zespół anten, przekazujących informacje i rozkazy. Osądził, że pewnie stanowią dodatkową osłonę ośrodka mózgowego.
Android trzymał hełm w dłoni. Drugą wolno podniósł do skroni ruchem przypominającym salutowanie.
Wyższy z robotów bojowych zaczął mocniej osadzać w gruncie przekrzywiony pręt z flagą, a potem go starannie wyprostował. Drugi zdecydowanymi uderzeniami dolnej kończyny ubijał ziemię.
Proporzec łopotał coraz głośniej.
– Powtórzę: jestem Arystydes, istota stworzona do kierowania bojem z wami. – Suchy głos miał mocne brzmienie. Podniesiona ręka wolno opadła. – Kieruję też oddziałem oblegającym tę placówkę. W jednej ze zdobytych przez nas fortów – kontynuował po paru sekundach – obejrzałem pewne… obrazy wojenne. Z nich dowiedziałem się, że stosowaliście ten sposób kontaktu. Sądziłem, że pamiętacie dawne dzieje. Znaleźliśmy też wiele innych materiałów. Dokładnie je przestudiowałem.
Czarny, przymocowany do szyi androida przedmiot drgał intensywnie. Przypominał Vriesowi pasożyta, karmiącego się ciałem nosiciela. Dowódca od razu pojął, do czego służy – to był tłumacz i komunikator lingwistyczny, może bezpośrednio przekazujący myśli androida, a może słowa wypowiadane w języku Atreusjan. Niewielkie i sprawne urządzenie, przemieszczające się wraz z właścicielem.
Porucznik usłyszał syknięcie LeGeoffa. Nie dziwił się zdumieniu chorążego – Arystydes przypominał nie tyle człowieka, co greckiego półboga. Z wysokiej sylwetki, grubych ramion i wysklepionego, metalicznego torsu emanowała siła. Wrażenie pogłębiały dziwne włosy, układające się w wspaniałą czuprynę, świecącą niepokojącym blaskiem.
Tylko ta dziwaczna, czarna narośl pod brodą psuła nieskazitelną harmonię mocarnej sylwetki.
– Dowódca reduty. – Vries podniósł przedramię do okapu hełmu gestem wojskowego przywitania. – Porucznik Herbert Vries.
– Jesus Maria LeGoeff, zastępca. – Chorąży niedbale machnął ręką, jakby oganiał się od nieistniejących na Atreusie much. – Przyznam jedno – wasze komunikatory spisują się znakomicie.
Przez chwilę wszyscy trzej milczeli. Vriesowi mignęła myśl, że niewykluczone, iż ten sztuczny stwór, śmiertelny wróg, obejrzał ten sam film, który on widział jako niedorostek. Miał ochotę się roześmiać.
– Imiona i nazwiska… – podjął Arystydes, kiwając głową. – Nie rozumiem, co znaczą, jednak dla was pewnie są ważne. Umożliwiają identyfikację. Ja – ciągnął wolno – noszę tylko nazwę. Miano. Określenie… Jeszcze dochodzi kilka cyfr dla wyspecyfikowania typu konstrukcyjnego. Ludzkie imiona i nazwiska… I stopnie wojskowe, ozdobniki bez znaczenia.
Machnięciem ręki dał znak, żeby roboty przestały pracować. Posłusznie znieruchomiały.
– Dla waszej wygody – ciągnął nieśpiesznie – też przybrałem coś, co określacie imieniem. Wychynęło z głębin mojej pamięci, chociaż nie wiem, skąd się tam wzięło. Ułatwi rozmowę.
Zdecydowanym ruchem skinął dłonią.
Robot uchwycił skrzynię, stojącą z boku pręta flagowego, i położył przed Arystydesem. Na wieku leżała trąbka – pospolicie wyglądający instrument i kilkoma wentylami, lśniący blaskiem pozłoty.
Machina delikatnie uchwyciła niewielki aerofon i odeszła w bok.
– Ta zabawka przypomina cześć ładunkową jaszcza do ciężkiego działa plazmowego. Zdobyczna? – LeGeoff wskazał metalowy pojemnik, a potem splótł ręce z tyłu. – Chyba nie poprosiłeś nas, żeby pokazać głupie trofeum?
Splunął na ziemię i starannie roztarł plwocinę butem.
– W środku umieściłem… podarunek. – Arystydes chwilę wahał się, jakby szukał odpowiedniego określenia. Może, pomyślał Vries, program komunikatora dłużej wynajdywał właściwe słowo. – To, co wypełnia skrzynkę, stanowi uzupełnienie mojej propozycji. Spójrzcie!
W ciszy, przerywanej zgrzytaniem ułomków płyt zniszczonych machin bojowych, poruszanych przez wzmagający się wiatr, szczęk otwieranego wieka wydał się dziwnie donośny.
– Wy, ludzie, określicie zawartość wiktuałami – kontynuował Arystydes z wyrazem twarzy przypominającym uśmiech. – Pakiety żywnościowe, konserwy, czekolada, suchary i coś, co nazywacie papierosami. Woda w kanistrach. Węglowodany, skrobia, aminokwasy – bez trucizn, środków oszałamiających i ukrytych niespodzianek. Po prostu są tylko tym, co lubicie. Czego potrzebujecie do życia.
Twarz Arystydesa przybrała dziwny dla sztucznej istoty wyraz skupienia, jakby android nad czymś się zastanawiał. Dotychczas nieruchome wargi poruszyły się.
Vries drgnął. Zaciśnięte usta nie powinny zmieniać ułożenia, a jednak zmieniły, jakby sztuczna istota przypominała sobie, jak formułuje się słowa. Jakby nagle jej umysł przywołał dawny sposób rozmawiania. Jakby, niespodziewanie dla siebie samego, próbował go zastosować.
– Bo widzisz – ciągnął suchym tonem android, zwracając się bezpośrednio do Vriesa – wiele nauczyliśmy się od was o sposobach prowadzenia wojny. Poznaliśmy ludzi. Po to nas stworzono… Wiemy, że musicie jeść. Dołożyłem trochę środków, określanych jako medykamenty.
Pokrywa komunikatora znowu drgała, gdy wczepiony w szyję mechanizm tłumaczył przekaz. Włosy Arystydesa poruszyły się, przykrywając usta i policzki. Przegładził je niecierpliwym gestem – teraz trwały nieruchomo.
Vriesowi mignęła myśl, że przekazuje rozmowę do jakiegoś ośrodka kierowania. Porucznik potrząsnął głową – nie mógł tego sprawdzić.
– Jaką przedstawiasz propozycję? Kapitulacji? Nie zgodzimy się – odpowiedział spokojnie. – Ludzie nie poddają się maszynom. Po powrocie jeszcze sporo twoich żołnierzy – palcem wskazał na roboty – zamienimy w sterty złomu, bez możliwości renowacji. Ciebie też może uda się ustrzelić.
LeGeoff roześmiał się, schrypniętym śmiechem człowieka, korzystającego ze skąpych racji wody i oddychającego powietrzem przesyconym pyłem wybuchów.
Prędko uzupełnił stwierdzenie dowódcy:
– Właśnie. Wiesz, nie cierpimy lądować za życia na stole sekcyjnym.
Zastępca stał nieruchomo, lekko się uśmiechając, jednak Vries kątem oka dobrze widział dłonie założone z tyłu. Palce drgały w spazmatycznym tiku, sygnalizując niepokój i niepewność chorążego.
Przez kilka sekund Vries zastanawiał się, czy bezwiednie nie zachowuje się podobnie. Mocno, aż do bólu, zacisnął dłonie w pięści.
Arystydes kilka razy machnął ręką. Drugi z robotów odwrócił się w jego stronę. Zachowywał się jak pies, czekający na polecenie pana.
– Posłuchaj mnie do końca. Dostarczymy wam też amunicję, ja i moi towarzysze – beznamiętnie ciągnął android. Żółte oczy wpatrywały się w twarz Vriesa, jakby Arystydes coś sprawdzał. – Sporo jej zdobyliśmy. Spowolnimy prace przy kopaniu tunelu minowego – wiecie o jego istnieniu, bo staracie się zniszczyć wejście. A potem się zastanowimy, co dalej. Zdecydujcie się. Teraz.
LeGeoff chrząknął. Zwieńczenie korpusu wyższego robota zwróciło się w jego stronę, jakby wyspecjalizowana w zabijaniu machina analizowała zachowanie człowieka. Czerwone otwory obserwacyjne mocniej rozbłysły. Po chwili metalowy czerep zastygł w bezruchu.
Herbert spojrzał na towarzysza. Ten powoli kiwnął głową.
Porucznik nie mógł się powstrzymać i głośno przełknął ślinę. Przez kilka sekund żałował, że tak wyraziście okazał zaskoczenie. Natychmiast przestał o tym myśleć. Arystydes pewnie nie pojął znaczenia niekontrolowanego odruchu.
Herbert poczuł wzbierający przypływ ogarniającej duszę radości. Nie rozumiał jednak, czemu android tak postanowił. Czemu niespodziewanie przedłużył im życie. Pragnął się tego dowiedzieć. I czuł dziwną pewność, że wróg o tym powie.
Przełożył dłonie do przodu i założył kciuki za pas. Palce nie drżały. Granaty nadal ciążyły przyjemnie w kieszeniach poplamionych spodni. I nadal dodawały pewności siebie. Stanowiły nieznaną Arystydesowi alternatywę, gdyby coś jednak poszło nie tak.
– Wyjaśnij mi, dlaczego tak postępujesz – Vries mówił wolno, niedbale, jakby prowadził zwykłą pogawędkę. Wpatrywał się w twarz androida, chcąc z niej odczytać jakieś uczucie. Studiował wygląd zaciśniętych warg, czoła bez brwi i zmarszczek, żółtych oczu bez powiek i rzęs, mięśnia, drgającego pod powłoką przypominającą ludzką skórę. – Okazujesz nam łaskę – ciągnął wolno. – Jeżeli wymyśliłeś zabawę w wojnę, rozwijającą twoją inteligencję, dajmy sobie z nią spokój.
Nagle w umyśle Vriesa zrodziła się niepokojąca myśl. Już prawie zadał cisnące się na usta pytanie, jednak w ostatniej chwili się powstrzymał. Dysponował czasem, żeby przemyśleć, czy je wypowie.
LeGeoff trzy razy strzelił palcami. Odgłos głośno powtórzyło echo. Porucznik dobrze rozumiał ten dźwięk i nerwowy gest – dziwaczna propozycja Arystydesa dawała możliwość przeżycia. Wiele mogło się wtedy zdarzyć. Nawet cud – pojawienie się odsieczy.
Vries jednak czuł, że android powie więcej, znacznie więcej. W dotychczas nieruchomym obliczu coś wibrowało, może pokazywało namysł, a może chęć przekazania nowego komunikatu. Może Arystydes w swoim sztucznym mózgu formułował końcowe konkluzje.
Android je wypowiedział. Głos brzmiał dziwnym odcieniem niepewności.
– Pragniemy czuć się potrzebni… – Pokrywa komunikatora lekko tylko wibrowała. Arystydes, a właściwie jego przystawka, mówił cicho, prawie szeptem. – Do końca nie rozumiem, czego żąda mój autonomiczny ośrodek myślowy, czyli czego ja chcę. Jednak ta strategia… pragnienie… już istnieje, od nikogo niezależne.
Komunikator zmienił brzmienie jednego z wyrazów. Żółte oczy androida mocniej się zajarzyły.
– Pragnę być potrzebny – powtórzył głośniej. – Widzisz – ciągnął, teraz już beznamiętnym tonem maszyny, przekazującej wiadomość – moi władcy są istotami bardzo…
Zamilkł na chwilę, jakby zespolone z szyją urządzenie napotkało problemy z wyszukaniem właściwych wyrazów.
– …bardzo utylitarnymi – kontynuował. – Istniejemy, bo przybyliście zasiedlić ten glob. Istniejemy, bo potem rozpoczęła się wojna. Stworzono nas na wasze podobieństwo, bo ten kształt okazał się najefektywniejszy. Moi poprzednicy, inaczej pomyślani, zostali przez swoich twórców zniszczeni.
Wąskie wargi ułożyły się w grymas, bardzo przypominający gorzki uśmiech.
– Gdy się pojawiliśmy, zaczęliśmy was masakrować. – Arystydes ponownie przegładził włosy. Znowu się poruszyły. – Znajdujecie się na progu klęski. Niedawno moi władcy stworzyli nową generację androidów, a ja się z tego ucieszyłem, choć uczucia powinny być mi obce…
Pokręcił głową, jakby się czemuś dziwił.
– Oni zniknęli. – Komunikator nadał głosowi głuche brzmienie. – Pewnie okazali się zbędni, bo ja i moi towarzysze z naddatkiem wystarczają. Sądzę… wyprowadzam wniosek… że po zwycięstwie zostaniemy unicestwieni. Wy też, tylko wcześniej.
Usta zadrgały, jakby teraz rozważał kolejną myśl. Jakby pragnął ją jednoznacznie sformułować.
– Chcemy czuć się potrzebni – powtórzył po chwili. – Wy nam to zapewniacie. Dziwny efekt długich zmagań, jednak, przyznasz, logiczny.
Niesiona wiatrem płyta z nadtytanu przeleciała między Vriesem i Arystydesem. W rogu ziała dziura, ślad po trafieniu. Porucznik odprowadził wzrokiem nędzną pozostałość jakiegoś robota.
– Sądząc po kamuflażu, resztka naszego androida… – szept LeGeoffa brzmiał ochrypłe. – Wszystkich rozwalili, gdy próbowaliśmy kontratakować. Biedaczysko…
Arystydes nawet nie przeniósł wzroku. Wpatrując się w Vriesa, mówił teraz szybciej
– Widzisz, stanowimy awers i rewers tej samej monety. My jesteśmy rozwiniętymi kopiami ludzi, bo w tej formie najskuteczniej was zwalczamy. Sztucznymi… Teraz jednak wiem, że to rozwiązanie powoduje nieprzewidziane skutki.
Wyciągnął z jaszcza plastykowe opakowanie papierosów. Obracał je w palcach, a potem wyjął jednego i włożył do ust.
Herbert rozpoznał markę. Przydziałowy tytoń, marny, grubo krajany, wydawany wraz z wypłacanym żołdem. Patrzył w milczeniu – widok śmiejącej się dziewczyny na wieczku, prezentującej obnażony biust, psuło kilka czerwonych plamek. Opakowanie pstrzyła zaschnięta krew. Z boku sterczała postrzępiona bibułka, też zapaćkana na czerwono, jakby ktoś przed śmiercią próbował zrobić ostatniego skręta.
– Nic nie powinienem odczuwać, wdychając dym z tego nieprzydatnego przyrządu, a jednak kontakt z nim sprawia mi… zadowolenie. Nie rozumiem, dlaczego. – Komunikator na szyi androida intensywnie drgał. – Nie wiem, czemu przepełnia mnie to uczucie… Nazbyt starannie nas odwzorowano… A moi twórcy nie dostrzegli wszystkich skutków swojego perfekcjonizmu.
Zupełnie niespodziewanie głos znowu zabrzmiał głucho. Posępnie. Android rozdeptał rzuconego na ziemię papierosa.
– Przejdźmy do konkretów – bezceremonialnie przerwał Vries. Wiatr się wzmagał, a nie chciał, obciążony zapasami żywności, wracać do fortu, z trudem pokonując napór smagającego ciało powietrza. Arystydes stał nieruchomo, niczym metalowa statua, okaz mocy. – Co dalej?
W umyśle Herberta ciągle tkwiło niezadane pytanie. Spłynęło na koniec języka, jednak ponownie go nie wypowiedział.
– Według ludzkiej miary czasu kwadrans po dojściu twoich żołnierzy z zapasami amunicji do tej budowli – dłoń androida wskazała redutę – wystrzelimy czerwoną flarę. Do tego momentu obowiązuje rozejm. Wtedy znowu wszystko zaczniemy – podjął po chwili. – Od początku…
LeGeoff niekontrolowanym gestem zadowolenia zatarł dłonie. Vries miał pewność, że myśli chorążego biegną tak, jak jego – zyskaliby czas, zyskaliby nadzieję ocalenia. Uratowaliby życie. Jednakże Arystydes mógł opracować podstęp, mający na celu wywabienie obsady reduty, żeby ją wybić. Należało się zabezpieczyć.
– Zostawcie pojemniki nabojowe tutaj, potem wycofajcie się poza zasięg waszej broni – rzucił. – Wrócicie po powrocie mojej załogi. Części, bo nie wyjdą wszyscy…
Nasycona barwą pszenicznej żółci czupryna Arystydesa zafalowała. Vries miał niepokojące wrażenie, że patrzy na głowę Meduzy z wijącymi się wężami. Arystydes jednak po prostu pośpiesznie uzgadniał odpowiedź.
Po kliku sekundach sztuczne włosy zamarły w bezruchu.
– Zabezpieczasz się… – stwierdził android. – Niech tak się stanie. Nie jesteście już dla nas zagrożeniem.
Długimi palcami otarł wargi, może chcąc usunąć nieistniejący paproch, drobinę pyłu, niesionego wiatrem.
Ten gest ponownie wydobył w umyśle Vriesa niedawno narodzoną konstatację. Arystydes zachowywał się zaskakująco ludzko. Ten ruch ręki był dla niego czymś naturalnym. Możliwe, uznał porucznik, że Władcy Podziemi wykorzystywali ludzkie ciała do tworzenia nowej klasy androidów, sprawnych niszczycieli, niewrażliwych na ból i zmęczenie. Nakierowanych na jedno – unicestwienie ludzi. Takie pogłoski krążyły wśród żołnierzy, w ten sposób tłumaczących wielką ilość trupów, znajdowanych na stołach sekcyjnych. Szeptano, że ciała badano, aby później najlepsze przetworzyć w żywe machiny.
Może, stwierdził w myślach Herbert, Arystydes narodził się do sztucznego życia z organizmu jakiegoś brańca, jeńca, bezlitośnie wykorzystanego jako platforma do wytworzenia doskonale efektywnego produktu.
Kierowany niekontrolowanym impulsem, Vries zadał pytanie:
– Arystydesie, pamiętasz początki swojego istnienia?
Otwory obserwacyjne androida zajarzyły się intensywniej. Żywa machina uważnie wpatrywała się w wysoką postać w wymiętoszonych spodniach, sfatygowanych butach, ciężkim hełmie i noszącym ślady licznych trafień kirysie.
Wargi sztucznej istoty ułożyły się w grymas, przypominający niepewny uśmiech.
– Chyba zawsze istniałem… – po chwili zastanowienia odpowiedział Arystydes, z wyraźnie brzmiącą nutą rozbawienia. – Nie wiem nawet, jak długo już istnieję…
Vries drgnął. Tego tonu komunikator nie mógł przekazać, jednakże dźwięczał wyraźnie – timbre tłumionego śmiechu, dziwnego u inteligentnego mechanizmu.
– To jednak coś, co określacie szczegółem – ciągnął Arystydes, teraz głosem wypranym z emocji. – Nieistotnym, nie posiadającym znaczenia. W mojej pamięci zachowały się niepotrzebne zanieczyszczenia, szumy, nieusunięte dodatki… Zostawmy to.
Zamilkł i zrobił krok do tyłu. Twarz przybrała wyraz skupienia.
Vries potrząsnął głową. Nie uzyskał wyraźnej odpowiedzi. Ne miało sensu rozważanie tego problemu. Ktoś skonał w mękach, aby narodził się Arystydes. Aby powstał bezlitosny wróg, teraz niespodziewanie ofiarujący szansę przeżycia, może nawet ocalenia. Tylko to się liczyło. Znaczenie miała tylko ta chwila. Należało ją jak najlepiej rozegrać.
Zanim Vries zebrał myśli, android przerwał milczenie.
– Później może przejdziemy na waszą stronę… – stwierdził Arystydes, wahającym się tonem, jakby niespodziewanie sformułował nowe spostrzeżenie. – Tego jeszcze nie rozważyłem do końca…
Palcem bez paznokcia potarł czubek mocno zarysowanego nosa, gestem, do złudzenia podobnym do ruchu dłoni człowieka, przypominającego sobie coś, co umknęło jego uwadze.
– Weźcie trąbkę – kontynuował nieśpiesznie, jakby teraz też prowadził przyjacielską pogawędkę. – Zadmij w nią, Herbercie, jeżeli będziesz chciał mnie przywołać. Mam zapasową. Przyda się, gdybym znowu chciał porozmawiać. Wiesz, walcząc u waszego boku, na pewno będziemy potrzebni. Na pewno…
Robot bojowy wyciągnął rękę z instrumentem.
– Niech tak będzie… – LeGeoff uprzedził Vriesa i wolno pokiwał głową. Nieco kurzu z hełmu zsunęło się na ramiona. – Niech tak się stanie.
Poruszył się, pewnie ucieszony perspektywą przedłużenia życia. Może z powodu zmiany położenia echo powtórzyło jego słowa:
– Niech tak się stanie…
– Niech tak się stanie…
Widać było, że zastępca tłumi radość, nie chcąc jej okazać. Ciągnął dalej pewnie brzmiącym głosem:
– Zabierzemy te… podarunki. Potem też odpalimy czerwoną racę. Ten przedpotopowy sposób nawiązywania kontaktu – dodał z uśmiechem – przyniósł jednak dobry efekt.
Tym razem starannie wykonał gest salutowania.
Android odpowiedział tak samo – przyłożył złączone palce do sztucznej skroni. Złote włosy znowu tworzyły obramowanie czaszki, przypominające aureolę.
Vries w milczeniu patrzył na Arystydesa.
Przez sekundę chciał powiedzieć kilka słów prawdy. Dobrze jednak wiedział, że jest to niemożliwe. I że nigdy nie poinformuje Arystydesa o czekającym go losie. Nikt mu nie przekaże, nawet się nie zająknie, iż nieuchronnie czeka go śmietnik. Że łudzi się, sądząc, iż zawsze będzie potrzebny.
Android postąpił krok naprzód i wyciągnął rękę. Wargi rozciągnęły się, jakby próbował się uśmiechnąć. Ten grymas się pogłębił, gdy LeGeoff wyjął mu z ręki trąbkę.
Potem wyciągnął dłoń w kierunku Vriesa. Ręce człowieka i sztucznej istoty spotkały się.
Herbert sądził, ze uścisk dłoni Arystydesa okaże się mocny, może nawet miażdżący. Naprężył mięsnie, żeby nie okazać bólu. Ze zdziwieniem stwierdził, że palce androida łagodnie dotykają jego skóry, jakby złotowłosy stwór nie chciał uszkodzić dłoni przyszłego towarzysza broni. Może nawet przyszłego przyjaciela.
– Jakiś czas będziesz moim sojusznikiem – pomyślał Vries – zanim nie odstawią cię do kąta po naszym zwycięstwie… Może znający twoją historię technik, przeprowadzający konserwację, z kpiącym uśmiechem da ci papierosa do powąchania. W końcu zostaniesz zutylizowany, bo tak się postępuje ze starym, do niczego już nieprzydatnym gratem. Może też sprytnie obezwładnią cię oficerowie wywiadu, położą na stole i dokładnie zbadają, kawałek po kawałku… Zrobią ci wiwisekcję, bez ostatniego dymka, a po zebraniu wyników rozdepczą pozostałości, śmiejąc się pogardliwie.
Sam nie wiedział, czemu nagle poczuł w ustach dziwną gorycz, palącą nawet przełyk.
***
Wracali, miarowym krokiem jednostajnego marszu, stosowanym instynktownie, gdy udawali się gdziekolwiek dalej. Skrzynia mocno ciążyła, jednak wyrobione codziennymi ćwiczeniami ręce pewnie trzymały uchwyty wielkiego jaszcza.
Porucznik odwrócił głowę i rzucił okiem na miejsce spotkania. Roboty bojowe wynosiły z okopu oblężniczego zasobniki amunicyjne i układały w foremną pryzmę obok masztu z białą flagą.
Wysoki, metaliczny dźwięk przedarł się przez poszum wichury.
Arystydes grał na trąbce – dziwną melodię, zadumaną, utrzymaną w wolnym rytmie. Echo odbijało tęskną frazę, tworząc wrażenie, że słychać spory zespół, świetnie muzykujący.
Może, pomyślał Vries, Arystydes przypominał sobie dawniej poznaną umiejętność, i teraz smakuje przyjemność grania czegoś pięknego na pożegnanie wrogów. Może świętował spełnienie niedawno skrystalizowanego zamiaru i w ten sposób okazywał radość. A może też kogoś wspominał…
Vries sprawdził, czy w górnej kieszeni kurtki znajduje się pilnie strzeżony skarb, zachowywany na czarną godzinę. Na ostatnie chwile życia, gdy roboty Podziemnych Władców wedrą się do fortu. Czy nie zgubił etui z czterema papierosami.
Były.
Ze zdziwieniem skonstatował, że nie ma ochoty na zaciągnięcie się wonnym dymem dobrego tytoniu.
Wygrywana melodia, teraz już skoczna, ogarniała całą przestrzeń przesmyku. Zdawało się, że Arystydes wkłada w wspaniałe muzykowanie całą nieistniejącą u niego duszę, jakby wyrażał coś niespotykanego u sztucznej istoty – przepełniające go zadowolenie.
I przepełniającą go radość z dokonanego wyboru.
Stanęli. Herbert nie mógł odmówić sobie rzucenia okiem na redutę. Z uwagą oglądał przysadzistą, wieloczłonową budowlę, nieznacznie wystającą poza poziom gruntu, grubaśne ściany z ceramitu, wzmocnione płytami nadtytanu, w wielu miejscach nadpalone żarem pocisków plazmowych. Nadal w swojej niewzruszonej spoistości wyglądały jak skalny masyw. Patrzył z uśmiechem na przypominające plantację bulwiastych grzybów obłe kształty wież i kopuł pancernych, wieńczących strop. Na wyglądające z tej odległości jak czarne krechy ambrazury i strzelnice.
Reduta trwała, prawie nienaruszona, niczym przyczajony, potężny drapieżnik z ziemskich legend szczerząca ku napastnikom ostre kły wielu luf i rur wyrzutni.
Coś poruszyło się w ciemnym prostokącie kluzy dozorowej. Vries wytężył wzrok. Po chwili wiedział, na co patrzy.
Ten spłacheć tkaniny także głośno łopotał w porywistym wietrze. Z pewnością bacznie wszystko obserwowano, a teraz wracali cali i zdrowi, taszcząc jakiś prezent. Nieopodal, w miejscu niedawnej rozmowy, roboty bojowe Podziemnych Władców układały kolejne dary.
Pewnie, ocenił Vries, Pryder pobiegł do komory mieszkalnej dowódcy i wyciągnął bardzo rzadko używany przedmiot. Coś, co niekiedy wydobywano, gdy przybywała inspekcja albo obchodzono jakieś święto, gdy wszyscy dokładnie się golili i ubierali w świeżo wyprane, jeszcze wilgotnawe mundury. Potem starannie go zwijano i umieszczano na swoim miejscu, gdzie znowu pokrywał się kurzem.
Porucznik skonstatował, że ten świeżo upieczony oficer, wymachując insygnium niebieskiej barwy, z wyobrażeniem trzech nadal istniejących kontynentów, entuzjastycznie świętuje niespodziewany sukces. Błękit chorągwi symbolizował ocean, od wieków wszechogarniający kolebkę ludzi. Posłużył się proporcem załogi reduty.
Sztandarem Ziemi.
Vries i LeGeoff starannie zasalutowali.
Melodia, wygrywana przez Arystydesa, widzącego to samo, co dwaj niedawni wrogowie, nagle zmieniła tonację i rytm.
Zabrzmiała uroczyście, dostojnie, przypominając hymn, jakby i on oddawał cześć wspomnieniu, kołaczącemu się w jego sztucznym umyśle.
17 marca 2017 r. Roger Redeye
Ilustracja – Głowa Agamemnona, detal z attyckiej oinochoe czarnofigurowej, VI w. p.n.e.
Źródło ilustracji –
https://pl.wikipedia.org/wiki/Agamemnon_(mitologia)