– Jak tak dalej pójdzie to do zmroku nie skończymy zmiany… – Kierowca śmieciarki otarł pot z czoła. Był barczysty i ledwie mieścił się za kierownicą. Twarz miał przesłoniętą maseczką chirurgiczną. Siedzący obok pomocnicy nie odzywali się. Ich twarze także przesłonięte maseczkami nie wyrażały niczego. Potężny silnik ciężko zawibrował i poderwał kilkudziesięciotonową masę żelastwa i odpadów. Śmieciarka ruszyła w stronę piętrzących się gór smrodu i obrzydlistwa.
Po godzinie kluczenia wypełnionymi odorem kanionami, wreszcie zatrzymała się w miejscu gdzie jeszcze można było dorzucić garść odchodów cywilizacji. Dwaj pomocnicy, bez entuzjazmu ruszyli do rozładunku. Kierowca podparł głowę pod brodę i znad kierownicy, tępo wpatrywał się przed siebie. Z pustej zadumy wyrwał go ruch, który dostrzegł na wprost. W stercie śmieci, kilkadziesiąt metrów przed nim, otworzyły się… drzwi…
Knot już całkowicie się dopalał. Lada moment przez zmatowiałe płytki szkła w oknach zacznie się sączyć świt. Musiał zdążyć. Jeden promień słonecznego blasku mógł zagrozić kilkumiesięcznej, pełnej wyrzeczeń pracy…
Do tego, wraz z upływającym czasem wzrastało ryzyko, że któryś z braci może tu wejść i odkryć co robi… Uśmiechnął się. Gdyby ktoś wiedział co się tutaj dzieje…
Nad nikłym płomykiem roztapiała się garść gruboziarnistego proszku. Odczekał chwilę aż zamieni się w płynną masę, po czym przelał ją do małej fiolki. Wyciągnął ją przed siebie i po raz ostatni rzucił okiem na żółto fosforyzującą, półpłynną zawartość. Potem zakorkował ją i starannie zawinął w czarną tkaninę i ukrył w fałdach habitu.
Zgasił świecę i z namaszczeniem oczyścił malutki alembik, który wraz z podobnych rozmiarów retortą, powędrował w ślad za fiolką i zniknął w przepastnych kiesach mnisiego stroju.
Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że uprawia alchemię… Nawet bał się o tym myśleć… Ale robił to dla wszystkich. Dla równowagi. Dla dobra… Dla całej ludzkości…
Wraz ze świtem, przez nikogo nie dostrzeżony, wymknął się z klasztornej kuchni i wzdłuż murów przekradł się do kaplicy. Tam już zbierali się bracia by odprawić poranne modlitwy przypisane jutrzni. Wmieszał się milczącą ciżbę i z kapturem głęboko nasuniętym na twarz, oddał się rozmyślaniom. Właściwie to nie miał żadnego planu… Postanowił jedynie, że użyje mikstury przy najbliższej nadającej się do tego okazji. Szczerze mówiąc, nawet nie wyobrażał jaka to może być sytuacja. Postanowił zaufać intuicji. Odpowiednia chwila da znać sama o sobie. Z tą myślą, bezwolnie zapadł się w miękkie i zdradziecki objęcia drzemki…
Kiedy się obudził, stwierdził, że nadal znajduje się w kaplicznej stalli. Jednak był zupełnie sam. Przez zaskakująco czyste witraże sączyło się światło świtu. Bezwiednie namacał zanadrze habitu i stwierdził, że niczego nie brakuje. Z zewnątrz dobiegał gwar podnieconych głosów. Wybiegł przed kaplicę.
Klasztorny podwórzec wyglądał jakoś dziwnie. Pośrodku zgromadzili się wszyscy braciszkowie i żywo gestykulując o czymś debatowali. Nerwowo przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Jednak uwagę przykuwał także i sam plac podwórca. Był dziwnie czysty i posprzątany, a wszystkie znajdujące się na nim sprzęty stały nienaturalnie równo, niezwykle starannie poukładane i wyglądały jak nowe. Światło świtu było też inne niż zwykle. Wyraziste i pełne kontrastów.
W pierwszej chwili bał się, że jeszcze śpi i niezwykle mocno się spoliczkował. Zabolało bardzo realnie. – Zatem, co się tutaj dzieje? – pomyślał.
– Gdzie brat furtian?! – Dobiegło z rozgwarzonego tłumku.
– Kto zamykał wieczorem bramę? – Ktoś pytał z pretensją.
– Bracia, jakoś trzeba się dowiedzieć co się dzieje!
– Ale kto się odważy podejść do furty?
– Ojcze Dominiku, może procesją z Najświętszym Sakramentem!?
– I z kropidłem z chrzcielnicy św. Jana!
Dopiero teraz zwrócił uwagę na dziwny dźwięk dochodzący zza zamkniętych wrót, oddzielających klasztorny podwórzec od świata zewnętrznego. Ruszył w stronę furty. Po drodze sięgnął do kiesy habitu i chwycił fiolkę z miksturą, którą przyrządził w nocy.
– Bracie nie podchodź tam! – Dobiegł go głos któregoś z mnichów. – Tam na zewnątrz jest Zły!
Nie zważał na ostrzeżenia. Dobrze wiedział, że nie ma żadnego Złego ani Dobrego. Dobrze wiedział, że wiara w Boga czy szatana to zabobon. Zresztą, w razie czego, miał ze sobą miksturę. Jeden łyk i wszystko będzie w równowadze.
W miarę zbliżania się do bramy niezwykły hałas stawał się coraz donośniejszy. Niewyraźne grzechoty zamieniły się w serie metalicznych szczęknięć na tle jednostajnego, niskiego pomruku.
Podszedł do judasza w skrzydle wrót. Było to kwadratowe okienko zamykane klapką na zawiasach. Zanim je uchylił, poczuł odrażający fetor. Zdał sobie sprawę, że docierał on do niego już na dziedzińcu, ale teraz dopiero poczuł go wyraźnie. Zapach był słodkawy i świdrujący. Jednak to co ujrzał zaskoczyło go zupełnie.
W głębi drogi prowadzącej do furty klasztornej, zasnuwając horyzont, unosiła się szarawa mgiełka, a w niej, w zamglonej perspektywie, widniały spiętrzone sterty odpadków. Góry śmieci ciągnęły się od wrót klasztornych po horyzont. Nieopodal, przy jednej z takich gór, stał warcząc i posapując, jakiś pękaty cylinder na kołach. – Teraz…! Rozchwianie równowagi jest aż nadto wyraźne!… – Pomyślał. I sięgnął po fiolkę ukrytą w kiesie habitu. To właśnie dla takiej chwili ryzykował życie studiując zasady i tworząc miksturę. Nagle zauważył dwie postacie wychodzące z pękatego cylindra. Zaskoczyło go to ale jednocześnie podsunęło pewien pomysł. Zebrał w sobie całą odwagę i wrodzoną ciekawość i mimo krzyków współbraci otworzył furtę…
Zza drzwi w olbrzymiej stercie odpadów, wychyliła się zakapturzona postać w długiej czarnej sukni. Ukrywała coś w dłoniach przed sobą. Podbiegła w kierunku szoferki śmieciarki. Kierowca obserwował zaskoczony, w końcu postanowił zareagować. Otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię, wprost przed przemykającą chyłkiem postacią.
– Koleś! Coś ty za jeden? – Kierowca podparł się pod boki by dodać sobie ważności. Postać zatrzymała się, zdziwiona niespodziewanym pojawieniem się przeszkody. Spojrzała na kierowcę spode łba i z gniewnym uśmiechem powiedziała:
– Nic nie rozumiem co do mnie mówisz, śmierdzący diable! Nawet nie wiem w jakim języku mówisz, ale nic mnie to nie obchodzi. Zresztą zaraz wszystko będzie jasne. – To mówiąc odkorkowała trzymaną w dłoni fiolkę i energicznym ruchem wylała kilka kropli pod nogi barczystego mężczyzny, wykrzykując zaklęcie.
– Equinokcium, equidiem! Comune ius! Vacuitas omniae!
(Równonoc, równodzień! Powszechne prawo! Wolność wszystkim!)
I właściwie nic spektakularnego się nie stało. Kierowca i mnich uściskali się serdecznie. Rzucili sobie dyplomatyczne „pokój z tobą” i każdy poszedł w swoją stronę. Mnich do drzwi w stercie półodpadów, kierowca do szoferki.
Za chwilę pojawili się dwaj pomocnicy.
– Zrobione, możesz ruszać. Wywaliliśmy pół bębna. – Powiedział jeden z nich.
– Ale połowę zostawiliście? – Spytał kierowca, chcąc się upewnić.
– No a jak!? Pytasz jak jakiś półgłówek. – Westchną zniecierpliwiony drugi z pomocników, sadowiąc się w szoferce.
– No to połowa naszej roboty. – Powiedział z satysfakcją kierowca. – Przerwa! – Dodał z półuśmieszkiem. Nacisną gaz do połowy i na pół sprzęgle ruszył w stronę wpółdrogi między domem a wysypiskiem. Odjeżdżając spojrzał jeszcze w lusterko, w którego półodbiciu dojrzał postać pośpiesznie znikającą za drzwiami w stercie półodpadów.
– Bracia! – krzyczał mnich wbiegając na dziedziniec klasztoru, – udało się, udało się! W imię Chrystusa! W imię Belzebuba! Moja mikstura działa! Chwalić Boga! Chwalić szatana! Wreszcie idealna równowaga!