Dubor Gadrin służył kiedyś w królewskiej armii. Był dowódcą oddziału piechurów podczas Bitwy Gwiazdozbiorów, a także jednym z niewielu krasnoludów na polu walki. Tak przynajmniej opowiadał zebranym w karczmie "Pod Otwartym Gardłem", pomiędzy solidnymi łykami piwa.
– Po wojnie postanowiłem odciąć się od wojaczki – mówił, co jakiś czas czkając. – Teraz podróżuję po kraju wraz z napotkanymi kupcami. Ja im zapewniam ochronę, a oni mi płacą. Karczmarzu, polej jeszcze!
– Ale na trakcie też się przygody zdarzają, prawda? – spytał któryś ze słuchaczy, jasnowłosy mężczyzna o czerwonym od alkoholu nosie.
– Jeno rzadko – odparł Gadrin i się napił. – Nie ma o czym opowiadać.
– Opowiedz, szanowny panie – nalegali zebrani – opowiedz.
Ci ludzie wierzą we wszystko, co im powiem – pomyślał, uśmiechając się szeroko. – Dawno nie trafiło mi się tak naiwne towarzystwo.
To fakt. Autentyczności dodawała mu blizna na lewym policzku – pamiątka po starciu z wilkołakiem, w rzeczywistości efekt lubowania się w zamężnych kobietach. Miał szczęście, że zazdrośnik nie szalał zbytnio z nożem i nie tknął mu także oka. Chociaż z drugiej strony, poskutkowałoby to kolejnym skutecznym łgarstwem.
– No dobrze – zgodził się z udawaną niechęcią – jednak wpierw musicie mi kolejkę postawić.
Paru chłopów rzuciło monetami. Karczmarz podał Duborowi piwo.
W historii pojawiło się wszystko, czego gawiedź oczekiwała: zbóje, wiedźma z moczarów, zdziczałe bestie oraz wszelkiego rodzaju duchy i upiory.
Gdy Gadrin zamilkł, zaczęto prawić, jakie to ma wspaniałe i ciekawe życie, jaki jest dzielny i jak bardzo musi być zmęczony.
– Ano zmęczony, zmęczony – przytaknął. – Ale kolejeczka mnie, panowie, rozbudzi.
Znów sypnęło monetami, lecz tym razem karczmarz jakby ich nie zauważał.
– Nie widzicie, że to krętacz? – odezwał się. Dubor Gadrin wstał i spojrzał na karczmarza z urażoną miną.
– Nazywacie mnie oszustem?
– Że bandyci, że czarnoksiężcy? Ludziska, przecie on jak pies łże.
– Póki dostajesz pieniądze, podawaj w ciszy trunki – wysyczał przez zaciśnięte zęby krasnolud.
– Na przychody tak czy siak nie narzekam, a ty i tak za swoje nie kupujesz – odparł karczmarz. Był to tęgi, łysy mężczyzna. Pojedynek jego z Gadrinem mógłby zostać uznany za interesujący. – Ale oszustów to ja nie znoszę. W tej chwili opuść mą gospodę.
– I znowu wyzwiska! Tego już nie ścierpię! – Dubor przeskoczył szynkwas i jeszcze w locie rąbnął właściciela "Pod Otwartym Gardłem" w szczękę. Ten nie pozostał mu dłużny i walnął go w nos. Wymieniali tak ciosy przy donośnych wrzaskach uradowanych klientów, aż wreszcie karczmarz odepchnął przeciwnika i zakrzyknął:
– Skończmy z tym, panie, rozwiążmy konflikt za pomocą rozumu!
Gadrin wierzchem dłoni starł krew z dolnej wargi, łypiąc na równie wyczerpanego człowieka. Nie zamierzał tak łatwo odpuścić.
– Tyś mnie tu zaczął besztać, a teraz o rozumie gada, dyplomato jeden. Chodź tu, już ja cię załatwię…
Nagle zatrzęsła się ziemia. Krasnolud wyrżnął tyłem głowy o ścianę, usiłując zachować równowagę. Wtenczas do pomieszczenia wkroczył olbrzymi ogr w prostej szarej tunice i o wysuniętej żuchwie z wystającymi kłami.
– Cóż to za monstrum?! – Dubor Gadrin wybałuszył oczy. I ze zdziwienia, i ze strachu. Teraz już wszyscy wiedzieli, że kłamał.
– To nie monstrum – zaprzeczył karczmarz – a mój ochroniarz. Nazywamy go Rozum, bo po spotkaniu z nim każdy idzie po rozum do głowy. To jak, wyjdziesz stąd po dobroci?
– T… tak – wyjąkał Gadrin i począł się wycofywać do wyjścia. Po drodze czuł na sobie pogardliwie spojrzenia, ale wolał to niż zaznajomienie się z potęgą Rozumu.