– A podobno śmierć jest sprawiedliwa… Powiadali, że potem nie ma równych i równiejszych, królów i chłopów…
– Och, nie narzekaj tyle! Ludzki pan, nikomu nie broni miejsca przy kadzielnicy.
– Ale sam zajmuje najlepsze! Cały dym leci mu prosto w oblicze!
– Cóż chcesz? W końcu to jego rodzina każe spalać te niebiańskie zioła i najdroższą żywicę. Ależ cudny zapach ma ta mieszanka! – Widmo z lubością wciągnęło w przezroczyste nozdrza niebieskawy opar.
– A jakie wizje zsyła! Com ja onegdaj widział! Gaje pełne roślin; strzelistych drzew, krzewów obwieszonych owocami, wonnych trawek i miękkich mchów. Każda bylinka inna, a każda równie bajkowa. Zieleńsze niż wiosenna łąka. Tęcza przy tej barwie mdła się zdaje! Za życia nigdym tak soczystej zieleni nie uświadczył. Ni w lasach, podczas polowań, ni na płótnach mistrzów, ni w oczach najurodziwszych niewiast! A jak tam ptaszęta śpiewały! Rzekłbyś, z ich gardziołek miód się leje, nie nuty. I, imaginuj sobie, rozumiałem, co pragną wyśpiewać. Całą ich radość z życia, z latania, ze spijania przeczystej rosy…
– Nie przeczę, piękne twoje gaje, lecz nie oddałbym za nie mych wizji. Gdybyś tylko ujrzał te białogłowy! Ich koralowe usteczka, policzki rumiane jakby kto wlał puchar krzepkiego wina do cebrzyka z mlekiem. Te ich oczy przejrzyste, przez które dusze mogłeś obaczyć, czyste i jasne jak u Marii Panny… A gdy jeszcze śpiewać poczęły! Od tej słodkiej melodii kwiaty w powietrzu wyrastały, barwne i pachnące. Powiadam ci, anioły, nie niewiasty! Przezacne kadzidło, przezacne!
– Oj, tak! – wtrąciło się widmo po lewej. – Kto raz wizji doświadczy, o ziemskich troskach zapomina. Pomnę jeszcze, coś mnie tu trzymało, ale czy o rodzinę chciałem zadbać, czy majątku dopilnować, by w obce ręce nie poszedł, czy pomstę na kim wywrzeć, tego nie wiem. I nie dbam o to, jeno o te dymy, rozkosz najgłębszą niosące!
– Zbliżmy się nieco do kadzielnicy, ci tutaj dosyć się już nawdychali.
Rzeczywiście, trzy duchy z przodu napasły się wonną mgiełką do woli. Leżały teraz na posadzce kościoła, z błogimi minami, pojękując w ekstazie. Rozmówcy wznieśli się nieco, by nie zakłócać wizji szczęśliwcom, i wpłynęli w obszar, gdzie niesamowite zapachy snuły się gęściej. Natychmiast zaczęli łapczywie wdychać opary zsyłające radość i zapomnienie.
Cały kościół przedstawiał niezwykły widok. Przed ołtarzem, na marach stała otwarta trumna, w niej mężczyzna w sile wieku, ale z brodą pobielałą od zgryzot. Zmarłego okrywała ciemna, połyskująca oleiście zbroja płytowa. Oparta o nogi trumny, stała tarcza z herbem królewskim – w polu złotym trzy lwy błękitne kroczące w słup. Dookoła liczne świece. Z wysokości, na łańcuchach, których górne końce ginęły w mroku, zwieszały się dwie kadzielnice. Oba trybularze dymiły obficie.
Ale najciekawsze było to, czego nie mogły dostrzec ludzkie oczy.
Po całej nawie kłębiły się widma, które ściągnęły tu zewsząd. Duchy chciwie spijały wijący się aromatyczny dym. Już nasycone, zatraciwszy zdolność unoszenia się w powietrzu, padały na kamienną posadzkę. Tam przeżywały swoje cudne sny, niczego niepomne, pogrążone w błogości. Inne zjawy, tłoczące się dookoła kadzielnic, stopniowo odsuwały leżące ku drzwiom i ścianom, by wkrótce zająć opustoszałe miejsca.
I nadal przybywały następne widma. Już cały kościół był ich pełen, łącznie z transeptem i dzwonnicą. Przepychanki raz po raz zmuszały płomienie świec do tańca i migotania. Niekiedy nawet trybularze zaczynały huśtać się na długich łańcuchach. Pęd powietrza pobudzał je do jeszcze intensywniejszego dymienia, a wówczas duchy aż wzdychały z rozkoszy i jeszcze mocniej tłoczyły się przy źródłach narkotycznych oparów.
Tylko jedno miejsce pozostawało niemal wolne od zjaw – przestrzeń nad trumną. Tam spoczywał sprawca całego zamieszania. Duch króla niby rozstał się ze swym ciałem, ale leżał w zajmowanej przez nie, tak doskonale znajomej, przestrzeni. Przeważnie drzemał, zatopiony w wizjach, tylko z rzadka budził się i unosił niematerialną głowę w stronę napływającego dymu, aby łyknąć kilka haustów i powrócić do świata szczęśliwych rojeń.
Orgia kadzidlana trwała i trwała.
***
– Matko.
Królewicz – nie, już król, chociaż tak trudno było oswoić się z tą myślą – sztywno skłonił się przed kobietą w czarnej sukni. Ta elegancka, wymuskana kreacja podkreślała opłakany stan zakurzonego płaszcza podróżnego.
– Synu. Wasza wysokość – poprawiła się wdowa. – Dobrze, że już jesteś. – Podniosła koronkową chusteczkę, musnęła powieki.
– Przyjechałem, gdy tylko przeczytałem twój list z tą okropną wieścią. Niemal zajeździłem dwa konie.
– Jutro urządzimy pogrzeb. Niepodobna czekać dłużej. Zapach staje się gorszy z godziny na godzinę. Kazałam bez przerwy palić kadzidła w kościele.
– Zatem ciało wystawiono w kościele? Pójdę w samotności pożegnać się z ojcem.
Mimo wielu płonących świec, w świątyni panował chłód, jakby rozgościła się w niej sama śmierć. Może i tak było. Po plecach królewskiego syna przebiegł lodowaty dreszcz. W otchłani mroku unosiła się tylko jedna wyspa światła – trumna ze zwłokami starego monarchy. Młody władca podszedł bliżej. Cisza zdawała się połykać odgłosy kroków, jakby następca tronu stąpał po miękkim dywanie, nie po kamieniach. Ziąb kąsał łydki, okryte jedynie cienkimi pończochami. Powietrze w nawie stało się duszące, niechętnie wpływało do płuc. Idący miał wrażenie, że coś z wielką siłą gniecie mu pierś. Smutek? Odpowiedzialność?
Ojciec leżał spokojnie, jakby spał. Ale plamy rozkładu, nieustępliwie wpełzające spod białej brody na policzki, przeczyły wyrazowi szczęścia malującemu się na obliczu. Ta twarz za życia nigdy nie wyglądała tak radośnie. A teraz pewnie i młody monarcha miał nigdy więcej nie zaznać dziecięcej beztroski. Oto królewskie dziedzictwo! Tylu rzeczy jeszcze nie wiedział, o tyle pragnął spytać spoczywającego w trumnie człowieka.
– Ojcze! Czy masz coś do przekazania swojemu następcy, Hamletowi Drugiemu?
Stary król tylko uśmiechał się błogo.