Prolog
Kawalkada przestrzeni
Okryci płachtą, pod którą znajdowały się narzędzia – zabezpieczone przez robotników – czekaliśmy na apokalipsę. Niebo opanował gęsty szafir, a podróżujące po nim ciemnoszare, olbrzymie obłoki grupowały się w powietrzny krąg, zwiastujący nadejście najgorszego.
Dzieci skrzętnie ukryte w moich nogach, zasnęły. Wszyscy wpadliśmy w objęcia Morfeusza. Ostatnie, co zdążyliśmy usłyszeć to huk uderzenia czegoś w ziemię. Jeszcze bardziej przytuliłem do siebie gromadkę, wymawiając słowa:
– Nic bez waszej zgody… Madeleine… – Moje płuca wypełnił ciężki strumień powietrza, tak potężny, że na chwilę zapomniałem jak się oddycha. Znów zasnąłem.
Moje ciało znikało. Czułem jak wszystkie myśli i pragnienia, przenoszą się do innego miejsca. Podświadomość ginęła w tym miejscu, tworząc się od nowa, potężniejsza.
Wielki hol przypominał ten kościelny, włącznie z podziałem na nawy: boczne i środkową. Nie było tu jednak ław, a jedynie długi, prostokątny stół, dochodzący do miejsca, gdzie znajdował się ołtarz. Piękne, architektoniczne łuki pięły się ku górze, z dziwnie zielonym, gnijącym sklepieniem.
Blat stołu wypełnił się w jednej chwili najlepszymi potrawami. Trudno mi było wszystkie je opisać. Gorący, szaroniebieski obłoczek drażnił moje nozdrza. Podniosłem głowę, patrząc przed siebie. Zacząłem się zastanawiać nad moją rolą w tym dziwnym śnie.
Dziewczyna. Około szesnastu lat.
Jej włosy są uplecione w długi, bursztynowy warkocz. Kremowa twarz bez skazy, z pięknym, acz małym noskiem. Niewielkie wilcze uszy, tylko trochę odstające. Małe, delikatne usta w kolorze jasnego różu. Wpatrywała się w staruszka malachitowymi oczyma.
Wyrazy, które wypowiadała były niezwykle melodyjne i dźwięczne.
– Dziadku, proszę – mówi. – Musisz się napić.
– Nie chcę – odpowiada powoli staruszek. Ma bladą skórę i twarz pokrytą zmarszczkami. Wydaje się jakby umierał. – Nie potrafię wypić więcej – dodaje.
Próbuję coś wypowiedzieć, jakoś się wtrącić, ale niespodziewanie moją mowę krępuje chłopczyk. Ośmiolatek z dziecięcą naiwnością w głosie.
– To tylko wspomnienie naszego przodka – zaczyna. – Nie bój się. – I uśmiecha się w moją stronę.
Starszy znika sprzed stołu, a zamiast niego odzywa się ojciec. Silny hrabia, o postawnej figurze, podrapał się pod wąsem, sącząc wino, wyprodukowane w Prowansji, imperialnej winnicy.
– Wiem, że wydaje ci się to dziwne – rzecze. – Nie rozumiesz zapewne tej sytuacji i w najbliższym czasie nie zrozumiesz. Grigorij… mam tylko ciebie. Przez wieki twoja rodzina oddawała nam honory i zajmowała się mną, od kiedy byłem niemowlęciem. Powierzono nam ciebie jako Opiekuna, bo łączy cię wyjątkowa więź z moją córką – Madeleine. Nie wiem jak blisko jesteście ze sobą, ale wiedz, że nie potępiam cię za miłość do niej. Oczywiście, jeżeli to prawda – przerywa, biorąc łyk czerwonego wina, a w jego chabrowych oczach ponownie pojawiają się łzy. – Proszę, błagam… Chroń… Chroń moją córkę i jej braci. Mówię to, bo nie ma mnie zapewne na tym świecie, a jednak moja dusza potrzebowała się z tobą skontaktować. Żegnam cię, Opiekunie. Bądź zdrów.
Czuję dziwny chłód na każdym członku mojego ciała. Czy to możliwe, że tak długo spałem?
Nawet, jeżeli to prawda, to nie chcę się obudzić. Po prostu nie chcę.
Wolę śnić, sądząc, że tamten świat przepadł w wyniku gniewu Wyższych – istot, których zdolności przerastają możliwości zwykłego człowieka.
Nie mam wyjścia.
Raz, dwa…
Dwa krótkie wdechy, później wydechy…
Otwieram oczy i zaraz oślepia mnie białe, jaskrawe światło. Obracam się i widzę, że nadal jestem okryty płachtą, wykorzystywaną do osłony budynków przed świętymi płomieniami pochodni. Madeleine wtulona w me ramię, ściska mnie mocno za rękę, a trójka chłopców śpi w moich nogach. W głębi duszy uśmiecham się, że nic im się nie stało.
Wyswobadzam się z „żelaznego” uścisku dziewczyny, biorąc kolejne hausty powietrza. Początkowo krztuszę się, lecz z każdą chwilą jest o wiele prościej. Rozglądam się na boki.
Dostrzegam niedaleko rycerzy biegających wokół, krzyczących, przepełnionych strachem, płaczących nad losem zabitych. Wszyscy mają zakryte twarze stalowymi maskami, zawierającymi odbicia bohaterów z Dnia Zbawienia. Przy paskach posiadają niewielkie, ceramiczne naczynka z czerwonym proszkiem. W dłoniach trzymają miecze, na których mają wyryte runy, chroniące ich przed czarną magią.
Podchodzę do jednego z nich.
– Spadaj! – warczy. Ton jego głosu jest mieszaniną gniewu i goryczy. Posłusznie spełniam rozkaz.
Wyglądam jak pies z podkulonym ogonem. Osamotniony, pozostawiony samemu sobie…
Oparłem się o resztę mieszkania, a konkretniej o ceglaną ścianę, jaka po nim pozostała. Sprawdzam kieszenie. Mam klucz, kilka Frydglingów o nominale pięciu. Poza tym nie mam prawie nic.
Budzę ich. Szesnastolatka przeciera oczy ze zmęczenia. Zaraz pozostali otwierają oczęta: ośmiolatek z bujnymi, kędzierzawymi włosami oraz jego dwaj bracia – jedenastoletni Andre i rok starszy Jopleé.
– Wszystko w porządku? – spytałem ich, ale nie odpowiedzieli. Zamiast tego pokiwali zgodnie głowami.
Ku mojemu zaskoczeniu nakrył nas jeden z Akolitów Wiśniowego Ogrodu. W zakonie panuje silna hierarchia.
Młodzi chłopcy czy też kobiety wstępują i przechodzą ciężki „rytuał” wtajemniczenia. Słyszałem wiele o tym, że młodziki klęczą na specjalnym podeście z napisanymi słowami przysięgi. Pozbawieni ubrań, całkowicie nadzy, ich ramiona są rozpięte na całą szerokość, a kapłan, z pomocą dwóch Wtajemniczonych, wypowiadając słowa modlitwy, tatuuje na czołach nowicjuszy sekretny znak.
Zakonnik zaczyna krzyczeć, zaraz po tym zjawiają się rycerze. Wstaję, każąc uciekać moim podopiecznym..
– Stać! – wrzeszczy, biegnący za nami Strażnik, wydelegowany przywódca pozostałych.
– Nie zatrzymujcie się – mówię do dzieci, ledwo łapiąc dech. Przypomina mi się Ewangelia według świętej Magdaleny, mówiąca o przejściu przez czerwoną rzekę pełną krwi: „[…] Nie trwóżcie się Ci, którzy wierzycie, albowiem pan wasz zna zamiary złego i nie pozwoli mu was dotknąć. Cokolwiek byście posłyszeli, a jęk by to był potępieńczy, nie bójcie się. Pan pozwoli wam przejść przez czerwoną rzekę pełną krwi tych, którzy nie zasłużyli na jego miłosierdzie.”
Osiłek rzucił w naszym kierunku ceramiczny ładunek, który natychmiast się rozbił, raniąc moje plecy.
– Grigorij!!! – krzyczy przerażona Madeleine. W kącikach oczu pojawiają się łzy.
– Idź. Nic mi nie będzie.
– Ale…
– Uciekaj! – mój głos niesie się przez ciemną uliczkę. – Nic mi nie będzie – dodaję spokojnie.
Ostatnim spojrzeniem odprowadzam ją. Są bezpieczni. Liczę do trzech.
Czuję jak zabierają mnie z tego miejsca. Może umrę, a może stanę się jak Bezduszni – pozbawione własnej woli „narzędzia” w postaci poddanych praniu mózgu, nieakceptujących Ewangelii Świętego Włodzimierza, twórcy Zakonu Wiśniowego Ogrodu.
Zaczyna mnie boleć głowa. Na pewno uderzyli mnie w potylicę.