Kości zostały rzucone.
„W kosmosie nie ma niewidzialnych”, jak głosił wyświechtany slogan. Sensory potrafiły wykryć nieomal wszystko. Toteż, pomimo olbrzymiej odległości, pułkownik Olufenka dostrzegła wrak od razu, niczym szkarłatną plamkę wina na białym obrusie. Przypominał owada, któremu sadystyczne dziecko wyrwało kończyny. Zniknęły świecące na ciemnoczerwono wypromienniki ciepła, zainstalowane koło dyszy wylotowej silnika fuzyjnego. Centralna oś okrętu nie wytrzymała naprężenia – pękła w połowie, a przednia część, zawierająca uszkodzony moduł mieszkalny, powoli leciała w stronę lokalnej gwiazdy, obracając się leniwie.
Oprócz zniszczeń, pułkownik spostrzegła coś jeszcze – wyraźnie widoczny malunek na pancerzu. Znając sposoby oznaczania statków na rodzinnym świecie, bez trudu odgadła, do jakiej jednostki należał.
Poczuła w żołądku zimną kulę.
Co ja zrobiłam?! – pomyślała z trwogą.
– Procedura zamknięcia tunelu zakończona – zakomunikowała przez wewnętrzną sieć mostka sztuczna inteligencja o wdzięcznej nazwie Chichi. Imię nawiązywało do mitologicznego ducha-stróżki, opiekunki ogrodów Matki Niebios, bogini Azzati. Miało przynosić szczęście.
Faktycznie, spotyka nas sama pomyślność, kurwa jej mać!
Olufenka nie miała nawet pewności, czy ktokolwiek wewnątrz przeżył. Nie powinna reagować. Ale ostatecznie rozpaczliwy krzyk serca pokonał spokojny szept rozumu.
– Nadajnik radiowy wciąż nie działa – oznajmił operator systemów komunikacji. Poza nią, nikt nic nie zauważył. Wszystkich zajmowały problemy, które uniemożliwiały wykonanie pierwotnego planu. – Możemy spróbować wysłać sondę…
– Przerwać wszystko! – rozkazała stanowczo pułkownik.
Przez moment zapadła na łączach głucha cisza. Wszystkie twarze zwróciły się ku dowódczyni, siedzącej w centralnym punkcie okrągłego pomieszczenia.
– Pani pułkownik? – spytał w końcu skonsternowany pierwszy oficer.
Udostępniła poprzez sieć widok z sensorów optycznych. Transmitowany bezpośrednio przez implant w mózgu do obszarów wzroku, ukazał ofiarę otwarcia tunelu czasoprzestrzennego. I symbol na pancerzu, który znali wszyscy na mostku.
– Psiakrew! – zaklął na głos jeden z operatorów.
– Przerwijcie wszystko i zmieńcie kurs, by przechwycić wrak – oznajmiła Olufenka.
– Nie zdążymy wtedy dotrzeć do okna przejścia, pani pułkownik – zwróciła uwagę zawsze trzeźwo myśląca astronawigatorka Jumaana.
Dowódczyni wiedziała, co to oznacza. Prawo ochrony chronologii jasno określało, że fluktuacje kwantowe przeszkodzą każdemu w skorzystaniu z tunelu, jeśli miałoby to umożliwić załodze jakąkolwiek sposobność do zmiany dotychczasowych losów ich samych, statku czy otoczenia. W najgorszym razie niedokończony korytarz pozostanie czarną dziurą. W najlepszym – jej okręt, jednostka szpitalna “Świt jutra” czeka efektowna anihilacja podczas próby przejścia.
Aby temu zapobiec, astronawigatorzy musieli wyszukać dwa punkty w przestrzeni kosmosu, tworzące tak zwane „okno”, między którymi można było otworzyć stabilny tunel. Oczywiście w idealnym świecie powinny znajdować się one jak najbliżej początku i końca trasy. W rzeczywistym rzadko to tak wyglądało. Z wielu względów okna trwały raz dłużej, raz krócej, toteż planowanie lotu przypominało podróż komunikacją miejską z przesiadkami – jedno opóźnienie i klops! Zaś tego, czy w przewidywalnej przyszłości będzie istniała możliwość kontynuowania nadświetlnej tułaczki do celu, nikt nie mógł zagwarantować.
A to dopiero pierwsze czyhające niebezpieczeństwo.
Jednak wszyscy oficerowie służyli pod rozkazami Olufenki od dłuższego czasu. Znała ich aż za dobrze.
– Wiem. Zaplanuj nową – rozkazała.
Bez wahania załoga mostka przystąpiła do wykonywania poleceń. Dowódczyni poczuła się zmotywowana. Jeśli nie mogą ocalić całego świata, to chociaż kilka istnień wystarczy.
– A co z naszymi pozostałymi pasażerami, pani pułkownik? – Nagłe, przepełnione niepokojem pytanie zastępcy sprawiło, że zacisnęła zęby. Sardar znowu będzie się pieklił! Wyłączyła transmitowany obraz i spojrzała na pomalowany na zielono sufit. Kolor miał działać uspokajająco. Niestety, nie pomógł.
– Pomyślę. – Na moment zamilkła. – Na razie ani słowa nikomu spoza mostka, jeśli nie będzie to konieczne.
*
Agape wyszła z windy i wesoło pogwizdując, mijała kolejne zastępy odpoczywających zbrojnych. Grubo ponad tysiąc żołnierzy, upchanych jak konserwa w puszce, zajmowało każdy metr kwadratowy olbrzymiego hangaru, tłocząc się między wahadłowcami ratunkowymi czy skrzyniami. Przechodząc obok, zabębniła dłońmi o ramę wózka, na którym podoficerowie układali zabezpieczoną broń, zwożoną potem do zbrojowni. Tylko czy okręt szpitalny może mieć dość przestrzeni, by przechować tyle sprzętu? Bladolica dziewczyna wątpiła, by dowódczyni zechciała zwolnić miejsce, wyrzucając zapasy medyczne w próżnię.
Takie tłumy na żadnym statku nie były normą, ale i obecna sytuacja do zwykłej nie należała. Ledwo godzinę temu zdołali wycofać się z największej klęski, jaką Koalicja poniosła z rąk despotycznej Unii. Do tego doszły szokujące informacje o zniszczeniu kilkudziesięciu światów granicznych przez relatywistyczne rakiety oraz plotki o złym stanie systemów podtrzymywania życia „Świtu jutra”, nie zaprojektowano z myślą o tak licznej grupie pasażerów. Panującą atmosferę Agape określiłaby więc eufemistycznie jako „zdemoralizowaną”.
Jako szeregowa dziewczyna dbała wyłącznie o własną skórę – plany, strategia i taktyka to nie była jej broszka. Ale dzięki szczęściu weszła w posiadanie ciekawej informacji, która mogła pomóc we wkupieniu się w łaski wyższych stopniem, zwłaszcza oficera w randze tachiarchy, skłóconego z pułkownik Olufenką. Prywatnie Agape uważała, że dowódczyni powinna dostać po wszystkim medal za bohaterstwo. Ale z drugiej strony nic nas nie łączy. „Kochajmy się jak rodzina, liczmy się jak Unici” – albo jakoś tak.
Dalszą drogę zastąpił jej wojskowy w szarży hoplity. Stanął przed otwartą klapą wahadłowca, którego wnętrze służyło za kwaterę oficerską. Prywatnie doceniała także to, że dowódca jej tachiarchii zechciał dzielić trudy ze swym wojskiem.
Dziewczyna spojrzała zawadiacko i pokazała na siedzącego wewnątrz mężczyznę.
– Mam coś ważnego…
– Baczność! – wydarł się przełożony. – Dyscyplina nadal obowiązuje!
Wbrew temu co pokazywano w filmach, w armii pyskowanie nie popłacało. Nie chcąc podpaść, stuknęła obcasami i stanęła prosta jak struna.
– Tak jest! – zawołała na tyle głośno, by mieć pewność, że zajęty czytaniem holograficznej książki oficer wszystko usłyszy. – Chciałam zaraportować, że byłam przed chwilą koło mesy, przy której operatorzy mostka cicho mówili o przerwaniu przez kabtankę dalszej podróży!
Podziałało. Siedzący na łóżku polowym wysoki, udoskonalony genetycznie człowiek – czy też serafin, jak zwano jego rodzaj – wyłączył wyświetlacz pełen kolorowych wykresów, a następnie przeniósł całą uwagę na szeregową.
*
Olufenka skrupulatnie czytała leżącą na plastikowym biurku papierową książkę i wpisywała wzory do programu matematycznego w tablecie. Delikatnie przerzucała kolejne kartki, nie noszące śladów zużycia. Na pierwszej stronie wolumen miał ręcznie napisaną dedykację od szanownej rodzicielki, która uważała pozycję o mechanice nadświetlnej za dobry prezent dla rozpoczynającej karierę w Siłach Kosmicznych córki. Pozostałe tomiszcza, wypełniające całą półkę naścienną na lewo od wejścia, dotyczyły historii, tak rodzimej Republiki Azzati, jak i całej gwiezdnej Koalicji Wolnych Ludów.
Pułkownik od dawien dawna zabierała ów egzemplarz raczej z obowiązku, ale teraz dziękowała Matce Niebios, że był pod ręką. Mogła co prawda całą biblioteczkę zeskanować i trzymać wygodnie w tablecie, ale uwielbiała uczucie, jakie dawało dotykanie prawdziwego papieru i czytanie nadrukowanych na nim liter. A dzięki postępowi technologii nie musiała przejmować się limitem wagi przy wynoszeniu rzeczy na orbitę.
Podskoczyła na dźwięk dzwonka programu komunikacyjnego.
– Tachiarcha Sardar Decewer prosi o pilną rozmowę – oznajmiła Chichi, jednocześnie ukazując obraz petenta stojącego przed drzwiami kajuty.
Cholera! Szybko się drań dowiedział! Zirytowana kobieta wygasiła ekran tabletu. Następnie wydała zgodę na wejście.
Gdyby poznała oficera w innych warunkach, mogłaby wykrzesać sporo entuzjazmu. Nawet ładnie kontrastowałby z jej ciemną jak węgiel cerą i szarymi oczyma. Wzrostem niemal dotykał sufitu niewielkiej, ale nie klaustrofobicznej kajuty. Do tego dobrze zbudowany, o oliwkowej skórze – zapewne potrafił zawrócić w głowie niejednej kobiecie i ukryć tym sposobem pochodzenie z prymitywnego świata. Tymczasem równy wiekiem dowódczyni oficer wojsk kosmiczno-desantowych dał się poznać od jak najgorszej strony, wtykając nos w nie swoje sprawy i mając wiecznie jakieś dobre rady. Jego pobratymcy jeszcze dwa pokolenia wstecz biegali z dzidami, odziani w skóry, a dupek mówi tak, jakby pochodził ze światów centralnych Pielgrzymów.
– Kabtanko Olufenko. – Sardar zasalutował, kiedy tylko przekroczył próg. Używał raczej rangi honorowej niż stopnia pułkownika, rzeczywistej szarży rozmówczyni. I to jest najgorsze, cham umie stwarzać pozory obycia. Wykonała wymuszony gest, proponując gościowi drugi taboret. Podziękował ruchem ręki. W związku z tym czuła się zwolniona z obowiązku poczęstowania go herbatą.
Gdyby tylko nic nie groziło za wywalenie tego aroganckiego dupka w próżnię. Albo chociaż wrzucenie do izolatki – marzyła. Teoretycznie to jej słowo na statku było prawem, ale delikatna sytuacja polityczna Koalicji, której fundament stanowiła rodzima dla mężczyzny frakcja Pielgrzymów, czyniła rozmówcę de facto równym z dowódczynią. Co nie przypadło do gustu ani pułkownik, ani innym oficerom z mostka. Póki jednak poprzestawał jedynie na słowach, nie mogła sobie pozwolić na polityczne faux pas upokorzenia idioty przy wszystkich.
– Słucham – rzekła bezemocjonalnie, mając nadzieję, że da to znać gościowi, by czym prędzej opuścił pomieszczenie.
– Chcę zapytać, kabtanko, czemu nie wykonaliśmy kolejnego przejścia? – dociekał, zachowując wszelkie formalności. Bawił się przy tym wykonaną z chromu kuleczką, wyglądającą na wyciągniętą z pudełka płatków śniadaniowych, zręcznie manipulując ruchem tejże między palcami.
– Doszło do katastrofy – powiedziała zdecydowanie. Pierwszą rzeczą, jaką przemyślała po opuszczeniu mostka, była wiarygodna wymówka. – Przebywający w najbardziej zewnętrznej strefie systemu statek padł ofiarą otwarcia naszego tunelu.
Nie pomogło. Ciekawość w oczach serafina wcale nie zmalała.
– A co ten okręt robił w ryzykownym obszarze? – drążył dalej.
– Jeszcze nie wiem. – Kłamstwo gładko wyszło z jej ust. – Niestety na pokładzie nikt nie przeżył. To wszystko, co mam obecnie do powiedzenia. Raport sporządzę na Egzin.
Całą postawą ciała mówiła, żeby czym prędzej wyniósł się w cholerę. Jednak mężczyzna wykrzywił wargi, myśląc nad czymś, do tego patrząc orzechowymi oczyma za plecy pułkownik, na ścianę lub biurko.
– Nie chcę niczego kwestionować, kabtanko, ale czy wzięła pani pod uwagę, że to może być próba sabotażu ze strony Unii? – postawił zdecydowanie kolejne pytanie, spoglądając prosto w oczy dowódczyni.
Matko Niebios, a to skąd mu przyszło do głowy!
– Proszę zrozumieć. – W głosie kobiety słychać było pierwsze nutki gniewu. – Jestem z-o-b-o-w-i-ą-z-a-n-a przepisami do udzielenia pomocy.
– W normalnej sytuacji zgodziłbym się, kabtanko. – Mimo chłodnego tonu, Sardar nadal mówił nienagannie uprzejmie. – Ta jednak do takowej nie należy. Mamy rozkazy hierofanty Uldrina by dotrzeć do Egzin…
– My i cztery inne statki – wtrąciła bezczelnie dowódczyni.
– …optymalną trasą. Musimy mieć pewność, że informacja o klęsce dotrze do dowództwa – dokończył Sardar. – Nie możemy więc wykluczyć podstępu wroga. Trzymamy w rękach los nieprzeliczonych miliardów, którym grozi atak wojsk Unii.
Egzin, srajzin. Inne planety się nie liczą, prawda? Gdyby chodziło o twój prymitywny świat, to pewnie inaczej byś śpiewał!
Nie zdołała zdusić w sobie potrzeby wbicia szpili w ego bufona tak, by poczuł.
– Doskonale o tym wiem. Proszę tylko zważyć, że gdybym wykonała rozkaz co do joty, to w najlepszym razie pan wraz ze swymi ludźmi gnilibyście w obozie jenieckim Unii.
A w najgorszym zdychali z braku tlenu na wraku, z którego was zdjęłam.
Zawiodła się, bo najwyraźniej zignorował przytyk. Chrząknął i zmienił ton następnej wypowiedzi na pojednawczy.
– Kabtanko Olufenko, proszę mnie źle nie zrozumieć. Hierofanta…
– Zrozumiałam za pierwszym razem słowa, tak twoje, jak i Ulgrina. Znam też moje obowiązki. – Pozwoliła, by gniew był już wyraźnie słyszany. – Dowodzę statkiem i przyjmuję na siebie wszelką odpowiedzialność. I póki tak jest, póty obowiązuje regulamin. Zrozumiano?
Milczeli dobre kilka sekund przy tak „naelektryzowanej” atmosferze, że za drzwiami zapewne słychać było grzmoty piorunów.
– Rozumiem, kabtanko – odparł. Nie potrafiła ustalić, czy bardziej z gniewem, czy żalem. – W takim razie pozwoli pani… – Oddał honory i niezatrzymywany opuścił kajutę.
Nerwowo upiła łyk herbaty z kubka z emblematem Sił Kosmicznych Republiki Azzati. W takich chwilach nienawidziła swojej dobroczynności. Mogłam zostawić go na tym cholernym wraku, by zdechł w zimnym kosmosie. Jeden kłopot mniej. Choć matka zawsze mówiła, że ludzie o łagodnych sercach muszą mieć twardy tyłek, nawet teraz Olufenka nie zamierzała zmieniać zachowania. Trudno, niech świat ma ją za naiwną idiotkę przez wyznawane wartości. Przynajmniej oficerowie „Świtu jutra” podzielali co do jednego poglądy dowódczyni.
Nie mogąc się skupić, zaczęła krążyć z kubkiem po pokoju, między stolikiem, półkami a składanym łóżkiem, czekając, aż emocje opadną i będzie mogła kontynuować obliczenia. Troglodyta, ale gadane ma. Może sprawić kłopoty. Lepiej…
– Przepraszam, kabtanko, ale polecono mi przekazać, że dwóch najlżej rannych w katastrofie odzyskało przytomność. – Komunikat Chichi na zabezpieczonym kanale przerwał przemyślenia.
Musiała więc odbyć następną rozmowę, którą wolałaby przełożyć. Oby nie była tak nieprzyjemna. Kolejnych niewdzięczników, kopiących mnie w zadek za pomoc, nie zniosę na pokładzie. Choć oni akurat mieliby za co. Spochmurniała na ostatnią myśl.
*
Najlżej poszkodowanymi okazali się pierwszy oficer oraz chirurg zniszczonej jednostki. Obydwoje ocaliły założone zgodnie z regulaminem nawet podczas małych manewrów pasy fotela przeciwprzeciążeniowego – przepis nieczęsto kiedyś przestrzegany, bo uznawany za fanaberię generałów, drżących przed nadważkością nawet podczas podróży windą z pierwszego piętra na dziesiąte.
Major Chibuez Runata, posiadacz najbardziej ciętego języka we flocie, i porucznik-chirurg Babadżiba Drahlma, za plecami zwana Babą, najstarsza aktywna kosmonautka w dziejach Azzati. W swoich czasach, rzecz jasna.
Siwowłosa lekarka ucinała sobie właśnie rozmowę z badającym ją medykiem, ale pułkownik nie wątpiła, że jednym uchem nasłuchuje. Czarnoskóry pierwszy oficer, o krótko ściętych wełnistych blond włosach, czuł się ewidentnie nieswojo, mając na sobie homogeniczny biało-szary strój szpitalny, zamiast niebiesko-czerwonego munduru Sił Kosmicznych czy kombinezonu przeciwprzeciążeniowego. Próbował wstać z robota-krzesła, ale grymas bólu zdradził, że nie da rady.
– Pułkownik Olufenka Lutnara – przywitała go, zarazem podając rękę zgodnie z rodzimym zwyczajem Azzati.
– Major Chibuez Runata. – Odwzajemnił gest.
Usiadła na automatycznym taborecie, który wjechał za nią do pomieszczenia. Pokój opróżniono wcześniej z niepotrzebnego sprzętu i oficjalnie „lada moment” miano umieścić w nim dwudziestu żołnierzy.
– Jak samopoczucie, majorze? – zapytała z matczyną troską. – Możemy porozmawiać później, jeśli wolałby pan sprawdzić najpierw stan pozostałych ocalałych.
– Dziękuję, ale myślę, że sanitariusze nie potrzebują w tej chwili audytu pod postacią mojej osoby. – Nerwowe ruchy palców zdradzały, że nie mówił do końca prawdy. – Wolałbym zamiast tego usłyszeć wyjaśnienia dotyczące katastrofy i… pani jednostki.
Przez moment zawiesił wzrok na oznaczeniach klasy okrętu, jakie zgodnie z tradycją umieszczano na pagonach. Olufenka dobrze wiedziała, że nie potrafił rozpoznać nigdy wcześniej nie widzianego wzoru, oznaczającego statek nadświetlny.
– Naturalnie. – Nabrała powietrza i spojrzała w górę, uważnie dobierając słowa. Zielony kolor sufitu niewielkiego pomieszczenia ponownie nie ukoił nerwów. Trzeba będzie przemalować pokoje, na niebieski dla przykładu. Ale teraz skup się, kobieto! – Trochę trudno będzie to zrobić bez wchodzenia w szczegóły naukowe.
– Moja średnia na koniec akademii wynosiła równe trzy, ale powinienem ogarnąć – zażartował.
Znów przeniosła wzrok na majora. Głos miała pewny, by on i chirurg zrozumieli, że nic nie tai.
– Waszą jednostkę zniszczyła siła grawitacyjna, wytworzona na krótki moment przez osobliwość przekształcaną w tunel czasoprzestrzenny, którym mój okręt przybył do systemu – wyrzuciła z siebie.
Babadżiba zdębiała, przerywając w pół słowa swoją wypowiedź do medyka. Chibuez odchylił się do tyłu i skrzyżował ręce na piersi. Wobec braku pytań Olufenka kontynuowała, niczym nauczycielka tłumacząca uczniom podstawowe prawa rządzące światem.
– Daruję wam opis procesu stabilizacji negatywną materią gardzieli tunelu. – Ocaleni chłonęli uważnie każdą wypowiedzianą sylabę. – Nadmienię tylko, że przy zamykaniu zachodzi odwrotny proces, połączony z przyspieszonym odparowaniem osobliwości. Gdybyście byli bliżej, nikt by nie ocalał. Zabiłaby was albo grawitacja, albo promieniowanie Hawkinga. – Odchrząknęła. – Na szczęście napęd „Świtu jutra” to jeden z lepszych modeli, toteż czasy przejściowe, gdy pod horyzontem zdarzeń tworzy się i znika tunel, ograniczono raptem do sekund.
Zapadła chwila ciszy.
– Innymi słowy mógłbym grać na loterii – stwierdził półżartem zszokowany major. Chyba do końca jeszcze nie wierzył w usłyszane wyjaśnienie.
– I tak, i nie – odparła. Przymrużyła i przetarła oczy na myśl o decyzji, którą doprowadziła do obecnej sytuacji.
– Jeśli to prawda, skąd wtedy…
Nagle Babadżiba wyrwała się z transu, zadając przepełnione szokiem pytanie:
– Pal licho skąd. Z jakiego czasu?!
*
Stuknięciem w komunikatorze hoplita poinformował Sardara, że zhakował systemy bezpieczeństwa. Starsza szeregowa Agape stanowiła czujkę, która miała dać znać, gdyby ktoś się zbliżał. Mimo wszystko oficer nadal był zdenerwowany – chromowa kuleczka, wygrana na targu podczas jednego z planetarnych świąt religijnych, błyskawicznie zmieniała położenie w dłoni dzięki zręcznym ruchom palców. Serafin wszedł do kajuty dowódczyni i spokojnie rozpoczął przeszukiwanie pomieszczenia. Implant w oku pomagał tłumaczyć słowa w rodzimym języku kobiety.
Nie rozumiał, czemu kabtanka zachowywała się wobec niego tak nieprofesjonalnie. Podejrzewał głęboko zakorzenioną zazdrość – świat mężczyzny wygrał los na loterii i zamiast skończyć pod butem bardziej zaawansowanej cywilizacji, za cenę przyjęcia nowej wiary stopniowo został przekształcony w port handlowy na międzygwiezdnych rozdrożach. Sardar należał do pierwszego pokolenia od narodzenia mającego styczność z niewyobrażalnymi dla starszych członków klanu technologiami oraz fundowaną przez Pielgrzymów edukacją. Tymczasem położona na obrzeżach planeta Azzati za wszystko musiała Koalicji płacić – w tym za materiały eksploatacyjne do napędu nadświetlnego „Świtu jutra”. Nawet w organizacji głoszącej równy dostęp do owoców postępu byli równi i równiejsi.
Zwykle traktował takie zachowanie z zimną obojętnością, mimo wszystko wspierając załogę radami wynikającymi z doświadczenia i wykształcenia. Próbował też łagodzić powstałe niesnaski. Ale ostatnia rozmowa i książka, którą zobaczył na biurku, wzbudziły na tyle silne podejrzenia, że nie mógł nie podjąć działań.
Próbował zbadać sprawę poprzez rozmowy z załogantami oraz przeszukanie archiwów komputera pokładowego. Na próżno – wbrew przeczuciu nic nie wskazywało na jakąkolwiek nieprawomyślność oficerów okrętu. Stąd podjął decyzję o włamaniu do kajuty kabtanki.
Tabletu nie znalazł – kobieta pewnie zawsze miała urządzenie przy sobie. Przyjrzał się za to biblioteczce. Znalazł tylko jedną pozycję, która mogła być otwarta na stole podczas wizyty – „Mechanika nadświetlna” autorstwa Sylwana Shezara. Jako pasjonat fizyki, mający nie mniej wirtualnych tomiszczy w czytniku niż Olufenka papierowych prac historycznych widocznych na półce, uważał dzieło za jedno z lepszych. Nawet jeśli osoba autora związana była z rodem niepodzielnych władców Unii. Ciekawe więc skąd pozyskała tom widniejący na liście ksiąg podlegających kontrolowanej dystrybucji? Może trzeba będzie to zgłosić kontrwywiadowi?
Przeglądał strony po kolei, szukając tej, którą widział podczas rozmowy. W końcu znalazł. Probabilistyka czasoprzestrzenna. Gra w kości z Wszechświatem, jak zwykło się nazywać ów dział.
Zmarszczył gniewnie brwi, a palce mocno zacisnął na książce.
Jednym z fundamentów mechaniki nadświetlnej była szczególna teoria względności, stworzona dawno, dawno temu przez wielkiego naukowca, nazywanego według podań Einsteinem. Postulował w niej dwie rzeczy: to, że prawa fizyki są takie same we wszystkich inercjalnych układach odniesienia, oraz że jednym z nich jest fakt stałej wartości pomiaru prędkości światła w próżni bez względu na warunki. Tym sposobem otworzył drogę do zrozumienia, jak pozostający w ruchu względem siebie obserwatorzy, postrzegają nawzajem swoje masy, długości czy też nawet upływający czas. Punkt widzenia naprawdę zależał od punktu siedzenia – a raczej szybkości.
Najciekawszy z wniosków mówił, że nie było mowy o jednoczesności faktycznego momentu wydarzenia dla tak rozpatrywanych obiektów. Dla konkretnego układu jakiś incydent zaszedł w przeszłości, dla innego zachodził akurat teraz, a dla jeszcze kolejnego dopiero miał zajść. Ale dopóki materia i informacja przemieszczały się w najlepszym razie z prędkością światła, dopóty pozostawało to bez znaczenia. Nawet mknąc tak szybko, obserwator nie przekazałby informacji o wypadku innemu, z którego perspektywy jeszcze do niego nie doszło. Kosmos sam zadbał, by dla każdego punktu widzenia przyczyna zawsze poprzedziła skutek.
Sardar pamiętał aforyzm na ten temat: „Przyczynowość, względność, nadświetlność. Wszechświat wybrał dwie pierwsze”. I zaraz pod tym komentarz autora: „Jednak chciwa ludzkość łapczywie sięgnęła po wszystkie trzy”.
Tunele czasoprzestrzenne Ellisa-Morrisa-Thorne’a bazowały na szczególnych metrykach powstałych z przekształceń równań ogólnej teorii względności Einsteina. Rozpatrywane jako matematyczna ciekawostka, praktycznie nie miały prawa istnieć w postaci makroskopowej. Kosmos wyciągnął bowiem w obronie kij – rozwiązanie wymagało użycia egzotycznych materii o ujemnej masie, których uzyskanie wiele cywilizacji uznawało za niemożliwe. Do tego sam proces generowania gardzieli stwarzał zagrożenie dla otoczenia, nie wspominając o olbrzymich energiach potrzebnych do przeprowadzenia.
Niemniej problemy rozwiązano. Tak powstał napęd nazywany poetycko „czarną bramą” z faktu, że udowodnione prawo kosmicznej cenzury skrywało przekształcaną w przejście osobliwość za horyzontem zdarzeń.
Jeden do zera dla ludzkości. Ale i tak nie zdołała chwycić wszystkich trzech opcji. Mając tylko dwie ręce, upuściła i dotkliwie potłukła zasadę przyczynowości.
Rozpatrywany bez jakichkolwiek założeń, dowolny napęd nadświetlny stawał się wehikułem czasu. Mógł bowiem błyskawicznie przemieścić użytkownika między układami, co z perspektywy niektórych obserwatorów oznaczało, że zaistniały skutek przybycia do celu wyprzedził przyczynę wyruszenia do niego. Bazując na tym, astronawigator potrafiłby zaplanować trasę tak, by dolecieć do miejsca startu przed początkiem podróży – tym samym zyskując moc doprowadzenia do nielogicznego i nierozwiązywalnego paradoksu.
W obliczu tak postawionego problemu, Wszechświat nie złożył broni. Odrzucił kij i chwycił obosieczny miecz dotychczas hipotetycznych dwóch zasad, pierwotnie wysnutych przed wiekami: ochrony chronologii Hawkinga oraz samospójności Nowikowa. Choć nieco zmienione w stosunku do zaproponowanej przez twórców treści, oba pilnowały, by ruch nadświetlny odbywał się zgodnie z ustalonym porządkiem.
Jednak ludzkość, jak to ona, zaczęła naginać je do własnych celów. A Kosmos patrzył. I kto wie, czy nie przygotowywał teraz karabinu maszynowego na krnąbrne dzieci Thiru.
Serafin zamknął książkę z trzaskiem. Nie miał jeszcze pełnego obrazu tego, co dowódczyni statku próbowała ukryć. Raczej jednak wątpił, by miłośniczka historii nagle zaczęła dla przyjemności rozwiązywać równania probabilistyczne. Co strzeliło do łba tej babie?!
Nagle oprzytomniał – od minuty czujka dawała mu znać o niebezpieczeństwie! Klnąc, błyskawicznie dopadł drzwi, za którymi już czekała astronawigatorka Jumaana. Kobieta zastygła w bezruchu z szeroko otwartymi niebieskimi oczyma, trzymając tablet w wyciągniętej ręce. Sardar nie czekał, aż kosmonautka otrząśnie się z szoku.
*
Pułkownik musiała wyjść, gdy tylko Babadżiba zadała to pytanie. Omawiała właśnie przemysłowe zastosowanie materii o negatywnej masie, takie jak antygrawitacja, napęd bezinercyjny czy niwelowanie siły bezwładności, gdy nagle lekarka wypaliła prosto z mostu:
– Dobrze, ale co teraz z nami zrobicie?
Olufenka nie wiedziała, co powiedzieć. Mimowolnie skłamała. Ale w oczach starszej kosmonautki widać było, że nie kupiła uspokajających zdań. Nie mogąc znieść poczucia winy, pułkownik grzecznie wymówiła się, obiecując powrót „przy pierwszej nadarzającej okazji”, i wyszła na zewnątrz.
Bo co miała odpowiedzieć? Że ocaleni nie mogą wrócić na Azzati – ani teraz, ani w przyszłości? Że zaryzykowała wraz z oficerami z mostka trasę przez rodzimy system, aby wysłać ostrzeżenie o nadlatującej relatywistycznej rakiecie – a zamiast tego odnalazła rozwiązanie historycznej zagadki zniszczonego okrętu? A wszystko dlatego, że w momencie wyboru okna przejścia ten jeden jedyny raz źle zinterpretowała dane komputera kwantowego?
Przeklęte prawo samospójności! Dlaczego nie można zmienić już zaobserwowanych wydarzeń?!
Powolnym krokiem dobrnęła do kajuty. Niestety w międzyczasie Jumaana nie zostawiła przekazanego wcześniej tabletu z wyliczeniami dla nowej optymalnej trasy. Olufenka wysłała astronawigatorce ponaglenie, po czym chwyciła jedną z książek i postanowiła zapomnieć o całym świecie.
*
– W tym stanie przyznałaby nawet, że jest gadającym osłem – burknął chilarcha Elikapek. Średni wzrost i masywna budowa przyczyniły się do nadania mężczyźnie pseudonimu „Czołg”.
Zgromadzona w zamkniętej ładowni wahadłowca grupa oficerów pokiwała głowami, patrząc w stronę zawieszonego na ścianie ekranu, gdzie niedawno widzieli pobitą Jumaanę. Serafin bardzo żałował, że od przesłuchania odciągnęła go inna sprawa. Pozostawionego z jeńcem hoplitę Eliasa zbyt poniosło i twarz astronawigatorki wyglądała jak po walce z aktualnym mistrzem pięściarskim wagi ciężkiej. Choć była też gotowa wszystko wyjawić, co w jakiś sposób osłodziło całe zajście. Nie uchroniło to jednak podoficera od ostrej reprymendy tachiarchy.
– To niejedyny dowód. – Serafin wstukał na ekranie tabletu uzyskane podczas tortur hasło i podał urządzenie najstarszemu wiekiem oraz doświadczeniem Amajowi. Wszyscy zgromadzeni zaglądali niewysokiemu mężczyźnie przez ramię z nieskrywaną ciekawością.
– To po unicku? – zażartował Czołg.
– To wzory matematyczne – odparował Sardar. Mierziło go, że musiał najpierw dogadać się ze stojącymi niżej w łańcuchu dowodzenia chilarchami z innych brygad. Lojalności swoich był pewien. Ale do buntu – a tak należało nazwać planowane działania – musiał przekonać także innych ocalonych. Przełożeństwo nic nie dawało, gdy w grę wchodziła kara śmierci. Zachowywał więc nienaganne maniery, nawet wobec prowokującego na każdym kroku Elikapeka.
– Tachiarcho Decewerze – zaczął spokojnie Amaj. Tylko on nie stracił nerwów, gdy zobaczył pobitą kobietę. – W jaki sposób te liczby miałyby nas przekonać do czegokolwiek? – Podniósł ręce w geście uspokojenia. – Proszę mnie źle nie zrozumieć. Znam się na taktykach walki, ale to… – Pomachał trzymanym tabletem.
Sardar westchnął. Lubił mierzyć wszystkich swoją miarą, a że rozumiał naukę lepiej, niż inni członkowie formacji kosmiczno-desantowej, w efekcie często pozostawał do końca niezrozumianym. Teraz nie mógł sobie na to pozwolić.
– To są wzory jednego z modeli probabilistycznych, potrzebne do oszacowania prawdopodobieństwa sukcesu czynności w ramach prawa samospójności. – Tłumacząc, przenosił wzrok po kolei na każdego ze zgromadzonych. – Kabtanka nie potrzebowałaby korzystać z nich, gdyby nie zamierzała zmienić niezaobserwowanej przeszłości.
– Innymi słowy, chce zmienić coś nie do końca pewnego i musi wiedzieć, czy się uda?
– Tak. Zwiad czasoprzestrzenny przekazał, że Azzati zostanie zniszczone przez Unię. To zarejestrowany fakt. Olufenka próbowała więc ocalić mieszkańców, śląc sygnał do ewakuacji, ale ich śmierć najwyraźniej też została zaobserwowana.
– Więc teraz chce chociaż uratować kosmonautów uznanych za zmarłych, pewnie bazując na tym, że nigdy nie odnaleziono ciał. – Weteran cmoknął ustami. – To kiedy przekonamy się o wyniku?
– Nie wiem. Jeśli się uda, możemy dolecieć cało o czasie do Egzin. Jeśli nie… Dolecimy na przykład po bitwie. Lub zginiemy w wyniku awarii systemów podtrzymywania życia. – Wskazał palcem obliczenia. – To gra w kości. Czysty hazard. I Unia także ma środki, by wpłynąć na wynik.
Amaj pokiwał głową ze zrozumieniem, ale Czołg tylko otworzył szerzej oczy w niedowierzaniu.
– No to ile wynosi wyliczona przez Olufenkę szansa sukcesu? – spytał. Sardar przesunął palec na jedną z wartości na ekranie. Rozmówcy zlustrowali ją uważnie. Elikapek zagwizdał i dodał:
– Sporo.
Kuleczka szybko krążyła w prawej dłoni serafina.
– Ja, mając tyle, nie grałbym w kasynie – zripostował tachiarcha.
– Boś tchórz, serafinie. – Czołg zachichotał z utworzonego rymu. – Może powinniśmy po prostu pogadać z dowódczynią?
– Próbowałem. – Gniewny grymas zagościł na twarzy tachiarchy, gdy przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Olufenką. – Kabtanka jest zbyt uparta. Nie posłucha nas.
– Postaw się w jej sytuacji. Niedługo straci rodzimy świat i nie może nic z tym zrobić.
Sardar zwinął lewą dłoń w pięść. Włożył w wypowiedź całą charyzmę.
– Tu nie chodzi tylko o ludzi na „Świcie Jutra”. Na szali są nieprzeliczone miliardy na Egzin, których mamy ostrzec.
– My i cztery inne statki! – zaprotestował Czołg.
Szlag, jakbym słyszał kabtankę.
– Gotów jesteś postawić własną głowę za to, że chociaż jeden doleci? Lubisz grać na loterii, chilarcho?
– Nie. Ale mam w sobie choć trochę ludzkich uczuć, by wiedzieć, co ta kobieta przeżywa – odburknął rozmówca.
– To co powiesz, gdy okaże się, że utkniemy w drodze do celu? „Przepraszam, ale chciałem dobrze”? – Ponownie wskazał liczby widoczne na ekranie tabletu. – To jest twarda nauka. Ona nie negocjuje ani nie daje drugich szans!
Śniadą twarz chilarchy przyozdobiła czerwień, a dłonie zwinął w pięści.
– Na Thir, przestańcie! – rzucił zażenowany Amaj. Reszta zebranych spojrzała na weterana. – To faktycznie trudny wybór, tachiarcho. Prawdopodobieństwo… Trudno powiedzieć czy duże, czy małe… – Oblizał wargi, jednocześnie rozglądając dookoła. – Jednak nie zapominajmy o kwestii zignorowanych rozkazów hierofanty. Moim zdaniem znacznie ważniejszej.
Starszy mężczyzna westchnął.
– Przeklęty dzień, gdy ludzkość posiadła technologię nadświetlną – rzekł, oddając tablet serafinowi.
Sardar w duchu przyznał weteranowi rację.
*
– Kurwa, jak to nie masz choćby jednego wolnego magazynu! – wydarł się w mikrofon zbrojmistrz Masega.
Okręt szpitalny nigdy nie potrzebował dużej zbrojowni. Ze zrozumiałych dla wszystkich względów, konstruktorzy woleli przeznaczyć ładownie na materiały medyczne. Stąd cała przestrzeń składowa, poza kanciapą na broń, podpadała pod jurysdykcję głównego aptekarza. Obecny miał przynajmniej jakieś doświadczenie bojowe. Umiał choćby odróżnić karabin szturmowy od pistoletu maszynowego. Do tego jarał papierosy jeden za drugim – za plecami oficera żartowano, że jest w palarni częściej niż w przydzielonej kajucie.
Teraz, gdy na pokładzie przebywała cała rzesza wkurzonych żołnierzy, zdjętych z uszkodzonego statku podczas odwrotu, Masega miał na pokładzie tyle broni i amunicji, że nie wiedział, gdzie je pomieścić. A zamknąć wyposażenie pod kluczem gdzieś musiał, gdyż załoga – a zwłaszcza lekarze – jakoś niepewnie się czuła, wiedząc, że oprócz słów pasażerowie mieli także do dyspozycji „cięższe” środki perswazji. Jednak nikt z zainteresowanych nie chciał nawet słyszeć o udostępnieniu do tego celu choćby schowka na szczotki. Istna kwadratura koła.
Dzwonek oderwał zbrojmistrza od rozmowy. W monitorze widać było jednego ze znanych mu Pielgrzymów wraz z podwładnymi, wskazującego wózek z karabinami. Masega nacisnął na przycisk zwalniający blokadę drzwi. Goście weszli do środka, a oficer powrócił do toczonej kłótni.
– Posłuchaj. Mam tut…
Nagle ktoś założył mu chwyt na szyję. Usłyszał krzyki, dźwięk przewracanej szafki i zaraz po nim huk trafienia przez broń laserową.
*
Trzech przebywających w zadymionym pomieszczeniu mężczyzn wyłowiło z komunikatora dobiegające odgłosy walki. Aptekarz Uludżim zamarł ze skrętem własnej produkcji w ustach. Dobrze wiedział, co się działo. Był najstarszym załogantem na statku i w toku całej kariery brał udział w odparciu niejednego abordażu. Otrząsnął się i skoncentrował na pozostałych przebywających w palarni, będącej oficjalnie główną sterownią układu chłodzenia jednostki.
– Ty i ty. – Wskazał bezpośrednio na nich, by także doszli do siebie. Należeli według oznaczeń na mundurach do sekcji zarządzającej wewnętrzną siecią. – Umiecie blokować zdalny dostęp?
Pokiwali twierdząco.
– To odetnijcie możliwość otwarcia drzwi z zewnątrz. I przełączcie całe sterowanie wypromienników ciepła do tego. – Wskazał na główny panel kontrolny w pomieszczeniu.
Obaj spojrzeli na aptekarza z niemałym zaskoczeniem.
– To…
– Nie obchodzi mnie, ile by to normalnie zajęło – ryknął. – Macie góra trzy minuty, bo potem trzeba odciąć zraszacze. Inaczej uduszą nas gazem gaśniczym. RUCHY!
*
– Niech to szlag – mruknął do siebie Sardar. No cóż, żaden plan jeszcze nigdy nie przetrwał do końca operacji.
Wszyscy myśleli, że szybkie przejęcie najważniejszych komponentów statku zdusi w zarodku możliwy opór. Popełnili błąd. Komuś puściły nerwy i komandosi musieli stoczyć krwawe, choć zwycięskie, walki o zbrojownię, mostek oraz kontrolę systemów podtrzymywania życia. Niestety, okazało się, że sterownia układu chłodzącego statek nie została ulokowana w ostatnim z wymienionych, ale w zupełnie osobnym pomieszczeniu, które wbrew regulaminowi oraz rozsądkowi służyło za palarnię.
– Propozycje? – spytał serafin zgromadzonych w ładowni wahadłowca oficerów. Musieli odbić ten ważny punkt, bo przebywający wewnątrz załoganci mogli wyłączyć proces wypromieniowywania ciepła, generowanego przez niemal wszystko, co działało lub żyło wewnątrz okrętu, zamieniając go w piekarnik.
– Zmiana grawitacji oraz składu atmosfery na całym poziomie – zasugerował chilarcha Amaj.
– Możemy przypadkowo uszkodzić sterownię – zaprotestował ktoś inny.
Sardar popadł w zadumę. Rozwiązanie siłowe oznaczało ryzyko. A gdyby tak…
Uśmiech zagościł na twarzy tachiarchy, ale wyjęta z ładownicy na pasie kuleczka szybko krążyła w dłoni. Mieli co prawda zaczekać z komunikatem do przejęcia jednostki, jednak teraz zwłoka nikomu nie służyła.
*
Pułkownik była zła, że tak łatwo wymanewrował ją ten prymityw. Ciekawe od jak dawna chuj prowadził przygotowania. Gdybym pamiętała, by rozkazać piechocie okrętowej go pilnować…
Buntownicy zaskoczyli dowódczynię w trakcie lektury i od tego czasu trzymali pod strażą w kabinie. Zamartwiała się o załogę i ocalałych – ledwo słyszalny niedawno huk eksplozji granatu zdradzał, że doszło do walk.
W pewnym momencie nadszedł rozkaz, by zaprowadzić Olufenkę na pokład szpitalny. Przez cały czas pułkownik szła dumnie, by dodać otuchy mijanym pobratymcom pilnowanym przez uzbrojonych strażników. W docelowym pomieszczeniu czekała już grupa oficerów. Co do jednego zawdzięczali życie działaniom podczas odwrotu. Serafin też tam był – ciągle bawił się kuleczką. Tak bardzo chciała mu wcisnąć ów przedmiot w dupę.
Pieprzeni niewdzięcznicy!
Pokój opróżniono z całego wyposażenia oprócz pięciu dużych, walcowatych, jednoosobowych komór regeneracyjnych. W nich, w stanie śpiączki farmakologicznej, spoczywali poddawani kuracji ciężej ranni ocaleni z katastrofy. Chwilę potem przyprowadzono Chibueza oraz Babadżibę – obydwojgu buntownicy kazali uklęknąć. Olufenka widziała w oczach pary strach. Starsza kobieta odmawiała modlitwę do Matki Niebos, błagając o ocalenie.
– Co ma znaczyć ten cały cyrk, Sardarze?! – ryknęła pułkownik.
– Pozbawiam panią dowództwa – powiedział oficer bez cienia skruchy, z gniewnym wyrazem twarzy.
– Wywalą cię za to w próżnię!
– Zobaczymy – odburknął. Na moment spojrzał w kierunku trzymającej hełm pancerza młodej dziewczyny. – Olufenko Lutnaro, stwierdzam wraz ze zgromadzonymi tutaj oficerami, że wbrew rozkazom hierofanty Uldrina, zamiast wycofać się po optymalnej trasie, dla osobistych korzyści…
– Bzdura! – Sprzeciw kobiety nie zatrzymał dalszej tyrady.
– …podjęła pani wraz z załogą mostka zagrażającą zadaniu decyzję o locie do Azzati, by spróbować uratować populację tego świata. – Wskazał szerokim gestem na komory z rannymi. – Wybraliście jednak złe okno. Ale mimo to dalej narażaliście misję, pomagając ludziom z przeszłości, powszechnie uznanym za zmarłych. Nie mówiąc o tym nikomu, nawet własnej załodze. – Ostatnie zdanie okraszał mocno oskarżycielskim tonem.
– Stul pysk! – ponownie ryknęła pułkownik. – Nie gram niczyim życiem. I nie narażałam zadania. Skąd…
– Mam zeznania astronawigatorki, że zamiast udać się pierwszą przedstawioną trasą, wybrała pani okno do systemu Republiki – przerwał bezceremonialnie przywódca buntu. Wyszczerzył zęby, choć bardziej w złości niż satysfakcji. – Tablet Jumaany ujawnił obliczenia, których nie raczono wprowadzić do głównego komputera kwantowego, zapewne z obawy przed zapisaniem w archiwum danych mogących świadczyć o niesubordynacji.
Olufenkę zatkało. Jumaana nigdy by nie zdradziła. Co ten potwór jej zrobił?! Pułkownik konfrontacyjnie wskazała rosłego rozmówcę palcem.
– Posłuchaj mnie, serafińska gnido. – Gdyby słowa mogły ranić fizycznie, przebiłyby rozmówcę na wylot. – Barbarzyńca taki jak ty może być przyzwyczajony do składania ofiar z ludzi bożkom czy porzucania słabszych na pastwę losu, ale nie będziesz tak postępował na moim statku!
– Nauka, której zawierzam, jest znacznie realniejsza niż choćby Matka Niebios – rzekł ironicznie żołnierz. Wziął od jednego z podkomendnych tablet i podał kobiecie. – No to proszę powiedzieć, kabtanko, ile wynosi prawdopodobieństwo dotarcia przez „Świt jutra” do celu z tymi ludźmi na pokładzie? – Wskazał na rannych w kapsułach.
Olufenka nerwowo odblokowała urządzenie i sprawdziła dane.
– Pięćdziesiąt sześć procent – odpowiedziała z dumą i stanowczością w głosie. – O ile nie sfałszowałeś obliczeń.
– Pięćdziesiąt sześć procent – powtórzył sarkastycznie Sardar. – Oczywiście przyjmując bezbłędną dokładność oraz pobłażliwość Unii. A danych fałszować nie musiałem.
Spojrzał po zgromadzonych w sali z grymasem zdumienia.
– Innymi słowy postanowiła pani zagrać w kości z Wszechświatem, stawiając na szali życie wszystkich na pokładzie. Oraz miliardy w systemie Egzin. Mając ledwo pięćdziesiąt sześć procent szansy na sukces – rzucił oskarżycielsko.
– To znacznie więcej niż zero!
– Tylko że bez nich – zaczął, wskazując na rannych – mamy dziewięćdziesiąt pięć procent, kabtanko. Mi-ni-mum!
– A niby kto tak wyliczył? – Olufenka rozejrzała się oskarżycielsko. – Masz wykształcenie naukowe, by to stwierdzić?!
– Tak. – Prosta odpowiedź serafina na moment wybiła ją z toku myśli. Na pewno kłamie!
Nie wiedziała, czy ktokolwiek może im pomóc. Była zdana wyłącznie na swój intelekt. Postanowiła użyć ostatniej karty, jaką miała w zanadrzu, by pozbawić go lojalności ludzi.
– To ile procent szansy dawałbyś sobie na przeżycie w tamtym wraku? – Pomimo wysiłku, obojętność głosu pułkownik przeszła w niekontrolowaną rozpacz. – Na ile wyliczyłbyś prawdopodobieństwo powodzenia manewru, dzięki któremu ocaliłam was wszystkich, niewdzięcznicy?!
– A co to ma do rzeczy, kabtanko? Czy chcesz nam powiedzieć, że bohaterowie są nieomylni?
– Nie! Że żadna nauka i twierdzenia nie powinny nas odwieść od ludzkiej przyzwoitości!
– Nawet za cenę ryzyka dla siebie i innych?
– Tak!
Złość w niej eksplodowała, gdy grymas rozmówcy przeszedł w uśmiech.
*
Poprzez delikatną mgłę dymu papierosowego Uludżim widział zszokowane twarze dwóch współtowarzyszy. Sam nie mógł do końca uwierzyć w usłyszane informacje. Nadający przekaz buntownicy używali słabej kamery, najpewniej zamontowanej w hełmie pancerza wspomaganego, ale cyfrowo wzmocnili dźwięk.
Nie był elektronikiem, ale czuł, że to fałszywka. Miał co do tego pewność. Przecież pułkownik, ich kabtanka, nigdy by nic nie taiła! Tak, mogła zachowywać się lekkomyślnie, jednak zawsze wychodziła zwycięsko, nie tracąc z oczu dobra Azzati oraz całej załogi!
Nieoczekiwanie jeden z współtowarzyszy ruszył ku drzwiom.
– Co robisz?! – zawołał aptekarz.
Tamten milczał. Matko Niebios, błagam! – jęknął w duchu starzec.
Rzucił się, by zatrzymać młokosa, lecz drogę zastąpił mu drugi. Uderzony prawym sierpowym, aptekarz padł na podłogę, czując w ustach krew. Bezradnie patrzył na stojących za otwieranymi drzwiami komandosów.
*
Olufenka zauważyła kątem oka, że trzymająca hełm dziewczyna machnęła ręką w stronę serafina. Tachiarcha pewnie chwycił kuleczkę w dłoń.
– Cóż, kończmy tę farsę – powiedział Sardar. – Wyprowadźcie kabtankę.
Następnie spojrzał w stronę jednego z komandosów.
– Do dzieła.
Podwładny podszedł do komory z rannym i uruchomił procedurę eutanazji. Śpiący wewnątrz człowiek dostał przedśmiertnych spazmów.
– Nie! – Babadżiba błyskawicznie stanęła na nogach. Nim jednak zrobiła pierwszy krok, w plecy trafił ją promień lasera. Kosmonautka runęła jak rażona piorunem. Major chciał pomóc współtowarzyszce, ale do ziemi docisnął go stojący z tyłu buntownik.
Coś pękło w Olufence. Zaszarżowała z krzykiem na Sardara:
– Wepchnę ci…
Upuszczona chromowa kuleczka odbiła się od podłogi, a zaraz za nią runęła kobieta. Cios oficera trafił prosto w krtań, pozbawiając pułkownik oddechu. Desperacko próbowała nabrać powietrza, wydając piskliwy dźwięk. Przez ułamek sekundy widziała zszokowaną twarz serafina, nim ten odzyskał panowanie nad sobą.
– Pomóż jej! – rozkazał gwałtownie jednemu z podwładnych, a potem wskazał na sterującego aparaturą medyczną żołnierza. – Kontynuuj!
Rozpaczliwie próbując zaczerpnąć oddechu, kobieta dojrzała kątem oka, jak Sardar szedł do unieruchomionego przez strażnika majora, wyjmując po drodze pistolet. Chibuez wierzgał, chcąc ocalić życie.
– Ja nic nie zrobiłem! – krzyczał płaczliwie.
– Nie musiałeś – powiedział spokojnie przywódca buntu, celując z broni prosto w głowę ocalonego. Spostrzegła w oczach serafina błysk żalu. – To nic osobistego.
*
– Jesteśmy w oknie przejścia, tachiarcho.
Załoga nie stawiała dalszego oporu. Czy to przez pokaz brutalności, brak uzbrojenia, czy w reakcji na prawdę – Sardar nie umiał powiedzieć. Dość, że komandosi przejęli statek i pozbyli się wszelkich śladów ocalonych z katastrofy ludzi.
Sama Olufenka nadal żyła, choć do momentu rekonstrukcji krtani będzie musiała oddychać i jeść przez rurkę. Oraz zrezygnować z mówienia – pomyślał tachiarcha bez satysfakcji. Naprawdę nie chciał zrobić kabtance krzywdy. Gdy zaatakowała, zadziałał instynkt i… tak wyszło.
– Rozpocznij przejście – rozkazał żołnierzowi zastępującemu pierwszego oficera. Inni specjaliści także zajęli miejsca poszczególnych operatorów. Tylko Sardar nie chciał siadać na fotelu kapitańskim. Podświadomie czuł, że nie należy do niego.
Teraz, gdy opadły emocje, miał czas na spokojne rozważenie słów kobiety, wypowiedzianych tuż przed egzekucją ocalonych. Jakby jedna bohaterska akcja gwarantowała, że zawsze odnosi sukcesy. Taka pewna siebie! Ale czy faktycznie mogła wygrać?
A gdyby dogadał się z kabtanką – gdyby wyłożyli sobie kawę na ławę i, zamiast ulegać uprzedzeniom, połączyli siły? Czy wystarczyłoby wtedy te pięćdziesiąt sześć procent?
A co, jeśli to właśnie on był kłodą, rzuconą przez los, Wszechświat, Matkę Niebios, czy w co kto wierzył, by uniemożliwić wykonanie planu Olufenki, nim nawet przyszedł jej do głowy?
Może grali z Wszechświatem niewyważonymi kośćmi, bo zawsze ktoś gdzieś kiedyś zobaczył, co miało nastąpić? Może wolna wola to tylko iluzja, gdyż technologia nadświetlna zakuła ludzkość w kajdany determinizmu?
Pokręcił głową na te pytania. Lepiej zostawię filozoficzne przemyślenia prawdziwym myślicielom, bo rozważam pewnie na poziomie „mędrca” spod automatu z piwem.
– Wszystko gotowe, tachiarcho.
– Dobrze – rzekł głośno, zaczynając bawić się kuleczką. – Dokonaj przejścia.
Kości ponownie zostały rzucone.