Jeszcze tylko dwieście milionów, jeszcze tylko dwieście milionów…
Powtarzam w myślach, próbując wstać z maty. Reflektory wirują wokół mnie. Promotor drze mordę, abym skończył pierdolić, bo jak przegram, to jedyne co mnie czeka, to papierowa trumienka. Tyle jestem wart. Sześć metrów kwadratowych kartonu.
– Chcesz lepszego życia? To je sobie wywalcz! – wybrzmiewa w implancie mojej kory słuchowej.
Przeciwnik jest szybki, kurewsko sprawny. Nie zamierza zmarnować okazji. Postanawia skończyć ze mną pojedynczym kopnięciem w głowę, póki jeszcze się nie podniosłem. Booster adrenaliny uwolniony zdalnie w moim mózgu sprawia, że zbliżająca się stopa zawisa niemal w bezruchu kilkanaście centymetrów przed twarzą. Polimerowe włókna wplecione w mięśnie przeciwnika odznaczają się pasmami pod skórą. To będzie mocne kopnięcie. Nie szkodzi, czaszka to wytrzyma – kości wzmacniane tytanową siatką rozłożą uderzenie, ale mózg… To dalej w większości tylko neuronowa galareta.
Postrzeganie mam wyostrzone, ale czy zdołam zareagować? Chcę osłonić twarz ramieniem. Niestety robię to za wolno. Całe szczęście, ci, którzy na mnie postawili, w porę wykorzystują koło ratunkowe i gdzieś spod kurtyny wyłączonych receptorów bólu dochodzi mnie wrażenie ucisku na przedramieniu. Ruch szybszy niż myśl. Zdążyłem. Zatrzymałem kopnięcie.
Nie czekam na poprawkę. Obdarowany dziesięciosekundowym nadprzewodnictwem nerwów wyskakuję w powietrze i mierzę kolanem w jego cofnięty podbródek, nim schroni się za gardą. Mongolski łeb odskakuje do tyłu. Przez chwilę wydaje się, że jakoś sparował cios, bo utrzymał się na nogach. To złudzenie. Jego ciało jeszcze nie wie, że przegrało. W końcu upada i dostaje drgawek. Mam pewność, że już nie wstanie. To dobrze. Był za mocny.
Obserwatorzy są zadowoleni. Dramaturgia widowiska sprawiła, że lajkują szczodrze, powiększając zwycięską pulę. Wyrastam na człowieka nie do pokonania. Tak naprawdę to Mongoł miał pecha. Jego bonus publiczności poszedł za wcześnie.
Stary Bolo podchodzi po zakończonej transmisji.
– Dużo nie brakowało, żebyś przegrał. Powiedz mi, co się dzieje? – Przybiera ton zatroskanego ojczulka.
– Za dużo myślę – odpowiadam. – Co z kasą?
– Już przesłałem.
– Kiedy następna walka?
– W przyszłym miesiącu.
Nie mogę tak długo czekać. Dzwonię do Jimiego.
*
Jeszcze tylko sto milionów dwieście tysięcy, sto…
Płacze. Zarzeka się, że zawsze oddaje osiemdziesiąt procent dochodu Jimiemu. Że nigdy nie odważyłaby się zadzierać z Jimim Polaczkiem, bo wie, co robi z dziewczynami, które go okradają.
Rozglądam się po śmierdzącej stęchlizną norze. Warunki jak to na ukraińskim osiedlu z płyty. Trzydzieści metrów kwadratowych z kuchnią, sypialnią i salonem w jednym, wymalowane na różowo. Socjalny standard. Jest wam źle? Spokojnie. Założymy wam różowe okulary!
Jimi szepce, że ma dobry humor i łaskawie da jej szansę.
– Wiesz co robić. – Przerywa połączenie z moim wszczepem.
Poczucie jego obecności wyparowuje i zostajemy sami. Chociaż, niezupełnie…
Na stoliku leży przewrócony karton sojowych płatków i miseczka w kolorowe żyrafy. Nie zauważyłem tego wcześniej. Szybki skan w podczerwieni i odnajduję sygnaturę cieplną za ścianą. Trzydzieści sześć i sześć stopnia Celsjusza zwinięte w kłębek. Otwieram łazienkę i wywlekam zasmarkanego berbecia. Matka szarpie mnie za rękę, próbując odebrać dziecko.
Małe ciałko wije się w uścisku. Widzę w jego oczach strach. Przypominam sobie, po co tu jestem, jak rozpaczliwie potrzebuję tych brakujących pieniędzy. Jimi płaci dobrze, nie mogę się zatrzymać. Jednym ruchem posyłam kobietę na wysłużoną wersalkę.
– Kochasz syna? Kasa, albo Jimi rozwiąże to inaczej. – Gram nieczysto. Gram, żeby wygrać.
Widzę, jak cały opór w niej gaśnie. Bezradnie poddaje się temu, na co nie ma wpływu. Jimi para się handlem ludźmi, szczególnie tymi niezarejestrowanymi przez państwo, a mały jest tu nielegalnie. Kobieta wyciąga płatniczą kartę i przelewa odłożone środki z obrotu własnym ciałem – mięso, skórę i kości, które oddała na własność Jimiemu za życie w tym chorym kraju.
– Ty bezduszny gnoju! Dobrze wiesz, że nie będziemy mieli co jeść, Misza potrzebuje lekarstw. Byliśmy za blisko wybuchu, za blisko wybuchu… – skomle tym irytującym wschodnim akcentem.
– Dasz sobie radę. Dla dziecka zrobisz, co trzeba.
Zaciska czerwone od szminki usta. Nic już nie powie. Resztki dumy, jakie jej zostały, odbierają głos. Odprowadza mnie spojrzeniem do drzwi.
Na korytarzu mijam czterech chińskich górników. Rozbiegane, skośne oczka prześlizgują się po numerach drzwi. Pierwsi z jej klientów, pierwsi z wielu, nim wyjdzie na prostą. Myślę o chłopcu i tej małej klitce, z której nie ma ucieczki. Jak wiele rzeczy będzie musiał poświęcić, żeby zapomnieć?
*
Jeszcze tylko sto milionów…
– Skąd u ciebie takie parcie na kasę, co? – śmieje się Jimi, wciągając srebrzysty proszek nosem. Po czym rozsiada się wygodnie na kanapie opancerzonej limuzyny, pozwalając nanobotom naprawić zniszczone kokainą zatoki.
– Nielegalne walki, robótki u mnie po godzinach. Jestem człowiekiem interesu i potrafię rozpoznać kogoś potrzebującego forsy. Ile ci trzeba, przyjacielu?
Patrzę w skorygowaną twarz, oblaną czerwoną poświatą z pobliskiej reklamy burdelu. Ile może mieć lat? Wystarczająco wiele, aby ukrywać swój wiek pod kolagenową suplementacją, laserowym wygładzaniem i całą nanorobotyką estetyczną, którą pięćset milionów za gram, na okrągło pompuje w ciało. Tak musi wyglądać twarz diabła.
– Sto milionów.
– Fiu, fiuu! No to ładnie. Pokładowy, ile to będzie butelek prawdziwego szampana? – Trzeszczący głośnik komputera skrzeczy coś o pięciu. – Dużo, bardzo dużo. Boguś… Bog, ty chyba zdajesz sobie sprawę, jak bardzo szanuję pieniądz? Jak wielką czcią darzę mamonę?
– Tak. – Jimi nie toleruje braku odpowiedzi. Nawet jeżeli to pytanie retoryczne.
– I zapewne masz na tyle oleju w tej przerobionej głowie, żeby nie starać się u mnie o kredyt? – Wybucha śmiechem.
– Tak.
– Przy czym, żadnej pracy się nie boisz?
– Tak. – Zamieniam się w maszynkę do przytakiwania.
– Ok. Jako że darzę cię sympatią, mam dla ciebie robotę, dokładnie za sto milionów euro rubli. Co ty na to?
Przygląda mi się uważnie w oczekiwaniu na odpowiedź. Nie wiem, czy to żart, czy prawdziwa propozycja. Nieważne. Jestem zbyt blisko celu, aby się nad tym zastanawiać.
– Zgadzam się. Co trzeba zrobić?
– Ubrudzić sobie ręce, Bog. Upierdolić ręce w gównie po łokcie!
*
Jeszcze tylko sto milionów, to jedno zadanie…
Syntetyczny amok ustaje. Obolałe mięśnie płoną żywym ogniem. Krew z rozciętej wargi zalewa usta. Zostałem sam. Wszyscy wokoło nie żyją. Wszystkich zabiłem. Skręcone karki, rozcięte gardła, pęknięte czaszki. Nikt nie zdążył oddać nawet pojedynczego strzału. Nikt też nie zadał pytania, dlaczego to robię. Odpowiedzi i tak by nie zrozumieli.
Ściskam w ramionach przechwyconą przesyłkę. Mocno, jakbym tulił do piersi własne dziecko. Ale to tylko teczka. Zimna, stalowa teczka. Otwieram kwantowym wytrychem, aby upewnić się, że wszystko jest na miejscu. Jimi nie zapłaci za uszkodzony towar. Szczególnie że to przesyłka Yakuzy.
W piankowej wyściółce odnajduję mały szklany pojemnik wypełniony formaliną. Obracam słoiczek w dłoni, aby Jimi na podglądzie mógł lepiej się przyjrzeć. Skrawek tkanki nerwowej unoszący się w płynie przy każdym ruchu tańczy, uwalniając drobne pęcherzyki powietrza.
Jimi z nieukrywanym entuzjazmem stwierdza, że wszystko gra. Że to jest to, czego potrzebował, aby ten kraj uczynić lepszym i stworzyć go od nowa na swoje podobieństwo. Że ta broń…
Nie obchodzą mnie jego plany. Całą uwagę skupiam na wyświetlaczu, na którym pojawia się obiecane sto milionów. Przepustka ku zmartwychwstaniu.
*
Lekarz przeprowadza ze mną wywiad. Nie przestaje się uśmiechać. Konkurencja jest ogromna, więc nie może sobie pozwolić na utratę stałego klienta. Wgrał sobie permanentny uśmiech i nawet przez chwilę nie musi go kontrolować. Najszczerszy, jaki w życiu widziałem.
Pyta, czy zdaję sobie sprawę z ryzyka. Czy rozumiem, że grozi mi szereg komplikacji, które mogą zaistnieć przy takiej ingerencji w strukturę mózgu? Istnieje niemałe ryzyko rozmaitych dysfunkcji, zaburzenia osobowości, a nawet zgonu. Co prawda wszystkie blokady będą celowane, ale gwarancji nie ma.
Nie szczędzi mi wyuczonych formułek, standardowych informacji i techniczno-medycznego bełkotu, który ma sprawić, że pacjent uwierzy w jego profesjonalizm. Czekam tylko na jedno pytanie, które w końcu zadaje.
– Czy jest pan zdecydowany?
Czy ja jestem zdecydowany? Ja? Jak nikt wcześniej. Chcę się upośledzić z nieprzymuszonej woli. Chcę tego. W tej chwili! Już!
Przykładam kciuk do czytnika.
*
Budzę się na sali pooperacyjnej. Mam wrażenie, jakby ktoś wkręcił mi głowę w imadło. Lekarz podsuwa mi tablet ze zdjęciami. Wybite szyby w oknach. Chaos. Ludzie biegający w panice. Dym i krew. Zwłoki dzieci ułożone w rzędach pod ścianą jakiegoś budynku. Przewijam dalej, aż trafiam na ujęcie z dziennikarskiego drona. Rozpoznaję siebie. Na fotografii biegnę ubrany w mundur, niosąc na rękach zakrwawione dziecko. Bezwładne ciało przyciskam do piersi.
– Co to jest? – pytam.
– Zdjęcia wykonane dwa lata temu z nieudanej akcji odbicia zakładników w Kairze.
Nic mi to nie mówi. Nie pamiętam, że tam byłem.
Lekarz ogłasza sukces.
Poczucie wolności zalewa mi serce. Myślę o drodze, jaką musiałem pokonać, aby odzyskać spokój i nie jestem w stanie pohamować łez. Nie kontroluję tego. Emocje biorą górę i… Zamieram wystraszony. Przez watę ustępującego znieczulenia przebija się rozpaczliwa myśl, że to za mało. To wciąż za mało!
Patrzę na uśmiechniętego lekarza.
– Doktorze, a co zrobić, żeby już nigdy, niczego nie poczuć?
*
Jeszcze tylko dziewięćset milionów, jeszcze tylko dziewięćset milionów…
Jimi odbiera telefon.