- Opowiadanie: Agroeling - Wielki powrót Arthura McQinnleya

Wielki powrót Arthura McQinnleya

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wielki powrót Arthura McQinnleya

Dallas, rok 2048

Przy mahoniowym biurku, w zacisznym gabinecie na dwunastym piętrze postrzępionego apartamentowca siedział Angus Millis, szef wydawnictwa Hell-Books. Zamyślony, podparłwszy głowę rękoma, usiłował właśnie rozwiązać palący problem. Otóż chluba i wizytówka oficyny, seria Demons Word dostała zadyszki, a może nawet permanentnego zaparcia. Inaczej mówiąc, nastąpiła flauta wydawnicza. Ich sztandarowy autor Arthur McQinnley uparcie zwlekał z przedstawieniem skryptu swej najnowszej powieści. Również pozostałych twórców z ich stajni jakby coś przyblokowało, a o zdolnych debiutantach można było zapomnieć. I praktycznie rzecz biorąc, realizacja planu wydawniczego wygasła. A przecież otrzymywali przydział papieru na cztery powieści rocznie, więc grzechem byłoby tego nie wykorzystać.

Pewnym wyjściem z sytuacji mógłby okazać się powrót do klasyki – dumał Mallis. Jednakowoż niemal wszystkie wartościowe pozycje z dawnych lat zostały już wydane. Poza tym czytelników trochę męczył rozwlekły styl, dominujący w utworach z przełomu XIX i XX wieku. I mimo że obecnie literatura grozy cieszyła się olbrzymią popularnością, najbardziej oczekiwano rzeczy dziejących się po Wielkiej Zmianie. Żądano wyjaśnień i analiz, cóż było jej przyczyną. Horrory epatujące krwawą jatką nie zyskiwały poklasku, nie tego szukano, co zresztą zrozumiałe, ponieważ krwawej jatki niemal każdy sam był kiedyś świadkiem podczas mozolnej walki o przetrwanie. Przeciwnie, domagano się ambitnych dzieł przedstawiających naturę zła, odwołujących się do filozofii, symboliki, mitów i legend. O dziwo, taką pogłębioną tematykę odnaleziono w twórczości wiekowych klasyków E.A. Poe, A.Blackwooda, R.H. Hodgsona czy Arthura Machena. I, zanim współczesna literatura podniosła się z kolan, kolejno przypominano tych dawnych mistrzów makabry, w czym wydawnictwo Hell-Books miało swój chwalebny udział. Natomiast późniejsi autorzy horrorów, trywialni, płascy i koniunkturalni, trafiający w niewybredne gusta większości przestali kogokolwiek interesować. Tą powstałą kilkupokoleniową lukę zgrabnie domknął dopiero Athur McQinnley, prawdziwy geniusz opowieści o koszmarach, nocnych lękach i mrocznej, zagadkowej rzeczywistości.

Nastąpił renesans historii grozy, a czy sprawiło to, że ich czytelnicy tkwili po uszy w scenerii jakby żywcem wyjętej z kart swych ulubionych książek, było kwestią dyskusyjną. Ostatecznie, rozmyślał Mallis, niecierpliwie czekający na nadejście współpracowników, psychologia uczy, iż to raczej nadmiar i przesyt styczności z codzienną dawką horroru powinienen spowodować, że od jego literackiego przetworzenia umęczeni ludzie będą uciekać gdzie pieprz rośnie, ewentualnie dla odmiany zaczytywać się w błahych komediach lub ckliwych, sentymentalnych romansach. To, że tak się nie stało, mogło świadczyć o jakimś odwróceniu symetrii albo zwyczajnie nowe czasy po Wielkiej Zmianie wymagały nowych nauk behawioralnych. Czy też, Mallisowi przyszła do głowy bardziej oczywista myśl, po prostu wszystko stanęło na głowie.

I w końcu pojawiła się reszta redaktorskiego zespołu – grafik Henry Tall, Nick Wallmorth, który prowadził serię Demons Word, oraz Jack Kiggstone, pełniący rolę sekretarki, konserwatora maszyn do pisania i hydraulika w jednym.

 – Jakie wieści? – zapytał szef, gdy nowoprzybyli się rozsiedli.

 – Zadne – odparł Kiggstone, który był także odpowiedzialny za kontakty z autorami. – McQinnley nawet nie raczy odpowiadać na nasze monity.

 – No to jesteśmy w kropce – odrzekł Mallis.

 – A może by tak znów coś wydać z klasyki? – zasugerował Wallmorth. – Zostało jeszcze kilka interesujących rzeczy.

Naczelny pokręcił głową.

 – Ludzie mają już tego po dziurki w nosie. Potrzebujemy czegoś świeżego i atrakcyjnego. Czegoś, na co czytelnicy by się rzucili jak na świeże mięso.

 – I zombie pewnie też – zażartował Tall, ale nikt się nie roześmiał.

 – Słuchajcie – odezwał się Kiggstone. – Pamiętam, że kiedyś czytałem takiego bardzo popularnego autora horrorów, teraz zapomnianego, niejakiego Kinga.

 – Króla horroru? – przerwał mu Tall. – Nie ma co, miał facet tupet, że sobie taką ksywę nadał.

 – Nie, on się tak naprawdę nazywał, a jego książki rozchodziły się w milionach egzemplarzy. A sądzę, że napisał kilka rzeczy naprawdę przyzwoitych.

 – Tak, przypominam go sobie – powiedział powoli Mallis. – Czytałem go jeszcze przed Wielką Zmianą i mogę powiedzieć, że faktycznie pisał całkiem nieźle. To był taki autor dla szerokich mas, tani i lubiany jak śmieciowe żarcie w tamtej epoce. Jednakże w przeciwieństwie do nich – tu ręką wskazał za siebie na solidną gablotę, w której równym rzędem stały oprawne w skórę dzieła zebrane H.P. Lovecrafta i Thomasa Ligottiego – nie wytrzymał próby czasu.

 – Tak, a więc znów wracamy do punktu wyjścia, czyli do McQinnleya – rzekł Wallmorth.

 – A może by tak – Mallis poskrobał się w skroń końcem swego pióra wiecznego – ułożyć książkę eseistyczną? Coś w rodzaju "Groza w codzienności i literaturze?

 – To jest niezły pomysł – przytaknął Tall.

 – Ja już sobie zaklepuję udział w tym przedzięwzięciu – Wallmorth podniósł palec do góry.

 – A więc dobrze, ogłaszam, że za dwa tygodnie odbędzie się sympozjum poświęcone przenikaniu niesamowitości do dnia powszedniego. A z najlepszych wystąpień poskładamy naszą następną książkę – postanowił Mallis i wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa zakończona.

Późnym popołudniem ulice miasta zamierały w leniwym odrętwieniu i oczekiwaniu. Zmrok był przyjazny, gdyż pozwalał skryć się przed obcymi, pozwalał niepostrzezenie obserwować opustoszałe ulice. Ale niósł też zagrożenie, bo w cieniu pod zanikajacym słońcem mogli pojawić się oni. Nie tylko nieznajomi, ale czasem też bliscy i krewni, bardziej niebezpieczni, ponieważ niwelowali barierę potworności, zachęcali, by podejść bliżej. Do dawnego kochanka, żony, przyjaciela.

Miasto więc czuwało. Na tyle, na ile to było możliwe, uruchomiono sieć energetyczną, rozbłysly latarnie uliczne, świetlówki i lampy w pomieszczeniach komunalnych, lecz zdarzało się, że gasły nieoczekiwanie. A wtenczas zapadały groźne ciemności i zjawiał się lęk, a za nim poczucie beznadziei. Jednakże ocalali mieszkańcy Dallas radzili sobie coraz lepiej. Stworzyli wątłą, acz sprawnie funkcjonującą komunikację miejską, działały stacje benzynowe, restauracje, bary, sklepy, manufaktury.

Mallis, mając oczy dookoła głowy, zatrzymał się na przystanku jedynej linii tramwajowej, biegnącej przed śródmieście. Mógł pójść pieszo, bo nie miał daleko do domu, ale uznał, że nie warto głupio ryzykować. Nigdy nic nie wiadomo. Stanął pod wiatą nieopodal dwóch osób, czekających podobnie jak on na przyjazd cudem uruchomionego tramwaju. Jedną z nich była młoda, ładna dziewczyna, siedząca na ławeczce i czytająca książkę. Mallis próbował dyskretnie dojrzeć jej tytuł, ale miał z tym kłopot, a nie chciał obcesowo przerywać nieznajomej lektury, by o to zapytać. Kto wie, może czytała którąś z pozycji wydanych przez jego wlasne wydawnictwo. Chociaż w to jednak wątpił, książek przecież nie brakowało w opuszczonych księgarniach i bibliotekach, które nie uległy rabunkom bądź zniszczeniu. A większość nie ulegla, gdyż zazwyczaj nie leksykonów czy powieści poszukiwały bandy szabrowników. W tych ciężkich czasch czytelnictwo jawiło sie jako czynność niemalże intymna, a nawet mistyczna. Epoka cyfrowa minęła bezpowrotnie, pozostawiając ocalałych ludzi z uczuciem pustki. Skończyły się telewizja i internet, tablety i smartphony straciły rację bytu. Ostały się jeno tylko książki.

Mallis westchnął, choć czuł dumę, że jako jeden z nielicznych starał się przywrócić ludzkości kulturę w jej starej, najpiękniejszej postaci słowa pisanego. Zerknął ponownie na dziewczynę, łudząc się, że może jednak zdoła odczytać tytuł trzymanej przez nią książki. Ot, taki nawyk konesera literatury. Skoncetrowany na tym, wyczuł z boku jakiś ruch. To była druga osoba czekająca na tramwaj, która zaczęła się dziwacznie przechylac to w jedną, to w drugą stronę. Mallis z przerażeniem zobaczył, jak ów osobnik odwrócił się do dziewczyny i z chrapliwym rykiem rzucił się na nią. Zanim redaktor zdążył zareagować, czytelniczka błyskawicznie wyciągnąła długi, metalowy szpikulec i dźgnęła agresora prosto w rozwarty, najeżony pożółkłymi zębami otwór gębowy. Ostra broń z łatwością przebiła mózg, doprowadzając do szybkiej śmierci stwora. Dziewczyna, rzuciwszy jeszcze przelotne spojrzenie na Mallisa, spokojnie powróciła do lektury.

Niedługo potem nadjechał tramwaj.

Gdy Mallis znalazł się w swym apartamencie, uświadomił sobie, jak daleką drogę przeszli ludzie, licząc od momentu Wielkiej Zmiany. A minęło zaledwie piętnaście lat. Utworzenie enklaw cywilizacji w morzu chaosu i anarchii tu, w Dallas powiodło się nader szybko, jednakże z początku nastręczało olbrzymich trudności. Ale dopiero gdy je przezwyciężono, przywracając namiastkę normalności, możliwe okazały się aspiracje mieszkańców miasta do czegoś więcej, czyli do szeroko rozumianej kultury i sztuki. Bez tego życie społeczne praktycznie sprowadziłoby się do kwaterunku w obozie wojskowym, co bardzo sugestywnie pokazywał niegdysiejszy tasiemiec telewizyjny "The Walking Dead." Choć serial ten służył jako materiał instruktażowy dla ocałałych po katakliźmie, jego dokładna analiza sprawila, że uniknięto wiele błędów, które popełniali jego bohaterowie. Przede wszystkim została zauważona pewna kwestia, całkowicie pominięta przez scenarzystów. Otóż zabiedzeni i głodni ludzie, desperacko walczący o kęs chleba i niestrudzenie odpierający ataki zarówno żywych trupów, jak i swoich pobratymców, potrzebowali czegoś jeszcze. Oczywiście oprócz nieustannego kultywowania i pielęgnowania woli przeżycia. Potrzebowali wytchnienia od wszechobecnej grozy. Odprężenia, chwil radości czy jakiejkolwiek rozrywki. W praktyce sprowadzało się to do czytania książek, jedynej łatwo dostepnej formy sztuki. Chociaż i tu sprawy się nieco komplikowały. Okazało się, że w nowych czasach dawne arcydzieła literatury straciły moc oddziaływania, zdezeaktualizowały się, gdyż traktowaly o problemach przebrzmiałych i nikogo już obecnie nie interesujących. Opisywały świat, który przestał istnieć. Klasyczna literatura w olbrzymiej większości była martwa i tak też ją potraktowano. Opasłe tomiszcza Tołstojów, Proustów i Jonathanów Franzenów szły na podpałkę podczas zimnych wieczorów na równinach środkowoamerykańskich.

Tak samo wydarzenia i problemy, budzące niegdyś wiele kontrowersji i antagonizmów odeszły w niepamięć. Bo kogóż dziś obchodziły spory ideologiczne o gender albo inwazja muzułmańska na Europę w latach 2015 – 2020? Znane obrazy tamtych wypadków – nieustępliwe hordy imigrantów napierajace na przejścia graniczne państw Starego Kontynentu jako żywo przypominały te z serialu "Walking Dead" czy późniejsze dramatyczne zajścia z okresu Wielkiej Zmiany. A teraz nadszedł czas nowych wyzwań. Należało uczynić wszystko, aby ci, którzy przetrwali, nie stali się bestiami. Zdziczałymi, okrutnymi, bezwzględnymi barbarzyńcami. I tylko rozpowszechnianie nowej literatury jako najbardziej dostępnej formy kultury mogło dokonać takiego cudu. Prawdziwym paradoksem było to, że jej jedynym gatunkiem, zdolnym unieść taki ciężar, jedynym remedium okazał się horror.

Mallis, znużony tymi rozważaniami, poszedł spać. Nazajutrz znów siedział w swoim gabinecie za mahoniowym biurkiem i czekał na resztę zespołu. Jako pierwszy zjawił się Wallmorth i od progu zawołał:

 – Nie uwierzysz! Połączyłem się!

 – Z kim? – zapytał zdezorientowany Mallis.

 – Oczywiście z McQinnleyem, a z kimże innym? Nareszcie odebrał telefon i powiedział, ze choć jego powieść nadal nie jest gotowa, to jednak ma dla nas dobrą wiadomość.

 – Jaką?

 – Poinformowałem go o naszym sympozjum, a on obiecał wtedy, że zaszczyci nas swoją obecnością. Co więcej, zamierza wyjść z jakimś happeningiem. Tak się wyraził, ale może nie do końca zrozumiałem, co mial na myśli. Przypuszczam, że chodziło mu o odczyt fragmentu swej najnowszej, tak długo już przez nas wyczekiwanej powieści.

 – W takim razie to wspaniała wiadomość – oświadczył naczelny. – Może to sympozjum okaże się wreszcie naszym pełnym sukcesem. Własciwie to sama tylko obecność Arthura, z czymkolwiek by tam do nas nie przyszedł, powinna go zagwarantować.

 – Jestem pewien, że tak się stanie – odparł Wallmorth.

 – A więc bierzmy się do roboty – oznajmił Mallis.

Na dwa dni przed zapowiadanym wydarzeniem rozpiska wykladów była już gotowa. Udało się zaprosić takie znamienite osobistości jak dr. Lincoln Bates i prof. Julia Zann. Jedynie występ McQinnleya zdawał się wciąż wisieć na włosku, co zresztą w przypadku ekscentrycznego geniusza nie wydawalo się niczym nadzwyczajnym.

Redaktor wyjrzał przez okno swego mieszkania. Zastanawiał się, jaki los czekał świat, a raczej enklawy ocalałego świata. Najnowsze doniesienia nie napawały optymizmem. Wciąż daleko było do wynalezienia szczepionki na tajemniczą epidemię, powodującą zamienianie się ludzi w zombie. Zalążek odtworzonej cywilizacji ciągle był konstrukcją niezwykle kruchą, chwiejącą się w posadach od byle podmuchu. A jednak zdołano nawlec cienką powłokę kultury na ułomny, zacinający się co rusz mechanizm społeczny. Stworzono naskórek normalności, której przejawem było chociażby organizowanie sympozjów. Ale wystarczyłoby ukłucie drapieznych sił chaosu, by ten uregulowany rytm życia miasta rozpadł się w drobny mak.

Mallis z zadowoleniem stwierdził, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Wbrew jego wcześniejszym obawom publiczność dopisala, prawie setka osób wypełniła salę. W komplecie stawili się również jego współpracownicy. Ale najważniejsze, że na gościnne występy zgodziło się przyjść czterech znamienitych prelegentów, w tym dr. Bates i prof. Zann. Niestety, z przybyciem wciąż zwlekał najważniejszy gość, wybitny pisarz Arthur McQinnley. Mallis żywił jednak nadzieję, że jeszcze zdąży on na swoj występ czy happening, jak zwał, tak zwał, byle tylko wszyscy mogli na własne oczy zobaczyć największą gwiazdę literatury powielkozmianowej.

Tymczasem naczelny wydawnictwa Hell-Books wszedł na katedrę i wygłosił powitalne przemówienie, rozpoczynając pierwsze sympozjum miłośników literackiego horroru. Po nim wystąpił Nick Wallmorth, odczytując referat zatytułowany "Bastion nieumarłych, czyli powieść grozy od Stephena Kinga po Arthura McQinnleya." Najbardziej zaufany pracownik Mallisa mówił, jak przystało na zagorzałego pasjonata gatunku, kompetentnie i z biglem, sypiąc pikantnymi anegdotami jak z rękawa. Przedstawił sylwetki wielu zapomnianych autorów, takich jak Masterton czy Koontz, którzy niegdyś święcili komercyjne triumfy na rynkach wydawniczych całego świata. Gdy Wallmorth skończył i przy aplauzie zszedł z mównicy, zapadło nerwowe oczekiwanie. Spodziewano się przybycia McQinnleya, jednakże ten wciąż nie dawał znaku życia, ani nie potwierdzając, ani nie odwołując swego występu. Publiczność musiała się więc zadowolić doktorem Batesem, który monotonnym, belferskim głosem odczytał esej "Podświadome zło w estetyce abominacyjnego horroru."

Potem następny współpracownik Mallisa, Jack Kiggstone wygłosił krótki, dowcipny tekst "Dlaczego lubimy się bać?" Próbował w nim obronić tezę, że uczucie lęku jest nieodzowne nie tylko dla zdrowia psychicznego, ale również dla prawidłowego funkcjonowania organizmu. W zgodzie z tym poglądem miała stać teoria ewolucji, wedle której człowiek pierwotny w sytuacjach zagrożenia czuł natychmiastowa potrzebę wypróżnienia się, aby móc sprawniej uciekać przed niebezpieczeństwem. Ta instynktowna reakcja, które pozostała nam w spadku po przodkach, obecnie, wobec plagi wszędobylskich zombie jakby wróciła do łask. W tymże wypadku ewolucja – spuentował Kiggstone – zatoczyła pełne koło.

Dzięki jego wystąpieniu atmosfera na sali wyraźnie się rozluźniła i przez chwilę rozlegały się jedynie chichoty i szmer rozmów. Ale następny prelegent, redaktor konkurencyjnego wydawnictwa Demons Land stonował nastroje poważną tematyką swojego elaboratu, zatytułowanego "Szatan jako archetyp ciemności, grozy i lęku." Wyjątkowo długie wystąpienie spowodowało lekkie znużenie słuchaczy, toteż Mallis zarządził przerwę. Był zresztą coraz bardziej zaniepokojony przedłużającą się absencją McQinnleya, po którym tak wiele sobie obiecywał. Chociaż nie moglo być dla nikogo niespodzianką, że genialny pisarz okaże się osobą chimeryczną i niesłowną. Szkoda, pomyślał Mallis, bo bez najsłynniejszego autora literackiego horroru sympozjum zakończy się może nie klapą, ale na pewno nie zostanie na długo w pamięci licznie zgromadzonej publiczności. Jednakże na okrasę pozostał jeszcze występ prof. Julii Zann, prawdziwej legendy światka weird fiction, która pofatygowała się tutaj aż z posępnego, odległego Arkham, gdzie wykładała na Uniwersytecie Miscatonic. Była autorką niezliczonych publikacji naukowych z zakresu mitologii, szamanizmu, wierzeń pierwotnych oraz ciemnej filozofii spod zanaku Schopenhauera, Nietzchego czy Emila Ciorana. Zajmowała się również literaturą nihilistyczną i egzystencjalną, a wśród jej ulubieńców brylowali Kafka, Beckett, T.Bernhard i Thomas Ligotti. Nikt się wprawdzie nie spodziewał po niej krasomówczych fajerwerków, ale niemal kazdy dałby wiele za możliwość wysłuchania jej wykładu. I oto ona – niska, krucha kobieta z siwymi włosami upiętymi w kok wspięła się na katedrę. Swój referat zatytułowała "Dziedzictwo grozy jako powrót do transcendentalnego zła," co oznajmila zdartym, chrapliwym głosem.

"Gdy romantycy i dekadenci zabawiali się przesuwaniem granic, oddzielajacych terytorium mroku i zła od drobnomieszczańskiej normalności, bogobojni moraliści nakazali przerwać im te psoty i zostawić granice w świętym spokoju. Tym złem, wszechogarniającym, dogłębnym i bezdyskusyjnym, bo dotykającym każdego człowieka, był koszmar egzystencji. Uważa się, że pierwszym, który postawił tę mroczną diagnozę, był Franz Kafka, choć niewątpliwie można by się doliczyć kilku jego antenatów. I o ile wśród nich w historii literatury złotymi zgłoskami zapisał się Andre Gide, prekursor całego nurtu egzystencjalizmu, w tym i Kafki, Sartra czy Geneta, o tyle znacznie mniej znany i trochę zapomniany twórca pochodzący z Walii Arthur Machen zasługuje na to w nie mniejszym stopniu. Był poetą i marzycielem, przede wszystkim jednak autorem wielu oryginalnych opowieści grozy. Z niezwykłą elegancją zacierał w nich granice miedzy moralnością a perwersją, między codziennością szarego człowieka a złowrogim, innym światem czającym się tuż obok. Po ponad stu latach spadkobiercą i propagatorem jego idei stał się Arthur McQinnley, pierwszy wielki prozaik czasów powielkozmianowych. Już w swej debiutanckiej powieści "Mroczne miasto" postawił pytania, jakie niegdyś frapowały pionierów literatury dekadenckiej, antyutopijnej i egzystencjalnej. Czym jest zło? Kiedy zaczyna kiełkować w człowieku? Jakie czynniki je determinują?"

I tu pani profesor zrobiła pauzę. Zapadła cisza, którą po chwili zakłócił jakiś stukot. A może było to puukanie w drzwi, Mallis nie mógł się zdecydować. W każdym razie nadzieja, że to McQinnley anonsuje swoje spóźnione przybycie, szybko w nim zgasła. Kiedy do sali nikt nie wszedł i hałasy ucichły, redaktor z westchnieniem zwiesił głowę i zaczął słuchać kontynuacji wystąpienia prof. Zann.

"Po Wielkiej Zmianie warunki życia okrojonych, często rozbitych społeczności uległy diametralnemu przeobrażeniu, i jednym z pierwszych pisarzy, którzy dali temu wyraz, był Arthur McQinnley. Jednakże tylko on do aktualnej problematyki odniósł bogatą tradycję dawnej fantastyki grozy, co najbardziej uwidocznilo się w jego drugiej powieści "Otchłań rzeczywistości." Choć nawiązuje w niej do wielkich klasykow – E.A. Poe czy Algernona Blackwooda, to w swej zasadniczej warstwie traktuje o współczesnych dramatycznych wydarzeniach i ich implikacjach. O rozpadającym się w proch i pył świecie. O umieraniu. O walce o przetrwanie i rozpaczliwych próbach uratowania tego, co pozostało ze zrujnowanego dorobku ludzkości. I wreszcie o najwazniejszym – próbie zrozumienia istoty kataklizmu. Autor, niesiony poznawczą dociekliwością, przywołuje nie tylko Darwina, którego oskarżył o ideowohistoriozoficzny sabotaż [ewolucja okazuje się tu ślepym zaułkiem], ale sięga także po Platona, Pascala i Shopenhauera, by z ich pomocą usankcjonować diagnozę zredukowanej do elementarnych postaw i atrybutów rzeczywistości. Bohater powieści samotnie poszukuje pośród chaosu, anarchii i bezprawia w zdziczałym społeczeństwie źródeł apokalipsy. Oczywiście jego trud i poświęcenie okazują się daremne. Jego walka o prawdę, o poszanowanie godności ludzkiej kończy się w jedyny możliwy sposób, czyli śmiercią. Swoją niezłomną postawą nie tylko nie dokonał niczego, ale i powiódł pozostałych ocalalych ku zgubie…

Tym razem to nie pani profesor przerwała, a jej przerwano. Już od dłuższego czasu dał się słyszeć jakiś tumult i narastajacy szmer za drzwiami, po czymś ktoś zaczął w nie walić z całej siły. A gdy nagle hałas ustał i zapadła cisza jak makiem zasiał, nikt się nie poruszył ani nie odezwał. I w tej głuchej ciszy rozległy się trzy puknięcia, które zabrzmiały niby memento mori. Ale że potem nic sie nie wydarzyło, prof. Zann swym specyficznym, niskim, szeleściwym głosem podjęła wykład.

Arthur McQinnley w swojej trzeciej powieści "Ciemne nadzieje", z perfidną ironią parafrazującej słynny tytuł Dickensa, obnaża wszystkie mrzonki i złudzenia, jakimi karmiły się nędzne resztki ludzkości. Podobnie jak w dwóch poprzednich powieściach, protagonistą jest miotający się tam i sam wyrzutek społeczeństwa, nadaremnie próbujący nadać sens swym działaniom. Ale jego szarpaninie z odhumanizowanym, bezlitosnym światem towarzyszy przynajmniej nadzieja, której na pewno brakuje w czwartej i jak dotąd ostatniej powieści McQinnleya "Triumf i agonia." Jej zamysł nie podlega wątpliwościom ani różnorakim interpretacjom, gdyż zawiera się w samym tytule. Jest nim bowiem ostateczny triumf zła i totalna agonia niedobitków dumnej niegdyś rasy ludzkiej."

Tu prof. Zann zaczerpnęła tchu i …więcej nie zdążyła nic powiedzieć. Rozległ się ogłuszający łomot, po czym drzwi wyleciały z framugi na kilka metrów w głąb sali. Do środka wtargnęła horda posapujących, dziko wymachujących rękoma ludzi, a na ich czele kroczył nie kto inny, jak sam Arthur McQinnley wa własnej osobie. Gdy Mallis ochłonął na chwilę, nie od razu go zresztą rozpoznawszy, poczuł ulgę i radość na widok długo wyczekiwanego, znamienitego gościa, ale wnet ogarnęły go wątpliwości, albowiem coś zdecydowanie było tu nie w porządku. Czy tak mial wyglądać szumnie zapowiadany przez Arthura i Nicka happening? Z pozoru wszystko na to wskazywało, gdyby nie kilka rzeczy, które wskazywały na coś przeciwnego. Jedną z nich była nadzwyczaj gwałtowna i histeryczna reakcja publiczności. Zerwali się oni z krzeseł i zaczęli na widok intruzów wrzeszczeć jak opętani. I w końcu Mallis dostrzegł przyczynę ich jakże zrozumiałego wzburzenia. Gromada przybyszów nie okazała się wcale ludźmi, lecz żywymi trupami, które niby dwunożne harpie zdążyły już dopaść siedzących w tylnych rzędach zaskoczonych słuchaczy. Zaczęły wyszarpywać z ich ciał krwawe kęsy i z upodobaniem je zjadać. W tym momencie redaktorem Hell-Book wstrząsnęła myśl – co z McQinnleyem? Mallis zaczął się za nim gorączkowo rozglądać, bo w powstałym pandemonium stracił go z oczu. Aczkolwiek uświadomił sobie wreszcie straszną prawdę, na czym mianowicie miał polegać ów "happening." Trafność domysłu redaktora potwierdził ostatni widok, jaki było mu dane zobaczyć w życiu – Arthura McQinnleya obejmującego zastygłą w bezruchu prof. Julię Zann i przegryzającego jej gardło.  

2016

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałam i nie bardzo wiem, Agroelingu, o czym jest opowiadanie. Rozumiem, że nastąpiła Wielka Zmiana i że wszystko dzieje się inaczej, ale nie pojmuję, dlaczego w opisywanych zdarzeniach tak istotna jest postać tytułowego Artura McQinnleya. Cała rzecz, a szczególnie sympozjum, wydała mi się mocno nudna, a zakończenie wyjątkowo marne.

Całości złego wrażenia dopełnia wykonanie pozostawiające sporo do życzenia.

 

Osta­ły się jeno tylko książ­ki. – Masło maślane.

Wystarczy: Osta­ły się jeno książ­ki. Lub: Osta­ły się tylko książ­ki.

 

nie­gdy­siej­szy ta­sie­miec te­le­wi­zyj­ny „The Wal­king Dead." – …nie­gdy­siej­szy ta­sie­miec te­le­wi­zyj­ny „The Wal­king Dead".

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu. Ten błąd został popełniony w opowiadaniu wielokrotnie.

 

hordy imi­gran­tów na­pie­ra­ja­ce na przej­ścia gra­nicz­ne… – Raczej: …hordy imi­gran­tów na­pie­ra­ją­cych na przej­ścia gra­nicz­ne

 

Udało się za­pro­sić takie zna­mie­ni­te oso­bi­sto­ści jak dr. Lin­coln Bates… – Po tym skrócie nie stawia się kropki.

 

zgodziło się przyjść czterech znamienitych prelegentów, w tym dr. Bates i prof. Zann. – Prof. Zann jest kobietą, więc: …zgodziło się przyjść czworo znamienitych prelegentów, w tym dr Bates i prof. Zann.

 

Gdy Wal­l­morth skoń­czył i przy aplau­zie zszedł z mów­ni­cy, za­pa­dło ner­wo­we ocze­ki­wa­nie. – Raczej: …nastało ner­wo­we ocze­ki­wa­nie.

 

a wśród jej ulu­bień­ców bry­lo­wa­li Kafka, Bec­kett, T.Bernhard i Tho­mas Li­got­ti. – Czy ci, którzy nie żyją, mogą brylować?

 

oskar­żył o ide­owohi­sto­rio­zo­ficz­ny sa­bo­taż… – …oskar­żył o ide­owo-hi­sto­rio­zo­ficz­ny sa­bo­taż

 

ni­skim, sze­le­ści­wym gło­sem pod­ję­ła wy­kład. – Chyba miało być: …ni­skim, szeleszczącym gło­sem, pod­ję­ła wy­kład.

 

hi­ste­rycz­na re­ak­cja pu­blicz­no­ści. Ze­rwa­li się oni z krze­seł i za­czę­li na widok in­tru­zów wrzesz­czeć jak opę­ta­ni. – Piszesz o publiczności, więc: …hi­ste­rycz­na re­ak­cja pu­blicz­no­ści. Ze­rwa­ła się ona z krze­seł i na widok in­tru­zów za­czę­ła wrzesz­czeć jak opę­ta­na.

 

Literówki:

 

Za­my­ślo­ny, pod­parłw­szy głowę rę­ko­ma

 

z co­dzien­ną dawką hor­ro­ru po­wi­nie­nen spo­wo­do­wać

 

 – Zadne – od­parł Kig­g­sto­ne

 

– Ja już sobie za­kle­pu­ję udział w tym prze­dzięw­zię­ciu

 

po­zwa­lał nie­po­strze­ze­nie ob­ser­wo­wać opu­sto­sza­łe ulice.

 

pod za­ni­ka­ja­cym słoń­cem mogli po­ja­wić się oni.

 

roz­bły­sly la­tar­nie ulicz­ne

 

wy­da­nych przez jego wla­sne wy­daw­nic­two.

 

A więk­szość nie ule­gla

 

W tych cięż­kich czasch czy­tel­nic­two ja­wi­ło sie jako

 

Skoń­czy­ły się te­le­wi­zja i in­ter­net, ta­ble­ty

 

Skon­ce­tro­wa­ny na tym, wy­czuł z boku jakiś ruch.

 

za­czę­ła się dzi­wacz­nie prze­chy­lac to w jedną

 

czy­tel­nicz­ka bły­ska­wicz­nie wy­cią­gną­ła długi

 

ma­te­riał in­struk­ta­żo­wy dla oca­ła­łych po ka­ta­kliź­mie, jego do­kład­na ana­li­za spra­wi­la

 

je­dy­nej łatwo do­step­nej formy sztu­ki.

 

zdez­e­ak­tu­ali­zo­wa­ły się, gdyż trak­to­wa­ly o pro­ble­mach prze­brzmia­łych

 

po­wie­dział, ze choć jego po­wieść

 

nie do końca zro­zu­mia­łem, co mial na myśli.

 

Wła­sci­wie to sama tylko obec­ność

 

roz­pi­ska wy­kla­dów była już go­to­wa.

 

nie wy­da­wa­lo się ni­czym nad­zwy­czaj­nym.

 

Ale wy­star­czy­ło­by ukłu­cie dra­pie­znych sił cha­osu

 

Wbrew jego wcze­śniej­szym oba­wom pu­blicz­ność do­pi­sa­la

 

jesz­cze zdąży on na swoj wy­stęp

 

Cho­ciaż nie moglo być dla ni­ko­go nie­spo­dzian­ką

 

ale nie­mal kazdy dałby wiele

 

co oznaj­mi­la zdar­tym, chra­pli­wym gło­sem.

 

za­ba­wia­li się prze­su­wa­niem gra­nic, od­dzie­la­ja­cych

 

A może było to pu­uka­nie w drzwi

 

co naj­bar­dziej uwi­docz­ni­lo się

 

Choć na­wią­zu­je w niej do wiel­kich kla­sy­kow

 

I wresz­cie o naj­wa­zniej­szym

 

ale i po­wiódł po­zo­sta­łych oca­la­lych ku zgu­bie…

 

dał się sły­szeć jakiś tu­mult i na­ra­sta­ja­cy szmer

 

Ale że potem nic sie nie wy­da­rzy­ło

 

Czy tak mial wy­glą­dać szum­nie za­po­wia­da­ny

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy – dzięki za poświęcony czas na przeczytanie i poprawki. Co do słowa “szeleściwy”, to było celowe, taki mój wynalazek słowotwórczy, nie twierdzę, że udany… A te literówki, nie spodziewałem się ich tylu, ale mam słaby wzrok i chyba zwyczajnie nie widzę, zwłaszcza różnicy między l a ł.

Wiem, że nie wszyscy lubią teksty o literaturze i książkach zmyślonych, ale ja akurat uwielbiam. I coś takiego  napisałem,  choć rozumiem, że kogoś może to znudzić. Poza tym sądzę, że opowiadanie będzie nieco bardziej zrozumiałe dla znających serial Walking Dead. A Arthur McQinnley jest tak istotny dlatego że był kimś w rodzaju gwiazdora w tamtym ubogim, zniszczonym świecie.

Agroelingu, masz prawo tworzyć neologizmy i jeśli uważasz, że Twój szeleściwy we właściwy sposób oddaje to, co chciałeś napisać, zostaw go.

Rozumiem, że kłopoty ze wzrokiem mogą utrudniać pisanie, ale jestem przekonana, że wiesz o tym, iż czcionkę można dowolnie powiększać, a reszty dopełni edytor, podkreślając literówki czerwonymi wężykami.

Serialu Walking Dead nie znam, więc może dlatego opowiadanie nie wydało mi się zbyt atrakcyjne.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm, ciężko mi powiedzieć o czym jest do końca tekst. Najpierw czytałem coś o problemach wydawnictwa, potem ważny stał się tytułowy pisarz, następnie organizowano sympozjum, gdzie miał się pojawić, by ostatecznie zaatakowali wszystkich zombie/kultyści na czele z owym autorem horrorów. Zabrakło mi w tym celu, co chce konkretnie przedstawić/powiedzieć opowiadanie.

Serialu Walking Dead nie znam za dobrze (raptem dwa pierwsze odcinki), bliżej mi do oryginalnego komiksu, z którym w miarę jestem na bieżąco. Ale mimo to wszystkiego nie pojąłem. 

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za odwiedziny. Trudno mi ocenić, na ile opowiadanie może być niezrozumiałe. Bo z początku planowałem napisanie eseju o fantastyce grozy/horrou,  moim “koniku”, ale potem mi się to jakoś rozrosło fabularnie i połączyłem to jeszcze z moją fascynacją serialem Walking Dead. Może było tego za dużo po prostu, ale z drugiej strony efekt jest, mam nadzieję, nieszablonowy, pisanie o zombie z nieco innej perspektywy.

A serial Walking Dead naprawdę polecam.

Nowa Fantastyka