- Opowiadanie: RogerRedeye - Farma

Farma

“Farma” miała premierę w Wydaniu Specjalnym “Szortalu na Wynos”, poświęconemu grozie. Ta opowieśc nie jest jednak klasycznym horrorem – to po prostu opowiadanie s-f.

Nigdy nie pisałem tekstu w formie pamiętnika, więc postanowiłem spróbować. I tak powstała “Farma”.

Ciekawe, czy hacjenda, zbudowana w pobliżu Miasta 8, której właścicielką niespodziewanie stała się Harriet O’Flaherty, byłe  podobna do tej pięknej posiadłości w Meksyku, prezentowanej na ilustracji. 

Spokojnej lektury o świecie przyszłości...

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Farma

22 sierpnia 1948 r. n.e.

 

Dawno nie sięgałam po pamiętnik. Dzisiaj mamy przymusowy postój, więc odszukałam w kuferku mój brulion w okładce z pięknie wyprawionej skórki – jeden z wielu podarunków mamy – i zabrałam się za notowanie. Pamiętam, że zachwyciłam się jego wyglądem. Ciągle budzi mój podziw. 

Nadal bazgrzę prawie tak, jak poprzednio. Muszę poprawić charakter pisma.

Dużo wydarzyło się od ostatniego wpisu. Wiele złego. Uciekamy, oglądając się za siebie, sprawdzając, czy ta wataha parszywców nas nie ściga.

Nigdy bym się tego nie spodziewała… Mieliśmy takie cudowne życie! Tatulek pewnie też tego nie przewidywał. Zaskoczyli go. Teraz jednak znowu się uśmiecha. Nawet zaczął żartować.

Dobrze.

Warto przelewać wspomnienia na papier. Niekiedy czytam pierwsze kartki i wszystko sobie przypominam. Na samym początku odnotowałam, że mama pragnie, abym poprawiła charakter koślawo stawianych liter. Niezbyt dobrze mi to wyszło…

Wszystko powraca. Staje przed oczyma farma – nazywaliśmy ją hacjendą – postacie koleżanek, sąsiedzi i sąsiadki. No i ja, mała dziewczynka z kręconymi włoskami, z zapałem pedałująca przez wielki podwórzec  na trójkołowym rowerku. Przeważnie jeździłam obok klatek z naszymi zwierzątkami. Już wtedy bardzo je lubiłam.

Teraz pewnie naszą posiadłość obrócono w perzynę. A może nie, może coś tam hodują.

Wkleiłam do zeszytu moje zdjęcie z pierwszych prób jazdy, zrobione przez tatę. Jest na nim też mama – stoi z boku w swojej najładniejszej sukience. Uśmiecha się. Ślicznie.

Mama kilka lat potem umarła. Właściwie zginęła. Tata mówił, że pochowano ją ubraną w tę sukienkę. Nie widziałam pośmiertnego stroju, tylko trumnę. Mocne pudło z brązu, z jej imieniem, nazwiskiem i krzyżem na wieku. Niezwykle okazałe, z pięknymi zdobieniami i pozłacanymi napisami. Na pewno kosztowało fortunę.

Minęło już sporo lat, ale ciągle pamiętam chwile pochówku, mimo, że wówczas dopiero co odrosłam od ziemi, a teraz pukam do bram dorosłego życia… Widzę pośmiertne egzekwie ze szczegółami, jakby mamusię pogrzebano wczoraj.

Tatulek wtedy powiedział, że mamusia trochę źle wygląda, więc na pewno pragnęłaby, żebym zapamiętała ją taką, jaką była za życia, w rozkwicie swojej urody. I że nie warto oglądać mamy po śmierci. Nie protestowałam, też tego nie chciałam. Nikt nie uchylił wieka, żeby spojrzeć na nią ostatni raz. Pocałować na pożegnanie.

Byłam z tego zadowolona. W pamięci pozostał jej widok, obraz, gdy jeszcze żyła.

Później ta pinda Mary zaczęła dociekać, co naprawdę się wydarzyło. No i ukuła bzdurną teorię. Z jakim zadowolonym z siebie uśmiechem dała mi zaklejoną kopertę ze zdjęciem mamusi w trumnie! Powiedziała, że fotografia wszystko wyjaśnia.

Nie otworzyłam podarunku, chociaż gdzieś nadal go mam. Trochę źle wyglądała, powiedział tatulek. Wystarczy. Nie muszę się przekonywać, jak bardzo. Pragnę ją widzieć taką, jaka była ostatniego dnia przed tym wypadkiem.

Od bredzenia Mary i Simmonsów zaczęło się całe zło. Ludzie, mieszkający dookoła nas, podchwycili głupie insynuacje. Skurwysyństwo! Sami hodują zwierzęta na mięso, tylko inne. To im w ogóle nie przeszkadza, ale nasze zwierzaczki stanęły im ością w gardle. Wiadomo, dlaczego – tatulek bardzo dużo na nich zarabiał. Byliśmy bogaci. I nadal jesteśmy.

Parszywi chciwcy…

Bardzo brakuje mi mamy.

Kiedyś znowu zerknę w pamiętnik i przypomnę sobie, czemu przenieśliśmy się na drugi kraniec Kontynentu. 

Ponownie uzmysłowię sobie, że zbyt późno dowiedziałam się, iż Mary Simmons jest głupią gęsią. Idiotką, jakich mało. Źle powiedziane – podłą żmiją, sprytną i bezwzględną. Mówiąc krótko – kurewsko zazdrosną flądrą. Między innymi przez nią, przez tę moją ulubioną koleżankę, emigrujemy najdalej, jak możemy.  

Po prostu uciekamy…

Gdzie, nie wiem. Myślę, że tata też jeszcze nie zna dokładnego celu wędrówki. Wszystko poszło w diabły, piękny dom, zabudowania i cała wspaniale urządzona farma. Oczywiście, te łotry Simmonsowie ją przejęli. Przez jedno – przez wścibstwo Mary i jej konfabulacje. Naprawdę, gdybym teraz ją spotkała, z dziką rozkoszą zatłukłabym ją. Albo oddała naszym zwierzaczkom do areny. Co za kurwa!

 Jaka ja byłam głupia, że wszystko jej opowiadałam. Już nigdy nie popełnię takiego błędu. Powiedziałam o tym tatulkowi. Uśmiechnął się czule i pogłaskał mnie po głowie.

Nie kierujemy się w nowe miejsce jak jacyś biedacy – mamy kilkanaście transporterów, ciągniki, sprzęty gospodarskie i pojemniki z żywnością. Długa kolumna pojazdów… Ojciec wszystko świetnie przygotował. Szybko zorientował się, co się święci. I posiadamy coś najważniejszego – chłodnię na kołach z zarodkami nowych zwierzątek. Tam, gdzie osiądziemy, od razu rozpoczniemy hodowlę.

Chyba nikt nas już nie goni. Tatulek powiedział, że cała ta banda moralistów i rabusiów dała sobie spokój. Wzbogacili się, a teraz sycą łupem.

Martwię się o nasze zwierzątka. Potrzebują mięsa. Mamy zapasy, jednak się kurczą. Trzeba byłoby zapolować. Zajmie to sporo czasu, bo ćwiartowanie tusz trwa długo.

Naprawdę nie lubię tego widoku. Leje się rzeka krwi, a nasi ludzie są nią upaćkani od stóp do głów. No i ktoś mógłby się nami zainteresować, a potem donieść, komu trzeba, że widział poszukiwanego Jamesa O’Flaherty’ego i jego córkę Harriet.

Tatulek na pewno wymyśli coś sensownego. Pozwoli mi też nakarmić nasze zwierzaczki. Naprawdę bardzo je lubię. Teraz już wiem, jak dużo im zawdzięczamy. Bogactwo i spokój życia. Są kochane.

I przez tę głupią Mary i tego pieprzonego buca, jej ojca, wszystko się rozwaliło.

Jebana kurwa!

 

26 sierpnia 1948 r. n.e.

 

Zepsuł się karburator w ciągniku, więc mamy dzień odpoczynku. Ojciec pracuje przy naprawie.

Tatulek, gdy słyszy te stare nazwy, zawsze się śmieje. Stwierdza, że to określenie pasuje do tego, czym dysponujemy, jak pięść do nosa. Ma rację, jak zwykle. Mary tak mówiła i jakoś sobie przyswoiłam to określenie. Rodzice tej pindy używali maszyn, produkowanych w miastach. Jasne, że nazywali tę cześć silnika karburatorem. Niby sprzęt Simmonsów był nowy, ale wytwarzany tutaj. Nigdy nie chwaliłam się, skąd pochodzi część pojazdów. Nie, bo tata mi zabronił. Ale i tak się domyślili i ich to kłuło. Graciska ojca Mary są niczym w porównaniu do  naszych poduszkowców i ślizgaczy.

Ojciec zna je na wylot, a jeden wóz wypełniają części zamienne. Da sobie radę.

Zwierzątka ryczą. Są głodne. Małe, a jakie pazerne na mięso! I to świeże. Na pewno tata poleci je nakarmić. Jeszcze mamy krwiste tusze,  chociaż niewiele.  

 

26 sierpnia 1948 r. n.e., po południu

 

Gorąco. Tutaj zawsze jest gorąco, parno i okropnie wilgotno. Deszcz pada trzy razy dziennie. Wszędzie, na całym Kontynencie.

Mokra cieplarnia. Uczyłam się o tym.

Na farmie oczywiście też tak było, ale w naszym wspaniałym domu i w pomieszczeniach pracowników mieliśmy klimatyzację.

Na hacjendzie rosły też sekwoje. Dawały sporo cienia. Głupia Mary ględziła, że nie powinno ich być. Ale były. Pewnie zarodniki jakoś przetrwały, a może przywieziono nasiona, gdy ludzie ponownie przybywali na Kontynent?

Spytam tatulka, on prawie wszystko wie. Przypomniałam sobie, jak grube były kamienne mury naszej siedziby. Też dawały chłód. Teraz pieczemy się w wozach mieszkalnych.

Nasze zwierzątka przywołała do ponownego życia sama natura. Ewolucja wróciła do swoich korzeni, wyjaśnił mi kiedyś tatulek. Dobrze, nie mamy kłopotów z pożywieniem.

Przeglądam wcześniejsze karty pamiętnika. Nigdzie nie zapisałam, że Mary zazdrościła mi ojca. Oczywiście chwaliłam się nim. I farmą, bo miałam czym. Kilkanaście budynków, kilkudziesięciu pracowników. Tata nazywał ich fornalami, niekiedy parobkami, nie wiem, dlaczego. Słuchali ojca, bo naprawdę dobrze zarabiali. Mówili o tym głośno.

Niektórzy z nich jednak odchodzili. Właściwie to znikali. Po południu jeszcze z którymś rozmawiałam, pytałam, co u zwierzątek, a następnego ranka już go nie było. Tatulek tłumaczył, że uciekinierzy byli słabi, szukali tylko pieniędzy. Zarobili swoje i dali nogę, bo przeżywaliśmy jakiś mały kryzys. Twierdził, że tacy cwaniacy przytrafiają się na każdej farmie. Pamiętam dobrze, że te kłopoty zawsze wiązały się z brakiem mięsa dla zwierzaczków.

Widziałam, że tatulek się tym martwi, ale wiedziałam, że rodzice dadzą sobie radę.

I tak było. Szybko wszystko wracało do normy.  

Zwierzątka znowu ryczą. Pomogę przy dozowaniu pokarmu. Mocno już wyrosły, jednak nadal są niepokaźne.

Kocham je, gdy sięgają mi ledwie do kolan. Naprawdę kocham te jeszcze nieporadne stworzenia. Urodziłam się i żyłam wśród nich, a one wszystko nam dały.

Stanowią nasz kapitał. Jak powiada tatulek, są zaczynem nowej przyszłości.

Muszę się w końcu dowiedzieć, na czym to polega. Jutro spytam ojca.

 

28 sierpnia 1948 r. n.e., rankiem

 

Wszystko naprawione, jesteśmy w drodze. Spokój.

Tatuńcio już wie, gdzie osiądziemy. Miasto 8, taką nosi nazwę. Tam istnieją areny. Na nich odbywają się turnieje z udziałem naszych zwierzątek. Z tej metropolii licznie przybywali do nas kupcy.  

Mnóstwo ludzi ogląda te widowiska.  

Wzniesiemy nową farmę, jakieś piętnaście – szesnaście mil od granic metropolii. Nie za blisko, ale i nie za daleko.

Kiedyś zapytałam ojca, czemu nie występują inne określenia miast. Wiem, że kiedyś było ich dużo. Każde nazywało się inaczej – Chicago, Detroit, San Francisco, Moskwa, Pekin… Rodzice Mary upierali się, że to bzdura.

Głupole i prostacy. Inni sąsiedzi też twierdzili, że to mity. I że może coś takiego stworzono tam, skąd wrócili przodkowie taty i mamy. Upierali się, że Kontynent istniał od zawsze, a ich pradziadowie i dziadowie przetrwali wszystkie zmiany. 

Mamusia, słysząc te wywody, tylko się uśmiechała. 

Tatulek wczoraj powiedział, że miast jest naprawdę mało. Wiedział o dziesięciu. Może istnieje kilka więcej, gdzieś na krańcach tego wielkiego kontynentu, obmywanego ciepłym oceanem. Wyjaśnił mi, dlaczego tak jest.

Chodzi o surowce. Wydobywa się ich niewiele, tak naprawdę dopiero ponownie organizuje się eksploatację złóż. A w miastach wytwarzają wszystko, czego potrzeba do życia i czym chwalili się głupi Simmonsowie. Miast nie może być więcej, bo ludzie nie mieliby zatrudnienia. Są jednak olbrzymie.

Wieczorem zerknę na naszą gwiazdkę. Tata mówi, że to prawdziwa kolebka ludzi. Arka, w której przybyli nasi przodkowie.  

 

28 sierpnia 1948 r. n.e., po południu

 

Zapomniałabym napisać najważniejszego…

Tatulek powiedział też, że wprowadzi mnie w sprawy farmy. Nowa hacjenda będzie nazywała się „Harriet”. Uśmiechnął się czule. Zaznaczył, że przecież wszystko odziedziczę. I muszę wiedzieć, z czego wziął się nasz wielki dostatek.

Jak już się osiedlimy, zacznę pomagać tacie. Ha!

Kocham tatulka. A jaka teraz jestem dumna!

Nie powiedziałam, że dobrze wiem, o co idzie. Wspominała o tym mamusia. Kilka razy.

Jak już podrosną, sprzedajemy nasze zwierzątka. Nasze gady. Kupują je właściciele aren. Zwierzaczki walczą potem ze sobą, żeby móc się najeść. Zżerają zabitego przeciwnika, naszego chowu albo kupionego od innego farmera. Pokonany gad jeszcze żyje, a już trafia w paszczękę zwycięzcy…

Mieszkańców miast to strasznie wciąga. Płacą słono za bilety, a widownie są naprawdę wielkie. Robią zakłady. Walki odbywają się prawie bez przerwy.

O tym wiedziałam już od dawna…

Mama nie chciała opowiadać o szczegółach arenowych starć. A ja się nie dopytywałam. Na pewno okropnie wyglądają.

Tata drogo liczy za każdą sztukę, ale na nasze zwierzaczki jest wielki popyt. Takich jak on hodowców jest niewielu. Dorosłe życie gadziego wojownika w miastach trwa krótko, więc właściciele aren ciągle dopytywali się o nowe sztuki.

Naprawdę żal mi zwierzaczków. Może dlatego je tak kocham?

Po sprzedaniu nie dostają karmy, żeby starcie było okrutniejsze i ciekawsze.

Trudno, takie mają życie. Zarabiamy na nich bardzo dużo, ale niekiedy myślę, że lepiej byłoby, gdybyśmy zajmowali się gadami roślinożernymi. Stanowią świetne źródło pożywienia.

Nasi podopieczni tłuką się o kraty klatek. Trzeba dać im pokarm. Uspokoją się.

Miasto 8 już blisko. Wszystko będzie dobrze.

 

30 sierpnia 1948 r. n.e.

 

Jeden z pracowników zniknął. Młody chłopak, bardzo go lubiłam. Pewnie uciekł.

To, o czym opowiadała Mary, to wymysł. Idiotyzm. Nasze gady znowu napierają na ściany klatek i szperają w podajnikach. Znowu są głodne, a to najlepiej świadczy, że tatulek karmi je tylko tuszami z chłodni.

Durna gęś.

 

6 września 1948 r. n.e.

 

Ciągle stawiam po dacie skrót n.e… Tego nauczyłam się w szkole, a tatulek powiada, że tak powinno być. Że teraz dla Ziemi nastała nowa era, i trwa już bardzo długo. Nasi przodkowie przybyli tutaj arką, którą często oglądam na niebie jako gwiazdkę. Dotarli na Ziemię olbrzymim kosmolotem, „Posejdonem”, żeby ją ponownie zasiedlić.

Nasza macierzysta planeta zmieniła się. Ojciec wspominał, że w wyniku czegoś, co nazywano efektem cieplarnianym i gwałtownej zmiany klimatu na deszczowy. Przez wieki bez przerwy padało. Wezbrały oceany i morza, zalewając prawie wszystko.

Ostał się tylko jeden kontynent, a ludzie w olbrzymiej większości wyginęli. Smutne.

Teraz jest już od dawna stabilnie. Odrodziliśmy życie na Ziemi, bo „Posejdon” przywiózł mrowie  osadników. Kolonistów, którzy ponownie zasiedlili stary glob.

Rozpoczęła się nowa era, przecież to takie proste… A ta idiotka Mary twierdziła, że taki, a nie inny świat istniał od zawsze. Nie tylko ona. W te głupoty wierzyli jej rodzice i wszyscy sąsiedzi. Twierdzili, że to, czym my dysponujemy, to pozostałość dawnych czasów, bezprawnie zagarnięta prez tatulka. Głupole o wszystkim zapomnieli.

Nie, jesteśmy w nowej erze. Ja tak piszę i będę pisać.

Mary i całej tej bandzie Simmonsów nigdy nie przebaczę. Czemu naruszyli spokój grobu mamy? Czemu wywlekli trumnę i otworzyli wieko?

Gnoje. A potem opowiadali takie bzdury!

Tatulek przekaże, co mam niebawem robić. I potwierdzi to, co już wiem. Jestem tego pewna.

Wieczorem spojrzę na „Posejdona”. Jest tak daleko, a jednocześnie tak blisko… To nasza kolebka. Z niej się wywodzimy.

Ale nie będę o tym już opowiadać. Mogę znowu spotkać takich prostaków jak Simmonsowie.

 

15 września 1948 r. n.e.

 

Nowa farma już się buduje, ale wcale mnie to nie cieszy… Prace idą szybko. Jeżeli dysponuje się odpowiednimi funduszami, nic nie sprawia problemów, nawet w tej cieplarni, w którą zmieniła się Ziemia.

Ogrodzenie jest już gotowe, wzniesiono bramę i część budynków. W długich szeregach stoją też klatki. Tam przeniesiono zwierzątka. Kończą stawiać dom i magazyny gospodarcze.

Nad bramą pyszni się wielki napis: Farma Harriet… Widać go z daleka. Odlany z brązu, tak jak trumna mamusi.

Nic mnie nie cieszy, bo jestem po rozmowie z ojcem. Powiedział mi wszystko. Kiedyś musiał, i pewnie zrozumiał, że w końcu dowiedziałabym się, z kim walczą nasze zwierzątka. To była kwestia czasu. Wszystko już wiem.

Nachodzą mnie dziwne myśli. Boże kochany, czyżby Mary miała rację? Nie, to niemożliwe! Ojciec by tego nie zrobił. Przecież nie musimy być bogaczami!

Zwierzątka ryczą. Znowu są głodne… Jednak nie pójdę do nich.

Najpierw muszę wszystko spokojnie rozważyć.

 

16 września 1948 r. n.e., późnym wieczorem

 

Chyba w ciągu jednego dnia stałam się dorosła.

Dzień, jak wiele innych. Zwierzątka zabierają nowi właściciele. Każde jest w odrębnej klatce z uchem u góry. Wystarczy założyć hak dźwigu na kołach, żeby przenieść ładunek na przyczepę.

Nabywcy byli zadowoleni, bo zwierzaczki okazały się takie, jak trzeba. Nie za duże i nie za małe. Akurat takie, żeby mogły stoczyć morderczą walkę. Wystarczająco wygłodniałe, łaknące mięsa. Tylko trzeba wypuścić je na arenę…

Od dawna wiedziałam, że w chłodniach przechowujemy jaja gadów, dawniej określanych jako tyrannosaurus rex. Zawsze byłam pewna – mówiła o tym mama – że potem, na tych turniejach, walczą między sobą.

Gówno prawda.

Mierzą się z ludźmi. Młodymi chłopakami, dorosłymi mężczyznami, wszystkimi, którzy chcą się sprawdzić. I zarobić krocie. Pod warunkiem, że nie zginą… Że nasze gady nie rozszarpią przeciwnika na strzępy, a potem zeżrą. Widzowie dostają obłędu, patrząc na krwawą rzeź, nieraz trwającą bardzo długo. Na straszne starcie, a potem rozszarpywanie człowieczego ciała i zjadanie po kawałku. Na strumień krwi, brukający piasek areny i wylizywany przez gada.  

Tata powiedział, że reguły są ustalone. Ludzie posługują się jakimiś toporami, mieczami, mają dzidy, kaski albo hełmy, osłony torsu, rąk i nóg. Zasad surowo się przestrzega, a walczących mieszkańców miast nazywał gladiatorami.

I powiedział, dlaczego tak jest. Na Kontynencie żyje się krótko. Ten klimat wysysa z człowieka siły. Więc wielu pragnie przeżyć coś naprawdę ekscytującego. Przy okazji wzbogacić się i zyskać sławę. Pragnie napawać się mianem wielkiego wojownika, być podziwianym, czczonym, spędzać czas, trenując. Żyć wygodnie, nie harując od rana do wieczora.

Tatulek powiedział mi coś jeszcze…

Nie, w to nie uwierzyłam! Ale to musi być prawda! Po co miałby kłamać?

Muszę w końcu obejrzeć fotografię, wykonaną przez Mary…

 

3 października 1948 r.

 

Kończę z pisaniem pamiętnika. Ostatnia notatka, później chyba go spalę. A może nie, kiedyś do niego wrócę.

Siedzę w wielkim salonie nowej farmy. Wspaniałej hacjendy „Harriet”. Niedawno zakończyła się stypa.

Urządziłam ojcu bardzo okazały pogrzeb. Sprawiłam mu trumnę z brązu, taką, jaką miała  mamusia.

Nieważne, czy przy datach dodaję skrót „nowej ery”, czy nie. To nie ma żadnego znaczenia.

Znaczenie ma tylko to, co powiedział ojciec. Był trochę pijany, bo świętowano zakończenie prac budowlanych. Może pragnął coś z siebie wyrzucić. Może, po prostu, uznał za celowe wprowadzenie mnie do końca we wszystko.

Po co to robił?

Przyznał się, że dokarmiał nasze zwierzątka ludzkim mięsem. One bardzo je lubiły. Z tego powodu były takie drogie. Czując na arenie człowieka, widziały upragniony łup. Najsmaczniejszy kąsek na Kontynencie… Wygłodzone, walczyły jak oszalałe, żeby nasycić się czymś, co najlepiej im odpowiadało.  

Ojciec hodował gady tak, żeby je uczulić na zapach człowieka i jego widok. Wtedy doskonale spisywały się w walce, a bogactwo płynęło do naszych kieszeni wartkim strumieniem. Własnie dlatego ginęli nasi fornale. Wykorzystywał ich jako pokarm.

Już miałam na końcu języka pytanie, co naprawdę stało się z mamą, ale się powstrzymałam. Nie warto mówić za dużo… 

Przemyślałam wszystko i w końcu sięgnęłam po fotografię Mary. Simmonsowie wyciągnęli trumnę i obejrzeli, co znajduje się w środku. Mary zrobiła wtedy zdjęcia.

Z mamusi została tylko czaszka i objedzony do czysta szkielet. Nic więcej.

Przypomniałam sobie, jak mama narzekała. Jak często brała leki nasenne, żeby móc w końcu zasnąć. Jak chłodno traktowała ojca. Pewnie chciała odejść, ale przeze mnie została na farmie. Kochała mnie, to wiem.

Dawniej była inna. Bardzo lubiła organizować przyjęcia. Bawić się i tańczyć. Gadałyśmy wtedy z Mary jak szalone. Wszystko jej opowiadałam…

Potem mamusia zamknęła się w sobie. Teraz rozumiem, że powoli gasła. Coś ją okropnie dręczyło, nie pozwalało spać, zatruwało jej życie.

Nareszcie wszystko zrozumiałam…

Ojciec, nie mając już fornala przeznaczonego na śmierć, wykorzystał mamusię. Zrobił z niej jadło dla naszych dinozaurów! Za jednym zamachem załatwił dwie sprawy. Towar był w dobrej formie, a przy okazji pozbył się kogoś, kto mu zawadzał. Żony.

I ja tego jebanego skurwysyna nazywałam tatulkiem! Kochałam go, naprawdę kochałam.

Pierdolony gnój.

Wykorzystałam leki zostawione przez mamę. Nasenne, stare, ale sądziłam, że jeszcze będą działać.

I tak się stało. Zrobiłam ojcu napój chłodzący, taki, jaki lubił. Kwarta płynu, nafaszerowana środkami usypiającymi, to wystarczająco dużo, żeby szybko zwalić z nóg.  

Zasnął jak niemowlę.

Potem ułożyłam go na wózku transportowym i położyłam na podajniku karmy. Mamy takie, parobkowie, ojciec i ja używaliśmy ich, gdy zwierzątka trochę podrosły. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, wszyscy byli pijani. Świętowali i już w duchu liczyli przyszłe zyski.

Nacisnęłam guzik startera… Dinozaur, do którego posłałam ojca, rozprawił się z nim w okamgnieniu. Został tylko szkielet.

Bardzo dobrze. Ojciec dostał to, na co zasłużył.

Nikt nie dociekał przyczyn zgonu. Zdarzył się wypadek, bo James O’Flaherty okazał się nieostrożny. Pijany i rozkojarzony, wszedł do klatki mocno wyrośniętego drapieżcy.

I ja go nazywałam tatulkiem … Niepojęte!

 

4 października 1948 r., wieczorem

 

Ostatnie wpisy. Muszę spalić pamiętnik, żeby nie został ślad tej historii. Niby w tej chwili przepatruję okolice farmy, żeby sprawdzić, ile jest w pobliżu diplodoków. Świetne źródło pokarmu. Tak naprawdę wyszłam, żeby zrobić ognisko i spopielić moje zeszyty, kartka po kartce.

Potem wrócę, wydam kolejne zarządzenia. Słuchają mnie, właścicielki wielkiej farmy. Słuchają… Może się jednak czegoś domyślają?

Mam to gdzieś. Ciągle przed oczyma widzę obraz ciała mamy.

Spokojnie przemyślę też ważne sprawy, mające wielkie znaczenie dla przyszłości mojej hacjendy.

Kupcy narzekają na jakość zwierzaczków. Mówią, że nie są już takie, jak kiedyś. Straciły sporo drapieżności. Ich wartość spadła, a koszty prowadzenia farmy są naprawdę znaczne. Często mnie dobijają.

Dokładnie wszystko rozważę. Coś muszę zrobić… Coś zmienić…

Zastanawiam się nad pewną możliwością. Zostało mi naprawdę sporo środków usypiających. I łatwo je nabyć…

Przecież mamusia aż tylu nie potrzebowała… Nie aż takiej ilości. Po co tyle kupowała?

Nie, to niemożliwe. Nie chcę o tym myśleć!

Boże kochany, nie zamierzam o tym myśleć. Koniec z tym!

 

4 października 1948 r., nieco później

 

Dlaczego krzyczałam!? Na tej wielkie równinie, porośniętej potężnymi skrzypami, nikt mnie nie usłyszy. I nikt nie powie, że się mylę.

Dobrze o tym wiem.  

 

Tego samego dnia, w tym samym miejscu

 

Zawsze będę kochać mamę, niezależnie od tego, co robiła.

 

Tego samego dnia, w tym samym miejscu, piętnaście minut później

 

Nie wiem, czemu wypisywałam te okropne przekleństwa. Coś chyba z siebie wyrzucałam. Ból, złość, poczucie zawodu, pewnie też i lęk…

Nasłuchałam się ich w naszej szkole. Nasłuchałam, chłonęłam, zapamiętałam, jak to dzieciak. Fornale też sobie często używali, a ja pytałam się, co mówią. Śmiali się, ale niektórzy wyjaśniali znaczenie jeszcze niezrozumiałych dla mnie zwrotów.

Teraz je sobie przypomniałam. Bardzo się przydały do oddania tego, co czuję.

Kochałam naukę. Szybko dowiedziałam się, że każde skupisko farm organizuje sobie campus dla maluchów. Najmuje nauczycieli. W miastach jest inaczej, są wspaniałe ośrodki, ale nasz, jak twierdził James, mój rodziciel, był bardzo dobry. 

Gdy mama odwoziła mnie na farmę, lubiłam oglądać krajobraz. Niekończąca się równina, wielkie skrzypy, wolno przemieszczające się diplodoki, sieć strumieni, jezior i oczek wodnych. Z toni wystawały łby pobratymców naszych zwierzaczków, tyle, że roślinożernych, leniwie przeżuwających zielsko. Ledwie kilka szlaków, wąskimi kreskami niknących na linii widnokręgu. Cisza i spokój…

To mnie urzekało, ale okazało się fałszem. Złudą. Czymś w rodzaju malowidła, skrywającego prawdziwą istotę życia tutaj. 

Już nieważne…

Ufałam Mary Simmons i naprawdę bardzo ją lubiłam, a ona mnie zawiodła. Zdradziła, tak jak wszyscy. Kochałam ojca całą duszą, a on okazał się zwykłym draniem. Chciwcem, takim jak Simmonsowie. Ciekawe, czy, gdyby musiał, też wykorzystałby i mnie jako pokarm…

A tak mu wierzyłam…

To już nie ma znaczenia. Welinowe karty obróciły się przecież w proch, tak jak całe moje dotychczasowe życie. Może to szczęście, że ja, siedemnastoletnia dziewczyna, wreszcie pozbyłam się ciągle tkwiącego we mnie dziecięcego wyobrażenia o otaczającym świecie…

 

4 października 1948 r., przed północą

 

Została tylko jedna kartka. Reszta zamieniła się w popiół. Ta też niebawem się zwęgli.

Po co jeszcze piszę pamiętnik? Chyba z przyzwyczajenia. Dziecinada.  

Spojrzę teraz na moją ukochaną gwiazdkę. Na „Posejdona”.

Chciałabym tam wrócić, chociaż wiem, że to niemożliwe. To był przelot tylko w jedną stronę.

Na pokładach tego nadświetlnego kosmolotu życie w komorach kriogenicznych, w długim, nieświadomym niczego letargu, byłoby o wiele prostsze… 

Spokojne jak sen kochanego przez rodziców niemowlęcia, w trwającym dziesięciolecia, a może i dłużej, zatraceniu świadomości istnienia.

W komie bez żrących duszę strasznych wspomnień. I perspektywy, że stanę się taka, jak moi rodzice.

I skończę tak jak oni, w paszczęce dinozaura…

 

 

5 października 2016 r. Roger Redeye

 

Jako ilustrację wykorzystałem zdjęcie ogrodu na dziedzińcu Hacjendo de Solis w Meksyku.

 

Źródło ilustracji – http://www.old.uwb.edu.pl/uniwersytet.php?p=1192

 

Koniec

Komentarze

Jest jakaś koncepcja.

Przedwcześnie zdradzasz szczegóły, więc dramatyzm siada, chociaż w końcówce sytuacja trochę się poprawia, bo serwujesz coś, czego się odbiorca nie spodziewa.

Przeszkadzało mi przemieszanie “tatulka” i “kurew”. IMO, narratorka albo jest infantylna, albo cwana i cyniczna, ale nie wszystko naraz. Wydaje mi się, że wulgaryzmy lepiej by wybrzmiały, gdyby pojawiły się dopiero po pewnym przełomie.

Dlaczego “Posejdon” wiózł jaja tego akurat gatunku? OK, pytanie nie jest jakoś szalenie ważne, ale kwestia mnie zaciekawiła.

Piszesz, że ocieplenie i został tylko jeden kontynent. Bez przesady, aż tyle lodu na Ziemi nie ma.

Dzisiaj mamy przymusowy postój, więc odszukałam w kuferku mój brulion w oprawie z pięknie wyprawionej skórki

Zgrzytnęło mi to. Jaki jest sens pisać w pamiętniku, jak on wygląda? Jeśli ktoś wziął do ręki i czyta, to już wie. BTW, zbyt podobne słowa.

 

Edytka: Czy ten zwierzaczek nie powinien zżerać mięska razem z kośćmi? Dlaczego zostawały szkielety?

Babska logika rządzi!

Jakby Brian Aldiss zastanawiał się  nad ilością lodu na Ziemi, nie napisałby “Cieplarni”, klasycznej powieści fantastycznej.

Oczywiście, że w “Farmie” oś narracji została wyraźnie sprecyzowana. A koncepcja świata i jego obraz jest chyba jasna.

Ale dobrze, trzeba coś niecoś dokładniej wyjaśnić, więc dopisałem i wprowadziłem do tekstu trochę wstawek. Wyjaśniłem sprawę wezbrania oceanów – klimat gwałtownie zmienił się na deszczowy, a padało przez wieki – dodałem dwa zdania, jak odrodziły  się dinozaury – ewolucja wróciła do korzeni, a to całkiem możliwe – wyjaśniłem także, czemu bohaterka tak strasznie przeklina. To znaczy, pisze przekleństwa. Coś z siebie wyrzuca, a co, określiłem w tym wpisie. Oprawa zmieniła się w okładkę – słuszna uwaga.  

Teraz jest jasne, że nie przywieziono gadzich jaj na “Posejdonie”.

Dzięki za przeczytanie i komentarz.  

Fajnie się czytało. Łatwo można się wszystkiego od początku domyśleć, ale dla mnie to nie jest wada. Zastanawiam się tylko ile lat ma właścicielka pamiętanika – z jednej strony zaczyna jako dwunasto– lub trzynastolatka, pod koniec miałem wrażenie, że ma tak z siedemnaście.

Podsumowując: utwór przyjemny, z pomysłem.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

No­Whe­re­Man – staram się, aby tekst był potoczysty. I gładko “wchodził” w czytelnika, niczym rozgrzany nóż w masło. Po prostu – taki mam styl. To dla mnie jest zaletą tekstu, taka łatwość czytania, bo czytelnik nie potyka się na zdaniach albo dłuższej frazie. Często jednak jest to niedoceniany atut, no bo niby tekst jest prosto napisany. Pisać gładko jest o wiele trudniej niż pisać ciężko, topornie, rozwlekle.

Miło, że tekst odebrałeś dobrze i podobał się, jak mniemam. Specjalnie wiele nie ukrywałem, starałem się  krok po kroku wszystko wyjaśnić, chociaż element zaskoczenia, jeżeli idzie o rodziców Harriet, pojawił się dopiero na końcu. Dotyczy to zwłaszcza matki.

Dzięki za przeczytanie i komentarz. Pozdrawiam.

 

Finklo – zapomniałem o jednym, Nie mam pojęcia, czemu mięsożerne dinozaury nie zjadały szkieletów ludzkich. Może odpowiadał im tylko ludzkie mięso, tak po prostu. Mogło tak być.

Tyle tracą… Taki szpik z kości udowej… Toż to rarytas! ;-)

Babska logika rządzi!

W sumie, jeżeli idzie o ten szkielet, napisałaś o szczególe bez znaczenia dla narracji. Trochę się dziwię, bo to od początku było oczywiste.

Pozdrówka..

Niezbyt przypadło mi do gustu przedstawienie sprawy z punktu widzenia nastolatki, ale rozumiem, że taki był zamysł Autora. Mimo że notatki w pamiętniku wydały mi się dość monotonne, a opisywane wypadki raczej mało zaskakujące, czasu poświęconego na lekturę Farmy nie uważam za stracony.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawe opowiadanie, dobrze napisane. 

Nie wiem, czy takie było zamierzenie, ale dość szybko wiadomo, co się dzieje (że zwierzaczki to raczej nie króliczki, powiązanie pomiędzy znikaniem ludzi a brakiem mięsa, zamknięta trumna, ucieczka). Myślę, że przez to końcówka nie zaskakuje czytelnika tak, jak by mogła.

Ale ogólnie podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Re­gu­la­to­rzy – cóż, forma pamiętnika jest monotonna, ale akurat tutaj wydawała mi się odpowiednia. Pewnie można było narrację poprowadzić bardziej skomplikowanie, naprzemiennie łącząc pamiętnik z klasycznym opisem, normalną fabułą trzecioosobową, tyle, że gonił mnie termin. Jeżeli tekst miał ukazać się, przy akceptacji redakcji, w wydaniu specjalnym, musiał zostać przesłany w określonym terminie. Jednolita forma znakomicie ułatwiała pisanie.

Już wiadomo, ile Harriet ma lat. W tekście było zdanie na początku, że bohaterka puka do bram dorosłości, teraz przy końcu wyraźnie stwierdziłem, że jest siedemnastoletnią dziewczyną. Sporo już przeszła…

Przy okazji usunąłem w końcówce niepotrzebne powtórzenie wyrazu “popiół”. Dopisałem także trzy wyrazy do ostatniego zdania, żeby je udramatyzować.  

Trochę było jednak mdłe.

Wciągające ;) Chociaż nie lubię formy pamiętnika i narratorka trochę mnie denerwowała. Te określenia typu tatulek i inne infantylizmy, a za chwilę albo dojrzałe słownictwo jakiegoś egzaltowanego inteligentna,  albo przekleństwa na z lekka irytujących sąsiadów. Dopiero przy końcówce naszła mnie refleksja, że: 

 

 

a) matka dziewczyny zachorowała  psychicznie i ojciec wcale jej nie zabił,  a ona sama popełniła samobójstwo, bo nie mogła już znieść ani tego, co robił mąż, ani samej siebie, a dziewczyna odziedziczyła chorobę po niej i skończyła, jak skończyła…  ;)

 

b) matka dziewczyny zachorowała psychicznie i chciała zabić ojca przez wrzucenie go do klatki, a on w samoobronie spowodował jej śmierć, a córka znowu wiadomo…

 

c) ojciec był chory psychicznie i po prostu zabił matkę, a córka,  jak to córeczka tatusia… ;)

 

W każdym razie może  to w większości  są banialuki, pewność (ale taką 99,9 %, bo nigdy nie wiadomo, co autor mial na mysli ;) ) mam w jednym: dziewczyna miała psychotyczną osobowość, a forma pamiętnika i pomieszanie dziecinności z napadami agresji na to wskazują ;)

 

Całkiem klimatycznie,  ale chyba rzeczywiście trochę  zbyt wcześnie czytelnik zaczyna się wszystkiego domyślać :)

Anet –  dzięki za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że “Farma” podobała się i okazała się ciekawym tekstem. No i że została dobrze napisana.

Nie, nie miałem zamiaru specjalnie ukrywać, czym tak naprawdę są zwierzaczki i do czego służą. To jest jedna tajemnica, na pewno łatwa do rozszyfrowania i Harriet po prostu nam wszystko wyjaśnia. Ona też szybko orientuje się, że cel hodowli tych gadów jest inny od przekazywanego przez ojca.  Chyba powinienem bardziej rozwinąć prawdziwe drugie dno tej historii – rolę ojca, jego charakter i działania, a przede wszystkim rolę tak kochanej  matki.  Teraz, patrząc na “Farmę”, dostrzegam, że chyba byłyby  potrzebne w samej końcówce jeszcze co najmniej ze dwa wpisy do pamiętnika – o tym, jak bohaterka rozszyfrowuje prawdziwe oblicze rodzicielki.

No, ale “Farma” żyje już własnym życie – i taka gruntowna zmiana jest już niemożliwa.

Miło, że nominowałaś tekst do biblioteki. 

Pozdrówka.

 

Sorry, przeoczyłem odpowiedź dla lenah – uzupełniam. 

Harriet na pewno jest egzaltowana i ma w sobie jeszcze sporo dziecięcości. Dla niej dziecięcość była najlepszym okresem życia. Nieco uzupełniłem tekst i teraz dokładnie wiadomo, ile bohaterka ma lat.

Świadomie założyłem, że mało dowiemy się i o ojcu, i o matce Harriet. Patrzymy na ten świat jej oczyma i ona nie do końca odkrywa tajemnicę rodziny. Ojca – tak, ale przed drążeniem sprawy matki się cofa. Może to ją tak męczy?

Dodałem też jeden wpis do pamiętnika, wyjasniający, czemu używa przekleństw – wypisuje przekleństwa.

Bardzo dobrze, że tekst wciągający. Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Pozdrawiam.

Zwierzaczki… – różne rzeczy mi przychodziły do głowy. Od ludzi, przez zombie aż do mutantów :) Spodobało mi się to i chyba dlatego przeczytałem jednym tchem. Właśnie przez te zwierzaczki ani na moment nie poczułem się znużony.

Narracja perspektywy nastolatki – inna, aczkolwiek nie w moim guście. Trochę uderza zestawienie tatulka (może nie samo słowo, bo znam osoby po siedemdziesiątce, które o swoich ojcach nadal wypowiadają się “tatutio” lub “tatuś”) z tymi wszystkimi kurwami. Ale ostatecznie dziecko chowane między robotnikami na pewno się osłuchało.

Końcówka z matką świetna! Wręcz kapitalna.

F.S

 – witaj. Dzięki za komentarz i kliknięcie.  Cieszę się, że tekst się podobał. 

Tak, chyba końcówka okazała się zaskakująca. Być może, należało ją nieco poszerzyć, tak o kilka zdań, ale cóż, przy pisaniu gonił mnie termin. No i jednak był limit znaków.

Ale zwróciłeś uwagę, i to się powtarza, na konieczność dokładniejszego wyjaśnienia, skąd ta egzaltowana Harriet, wychowywana przez kochających rodziców, zna tak wulgarne przekleństwa. Sam znam jeszcze lepsze…

Na pewno słusznie, więc przy końcu dodałem kilka zdań, wyjaśniających tę sprawę. Brzmią tak:  

“Nasłuchałam się ich w naszej szkole. Nasłuchałam, chłonęłam, zapamiętałam, jak to dzieciak. Fornale też sobie często używali, a ja  pytałam się, co mówią. Śmiali się, ale niektórzy wyjaśniali znaczenie jeszcze niezrozumiałych dla mnie zwrotów.

Teraz je sobie przypomniałam. Bardzo się przydały do oddania tego, co czuję.”

Przy okazji dodałem informację o szkole i wplotłem trochę opisu tego świata, rodzinnych stron bohaterki, bo tego jednak brakowało. 

Teraz tekst chyba jest kompletny, a kwestia wulgaryzmów załatwiona jasno i logicznie. 

Serdecznie pozdrawiam. Wielu publikacji.

Niezłe, aczkolwiek jak to u Ciebie rozwleczone maksymalnie. W zasadzie co drugi wpis zaznaczasz, że zwierzęta są głodne, a bohaterka klnie jak szewc, choć nie zawsze jest to uzasadnione, dlatego jej postać mi nie pasowała do opowieści, choć opowiadanie na plus. Pomysł dobry.

pozdro

Bo ja wiem, czy rozwleczone… Chyba nie, bo jakoś nikt na to nie zwracał uwagi. Ale faktem jest, że często podaję sporo szczegółów. Chyba jednak muszę dopisać zdanie, że Harriet martwi się głodem zwierzaczków, dlatego o tym kilka razy wspomina. No bo się martwi, to przecież jej ukochane zwierzątka…

Co do przekleństw – wstawiłem już fragment, skąd je zna i dlaczego teraz używa. Nie ma sensu poszerzać tego wyjaśnienia. Ona teraz, w ostatnich chwilach pisania pamiętnika, przed jego spaleniem, taka właśnie jest. Taka, a nie inna.

Dzięki za przeczytanie i kliknięcie.

Serdecznie pozdrawiam.

To że zna, to nie problem. One po prostu źle tu brzmią. Ale to Twój tekst. Rozwleczone,bo akcji jest stosunkowo mało, a wyjaśnień i wspomnień cała masa.

A tak poza tym, gdybym cos podobnego przeczytał w NF, nie miałbym złego zdania.

Dzięki wyjaśnieniom wybrzmiały moim zdaniem mocniej dwa ostatnie fragmenty. Ten na polanie, kiedy zastanawia się, dlaczego krzyczała i stricte końcówka z przebywaniem w kosmosie i okrutną śmiercią w paszczęce dinozaura :)

 

I jeszcze dwa chochliki, które wypatrzyłam przy ponownej lekturze:

 

P:owiedziała, że fotografia wszystko wyjaśnia.

 

Pokonany gad jeszcze zyje, a już trafia w paszczękę zwycięzcy…

Gwidonie – ależ właśnie o to mi chodziło. W tekście faktycznie jest mało zdarzeń, raczej wspomnienia. Jedynym zdarzeniem jest zabicie ojca. Taka jest zresztą natura pamiętnika. Ale to jest chyba kwestia gustu i upodobań czytelniczych – innym czytającym ten brak zdarzeń nie przeszkadzał. A że klnie? Coś z siebie wyrzuca. On jest egzaltowana i ufna, ale bynajmniej nie infantylna.

Pozdrówka.

 

Lenahdobrze, że wprowadzone uzupełnienia wzmocniły odbiór tekstu i uczyniły go bardziej wyrazistym i logicznym., a postać bohaterki zyskała na wiarygodności. Bo to zresztą to robiłem, ale to zasluga opinii czytelniczych. Literówki poprawię.

Dzięki za kliknięcie.

Pozdrawiam. 

Czytałem już w Szortalu. Autor zna już moją opinię. Dodam tylko, że to zgrabnie napisany tekst.

Staram się, belhaju, staram… Każdy ma swój styl, ale mi zależy na tym, żeby tekst był potoczysty. Gładki. Ale każdemu na tym zalezy, Tobie też. 

Tak, znam opinię. Cóż, jeżeli publikujemy na “Szortalu”, wielu autorów wymienia się opiniami. Bardzo dobrze. Uwagi są zawsze cenne.

Pozdrawiam.  Od jutra fatalne oziębienie… Nadchodzi czas Wielkiego Zimna? Niewykluczone.

 

PS. Lenah, literówki poprawione.

Zręcznie używasz słowa “zwierzątka”, stwarza to nutkę tajemnicy. Dość długo zastanawiałem się cóż to będą za bestyjki. Szczerze przyznam, że tyranozaurów się nie spodziewałem. Poza tym akcja raczej jakoś bardzo nie zaskakuje. Łatwo się domyślić, że np. zwierzątka żywią się tak naprawdę ludźmi.  Do końca przewidywalne.

Wykonanie opowieści jako zapisu pamiętnika przednie;) 

Stopniowanie napięcia bardzo dobre.

Doskonale wplatasz krótkie opisy świata w strumień fabuły. Nie ma jakiś dłużyzn.

Tekst zdecydowanie warty biblioteki. 

Shag­ga – dzięki za przeczytanie i komentarz. Opis świata wprowadziłem celowo i świadomie. Zależało mi na tym, żeby przybliżyć obraz miejsca/miejsc, w których żyją Harriet, jej ojciec, Mary i pozostałe postacie opowieści.  Po prostu dać obraz tego kontynentu.

Już o tym pisałem wcześniej w komentarzach – niespecjalnie ukrywałem, czym są zwierzątka i do czego służą.  To tajemnica łatwa do rozszyfrowania. O wiele trudniejsze dla Harriet było rozszyfrowania drugiej tajemnicy, związanej z ojcem i matką. Zwłaszcza tak ukochaną matką.

A jednak forma pamiętnika wywarła korzystne wrażenie… Jak zwykle, okazuje się, że co jednym czytelnikom nie podoba się, innym bardzo odpowiada.

Tekst już jest w bibliotece i sądzę, że zasłużenie.  Ciekawe, czy zostanie nominowany do “piórka”, bo, patrząc na pomysł, kreację świata i wykonanie, mam wrażenie, że na takową nominację zasługuje. Ale, jak powiadają Rosjanie, pożyjemy, zobaczymy.

Pozdrówka.

A jednak forma pamiętnika wywarła korzystne wrażenie… Jak zwykle, okazuje się, że co jednym czytelnikom nie podoba się, innym bardzo odpowiada.

Odpowiada, pod warunkiem, że została poprawnie użyta, a w tej opowieści wyszło to doskonale.

 

 Ciekawe, czy zostanie nominowany do “piórka”, bo, patrząc na pomysł, kreację świata i wykonanie, mam wrażenie, że na takową nominację zasługuje.

Niezwykle skromne;) Trudno się jednak nie zgodzić.

 

 

Skromność jest jedną z głównych cech mojego charakteru…

Nie, po prostu zawsze uważnie czytam komentarze. Niekiedy się z nimi zgadzam, niekiedy nie.  A tutaj były w większości bardzo przychylne. Ponadto – przeglądam co miesiąc teksty, nominowane do “piórka”. Czasami komentuję, często nie komentuję. Mam porównanie.

No i tak mi po prostu wyszło, że “Farma” mogłaby zostać “piórkowym” kandydatem. Opowiadanie miało już wcześniej swoją premierę w jednym z wydań specjalnych “Szortalu na wynos”, więc wszystko jest w klasie.

Zobaczymy.

Pozdrawiam ciepło. 

“Minęło już sporo lat, ale ciągle pamiętam chwile pochówku“ – chwilę?

 

“Źle powiedziane – podlą żmiją, sprytną i bezwzględną.“ – podłą

 

“…chłodnię na kołach z zarodkami nowych zwierzątek.  Tam, gdzie osiądziemy, od razu rozpoczniemy hodowlę.“ – zbędna spacja przed “Tam”.

 

“czemu nie występują inne określenia miast.  Wiem, że kiedyś było ich dużo. Każde nazywało się inaczej  – Chicago, Detroit, San Francisco, Moskwa, Pekin…“ – Dwie zbędne spacje, przed “Wiem” i przed półpauzą.

 

“I że może cos takiego stworzono tam, skąd wrócili przodkowie taty i mamy.” – coś

 

“Upierali się, że Kontynent istniał od zawsze, a ich pradziadowie i dziadowie  przetrwali wszystkie zmiany.“ – zbędna spacja przed “przetrwali”

 

“Walki odbywają się prawie  bez przerwy.“ – zbędna spacja przed “bez”

 

“Tata drogo liczy za każdą sztukę, ale na nasze zwierzaczki jest  wielki popyt“ – zbędna spacja przed “wielki”

 

“Nasi podopieczni  tłuką się o kraty klatek. Trzeba je nakarmić.“ – – zbędna spacja przed “tłuką” oraz wychodzi Ci “je – podopieczni”. Trzeba nakarmić podopiecznych, czyli “ich”.

 

“Pewnie chciała odejść, ale  przeze mnie została na farmie.“ – zbędna spacja przed “przeze”

 

Ojciec, nie mając już fornala przeznaczonego na śmierć,  wykorzystał mamusię. – zbędna spacja przed “wykorzystał”

 

“Zrobił z niej jadło dla naszych  dinozaurów!“ – zbędna spacja przed “dinozaurów”

 

“Spokojnie przemyślę też ważne sprawy, mające wielkie  znaczenie dla przyszłości mojej hacjendy.“ – zbędna spacja przed “znaczenie”

 

“leniwie przeżuwającyh zielsko.  Ledwie kilka szlaków“ – przeżuwających oraz zbędna spacja przed “Ledwie”

 

“Ciekawe, czy, gdyby musiał, też  wykorzystałby i mnie jako pokarm…“ – zbędna spacja przed “wykorzystałby”

 

“w długim letargu bez snów, byłoby o wiele prostsze… 

Spokojne jak sen kochanego przez rodziców niemowlęcia“

 

 

Pisanie w stylu “pamiętnikowym” nie jest łatwe. Faktycznie niektóre fragmenty były monotonne, niektóre też nie pasowały do czegoś co – wydawałoby się – można znaleźć w pamiętniku (np. już na początku zgrzytnął mi opis zeszytu, w którym pisze bohaterka, bo wypada nienaturalnie. Skoro to nie był pierwszy wpis w dzienniku, ten opis wydaje mi się wsadzony bardzo na siłę). Niemniej wyszedłeś z tego obronną ręką ; )

Szybko można się domyślić, o co chodzi, jednak nie przeszkadzało mi to jakoś bardzo, pewna przewidywalność pasowała do konwencji (choć potrzebowałam chwili by rozkminić, jaka była rola matki). I mnie całkiem spodobało się przeplatanie lekko infantylnego stylu bohaterki przekleństwami.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki za korektę. Skorygowane.

Spodobał mi się pomysł, jest naprawdę ciekawy. Wolałabym jednak, aby więcej elementów pozostało na dłużej tajemnicą przed czytelnikiem, który mógłby rozwiązywać ją razem z bohaterką. A chyba jeszcze bardziej wolałabym, aby to jednak nie był pamiętnik ;) I nawet nie chodzi o moje preferencje, bo generalnie pamiętnikowe narracje z reguły wcale mi nie przeszkadzają, ale tak jak wielu przedmówców irytowały mnie te infantylizmy przeplatane z przekleństwami, a wyjaśnienie skąd te ostatnie się wzięły wybrzmiało mi bardzo nienaturalnie – nawet przemknęło mi przez myśl, że zostało dopisane później, no i chyba miałam rację… Podobnie trudno mi kupić opis wyglądu pamiętnika oraz dalsze pisanie w chwili, gdy bohaterka praktycznie wrzuca go w ogień. Tak, wiem, z tego też się tłumaczy, ale ja nadal wiem, że tak naprawdę to tylko realizacja zamysłu autora, jego motywacja, a nie bohaterki. 

Natomiast pomysł, świat, postaci drugoplanowe (rodzice) – tu widzę bardzo duży potencjał i to były mim zdaniem najmocniejsze elementy.

Jednych raziły, innych nie raziły. W tym tekście wszystko jest powiązane ze sobą, tak jak to w życiu bywa, a Harriet jest taka, a nie inna. Czemu jeszcze pisze pamiętnik? Pewnie z przyzwyczajenia, a może dlatego, że pragnie wyraziście sformułować swoje odczucia, lęki, przemyślenia. Może, tak po prostu, w ten sposób żegna się z młodością, która własnie mija.

Jakbym o tym wszystkim napisał, to byłaby łopatologia i nadszczegółowość, a opowiadanie przemieniłoby się w studium psychologiczne.

Dzięki za komentarz. Pozdrówka. 

Przeczytałem, ale, zasadniczo, bez żadnej przyjemności.

 

Forma pamiętnika, uważam, jest zupełnie chybiona. Odbiłem się od niej boleśnie. A może nie forma, a wykonanie, trudno dociec. Tak czy inaczej nie podeszło. Drażniło mnie to takie – niestety dosyć u Ciebie typowe – wpychanie informacji o świecie przedstawionym w dialogi (czy, jak w tym wypadku, monologi) bohaterów i pewna niekonsekwencja. Odniosłem bowiem wrażenie, że początkowe zapisy, tu, w opowiadaniu, są też początkowymi zapisami w całym pamiętniku, a to – według słów bohaterki – nieprawda; rzecze pismo, że wraca do tej formy twórczości po jakimś tam “dawno nie pisałam”.

Ogólnie historia, już sama w sobie dla mnie dosyć nudna – bo pozbawiona jakiejkolwiek akcji i napięcia, a nie dająca nic cennego w zamian: ciekawej fabuły, oryginalnego pomysłu, odkrywczego przesłania, stylu takiego, że czytelnikowi rozkoszą będzie obcowanie z każdym kolejnym zdaniem – opowiedziana w ten sposób, trąciła mi sztucznością i, trochę, kiczem.

Może to dlatego, że bohaterka też była sztuczna?

W tekście, gdzieś na samym początku, stoi, że to już niemal kobieta. A mimo to ma manierę dziecka z tymi wszystkimi “zwierzątkami”, “tatulkami” i niebywale wręcz naiwnym spojrzeniem na świat. A potem, nagle, w języku tej dziewczynki, pojawiają się takie słowa jak “egzekwie“ czy “konfabulacje”, które pasują do niej chyba jeszcze mniej niż mnogie przekleństwa. A te, mimo tłumaczeń pod koniec tekstu – bardzo, uważam, naciąganych i sztucznych – nie pasują w ogóle.

Rozwój duchowy i przemiana bohaterki też do mnie nie trafiają. Być może to właśnie przez formę zapisków, które same w sobie całkowicie łamią fundamentalną zasadę “pokazuj, nie opisuj”, a może dlatego, że tekst jest – co również dla Ciebie typowe – strasznie przegadany; wiele informacji, głównie o tym, że tyrkom chce się żryć, a Simmonsowie to tacy, siacy i owacy, powtarza się zdecydowanie zbyt często, bywa, że raz za razem – przez to wszystko Harriet i jej emocje są po prostu albo sztuczne (przerysowane przekleństwami), albo jakie takie miałkie.

Tempo opowieści też za bardzo rozwleczone, w dodatku (znów) dosyć sztucznie. Głównie chodzi mi tu o próby odwlekania jak najdłużej informacji o “tożsamości” zwierząt – po co to? Ani to jakieś bardzo istotne tak naprawdę, ani szokujące (osobiście domyśliłem się już gdzieś bardzo blisko początku) – czy historii świata przedstawionego.

I tak się zastanawiam, czy ewolucja naprawdę szarpnęła się tylko na dwa gatunki dinozaurów: T-Rexa i diplodoka? I czy niespełna dwa tysiące lat – bo wychodzi mi, że tyle czasu minęło od Wielkich Zmian – wystarczyły, by stworzenia, które żyły na ziemi i ewoluowały przez niemal dwieście milionów lat (diplodoki pałętały się po globie jakieś dziewięćdziesiąt milionów lat przed tyranozaurami), z powrotem pojawiły się na Ziemi, w dodatku w formie bardzo zbliżonej, jeśli nie identycznej, do pierwowzoru. Moim zdaniem: ni chu chu.

Jeśli chodzi o wykonanie, to kilka zagubionych przecinków przy wołaczach i jakieś takie niezgrabne zdania od czasu do czasu się trafiały, np.

 

Wzbogacili się, a teraz sycą łupem (kogo?).

Mamy zapasy, (które) jednak się kurczą.

ale, generalnie, w porządku.

 

Podsumowując, nie znalazłem w tym tekście nic dla siebie – nic, co dałoby mi satysfakcję i zmotywowało, by pchnąć go gdziekolwiek dalej. Przykro mi.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dzięki za obszerny komentarz. To prawda – mój styl i sposób narracji jednym czytelnikom bardzo się podoba, odpowiada im, a innym mniej. I to widać po wcześniejszych komentarzach, no i ostatnim. Jednym przedstawiany świat i sposób jego opisu niezwykle przypada do gustu, innym mniej się podoba. Częste zjawisko w odbiorze tekstu literackiego.

Niektórzy byli prawie zachwyceni, a inni czytelnicy nie. Tak jest prawie przy każdym tekście, obojętnie, którego autora. 

Pozdrówka. 

Podobały mi się zwierzątka – domyślałam się, że to jakieś mięsożerne drapieżniki, ale Trexów się nie spodziewałam. 

Sama forma pamiętnika (która generalnie mi nie przeszkadza), tu jednak mi nie podeszła. Prawdopodobnie przez narratorkę. Niby gdzieś we wczesnych wpisach dziewczyna przyznaje, że jest na progu dorosłości, czyli powinna mieć pod osiemnaście lat. A z jej wypowiedzi wyłaniała się dziecinna małolata. Bardzo raziło mnie też połączenie tatulka, mamusi i innych zwrotów, które raczej pasują do dzieciaka niż dorosłej pannicy, z wulgaryzmami. I nie przekonuje mnie wstawione gdzieś pod koniec wyjaśnienie, że nauczyła się słownictwa od pracowników ojca.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ach, zorientowałem się, czemu członkowie lozy komentują “Farmę”… Lepiej późno niż wcale.

Wszystkim, którzy nominowali “Farmę” do piórka, bardzo dziękuję.

Śnią­ca – ależ oczywiście, że Harriet jest jeszcze mocno infantylna, no i egzaltowana. Matka ją rozpieszczała i dziewczyna zyła sobie w kokonie szczęśliwości. Ale bardzo szybko dorasta… Taka postać, a nie inna, i tyle. Mam wrażenie, że niektórzy członkowie Loży po przeczytaniu “Farmy” napisaliby by inne opowiadanie o inteligentnej, wrażliwej dziewczynie w świecie przyszłości. Harriet taka nie jest, i tyle. A trzeba było napisać, ale jakoś nikt nie napisał.

Czytelnikom, nominującym tekst do biblioteki i “piórka”. taka kreacja tej postaci, postaci głównej bohaterki, nie przeszkadzała, a opowieść wielu uwiodła.

Może kilka cytatów… 

“Zwierzaczki… – różne rzeczy mi przychodziły do głowy. Od ludzi, przez zombie aż do mutantów :) Spodobało mi się to i chyba dlatego przeczytałem jednym tchem. Właśnie przez te zwierzaczki ani na moment nie poczułem się znużony.Zwierzaczki… – różne rzeczy mi przychodziły do głowy. Od ludzi, przez zombie aż do mutantów :) Spodobało mi się to i chyba dlatego przeczytałem jednym tchem. Właśnie przez te zwierzaczki ani na moment nie poczułem się znużony.

Narracja perspektywy nastolatki – inna, aczkolwiek nie w moim guście. Trochę uderza zestawienie tatulka (może nie samo słowo, bo znam osoby po siedemdziesiątce, które o swoich ojcach nadal wypowiadają się “tatutio” lub “tatuś”) z tymi wszystkimi kurwami. Ale ostatecznie dziecko chowane między robotnikami na pewno się osłuchało.

Końcówka z matką świetna! Wręcz kapitalna.”. 

I drugi.  

“Zręcznie używasz słowa “zwierzątka”, stwarza to nutkę tajemnicy. Dość długo zastanawiałem się cóż to będą za bestyjki. Szczerze przyznam, że tyranozaurów się nie spodziewałem. Poza tym akcja raczej jakoś bardzo nie zaskakuje. Łatwo się domyślić, że np. zwierzątka żywią się tak naprawdę ludźmi.  Do końca przewidywalne.

Wykonanie opowieści jako zapisu pamiętnika przednie;) 

Stopniowanie napięcia bardzo dobre.

Doskonale wplatasz krótkie opisy świata w strumień fabuły. Nie ma jakiś dłużyzn.

Tekst zdecydowanie warty biblioteki. “.

A na koniec Gwidon – dziękuję za trafną, chociaż, jak to zwykle bywa u Gwidona, lapidarną ocenę teksti. 

“Roger Redeye “Farma”.

Piękne, klimatyczne opowiadanie.”.

No i chyba mamy jasność, jak większość czytających odebrała tekst. Jednoznacznie, mimo tego, że Harriet jest infantylna i klnie jak szewc. A może właśnie dlatego, że po prostu jest prawdziwa, a nie wydumana?

Tyle. 

Dzięki za komentarz.  

 

Czy ja dobrze widzę? 

Rogerze, komu próbujesz wmówić, że opowiadanie jest dobre? Sobie czy Loży? Cytujesz komentarze zadowolonych czytelników, choć to wszystko widać powyżej… To jakaś forma żebrania o piórko?  W dodatku znowu sam podsumowujesz opinie czytelników, przedstawiając “prawdę” po swojemu. 

Naprawdę, to chyba jedna z najśmieszniejszych rzeczy, jakie widziałem na portalu. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Widzę, że nie tylko mnie zabolały zęby…

 

Wiesz, Rogerze, ja nie jestem większość. Nie jestem też – i nie byłbym – czytelnikiem nominującym to opowiadanie gdziekolwiek, więc, pozwolisz, pozostanę przy swoim zdaniu. Bo tak się składa, że też mam jasność odnośnie tego, jak odebrałem ten tekst (patrz wyżej) i próby przekonania mnie, że się mylę i skoro innym się podobało, to ja też muszę uznać, że jest bardzo dobre i warte piórka, są – tu się akurat nie zgodzę z Funem – raczej przykre, a nie śmieszne. Na pewno natomiast nie są efektywne.

 

Mam wrażenie, że niektórzy członkowie Loży po przeczytaniu “Farmy” napisaliby by inne opowiadanie o inteligentnej, wrażliwej dziewczynie w świecie przyszłości. (…) A trzeba było napisać, ale jakoś nikt nie napisał.

Ale… po co?^^

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Piszę pamiętniki całe życie, a od kilku lat robię to w formie publikowalnej. Nie przypadła mi do gustu ta wariacja na temat pamiętnika nastolatki.

Narracja przypomina początkową narrację z “Panny Nikt”, gdzie dziewczyna jest młodsza i tragicznie infantylna, ale Tomek Tryzna zachowuje u siebie wręcz nieprawdopodobny autentyzm – nie ma tam żadnych wtrąceń za mądrych słów czy nagłego, impulsywnego przeklinania kogoś, nie ma niespodziewanych przeobrażeń narracyjno-egzystencjalnych, wszystko dzieje się przez coś, wciąga, robi z Marysi człowieka z krwi i kości. Tutaj mi tego zabrakło, chociaż doceniam niektóre zagrania fabularne, np. z ojcem – taka nagła zmiana zachowania jest typowa nastoletniemu życiu. Brakuje natomiast rozpaczy i radości, wielkich i szalonych, jak to u siedemnastolatek, no i zainteresowania seksualnością. Brakuje mi faktycznego stania na progu dorosłości. Wybrałeś sobie bardzo trudnego bohatera do odwzorowania, który w mojej opinii zasłonił i odgrodził mnie od sajfajowej wizji.

 

Ostał się tylko jeden kontynent, a ludzie w olbrzymiej większości wyginęli. Smutne. ← xD Podsumowanie godne ośmiolatka. 

 

Ewolucja wróciła do swoich korzeni ← jakie są korzenie ewolucji?

 

włoskami, z zapałem pedałująca przez wielki podwórzec  na trójkołowym rowerku.  ← wkradły się dwie spacje

 

Zwierzątka na plus. Pozostałym elementom nie mam ochoty dać minusów, ale mijają się z moimi emocjami. Chciałabym więcej świata, więcej uniesień, więcej wszystkiego. Tutaj mam taki sobie pamiętnik, przeplatany z encyklopedią dla dzieci.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Też nie jestem większością. Nie wiem, po co, wygląda na to, że chyba mieli ochotę. Nie piszę, że się ktoś myli. Odbiór tekstu zawsze jest subiektywny, dla jednych coś jest znakomite, dla innych to portalowy kicz. Albo typowa chała. Jednakże faktem jest, że przy  tym tekście wielu odebrało go bardzo dobrze.

Tyle.

Co to jest “sajfajowa”? Harriet jest dziewczyną, jakich wiele można spotkać. W takim świecie też. 

Tyle.

Dzięki za komentarze. 

sajfajowe = SF

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Wyjątkowy potworek językowy.

Nawet nawet to opowiadanie. Na pewno lepsze niż Imiona i nazwiska

Fajna tematyka – dinozaury, co dziwne, wciąż są zaskakująco rzadko wykorzystywane w literaturze… Konstrukcja świata wyrywkowa, ale zbudowałeś dość interesujące tło (Miasta, “Posejdon”).

Gdy wspomniałeś o efekcie cieplarnianym, od razu przypomniała mi się Korporacja Strachu Crichtona – zacna książka, poruszająca tę problematykę…

 

Odnośnie wad – forma pamiętnika niezbyt sprawdza się w tym przypadku. Nie dość, że narzuca Ci jednostajność akcji (jazda wozem i wpatrywanie się w “gwiazdkę” jest tak samo dynamiczne jak wrzucanie ojczulka do podajnika pokarmu), to jeszcze wypada średnio wiarygodnie.

Inni pisali już o tych przekleństwach. Ano, rażą. Zestawienia “parszywcy” i “skurwysyny” czy “tatulek” i “jebana kurwa” psują immersję. A później bohaterka wyjaśnia we własnym pamiętniku, dlaczego przeklina… Jaki to ma sens? Nie, Harriet z pewnością nie jest “dziewczyną, jakich wiele można spotkać.”, jak wspominasz w komentarzu.

No i jeszcze trochę poetyzuje między wierszami. To również zaburza konwencję.

Minęło już sporo lat, ale ciągle pamiętam chwile pochówku, mimo, że wówczas dopiero co odrosłam od ziemi, a teraz pukam do bram dorosłego życia…

 

Masz też tendencje do powtarzania tych samych informacji, co nudzi:

Tatulek wtedy powiedział, że mamusia trochę źle wygląda, więc na pewno pragnęłaby, żebym zapamiętała ją taką, jaką była za życia, w rozkwicie swojej urody.

W pamięci pozostał jej widok, obraz, gdy jeszcze żyła.

Pragnę ją widzieć taką, jaka była ostatniego dnia przed tym wypadkiem.

Trzy razy, Rogerze! Niepotrzebnie :)

 

Szkoda też, że fabuła Farmy jest tak, hmm… prosta. Nic mnie tu nie zaskoczyło. Ani prawdziwa natura “zwierzątek”, ani to, że walczą z ludźmi, ani to, że tatulek karmi je ludzkim mięsem. Być może taki miałeś zamysł, ale jako czytelnik lubię być zaskoczony przez autora.

 

Reasumując – niezły tekst, który czyta się wartko i… niech Ci będzie, potoczyście ;)

Na bibliotekę raczej tak, na piórko zaś – moim zdaniem za słaby.

 

Tyle ode mnie, na koniec jeszcze kilka wskazówek:

Tutaj zawsze jest gorąco, parno i okropnie wilgotno.

Parno znaczy gorąco i wilgotno. Oczywiście dziewczyna mogłaby tego nie wiedzieć i zapisać w ten sposób, ale skoro pamiętnik i tak nie sprawia wrażenia, że jest napisany przez narratorkę, tylko przez autora, to trochę razi.

Twierdzili, że to, czym my dysponujemy, to pozostałość dawnych czasów, bezprawnie zagarnięta prez tatulka.

Literówka.

W komie bez żrących duszę strasznych wspomnień.

Trochę od czapy użyłeś tu wyraz obcojęzyczny. Proponowałbym raczej “śpiączka”, bo dziwacznie wygląda…

No i, swoją drogą, kolejne “poetyzowanie” rzucającej kurwami siedemnastolatki ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Tyle już napisano o tym tekście, że komentarze są chyba dłuższe od opowiadana. Ja też już chyba odniosłem się do wszystkich poruszanych spraw i nie ma potrzeby powielać odpowiedzi.  

W tekście wykorzystałem motyw z “Cieplarni”. Ciekawa książka, chociaż, w sumie, bardzo już stara. “Imiona i nazwiska” wielu czytelnikom podobały się, innym mniej. Podobnie jest z “Farmą”. Dla jednych jest to tekst jak najbardziej piórkowy, dla innych nie. Osobiście sądzę, że “Farma” powinna, z uwagi na pomysł, sposób kreacji świata, jego opis, tajemnicę odkrytą na końcu opowieści – bardzo realistyczną – piórko otrzymać. Ale zobaczymy.  

Taak…

Dzięki za obszerny komentarz. Pozdrówka. 

Sorry, Winnetou, byłam na nie.

Z powodów wymienionych już w pierwszym komentarzu. Ty lubisz drażnić się z czytelnikiem, budować nastrój, mnie te zabiegi irytują. Zbyt szybko domyśliłam się, o co chodzi ze zwierzaczkami, dalsza lektura już się dłużyła – nie dostawałam nowych informacji, narratorka tylko międliła szczegóły, które niewiele wnosiły.

Sama bohaterka też nie chciała skleić mi się w spójną całość. Jej wyjaśnienia w sprawie mieszania tatulków z kurwami do mnie nie przemawiają – jeśli człowiek pisze o tatulku, to jest bardzo spokojny, nie musi nic z siebie wyrzucać. No i sama znajomość słów nie wystarcza, panienka z dobrego domu ich nie używa.

Podstawy naukowe (w końcu oznaczyłeś tekst SF) też wywołują skrzywienie – i wody na Ziemi nie wystarczy do zalania niemal wszystkich kontynentów (i dlaczego akurat ocalała Ameryka – na co wskazują sekwoje i hacjenda – Himalaje wyższe, powinny mieć większą szansę?). Nie kupuję również ewolucji wracającej do korzeni. No po prostu nie wierzę, że po milionach niebytu ni stąd, ni zowąd pojawiły się gatunki, które dawno temu zniknęły. Gdyby ewolucja potrafiła cofnąć się po własnych śladach, żyrafa nie miałaby głupiego nerwu prowadzącego z głowy do głowy dookoła obojczyka.

Z całego opowiadania naprawdę spodobała mi się tylko końcówka – wnioski na temat matki. To było ciekawe i zaskakujące.

Babska logika rządzi!

Jeśli mogę wtrącić swoje trzy grosze do dyskusji o podnoszeniu się poziomu wód w oceanach, chciałbym zauważyć, że jest ono częściowo spowodowane topnieniem lodowców, a częściowo tzw. ekspansją termalną. Zachęcam do lektury publikacji naukowych na ten temat, moja własna wiedza jest dość powierzchowna.

 

A przechodząc do tekstu… Warsztatowo nie mam zastrzeżeń, co nie jest dla mnie dużym zaskoczeniem, bo wiem, że autor pewną wprawę w pisaniu już ma : ). Forma pamiętnika z pewnością nakłada trochę ograniczeń. Z tego typu utworów, najbardziej zapadł mi w pamięć Drakula Stokera. Przyznam, że nie mogłem zrozumieć, dlaczego autor sam nakłada sobie taką “obrożę” powściągającą akcję. Tu mam dość podobne odczucia.

Narratorce nie udało się mnie do siebie przywiązać, a wspomnienia śmierci matki zestawione z niewinnością nieznanej natury zwierzątek skutecznie utrudniały zaskoczenie czytelnika. Dodałbym nieco więcej wyjaśnień, dlaczego początkowo bohaterowie uciekają i są “poszukiwani”, a potem otwarcie odbudowują rodzinny biznes i nazywają hacjendę “Harriet”. Dopowiedziałem sobie, że poszukiwania były prowadzone na ograniczonej przestrzeni, ale przez chwilę mi to zgrzytało. 

Jeśli chodzi o kreację świata przedstawionego, opis efektu cieplarnianego rozbudził moją wyobraźnię, ale nie odebrałem go, jako odgrywający szczególnie ważną rolę w tekście.

Podsumowując – napisane przyzwoicie, ale raczej nie zapadnie mi w pamięć. Gdy opowiadanie, które czytam, nie zawiera wiele akcji, próbuję odnaleźć w nim inne walory – niesamowity styl, zaskakującą puentę, czy dobre dialogi. Z braku powyższych elementów, uważam, że tekst zasłużenie reprezentuje sobą poziom biblioteki Nowej Fantastyki, natomiast nie nominowałbym go do najlepszych utworów miesiąca.  

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Przeczytałem lekko, jednak lektura nie była w pełni satysfakcjonująca. Zaczynając od języka – warsztatowo bardzo wprawnie, jednak, jak dla mnie, nie wykorzystano tutaj w pełni potencjału dziennika (bo bardziej to dziennik niż pamiętnik). Sama forma więc nie przeszkadzała mi, ale nie sprawiła też, że po przeczytaniu żadna inna (choćby klasyczna narracja pierwszo lub trzecio osobowa) wydawałaby się gorszym wyborem.

RogerRedeye, piszesz w komentarzach, że łatwość czytania, „potoczystość” jest dla Ciebie jedną z istotniejszych cech tekstu – tutaj warsztatowo jest bardzo wprawnie, ale nie czuć tej „potoczystości”, którą znam np. z Twojego „White Creek” (swoją drogą, z tego, jak zapamiętałem ten tekst – a czytałem bardzo dawno – powinien on być w bibliotece i zaskoczyło mnie, że jeszcze nie jest).

 

Drugą rzeczą jest fabuła, która sprawia wrażenie jedynie pretekstu do zaprezentowania pomysłu na przedstawiony świat i przez to zrealizowana jest trochę „po łebkach” – wszystkiego można się domyślić bardzo szybko, natomiast to, czego domyślić się nie można – złych relacji matki i ojca bohaterki – jest zaskoczeniem w sensie negatywnym, bo nie ma w tekście żadnych przesłanek, które pozwoliłyby czytelnikowi, już po wyjaśnieniu tego, co z matką się stało, pomyśleć sobie – „kurczę, mogłem się tego domyśleć, przecież dziewczyna pisała, że…” (przy czym tego, co z matką się stało można domyślić się niemal po pierwszych wzmiankach o jej śmierci). Sytuacja więc wyskakuje trochę jak Filip z konopi, co tutaj nie wydaje mi się niczym uzasadnione.

 

Kwestią gryzącą w oczy są też wymieniane tutaj nie raz wulgaryzmy – niestety, muszę podpisać się pod komentarzami, które stwierdzają, że są one nie na miejscu. Może gdyby całość była pamiętnikiem, który pisze już bohatera znająca całą historię, stojąca właśnie przed dylematem, czy nie pójść w ślady ojca i splajtować, czy właśnie pójść i stać się taką, jak on, byłyby one uzasadnione. Tutaj jednak nie pasowały mi. Może to wynikać też z samej konstrukcji bohaterki, sprawiającej wrażenie nie do końca przemyślanej, na co wskazywać mogą też Twoje komentarze o niej. Raz piszesz, że „ona jest egzaltowana i ufna, ale bynajmniej nie infantylna”, zaraz jednak, że „oczywiście, że Harriet jest jeszcze mocno infantylna, no i egzaltowana”. Czytam właśnie „Pokutę” McEvana i podejrzewam, że wiem, o jaki typ bohaterki Ci chodziło, jednak mam przy Harriet wrażenie pewnej sztuczności, którą te wulgaryzmy podbijają. Żeby dookreślić to z innej strony – w opowiadaniu Orbitowskiego „Wszystko o moich matkach” bohater łączy określenia „tatko” z wulgaryzmami, tam jednak buduje to klimat dysfunkcyjności, patologii, niepokoju i wychodzi bardzo spójnie. Tutaj – gdy na końcu okazuje się, że bohaterka jest jednak „(…) dziewczyną, jakich wiele można spotkać” – po prostu mi to nie pasuje.

 

I jest jeszcze detal, który mimo swojego nikłego znaczenia, wybił mnie z rytmu i historii – te pozostawione szkielety. Może tyranozaury były jeszcze młode, może ja sobie to inaczej wyobrażam, ale kiedy myślę tyranozaur, widzę TO i tutaj nie wydaje się, by jakiekolwiek kości miały pozostać.

 

Podsumowując – dla mnie warsztatowo bardzo wprawnie, ale brakowało mi jakichś psychologicznych subtelności, które w formie dziennika mogłyby bardzo uatrakcyjnić tekst i pomóc w przedstawieniu bohaterki. Sam pomysł ciekawy, jednak historia, poprzez niewłaściwe, moim zdaniem, rozłożenie akcentów pomiędzy odkrywanie kolejnych tajemnic, historii i charakterystyki samego świata i w końcu poznawanie i obserwację bohaterki, nie wykorzystała pełni potencjału.

 

pzdr,

p.

Nevaz – oczywiście, że należy czytać i uzupełniać wiedzę. Lodowce na Arktyce się topią, bo klimat ociepla się. Arktyka niebawem pewnie przestanie istnieć, w takim sensie, że lodowce znikną.  Dość proste i iczywiste, tylko skutki tej zmiany nadal nie zostały zdefiniowane. A to powoduje, że poziom oceanów podnosi się. Kiedyś przeczytałem taką informację, że wyspiarskie państewko na Pacyfiku zniknęło. Było – nie istnieje. A miało status członka ONZ. Woda je zatopiła. Jeszcze daleko nam do tego, co opisano w “Cieplarni”, ale czy na pewno tak bardzo daleko? Natura ma czas…

Ten motyw wykorzystałem w “Farmie”. Nadal jest bardzo nośny literacko. Oczywiście, że opis przebiegu efektu cieplarnianego nie posiada istotnego znaczenia, bo w tym opowiadaniu odgrywa rolę drugorzędną. Jest ważny do opisania sposobu powstania tego świata. Zauważę jeszcze, że tu nie idzie tylko o efekt cieplarniany. Radykalnie zmienił się klimat, na deszczowy, co wyraźnie zaznaczam w tekście.

Dzięki za komentarz.

Pozdrówka.

Ciekawa bohaterka Ci wyszła, Roger. Połączenie infantylności i wulgarności stwarza początkowo wrażenie, że dziewczyna jest lekko niedorozwinięta. Potem, gdy coraz więcej dowiadujemy się o świecie, w którym żyje, widać, że to wynik wychowania i pewnej izolacji – taka mała księżniczka, wychowywana na następczynię tatusia, trochę pod kloszem, a dla kontrastu w towarzystwie prostych robotników. Efekt musiał być dziwny. Same zwierzątka i Posejdon ciekawe, ale bardziej zaciekawiła mnie dziewczyna, dla mnie ona jest osią. Gdybyś tą historię opowiedział z innego punktu widzenia, byłoby chyba mniej dramatycznie. Podobało mi się.

 

Podstuwaku, jednym wulgaryzmy przeszkadzają, a innym wcale nie – uważają, ze bohaterka jest bardzo naturalna i pełnokrwista. A relacje z ojcem i matką Harriet miała bardzo dobre – do czasu, gdy odkryła, kim właściwie byli. Trudno, żebym to zdradzał wcześniej, bo sama bohaterka powoli odkrywa prawdę.

Dla Harriet ten piękny brulion jest pamiętnikiem, a nie dziennikiem. Trochę dziwna uwaga.

Dzięki za przypomnienie “White Creek” i komentarz.  

GythoOgg, cieszę się, że opowiadanie ci się podobało, i bardzo dobrze odebrałaś kreację Harriet.  Taka właśnie chyba jest. Dodam, że ona jest mocno pyszałkowata i niesamowicie pewna siebie – do czasu… Tak, historia, mimo monotonnej formy pamiętnika, chyba jest dramatyczna – i starałem się to wydobyć.  Świat Kontynentu jest w tle, głównymi bohaterami są Harriet, jej ojciec i matka. 

Dzięki za wysoką ocenę tekstu i komentarz.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka