- Opowiadanie: Blue_Ice - Czarne czy białe?

Czarne czy białe?

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Czarne czy białe?

 

Kod dobro kontra zło jest przecież prosty. Czarno-biały. Jeśli ktoś twierdzi, że nie zna tego kodu – kłamie, albo oszukuje sam siebie. A przypadek, panie Bonk? – ktoś mnie zapytał. Przypadek może się wpisać w narrację białą lub czarną, ale sam w sobie pozostaje neutralny. Bezstronny. Czy tak?

To może zacznę od końca. No, prawie końca.

Już podczas godzinnej jazdy busem „0-1 Brickhaus” wiedziałem, co ukaże się na zewnętrznym wyświetlaczu kabiny komputera Cray Whiteblack, kiedy ja będę w środku. Były tylko dwie możliwości. Białe kółko na czarnym – jestem niewinny. Czarne kółko na białym – jestem winny. I ginę. Tamtego dnia w ogóle wszystko wydawało mi się upiornie proste. Zrobiłem to – a SSA, czyli System Sądów Automatycznych, był idealny. Wystarczy, że włożą do Craya płytkę z moim uaktualnionym życiorysem, bez trudu sporządzonym przez specjalistów od zbierania danych – i prześwietlą moją pamięć. Zbierało mi się na histeryczny śmiech, kiedy myślałem, jak prosty jest mechanizm przechwytywania myśli, obrazów. Pewnie każdy zna powiedzenie: „przejdź pięć kroków i nie pomyśl o kurze”. Gdy wejdę na stanowisko potocznie nazywane Sądem Szafowym, super-komputer będzie mnie skanował dotąd, aż odpowiednie myśli i obrazy pojawią się w moim umyśle.

Lutek, jeden z dwóch moich towarzyszy podróży, stwierdził, że jedzie do Brickhausu po raz trzeci.

– Z grubsza wygląda to tak – zaczął – wchodzisz do kabiny komputerowej, automat zadaje ci kluczowe pytanie: zrobiłeś to, czy nie, a ty na nie odpowiadasz. W momencie udzielania prawdziwej lub fałszywej odpowiedzi Whiteblack odbierze z twojego ciała wszystkie impulsy, które są mu potrzebne do sporządzenia werdyktu.

Koszmarny zarost Lutka, tatuaże i spojrzenie oprycha aż prosiły się o pochopny osąd.

– Coś jak wykrywacz kłamstw skrzyżowany z tomografią komputerową mózgu, bezprzewodowym EKG tudzież jeszcze paroma innymi sprytnymi skanerami – ciągnął doświadczony skazaniec, pocierając talibową brodę. – Są też przygotowane efekty specjalne: zdjęcia miejsca zbrodni, nagranie głosu ofiary, bodziec zapachowy, np. zapach perfum.

– A co, jeśli kogoś prześladują natręctwa? – zapytał Andru, ten drugi, student z bibliotecznym garbem, po raz setny poprawiając sobie okulary na nosie. Lutek posłał chłopakowi badawcze spojrzenie i wskazał na szkła .

– Do sprawdzenia będziesz musiał zdjąć. Skanują tęczówki – rzucił. Andru zdjął okulary, po czym znów je założył.

– A co do natręctw. – Lutek zerknął na podskakujące kolano młodzika. – Moc zdarzenia prawdziwego zawsze przewyższy moc zdarzenia wyobrażonego. W ciele mocno zapisuje się uczucie towarzyszące pozbawieniu kogoś życia. Taki czarny orgazm – zarechotał, jednak kiedy spojrzał na moją twarz, spoważniał.

– Jaki?! – wykrzyknąłem i prychnąłem ostentacyjnie. Ale dobrze wiedziałem, że coś w tym jest.

Bus stawał na światłach, podskakiwał na wybojach, sapał i stękał, a Lutek i Andru paplali i gdybali. Najwyraźniej to ich rozluźniało. Dla niepoznaki ja też czasem coś wtrącałem, chociaż o rozluźnieniu nie mogłem nawet marzyć.

Po jakimś czasie nagle zamilkliśmy. Jakbyśmy zapadli się w sobie. Czułem, że w tej ciszy, naładowanej napięciem, powoli grzęznę w najgłębszym z lęków. Wydawało mi się, że obydwaj kompani zerkają na mnie podejrzliwie.

Zresztą, może mi się nie wydawało.

Właśnie mijaliśmy ogród zoologiczny, gdy nagle Andru zerwał się z siedzenia i dopadł jedynych drzwi w pojeździe. Naparł na nie z całej siły, kopał, walił pięściami. Krzyczał.

Współczułem mu. Nie miał szans, nie z tymi drzwiami. Mleczne okna też ani by drgnęły. Tak mi powiedzieli gliniarze w areszcie. Nagabywanie kierowcy również nie wchodziło w grę, bo kierowca nie istniał. Jechaliśmy automatycznym autobusem wahadłowym.

Andru wrócił na miejsce, spuścił głowę i trwał tak aż do końca kursu.

Tymczasem za oknem miasto topniało w oczach. Coraz mniej domów, coraz mniej ludzi, samochodów. Nawet drzew. Im dalej od centrum, tym bardziej panoszyła się pustka. Jeszcze kilka minut na przemyślenia. Tylko co tu zostało do pomyślenia? Nasz shuttle bus na wodę miał trzy kursy dziennie. Na każde zabójstwo mogło przypadać wielu podejrzanych do sprawdzenia. Do sprawdzania – aż do skutku. A w tej sprawie skutkiem będę ja.

Spojrzałem na zegarek. Jeszcze wczoraj twierdziłem butnie, że i tak nie mam po co żyć. Następnego dnia już myślałem inaczej. Chciałem żyć. Bardzo chciałem. Zacząłem nawet gorączkowo przypominać sobie ile dobra wyprodukowałem w dotychczasowym życiu. Musiałem myśleć podwójnie, bo to, co dobrego uczyniłem to jedno, a to, co o czym świat wiedział, drugie. Innymi słowy: co innego zrobić coś “białego” na tle “czarnego”, a co innego czy widać to czarno na białym, czyli czy zostanie po tym jakiś ślad, na przykład w świecie wirtualnym. Zastanawiałem się jak mój przypadek wygląda w oczach, a raczej rękach tak zwanych biografów, czyli zbieraczy danych dla systemu SSA. I zdałem sobie sprawę, że o ile na moim koncie zapisało się zapewne niewiele dobra bezsprzecznego, to z pewnością wypłynie moja nieprzemyślana pomoc wrogim stróżom.

Moja żona, Lena, często mówiła o aniołach stróżach. Opisywała je jako białe aniołki, tak białe, że aż przezroczyste, które… no właśnie, co? Latają nad nami w aureolach-niewidkach i pilnują poziomu dobra na świecie? Co za kicz. Słodki ulepek. W życiu nie widziałem ani jednego. No i jakoś nie przeszkodziły temu, co zrobiłem.

Z pewnością istniały za to diabły stróże. Były zasuszonymi, sczerniałymi istotami, kilka razy mniejszymi, niż dorosły człowiek. Z wyglądu to zgrzybiałe, złośliwe miniatury dzieci, stare maleńkie. Dbają o odpowiednio wysoki poziom upierdliwości w naszym życiu codziennym – pech, złośliwość rzeczy martwych, ironię losu, nazwijmy to jak chcemy. Każdy może mieć swojego diabła stróża, który trzyma się blisko niego, ale nigdy tam, gdzie akurat patrzy.

Pytanie zasadnicze brzmiało: masz anioła stróża? Czy wprost przeciwnie?

Któregoś dnia po kłótni małżeńskiej i trzech czarnych jak noc porterach, chciałem sobie oraz światu udowodnić ich istnienie. Założyłem, że jeśli mi się uda, to narażę na szwank te wredne byty i ich mętną działalność – bezkarną, dopóki przysłowiową. Wyszliśmy wtedy z kumplem z pubu prosto w zimową zawieruchę. Taką, jaka wywiewa nawet alkohol z krwi. A co robi człowiek, kiedy wokół szaleje śnieg z deszczem, wicher gnie ku ziemi albo rzuca z prawa na lewo, a parasol wygina na opak? Ano, zatrzymuje się, pochyla czy wręcz zgina wpół, zapiera nogami, kurczowo przytrzymuje parasol, twarz chowa w szalik. Na pewno nie patrzy w niebo. Sytuacja wymarzona dla tych małych szkarad, tylko czekających, żeby pozbawić cię tarczy w tej bitwie. Otóż zdążyłem cyknąć fotkę w momencie, kiedy stwór odlatywał na moim parasolu.

A co zrobiłem wtedy po powrocie do domu? Był tam! Niewyraźny, ale we własnej osobie! I ja to wykasowałem. Unicestwiłem jedyny dowód, cudem zdobyty. Nie wiem, dlaczego. Może ze strachu, że diabły będą się mścić.

Tego dotknięcia „usuń” żałowałem najbardziej.

Chociaż nie, jeszcze bardziej żałowałem wciśnięcia „otwórz” w komórce Leny, a konkretnie w jej esemesach. Do czego potrzebny był mojej żonie anioł stróż? Otóż okazało się, że do przykrywania słodką chmurką jej zdrady. No, to chmurka spłynęła, aniołkowi zaś skleił skrzydełka roztopiony cukier.

Dowodu na istnienie takiego Wiktorka nie zamierzałem likwidować. Wprost przeciwnie. Później zdobyłem następny.

Tymczasem dojechaliśmy.

 

Dwa razy białe kółko, raz czarne. Andru i Lutek wrócili z powrotem do miasta. Ja zostałem.

 

Brickhaus to podłużny, parterowy budynek, stojący w szczerym polu. Wnętrze składało się z sekwencji czarnych, nagich, sześciennych cel o bokach długości trzech metrów. Każdy więzień to skazany. Najnowocześniejszy System Sądów Automatycznych wykluczał szarości. Lutek, stały bywalec sądu szafowego, twierdził, iż nie ma systemów idealnych, a hakerzy nie śpią. Kiepski ze mnie informatyk, ale nawet ja wiedziałem, że to mrzonki. Istniała możliwość błędu komputera, ale żaden zdrowy na umyśle człowiek nie będzie się mamił możliwością cudu elektronicznego. A z drugiej strony, pomyślałem, pokażcie mi przytomnego na umyśle skazańca!

Drzwi celi się zamknęły. Napadły na mnie ciemność i cisza. Gdyby ledwo słyszalny komputerowy szum nie podtrzymywał łączności moich zmysłów z rzeczywistością, zwariowałbym (zresztą, może wtedy byłoby łatwiej). Nawet kiedy oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności, dalej panowała czerń. Jedyną jasną rzeczą w pomieszczeniu była moja blada skóra. Podłoga, ściany i sufit wyglądały jak zrobione z czarnych klocków lego. Idealnie gładkie powierzchnie z ledwo widocznymi łączeniami. Ani jednej chropowatości. Jak w transie wodziłem po nich dłonią, gładziłem, głaskałem jak opętany. Szlochając, kilkoma krokami obszedłem dziewięć metrów kwadratowych mojego więzienia, błądząc wzrokiem w ciemności. Wywietrznik w górnej części drzwi. Wypustka w suficie. W podłodze w kącie kratka zamiast WC. Podłoga! Jak jakieś zamarznięte, czarne jezioro. Tyle, że ten lód ciepły, ciepły jak świeża krew.

Miałem sześć godzin życia przed sobą. Dokładnie po upływie tego czasu ta podłoga stanie się dwuskrzydłową zapadnią. Czułem tę przepaść pod stopami!

Co jest gorsze od wiedzy, jaka straszna śmierć cię czeka? Boże! Niewiedza! Otóż nikt nie wiedział, co znajduje się pod budynkiem. Dokąd spadasz. Plotka niosła, że są tam ogromne niszczarki, takie, jak do papieru, tylko dziesięć razy ostrzejsze i tyleż razy większe. Niszczarki do ludzi. Andru, ten student, gadał o zmutowanych jaszczurach, hodowanych gdzieś na obrzeżach ogrodów zoologicznych, w tajemnicy przed zwiedzającymi. Ponoć pożerają cię do ostatniej kosteczki, razem z paznokciami i włosami.

Myśląc o tym wszystkim, nie stałem ani nie siedziałem. Leżałem, w pozycji embrionalnej. Czy istnieje perspektywa gorsza, niż godziny, które miałem przed sobą? Byłem nagi, dosłownie i w przenośni. Świadomość rozszarpywała mnie od wewnątrz i podpalała płuca, z trudem oddychałem. Później, trzęsąc się, dopełzłem do kratki i wymiotowałem. Gdyby nie to, że w areszcie obcięto mi paznokcie na krótko, pewnie drapałbym skórę do krwi. Zamiast tego zacząłem mocno szczypać. Jakbym chciał wybudzić się z koszmaru.

Wystarczyła ta jedna, konkretna, najczarniejsza kropla czerni, by mój biały życiorys stał się czarny. Taki jest kod życia według Craya Whiteblack.

Kiedy byłem już totalnie wyczerpany, popadłem w letarg. Nie wiem, ile czasu tak leżałem. Ile razy zmieniałem pozycję.

Nagle ujrzałem nad sobą jednego z nich. Ta twarz, jakby ktoś ucharakteryzował dwuletniego chłopca na staruszka. Najpierw oczywiście myślałem, że śnię. Ale kiedy przemówił i dotknął mnie, stanąłem na równe nogi. Odskoczył zwinnie, łapiąc się za ucho. Ledwo sięgał mi kolan. Kątem oka zobaczyłem w wywietrzniku słabe światło, a czarne powierzchnie celi zaczęły połyskiwać.

– Krótko i węzłowato – zadarłszy głowę, odezwał się głosem oscylującym między chrypą a piskiem. – Nazywa się mnie Hoho i przysyła tutaj, ponieważ nam pomogłeś. Ty wiesz kiedy i wiesz jak… – przerwał i podrapał się po łydce przedwcześnie owłosionego dziecka. Milczałem. Szczęka mi opadła. Tak! Wiedziałem. Oczywiście.

– A zatem… – kontynuował, pokazując dłoń zaciśniętą w pięść. – Oto dwie dodatkowe możliwości, specjalnie i tylko dla ciebie. Otworzył pięść. Na dłoni leżały dwie małe pigułki. Czarna oraz biała. Odruchowo sięgnąłem po nie , lecz Hoho natychmiast znów zacisnął palce.

– Zaraz, zaraz! – zaskrzeczał przeraźliwie, podskakując z uciechy. Poczułem, że przez jego szkaradny uśmiech znów mi niedobrze. – Prawdopodobnie dobrze wiedzieć, co jest czarne, a co białe. – On się nade mną pastwił! – A więc: połkniesz czarną pigułkę – umierasz natychmiast, bezboleśnie. Połkniesz białą – zabiera się ciebie w miejsce, skąd będziesz mógł wrócić do czasu na kwadrans przed twoim uczynkiem, po to, by postąpić inaczej. Odjąć decyzję. I wrócić z czystym kontem. Co wybierasz?

Wyciągnął otwartą dłoń z dwoma pigułkami. Bez słowa wziąłem białą. A on bez słowa wyjął zza paska śmiesznej spódnicy kartkę i długopis, po czym mi je wręczył. – O, tu, poproszę o autograf. To jest podanie o ponowną wizytę w Szafie Sądowniczej. Deklarujesz tutaj, że super-komputer się pomylił. – mówiąc to Hoho wybuchnął śmiechem, który brzmiał jak wrzask głodnego noworodka.

– Zaraz się wróci. Musi się wrzucić twoje podanie do podajnika. Będzie pierwsze – poinformował mnie i zniknął gdzieś w czarnej ścianie, a razem z nim światło w wywietrzniku.

– Nie! – wrzasnąłem odruchowo, bo nie chciałem znów zostać sam. Ale zostałem. I nie wiem, ile minut później wrócił, bo zabrano mi nawet zegarek.

– No, to łykaj! – Drgnąłem, przestraszony. Znowu światło w szparze nad drzwiami. – Nie masz śliny? Stresik? Proszę – podał mi kieliszek z jakąś cieczą. Połknąłem szybko. Nie poczułem nic.

– Idziemy, zatem – rozkazało diablę.

Szliśmy pustym, idiotycznie jasnym korytarzem z absurdalnymi rzędami nieczynnych kaloryferów oraz jednakowych sztucznych paproci na parapetach. Skrzywiłem się, mrużąc oczy. W najeżonym czujnikami więzieniu dla zabójców fale sieciowe celowo zakłócano, mimo, że jakikolwiek sprzęt elektroniczny więźniów był i tak konfiskowany. Zasięg miało tylko dwóch strażników w opancerzonej kanciapie przy głównym wejściu. Ponieważ, jak kiedyś czytałem, do tej pory żadna interwencja z zewnątrz nie okazała się konieczna, przyszłość Brickhausu to brak żywego ducha w portierni.

Hoho otworzył drzwi na końcu korytarza poprzez przytknięcie doń przegubu. Na zewnątrz przywitała nas ciemność. Weszliśmy krętymi, zewnętrznymi schodami na dach. Na górze pośrodku budynku zobaczyłem coś, co z daleka wyglądało jak komin, a z bliska okazało się rodzajem elektronicznego parawanu skonstruowanego z grubych, przezroczystych ścianek, w których mieściły się płyty komputerowe i plątanina kabelków.

Uniosłem brwi z powątpiewaniem. Nie tak wyobrażałem sobie wehikuł czasu.

– Co to ma być? – zapytałem diablęcia przestraszony, że mnie okłamało. Hoho odpowiedział z niewzruszoną miną.

– W którym wieku ty żyjesz? W dwudziestym, czy co? Teraz tak to wygląda. Więcej nie trzeba. Dało ci się pigułkę przygotowującą, żeby twoje zwoje były kompatybilne z tymi tutaj i podatne na… – zrobił nieokreślony ruch ręką, przewracając złośliwymi ślepiami. – Teraz tam wejdziesz, położysz się na plecach. Kiedy się obudzisz, będzie się tutaj, żeby odprowadzić cię z powrotem do celi. Cela jest już oznaczona, żeby za… – Nie spuszczając ze mnie wzroku dotknął swojego przegubu, jakby sprawdzał puls – … żeby za trzy i pół godziny przyszli po ciebie strażnicy i odprowadzili cię na powtórne sprawdzenie w Whiteblacku.

Wpatrywałem się w prostą konstrukcję wehikułu.

– No, właź. Właź, Bonk. – ponaglał Hoho.

Ległem w środku, nie tracąc energii na dyskusje.

– Dobrej podróży ci się życzy. Owocnej! – zaśmiał się piskliwie i odszedł, kolebiąc się na boki.

Leżałem i patrzyłem w niebo, rozgwieżdżone jak nigdy. Sytuacja absurdalna, ale cóż miałem do stracenia? W pewnym momencie zobaczyłem, że gwiazdy zaczynają migotać i stają się coraz większe.

*

A więc znów wybiła godzina osiemnasta dnia dwudziestego kwietnia dwa tysiące czterdziestego roku. Od razu wiedziałem, że emocjonalnie znajduję się dokładnie w tym samym punkcie, co poprzednio. Ta sama wściekłość i upokorzenie. W kieszeni ściskałem iPhone'a Bi-REC z funkcją programowania nagrań. Właśnie po raz chyba dwudziesty przesłuchałem fragment rozmowy mojej żony z przyjaciółką. Plotkowały o “niesamowitym kochanku” Leny, Wiktorze. W moim domu. Tuż pod moim nosem. No, ale z moim nosem jednak nie było tak najgorzej. Szybko nauczył się lepiej wąchać.

Stałem w oknie i patrzyłem na podwórko. Nikogo (z wyjątkiem jakiegoś psa obwąchującego powalone drzewo). Zaludniały je tylko moje myśli, zmierzające ku katastrofie. Jeśli miałem jakiekolwiek złudzenia, że poprzednim razem był to tylko chory impuls, to trwały one krótko. Czy można z marszu stać się kimś innym?

Wszedłem do pokoju Leny. Siedziała tyłem do mnie, przy komputerze, ze słuchawkami na uszach, więc nie musiałem się nawet skradać. Bez trudu skrępowałem ją i przywiązałem do fotela. Była tak zaskoczona, że zupełnie bezbronna. Zakleiłem jej usta taśmą, jak poprzednim razem. Po to tylko, żeby usłyszeć te same odgłosy. Kalekie słowa, których się domyślałem. Podczas szamotaniny słuchawki spadły jej z uszu, a kabel sam owinął szyję. Lepiej, niż wtedy. Idealnie. Wystarczyło ścisnąć.

Przed oczami pojawiały mi się jakieś błyski, migotania. Ale dałem radę.

Zrobiłem to drugi raz – i zrobiłem to z przekonaniem.

Za chwilę jednak owo migotanie wygrało.

Upadłem.

*

Kiedy się ocknąłem, stał nade mną jak kat nad dobrą duszą. Tyle, że to nie był mój kat, a ja chyba już nie miałem duszy. W oczach pokurcza zobaczyłem jednocześnie pogardę i satysfakcję. Ja czułem się wypluty. Wyczerpany.

– Idziemy. – Tym razem nie wychrypiał nic więcej. Marszczył tylko swoją groteskową twarz.

Odprowadził mnie do celi. Kiedy szliśmy, przemknęła mi przez głowę myśl o ucieczce, ale szybko prysła. Miałem nogi jak z ołowiu. Słaniałem się na nich, kiedy powtórnie prowadzili mnie na stanowisko Whiteblacka.

Moje ostatnie déjà vu.

 

Możliwość błędu systemu to jeden do dziesięciu milionów.

A jednak byłem wolny.

 

Z powrotem jechałem sam. Najpierw zmieniałem siedzenia, oglądając z różnych punktów widzenia pustkę za oknami. Później chyba przysnąłem. Wkrótce już miasto materializowało się na moich oczach. Coraz więcej domów, ludzi, samochodów. Drzew.

Jutro pójdę na pogrzeb własnej żony, którą zabiłem. Której nie zabiłem. Jej zabójcy będzie się szukać dalej, bezskutecznie.

Na pogrzeb przyjdą ludzie w czerni. Utoniemy w białych chryzantemach. Może z naszej gromadki, zebranej nad grobem, wyłuskają kolejnego podejrzanego.

 

Ale następnego dnia nigdzie nie poszedłem. No, w każdym razie nie całkiem. Rano okazało się, że biała tabletka spowodowała nieco spóźnione skutki uboczne. A właściwie jeden konkretny.

 

Obserwowanie pogrzebu z wysokości konaru starej akacji było mi co prawda z gruntu obce, uznałem jednak, że to całkiem wygodna pozycja. Ja widzę wszystko, na mnie nie patrzy nikt. Moje predyspozycje, możliwości i perspektywy zmieniły się diametralnie, ale głównie na lepsze. Uczucie całkowitej bezkarności napełniło moją duszę szczęściem.

Wiktor stał właśnie nad grobem miłości swojego – pardon, przede wszystkim mojego! – życia. Nie wie i nie dowie się, że my dwaj jesteśmy od pewnego czasu nierozerwalnie związani. Zresztą, przedtem też coś nas łączyło. Ktoś.

Piękny Wiktorek właśnie wyciągał przed siebie garść ziemi. Muszę przyznać, że z rozkoszą dmuchnąłem mu tę marną kupkę ziemskiego prochu prosto w twarz, jak to rasowy diabeł stróż. Mała rzecz, a cieszy, ktoś by mi powiedział.

A przecież to dopiero początek.

 

 

Koniec

Komentarze

No cóż, opowiadanie niespecjalnie przypadło mi do gustu. Choć pomysł na System Sądów Automatycznych obiecywał nowe spojrzenie na sprawę, to przydługa i dość nużąca relacja Bonka  sprawiła, że opowieści raczej nie mogę uznać za zajmującą.

 

tu­dzież jesz­cze pa­ro­ma in­ny­mi spryt­ny­mi ska­ne­ra­mi. – cią­gnął do­świad­czo­ny ska­za­niec… – Zbędna kropka po wypowiedzi. Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi.

 

Nie­wy­raź­ny, ale we wła­snej oso­bie!A ja to wy­ka­so­wa­łem. – Brak spacji po wykrzykniku.

 

Otóż do czego po­trzeb­ny był mojej żonie anioł stróż? Do przy­kry­wa­nia słod­ką chmur­ką swo­jej zdra­dy. – Rozumiem że anioł przykrywał zdradę żony, nie swoją, więc: Do przy­kry­wa­nia słod­ką chmur­ką jej zdra­dy.

 

po­każ­cie mi przy­tom­ne­go na umy­śle ska­zań­ca na śmierć! – Wystarczy: …po­każ­cie mi przy­tom­ne­go na umy­śle ska­zań­ca!

Za SJP: skazaniec «człowiek skazany wyrokiem sądowym na ciężką karę, zwykle na śmierć»

 

Na­pa­dły na mnie mnie ciem­ność i cisza. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

jasz­czu­rach, ho­do­wa­nych gdzieś na po­gra­ni­czach ogro­dów zoo­lo­gicz­nych… – Raczej: …jasz­czu­rach, ho­do­wa­nych gdzieś na krańcach/ obrzeżach ogro­dów zoo­lo­gicz­nych

 

jakby ktoś ucha­rak­te­ry­zo­wał dwu­let­nie go chłop­ca na sta­rusz­ka. – …jakby ktoś ucha­rak­te­ry­zo­wał dwu­let­niego chłop­ca na sta­rusz­ka.

 

bo zdjął mnie strach, że mnie okła­mał. – Czy oba zaimki są konieczne?

 

Cela jest już ozna­czo­na, żeby za … – nie spusz­cza­jąc ze mnie wzro­ku… – Cela jest już ozna­czo­na, żeby za… – Nie spusz­cza­jąc ze mnie wzro­ku

Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

… żeby za 3 i pół go­dzi­ny przy­szli po cie­bie straż­ni­cy… – …żeby za trzy i pół go­dzi­ny przy­szli po cie­bie straż­ni­cy

Zbędna spacja po wielokropku.

Liczebniki zapisujemy słownie. Ten błąd pojawia się jeszcze w dalszej części opowiadania.

 

Plot­ko­wa­ły o 'nie­sa­mo­wi­tym ko­chan­ku' Leny, Wik­to­rze.  – Czy to namiastka cudzysłowu?

 

kiedy po­wtór­nie pro­wa­dzi­li mnie na sta­no­wi­sko Whi­te­blac­ka – Brak kropki na końcu zdania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ogólnie pomysł i historia misie. Fajna koncepcja z bezosobowym sądem, którego nie można okłamać, ciekawe połączenie z diabłami stróżami.

Gorzej z wykonaniem. Zbyt dużo zostało literówek i innych niedociągnięć. No, cyfry w zapisie dialogu? A przy pomocy jakich dźwięków to się wymawia?

Możliwość błędu systemu wynosiła jakieś 0.0000001.

A dlaczego angielski zapis, a nie nasz?

Babska logika rządzi!

@regulatorzy – szkoda, że opko nie trafiło w Twój gust. Bardzo dziękuję o wskazanie potknięć. Co do liczebników: biję się w pierś… ale były dotąd zmieniane, poprawiane, ulepszane, że w końcu poprawienie cyfr na słowa umknęło mojej pamięci :(

@Finkla – miło mi, że coś Cię w tym tekście zaciekawiło :)

Literówki? W którym miejscu? Wydaje mi się, że oprócz tego, co powyżej wskazała Reg, brudków więcej nie było…

A te wskazane przez Reg to mało?

No dobra, niech Ci będzie, że tragedii nie było, kliknę sobie.

Babska logika rządzi!

Trudno mi w tej sytuacji dyskutować czy to mało, czy dużo. Po prostu nie było mowy akurat o literówkach, zresztą nie mam do nich skłonności, stąd moje lekkie zdziwienie :)

Za klik dziękuję. I pozdrawiam.

Anonimie, skoro nie tym razem, to może już kolejne opowiadanie okaże się świetne. No i cieszę się, że mogłam pomóc. ;)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy – kolejne… a, no tak – więc kolejne zaprze Ci dech w piersiach :) Oczywiście, nieszkodliwie ;)

Ja też się cieszę. :)

– Z grubsza wygląda to tak – zaczął. – Wchodzisz do kabiny komputerowej,

Czyli:

Z grubsza wygląda to tak. Wchodzisz do kabiny komputerowej.

Dziwnie trochę, ale w sumie możliwe. Nie lepiej jednak:

– Z grubsza wygląda to tak – zaczął – wchodzisz do kabiny komputerowej,

?

nagrani głosu denata czy denatki

Musiałem myśleć podwójnie, bo to, co dobrego uczyniłem to jedno, a to, co o czym świat wiedział, drugie. Innymi słowy: co innego zrobić coś białego na tle czarnego, a zupełnie co innego, czy widać to czarno na białym, czy zostaje po tym elektroniczny ślad.

Zgubiłem się w tym fragmencie. Co właściwie?

Tymczasem dojechaliśmy.

Dwa razy białe kółko, raz czarne. Andru i Lutek wrócili z powrotem do miasta. Ja zostałem.

Wydzieliłbym ten fragment jakoś, bo czytając, niemal przeoczyłem fakt, że właśnie odbył się sąd – czyli sprawa, na której opiera się całe napięcie.

 

Tekst z intrygującym, pomysłowym początkiem i sympatycznym zakończeniem, tylko środek hmm… Do “cofki”, od której robi się ciekawie, jakoś nie potrafiłem znaleźć nic dla siebie. Warsztat z jednej strony całkiem niezły, z drugiej zabrakło wygładzenia kilku fragmentów (nie wszystkie usterki listowałem, bo nie chciało mi się odrywać od lektury). Nie potrafię się szczególnie przyczepić, ale jednak nie chwyciło. Może po prostu nie poruszyłeś, Anonimie, żadnej kwestii, która by mnie interesowała. A może to coś innego. Nie wiem.

4.5.

…więc kolejne zaprze Ci dech w piersiach :)

Niech nie tylko mnie zaprze dech, niech cały świat rzuci na kolana! ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@varg – wielkie dzięki za poprawki! Już wprowadzone, oprócz jednej, nad którą się być może jeszcze zdążę zastanowić. Miło było ugościć :)

@regulatorzy – świat to za mało ;)

Melduję, że przeczytałam.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Podobało mi się :)

Ciekawy pomysł, fajne zakończenie, miło mi tu było :)

Przynoszę radość :)

@śniąca – meldunek przyjęty :) Dzięki.

 

@Anet – cieszę się, że Ci się podobało w moich progach :) Dziękuję za docenienie ;)

 

Pozdrowienia!

@śniąca – co prawda to nie jest “grubsza zmiana”, ale tak na wszelki wypadek, dla Twojej informacji i gwoli uczciwości: oprócz drobnych korekt, odrobinę przeredagowany (dla większej klarowności przekazu) został przeze mnie fragmencik następujący po zdaniach: “Spojrzałem na zegarek. Jeszcze wczoraj twierdziłem butnie, że i tak nie mam po co żyć.”

Pozdrawiam. 

Witaj!

Opowiadanie całkiem fajne. Początek zaciekawił i dalej jakoś poszło, choć lspiej w końcówce niż w środku.

SSA i diabły stróże – fajny pomysł. Czekam na kolejne opowiadanie, tym razem o przygodach diabła stróża ;)

"Taki jest kod życia według Craya Whiteblack." – powinno być "…według Craya Whiteblacka." Po polsku też powiesz według Jana Kowalskiego – a nie – Jana Kowalski.

Pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Mytrixie – dzięki za komentarz, cieszę się, że tekst podziałał na Ciebie pozytywnie! ☺ Co do Craya… to nie chodzi o imię i nazwisko, tylko o markę komputera plus nadaną mu nazwę modelu: Whiteblack, która w tekście specjalnie została wyróżniona kursywą (i odróżniona – od nazwy firmy. (o matko, strasznie się komentuje w telefonie komórkowym :/ ) Pozdrawiam słonecznie!

Hmm… ok :-) ja zdecydowaną większość piszę z telefonu :) przydałaby się klawiatura do androida ;P

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

…krótko mówiąc, a właściwie krótko pisząc: nie chciałam, żeby to brzmiało jak imię i nazwisko, jednak to nie osoba i według mnie źle by to brzmiało, chociażby właśnie myląco i nieodpowiednio w tym przytoczonym sformułowaniu. Tak myślę.

To jest nazwa modelu pochodząca od nazwiska twórcy czy nie? ;P Może to tylko mi się wydało mylące, inni nic nie pisali :)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Unikam pisania w smartfonie, jakoś nie panuję nad tym dotykowym małym okienkiem do powiększania… tak, klawiatura, zdecydowanie byłaby lepsza. W każdym razie kod wg Craya Whiteblacka brzmiałoby jakby to była osoba… ;) A to tylko komputerek, co wysyła do piekła ;))

Ha, właśnie moja komórka nie zrozumiała się z portalem i zamieniła uśmieszek na ‘????’ – a że szybko to trzeba było zlikwidować, to z pośpiechu kliknęło się “zgłoś” :) Także komentarz autorski zgłosił się sam :P

Dobrze, że udało się szybko dotrzeć do kompa…

Pozdrowienia! :)

Całkiem przyjemne opowiadanie, choć muszę przyznać, że fragmentami mi się dłużyło. No i skoro w celi było aż tak bardzo ciemno, że bohater musiał szukać rzeczy “na macanta”, to w jaki sposób był w stanie zobaczyć swoją bladą skórę? Chyba musiało być jakieś źródło światła jednak… Miejscami zbyt wiele “mi, mnie, moje” się pojawiało, pewnie dałoby radę kilku uniknąć :)

Na plus ciekawe pomysły i zaskakujące zakończenie. Językowa nieźle. Nie jest to historia, która powaliłaby mnie na kolana, ale nie czytało się źle.

Ciekawy pomysł na bezosobowy sąd. Diabełki stróże mnie nie przekonały, nie przemówiły do mnie, chociaż były zauważalnym elementem i pomysłem.

Momentami miałam wrażenie przytłoczenia myślami i rozważaniami bohatera. Za to końcówka niezła, spodobał mi się efekt uboczny. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

@Iluzja: cieszę się bardzo, że przyjemne, nie zachwyca mnie fakt, że się dłużyło. Swoją bladą skórę mógł zobaczyć chociażby właśnie dlatego, że była… blada ;) Można było też ‘widzieć’ innymi zmysłami. Trochę światła (piekielnego?;)) pojawiało się również w ‘wywietrzniku’, kiedy pojawiało się diablę. Co do “mi, mnie i moje’“…cóż, główny bohater był przerażony, a przez to siłą rzeczy nieco egocentryczny ;)

@zygfryd – dziękuję za pozytywne słowa. (Co do kolan – a nie drgnęły chociaż troszeczkę?…? ;)))) Rozumiem, że ani kolana, ani że za gardło też nie, skóra nie ścierpła…i tak dalej. Będę myśleć i wyciągać wnioski. Jak asy z rękawa. ;)

 

@śniąca – witam Szanowną Jurorkę w moich anonimowych progach :) Przyjemnie wielce, że spodobał Ci się bezosobowy sąd, moje oczko w głowie przez ostatnie trzy tygodnie. Co do diabełków stróżów, to do mnie – na szczęście – też nie za wiele gadają :P ;) Odnośnie wrażeń przytłoczenia myślami głównego bohatera – no, on sam również był nimi przytłoczony. W dość paskudnej sytuacji chłopak się znalazł. Jeśli zaś chodzi o rozważania – fakt, że w jakiejś części posłużyły mi jako nośniki informacyjne. Szkoda, jeśli ze szkodą :( Końcówka – dziękuję, również mnie ukontentowało, że takie zakończenie znalazła ta historia :) ;)

Nowa Fantastyka