- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Za zakrętem

Za zakrętem

“Jeśli noc się nigdy nie kończy, to skąd w ogóle wiesz czym jest dzień?”

 

                                                          Dr. R. Cano w wywiadzie dla dziennika ‘New Sereno’

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Za zakrętem

Szliśmy już dość długo. Od stacji do centrum jest naprawdę spory dystans i kiedy za kolejnym zakrętem droga zaczęła prowadzić znów pod górę, zrobiło mi się żal ojca. Widać było jak z wysiłkiem stawia kroki, by pokonać kolejne wzniesienie.

– Dobra, przystaniemy tu i pięć minut na odpoczynek – pasuje? – Rzucam hasło-klucz i Wera rozpromieniona od ucha do ucha biegnie, by zająć dla nas pobliską ławkę. Człowiek, który przez te wszystkie lata mojego życia jest dla mnie wciąż niedościgłym wzorem, siada na ławce z tłumionym sapnięciem. Ojciec przeważnie nie narzeka, nie marudzi i nawet w chwili takiej jak ta, rzadko kiedy daje upust swojemu znużeniu. Czas jednak jest nieubłagany. Ile mu go zostało?

Zdejmuję plecak i stawiam go obok torby taty. Schylam się by wyciągnąć termos z bocznej kieszeni – Dobrze nam zrobi łyk ciepłej jeszcze kawy. – Patrzę na jego posiwiałą głowę. Spotykamy się wzrokiem.

– Tu za rogiem jest pętla tramwajowa – odzywa się w końcu.

Wera biega już wokół nas i z rozłożonymi ramionami kreśli w powietrzu poszarpane linie, udając samolot – myśliwiec pewnie – pikuje w naszym kierunku, by po chwili znów zmienić tor lotu. Myślę przez moment nad fenomenem jej niewyczerpanej energii i wzruszam ramionami – dzieciaki takie są i nic ich nie jest w stanie zmóc. Bez względu na wszystko.

– Sądzisz, że tramwaje jeżdżą? – Nie jestem przekonany, że to możliwe. Próbuję przywołać z pamięci ten charakterystyczny zgrzyt szynowego pojazdu. Codzienny, normalny – miejski dźwięk. Zresztą patrząc na wszystko wokół trudno w ogóle uwierzyć w coś takiego jak normalność. Piekarnia, ziejąca oczodołami rozwalonych okien. Autobus leżący na boku. Martwe kruki, jakby umyślnie rozłożone wokół spalonego drzewa… i cisza. Nawet wiatr, który od tylu dni smagał nas tak niemiłosiernie, ustał. Rozprostowuję się, jednocześnie czujnie rozglądam wokół.

– Jakoś nikogo jeszcze nie spotkaliśmy. – Podaję mu kubek z parującym płynem. Przydałoby się mleko – myślę przez mgnienie. Bierze go ostrożnie, by nie rozlać zawartości na asfalt. Znów nasze spojrzenia zderzają się ze sobą.

– Dlatego idziemy do centrum – mówi ojciec.

– Nie za bardzo wierzę, że ktokolwiek tam będzie. – Macham do Wery, by podeszła. Kiedy dobiega do nas pytam, czy chce trochę ryżu, który został z nocnej jazdy. Przecząco kiwa głową.

– Daj mi wody! – woła do mnie. Niczym mała kózka przytupuje w miejscu, przeskakując z nogi na nogę. Wyciągam lodowatą wręcz butelkę i przez chwilę próbuję ogrzać ją w dłoniach.

– Pij powoli! Jest zimna jak diabli! – Wera chichocze z tego komentarza. Przyglądam się jej, gdy małymi łykami gasi pragnienie. Jest mądrą dziewczynką i gdyby tylko udało nam się wreszcie…

– Zamarzniemy tu – mocny głos ojca rozbija ten ciąg moich myśli – trzeba ruszać dalej.

Zabieram od małej butelkę, zakręcam termos, chowam wszystko i już po chwili znów drepczemy środkiem ulicy po ubitym śniegu.

Na następnym skrzyżowaniu niespodzianka – na torach ciemnieje masywna sylwetka tramwaju i do naszych uszu dobiega wyraźne buczenie transformatora. Pierwszy dźwięk jaki słyszymy dziś od chwili opuszczenia stacji. Co więcej, wygląda na to, że pojazd ma motorniczego, a sądząc po mundurze drugiej postaci również konduktora. Podchodzimy bliżej. Obaj mężczyźni patrzą w naszym kierunku. Ten starszy, którego wziąłem za konduktora kiwa głową w moim kierunku i salutuje, przykładając palce do daszka czapki. Ma na sobie podniszczony mundur wojsk wewnętrznych, pokryty tłustymi plamami i sadzą. Facet ma mocny zarost i cuchnie od niego przetrawioną wódą.

– Paszport i permit podróżny są?

– Są – odpowiadam krótko i wyciągam rękę do kieszeni, by podać nasze dokumenty.

– Powoli! – Służbista – myślę – albo najzwyczajniej się boi. Tylko czego tu się bać, skoro broń mogą mieć tylko oni?

– Jedziemy do punktu WT-200. Wyznaczyli go nam w… – usiłuję dodać, ale przerywa mi szorstki głos gościa:

– Gówno mnie to interesuje! Dasz permit i sam to doczytam bez twojego paplania – Robi się nerwowo. Nie mam najmniejszej ochoty na zatarg. Gdzieś tam pod czaszką kołacze: bądź cicho, to może zabiorą nas tym ciepłym, przytulnie wyglądającym z perspektywy przedreptanych na mrozie kilometrów tramwajem do miasta. Tylko nie mów już nic. Kiwam więc jedynie głową. Nikt z nas się nie odzywa, nawet Wera tak żywiołowa zawsze stoi spokojnie i cicho. Dobrze wiemy, że z nimi nie ma żartów.

Kiedy gość przegląda papiery, mam chwilę by spojrzeć dookoła. Placyk na którym kończy trasę ta linia (na panelu wyświetla się numer 3), wydaje się być równie opustoszały jak mijane dotąd fragmenty miasta. Jednak jeśli się uważnie przyjrzeć, to widać, że z okna pierwszego piętra kamienicy stojącej po lewej, śledzi nas czyjś wzrok. Dwa piętra wyżej to samo – podobnie wpatrzone oczy. Czyli jest tu więcej ludzi. W końcu żołnierz odrywa się od papierów.

– W porządku. Zgodnie z permitem macie czas na opuszczenie tej strefy do jutra do północy. Dokąd szliście teraz?

– Chcieliśmy dostać się do ratusza – odzywa się ojciec.

– Ratusza już nie ma. Ale w hotelu obok rezyduje porucznik migracyjny – tyle, że ten tramwaj nie dojeżdża do centralnej dzielnicy.

– A dokąd nim dojedziemy?

– Trzy przecznice wcześniej. To będzie Aleja E – tam jeszcze są tory. – Dopowiada żołnierz, tylko co mi z tej wiedzy gdzie zostało torowisko, a gdzie nie? Jednak nie mówię nic. Ojciec dziękuje jeszcze i jakby czekając na ten moment, wyraźnie ożywiony motorniczy włącza się do rozmowy.

– Przystanek ZQ… – mówi – to będzie trzydzieści usów. – Ciekawi mnie na co idą te pieniądze? Raczej nie na naprawy sądząc po tym gdzie da się dojechać. Znam (znałem?) dość dobrze to miasto – całe sześć lat spędzonych na studiach tutaj. Tyle, że ojciec zna je jeszcze lepiej. To w jego głowie zrodził się projekt i według jego planów zbudowano na tej ponoć podobnej do ziemi planecie, całą gęstwę ulic, placów i schronów – Sereno. Kiedyś próbował mi wytłumaczyć co to znaczy w jednym z martwych języków świata jego dzieciństwa. Dwadzieścia milionów ludzi. Teraz? Może kilka tysięcy według oficjalnych danych, może nawet mniej. I wszyscy ci co zostali – nie tylko w tym mieście zresztą – chcą stąd uciec, zanim nastąpi dzień H.

Kiedy docieramy wreszcie do hotelu, mrok okrada i tak przykrótki dzień z resztek światła. Wewnątrz, tam gdzie kiedyś była pewnie recepcja stoją rzędami ławki. Po lewej i po prawej szereg schodów spowitych sztucznym, zimnym światłem halronowych lamp. Bardziej to przypomina kostnicę niż hotel. Pomarszczona, zgięta w pół starowinka siedzi na jednej z ławek, kiwając się w tył i w przód. Wera podbiega do niej i kobieta zastyga nagle, wpatrzona w dzieciaka.

– Wiesz, że musisz wybrać między tym co jasne w tobie, a tym co należy do mroku? – głos w opustoszałym holu, zwielokrotniony echem brzmi upiornie. Mała biegnie z płaczem z powrotem do mnie, wtula się szukając tego, czym obdarzyć jej tak naprawdę nie mogę – bezpieczeństwem. Kobieta chce mówić coś jeszcze, lecz przerywa jej mój ojciec – z tak rzadką u niego złością krzyczy do niej:

– Zamknij się wreszcie wiedźmo, zamknij pysk i przestań straszyć! – Kobieta kuli się w sobie, w tej obronnej pozie zdaje się maleć i wręcz znikać. Gdzieś z głębi wybiega dwóch postawnych strażników, którzy bez ceregieli i patyczkowania unoszą staruszkę i wbrew jej protestom wyrzucają z budynku. Ojciec nie czeka na dalszy rozwój wypadków, przejmuje rolę przewodnika i rzuciwszy krótko: „idźcie za mną!”, rusza po schodach na górę. Na drugim piętrze skręcamy w korytarz, który lekkim łukiem prowadzi nas wprost do drzwi z jasno oświetloną tabliczką. Napis na niej głosi:

 

ZARZĄD KOMISARYCZNY SERENO

PORUCZNIK MIGRACYJNY S. GALEN

 

Ojciec jednym, mocnym pchnięciem otwiera na oścież drzwi. W pokoju oprócz marnego biurka z węglowej pleksy, za którym na wąskim krześle siedzi człowiek w mundurze koloru kości słoniowej, nie ma żadnych innych mebli. Na piersi wojskowego szarfa, mówiąca o randze porucznika – Gwardia – zdążyłem pomyśleć. Człowiek ten wstaje raptownie i wyjmując z szuflady biurka sztylet, wychodzi naprzeciw ojcu. Wera chowa się za moimi plecami, czuję jak drży.

– Wiem po co przyszedłeś – cedzi słowa gość z elitarnej gwardii – ale tego nie dostaniesz. Rozumiesz to? Ten świat ma ograniczony, skończony czas. Ten czas dopełni się wkrótce i dobrze wiesz, że nic tego nie zatrzyma. Zadbaliśmy o to by tak się stało. A ona – mówi wskazując na kryjącą się za mną Werę – nie ma prawa żyć.

– Giń głupcze! – Nieznanym mi dotąd, pełnym determinacji głosem, ojciec krzyczy do grożącego mu oficera. Pokój rozjarza się od skoncentrowanego błysku masera i oficer pada jak długi przed nami. Czuć swąd palonego ciała. Skąd u niego laserowy pistolet?

Nie ma nawet kilku sekund by się zastanowić nad czymkolwiek, co tu widziałem i słyszałem. Ojciec rzuca broń na podłogę. Wera krzyczy. Czuję jak wali mi serce. Ojciec coś mówi. Nic nie rozumiem. Nie słyszę.

– Zaraz tu będą! Rusz się! – Ojciec potrząsa mną mocno. Treść dociera w końcu do mnie. Potem biegniemy za nim wąskim korytarzem, do którego prowadzą uruchamiane przyciskiem pod biurkiem, zamaskowane drzwi. Chodnik ostro prowadzi pod górę. Na końcu drogi kolejne drzwi otwierają się po wstukaniu przez ojca ciągu przycisków. Skąd on wie aż tyle? – myślę. Lądowisko. Transporter klasy F. Zupełnie pusto. Ojciec pyta, czy dam radę pilotować. Siadam za sterami. Wera ciągle płacze. Start. Wciska mnie w fotel, aż kości wydają się być z ołowiu. W końcu otacza nas tylko czarna przestrzeń wszechświata i kłuje w oczy biel gwiazd. Za nami wszystko co mogłem do tej pory określić słowem dom. Nie zostanie z tego nic poza pyłem, który ostatni rozbłysk wyrzuci w kosmos.

Nie rozumiem tylu rzeczy.

Włączam przycisk sztucznej grawitacji. Odpinam pasy. Próbuję uspokoić wciąż zapłakaną Werę. Ojciec spogląda na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Dlaczego tamten tak mówił o niej? – pytam, gdy wreszcie da się porozmawiać.

– Nie wszystko naraz synu – teraz musisz wiedzieć tyle, że ona ma przed sobą drogę, długą drogę na której końcu, to przed czym uciekamy będzie zaledwie złym snem o przeszłości. Może nigdy świat nie zazna równowagi między tym co go niszczy, i tym co tworzy. Ci co chcą by jedynie trwał w mroku, dziś właśnie w nim zostali.

Koniec

Komentarze

Hmmm.

Nic nie wyjaśniasz. Co w dziewczynce tak się nie podobało oficerowi? Skąd ten laserowy pistolet? O co tu chodzi?

Nie widzę specjalnie czerni ani bieli, ale niech się tym Jurorka martwi.

Napisane bardzo przyzwoicie.

Czytałam z pewnym zaciekawieniem, a ponieważ nie pojęłam niczego, wrażenia mogę podsumować, cytując jedno z ostatnich zdań opowiadania: Nie ro­zu­miem tylu rze­czy. :(

 

– Nie za bardo wie­rzę, że kto­kol­wiek tam bę­dzie – Ma­cham do Wery, by po­de­szła. – Literówka. Brak kropki po wypowiedzi.

 

– Przy­sta­nek ZQ… – mówi – to bę­dzie trzy­dzie­ści Usów. – Cie­ka­wi mnie na co idą te pie­nią­dze? – Dlaczego nazwa pieniędzy jest napisana wielką literą?

Dzięki za wskazanie błędów – pozwoliłem sobie poprawić je w trybie edycji. Jeśli chodzi o tzw. klucz do opowieści – nie każda historia moim skromnym zdaniem ma za zadanie wyłożyć “kawę na ławę” :)

No, kwestia gustu. Bywają i amatorzy niedopowiedzeń oraz mętnej wody. Ja do nich nie należę, więc nic dziwnego, że tekst nie rzucił na kolana. Ale jeśli olbrzymia większość Czytelników wyrazi opinię podobną do mojej, to może coś w tym jest…

No nic, życzę antyfinklowych odbiorców klikających z zachwytu. :-)

A propos amatorów mętnej wody…

 

Początek brzmi skojarzył mi się z „Drogą” – postapo, później zapachniało stanem wojenny, bym mógł zaraz potem doczekać się s-f – wyludniająca się kolonia na podobnej do Ziemi planecie (Sereno – włoski– jasny, pogodny ?) pod nadzorem komisarycznym, której los jest przesądzony.

 

Wydaje się, że jest to opowieść o rodzinie próbującej uratować dziecko, a raczej dopełnić jego przeznaczenia. Dziewczynka traktowana jest tutaj jak nadzieja na przyszłość (skojarzenie z filmem „Ludzkie dzieci” i Babylon A.D.)

 

Staruszka– jak wieszczka z Matrixa.

 

To co zastanawia, to reakcja strażników, którzy reagują szybciej w sprawie staruszki niż swojego przełożonego. Sztylet w ręku porucznika zestawiony z laserem ojca po haśle:  „Tylko czego tu się bać, skoro broń mogą mieć tylko oni?” zastanawia jeszcze bardziej.

 

„Skąd on wie aż tyle? – myślę” –  bo też był wojskowym? Porucznik nie jest zbytnio zdziwiony widokiem ojca.

 

No i motyw z dniem H. Dagen H – dzień w którym w Szwecji zmieniła organizację ruchu na prawostronny. Parząc na te pustki na ulicach pasuje ;)

 

No, a co czeka „Za zakrętem” ? Kolejne wyzwania, kolejna droga pod górę?

 

Na pewno, bo to co zafundowałeś wymaga wysiłku. Opowiadanie z mocno zakamuflowanym przesłaniem. Niestety mało okruchów rozrzuciłeś za sobą. Nie chodzi o to by wykładać “kawę na ławę”, ale chociaż wskazać, gdzie jest ekspres ;)

 

„Wiem po co przyszedłeś”

„Ten świat ma ograniczony, skończony czas”

„nic tego nie zatrzyma. Zadbaliśmy o to by tak się stało”

„nie ma prawa żyć”

„ma przed sobą drogę, długą drogę na której końcu, to przed czym uciekamy będzie zaledwie złym snem o przeszłości”

 

Te zdania są kluczem. I wiele innych pewnie też, ale jak użyć klucza kiedy nie widać kłódki?

Pozdrawiam.

Peace and love :)

Nie czuję się antyfinklowym odbiorcą, ale amatorem niedopowiedzeń jestem zdeklarowanym. Pod warunkiem, że te niedopowiedzenia sprawiają wrażenie celowych, przemyślanych, a nie wynikających z braku pomysłu samego autora na domknięcie opowieści. Żeby tak było, cała reszta (konstrukcja, język, postaci, opisy) muszą grać i chodzić jak w zegareczku.

Spodobał mi się klimat opowiadania, niespieszne wprowadzenie – zaczyna się jak zimowa, rodzinna przechadzka po parku, jest mała dziewczynka i sędziwy ojciec, coś takiego zapowiada fajne refleksje o przemijaniu, potem dochodzą nowe elementy, jakieś zagrożenie, zgliszcza, gdzieś miga stan wojenny, pełne postapo, wreszcie okazuje się, że to inna planeta. Tajemnica ojca i tajemnica dziewczynki też intrygują. Do tego warsztatowo całkiem sprawnie napisane.

Całość sypie się głównie przez przyspieszenie w końcówce. Przyspieszenie, które razi mnie nie tyle brakiem wyjaśnienia zagadek, co właśnie złamaniem klimatu, popsuciem narracji. Do limitu zostało jeszcze sporo znaków (zresztą uczciwie mówiąc to byłoby kiepskie wyjaśnienie), wygląda więc jakby autor nagle znudził się pisaniem. Ja rozumiem dynamikę samej sceny ucieczki, ale prosiłoby się chociaż rozbudować refleksje związane z opuszczeniem planety i planowanym nowym otwarciem.

 

Melduję, że przeczytałam.

Witaj!

Ja tak po krótce.

W większości zgodzę się z Coboldem. Już zaczynało się robić interesująco a tu taka końcówka słaba i jakby w pośpiechu i nagle tekst się urywa.

Pozdrawiam!

“– Gówno mnie to interesuje! Dasz permit i sam to doczytam bez twojego paplania[+.] – Robi się nerwowo.“

 

W bardzo niefortunny sposób stosujesz półpauzy – zaburzają odbiór niektórych zdań, bo jest ich zwyczajnie za dużo, zwłaszcza w dialogach. Niepotrzebnie utrudniasz. Przykład:

“– Powoli! – Służbista – myślę – albo najzwyczajniej się boi.“

 

Albo tu:

“– Trzy przecznice wcześniej. To będzie Aleja E – tam jeszcze są tory[-.]Ddopowiada żołnierz“

 

“Wewnątrz, tam gdzie kiedyś była pewnie recepcja[+,] stoją rzędami ławki.“

 

‘Pomarszczona, zgięta w pół starowinka“ – wpół łącznie.

 

“– Wiesz, że musisz wybrać między tym co jasne w tobie, a tym co należy do mroku? – gGłos w opustoszałym holu, zwielokrotniony echem brzmi upiornie.“

 

“– Zamknij się wreszcie[+,] wiedźmo“

 

…i generalnie brakuje trochę przecinków w niektórych zdaniach.

 

“Na piersi wojskowego szarfa, mówiąca o randze porucznika – Gwardia – zdążyłem pomyśleć.“ – Czegoś tu brakuje. Pomiędzy zdaniem opisu a myślami bohatera powinno być jakieś rozgraniczenie. Na przykład kropka po “porucznika” i brak półpauzy przed “Gwardią”.

 

Za mało wyjaśnień. Mamy opis drogi, a potem nie wiemy, czemu to, co się wydarzyło, w ogóle miało miejsce. Do końca limitu znaków jeszcze przecież trochę zostało, warto byłoby pokusić się o przedstawienie czytelnikowi pełniejszego obrazu uniwersum. Bo tak to zgadzam się z poprzednikami – zaczyna się dość ciekawie, a potem szast, prast koniec, i nie wiadomo, o co chodzi.

I przyznam – choć to nie mnie oceniać – nie widzę tu zbyt wiele czerni i bieli.

Zgadzam się z powyższymi. Spokój początku i gwałtowne przyspieszenie na końcu działa na niekorzyść opowieści. Nie rozumiem też, dlaczego ojciec, który na początku jest niemrawym starcem, nagle się zmienia i zachowuje jak w kwiecie wieku. Widzę nieco nieporadności w kwestiach technicznych (na przykład powtórzenia, zapis dialogów) i wiem, że tego stylu zupełnie nie znam, więc autora nie rozpoznam. Smaczek postapo mi się podobał :)

Zbyt enigmatyczna ta historia jak dla mnie. Nie wiem, na przykład kim jest Wera i dlaczego jest taka ważna. Nie pojmuję przedstawionego świata. Czuję się, jakby ktoś mi pokazał fragment obrazka i kazał ocenić całość, której nie widzę. 

Nowa Fantastyka