I
Siedzę obok stosu trupów. Siedzę pogrążony w depresji, czując bezsilność wobec okrutnego losu.
Wszystko zaczęło się zupełnie niespodziewanie. Przebywałem u Starego Neda, rozkoszując się najlepszą zielenicą w całym Faktorze. Niewielki, okrągły stolik, tu i ówdzie porysowany przez stałych bywalców baru, pozwalał mi choć na chwilę zapomnieć o beznadziejności świata. Już jakiś czas temu stał się moim jedynym przyjacielem. Gdy wlepiałem w niego wzrok, pochłaniając kolejne kufle znakomitego trunku, nie musiałem spoglądać w twarze zgorzkniałych faktorian. Nie musiałem patrzeć na prawdziwych autochtonów, którzy wciąż nie mogli zaakceptować obecnej sytuacji. Nie widziałem równie przygaszonych panującym ładem legriów. Tak, to chyba najważniejsze. Mogłem uniknąć fałszywych spojrzeń w oczy wrogów, zawsze z tym samym, durnym uśmiechem nazywanych przyjaciółmi. Sztukę całkowitego wyłączenia się z problemów współczesnego świata opanowałem niemal do perfekcji.
Ze stanu bezmyślnego wpatrzenia w drewno wyrwał mnie pulchnawy dżentelmen ubrany w granatowy, modny (tylko wśród bogatych, rzecz jasna) surdut. Był chyba pierwszą osobą od wielu miesięcy, która – dosiadając się do niewielkiego stolika – zechciała wyrwać mnie z nietypowego letargu. Przypuszczam, że niewielu zdobyłoby się na odwagę, by zakłócić mój spokój. Bali się? Nie, nie chodzi o to. Nigdy nie byłem uważany za dziwaka, wręcz przeciwnie. Moja postawa od lat wzbudzała raczej zazdrość w mieszkańcach Faktoru, a przyjaźń z kawałkiem drewna uważana była powszechnie za dar. Jakże cenny dar choć chwilowego odlotu ze smutnej rzeczywistości. Tym razem jednak nieznajomy elegant postanowił zająć wiecznie wolne miejsce naprzeciw mnie.
– Panie Tarofie – zaczął, kłaniając się grzecznie – zostałem upoważniony do przekazania panu informacji prosto z Izby Przedstawicieli.
– Słucham uprzejmie? – zapytałem zupełnie bez okazania wyrażonej werbalnie uprzejmości.
– Proszony jest pan o natychmiastowe stawienie się w głównym gabinecie Izby. – Nieznajomy spojrzał na w połowie pusty już kufel zielenicy. – Mam nadzieję, że pana stan nie jest na tyle niekorzystny, by uniemożliwić wykonanie polecenia?
– Skądże znowu. Dziękuję za przekaz i życzę miłego dnia.
Wstałem, nie czekając na odpowiedź posłańca. Tak jak myślałem, gość natychmiast ruszył za mną, by upewnić się, że idę we wskazane miejsce. Choć zignorowanie tego typu polecenia byłoby – delikatnie mówiąc – nierozsądne, grono miejskich ważniaków dobrze wiedziało, że po mnie można spodziewać się wszystkiego. Przemknąwszy przez wąskie ścieżki, zewsząd otoczone drewnianymi chatami, dotarłem do alei głównej, która prowadziła wprost na Plac. Szeroka na piętnaście kroków droga dumnie pochłaniała rozmieszczone wokół ulice i uliczki. Wyglądała trochę jak rzeka ubogacona licznymi dopływami, której jedynym celem jest ocean – w tym przypadku Plac.
Jak to zazwyczaj bywa o tej porze roku, wśród gęsto wędrującej rzeszy obywateli dostrzec można było niepokojąco dużo legriów. Każdy z krótkorękich szedł oczywiście w kierunku straganów, gęsto ulokowanych wzdłuż drogi przed samym centrum. Poruszałem się szybko, zmuszając do większego wysiłku posłańca, który z trudem starał się mnie śledzić.
– Panie, na co ty liczysz! Oni nam tego nie oddadzą, oj nie. Żyzne tereny w rękach wolno myślących, tak jest i tego nie zmienisz! – Wśród unoszącego się nad ścieżką szumu trudno było wyłowić pojedyncze rozmowy, jednak po usłyszeniu takiej kwestii nie zwykłem przechodzić obok gości obojętnie.
Podszedłem do dwóch rozprawiających legriów. Dyskretnie, tak by nie wyczuli, że mogę rozpocząć podsłuchiwanie.
– Optymista z ciebie, nie ma co – odparł z uśmiechem niższy rozmówca. – Jeszcze wspomnisz moje słowa, kolego. W końcu zrobimy porządek z ciemnotą i wszystko wróci do normy. Zero postępu, zero technologii, zero wzrostu. To ma być nowoczesne rolnictwo? Zero, jaśnie kolego, zero! Zamiast rozwoju – modły, zamiast produkcji – nabożeństwa…
– Cicho, cholerny gaduło! – skarcił go drugi. – Nie widzisz gdzie jesteśmy? Wolisz zrobić zakupy czy siedzieć w cuchnącej celi? – Rozejrzał się nerwowo, na szczęście zdążyłem odwrócić wzrok.
– A co mam mówić? Że niby produkują smaczne żarcie? Może i tak, ale tylko dzięki naszej technologii. A i tak zostają dla nas resztki. Cholernie drogie resztki… Mów co chcesz, ale gdybyś nie był dobrze ustawiony to gówno byś tu kupił i każdego dnia żarłbyś te świństwa wytwarzane przez naszych. Wyobraź sobie, że my mamy te ziemie… Pięciokrotny wzrost produkcji, wszystko tylko dla nas.
– Ale po co o tym bredzisz za każdym razem, gdy tylko tu przyjedziemy? Jesteś cholernym marzycielem, Frod. Zejdź z obłoków.
Nie mogłem tego dłużej słuchać. Jakże typowe rozmowy, na które nic nie można poradzić. Chrząknąłem tylko, zdradzając nieostrożnym legriom swoje położenie. Nie mogłem pozwolić sobie na kolejną awanturę, jeszcze jedno ostrzeżenie i wyleciałbym z miasta na tydzień. Krótki kontakt wzrokowy i zaczerwienieni goście w milczeniu przyspieszyli kroku. W sumie o to chodziło, nic innego nie mogłem zrobić…
Plac w wiosennym słońcu wyglądał pięknie. Gigantyczny obszar zalany najróżniejszymi straganami, między którymi przeciskała się chmara obywateli, a wszystko otoczone głównymi budynkami miasta i ośrodkami kulturalnymi. Oczywiście placów targowych w Faktorze nigdy nie brakowało, ale ten od zawsze był wyjątkowy. I nawet otwarcie go dla „przyjaciół” z zachodu nie odebrało mu dawnej wielkości i piękna. Przechodziłem szybkim krokiem między targującymi się wszędzie klientami, przepychając ich przy tym zupełnie bez emocji. Minąłem sięgający kolan brzuch wiekowego Efrondla, starzec jak zwykle prezentował nowe sandały, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Z nagłym uczuciem głodu przeszedłem obok najlepszych pomidorów pod słońcem, wylegujących się w wiecznie uszkodzonym wozie Ohandry. Dalej zakręt w lewo i nieziemski podmuch gęstej woni pieczywa młodej Skardrany, która szczerząc się do mnie, pokazała słynne braki w uzębieniu. Dwadzieścia dwa kroki, nieznaczne odbicie na prawo i krótkie spojrzenie na głupkowatą minę walniętego Rollusa siedzącego wokół dziwnych ziół, wyraźnie oszołomionego ich halucynogennym działaniem. I tak dalej i dalej… Gdyby nie wyjątkowo zwinne poruszanie po tym niekończącym się labiryncie, dotarcie do Chaty Reprezentatywnej zajęłoby mi całe wieki. Na szczęście wychowałem się właśnie wśród tych straganów, a każdy zakamarek Placu znałem lepiej niż własną kieszeń.
Strażnik wpuścił mnie do środka bez słowa, wskazując drogę wprost do gabinetu Izby. Wszedłem niepewnie, spojrzawszy na osiemnastu ważniaków w śmiesznych kapeluszach, siedzących jak zawsze wokół okrągłego stołu. Niedobrze, są wszyscy – pomyślałem.
– Mamy do przekazania wiadomość – powiedział z niepokojącą surowością jeden z nich. – Zostajesz oficjalnie upomniany po raz ostatni za niechęć do przestrzegania zasad współpracy. Pouczam, że ostrzegawcze wydalenie z miasta obowiązuje tydzień. Może warto w tym czasie przemyśleć swoje zachowanie? Może…
– Prowokacja! – wykrzyknąłem odruchowo. – Czemu, do czternastu młotów, wierzycie tym półgłówkom?! Wcześniej… owszem, zdarzyło mi się coś palnąć. Ale teraz?! Co u licha zrobiłem, że zasłużyłem sobie na…
– Cisza. Proszę nie przerywać. – Gruby, stanowczy głos zabrzmiał groźnie. – Skargę wniósł poważany obywatel miasta. Izba Przedstawicieli przychyliła się do niej, co jednoznacznie…
– Poważany obywatel? – prychnąłem. – Tłusty knur, który nienawidzi krótkorękich tak samo jak ja! Przecież wiecie, że już panuję nad sobą. A grubas? Niby taki grzeczny, a sam widziałem jak spiskował z wygnańcami.
– Dowody, Tarofie, dowody. – W odpowiedzi przełknąłem tylko głośno ślinę. – Przyjąłeś już dwa ostrzeżenia. Dobrze wiesz, że dyskusje na nic się zdadzą.
– Tłuścioch mnie wrobił… Ach, róbcie swoje. Ale jak dalej będziecie przyjmować skargi pierwszego lepszego błazna, w mieście nie zostanie żaden pieprzony mieszkaniec.
– Do pociągu międzymiastowego cię nie wpuszczą. Pojedziesz na zachód z ciałami, niby nikt nie zauważy jak dostajesz się do wagonu – rzekł stanowczo sekretarz. – Chyba że wolisz oddalić się od Faktoru pieszo… To już wszystko z naszej strony.
Wyszedłem trawiony okropną złością. Nie mogłem pozbierać myśli. To oni na nas napadli, to oni chcieli naszych ziem, to przez nich jesteśmy na siebie skazani i to my oddaliśmy im zachodnią dolinę rzeki. Naszej rzeki. A te ścierwa wciąż szczekają na niechęć obywateli do parszywych zasad, które na zawsze odbierają godność każdemu z faktorian. Pasożyty. Ale gruby Jurnal? Czy on naprawdę mógł wnieść na mnie skargę? Od zawsze sądziłem, że nienawidzi legriów jeszcze bardziej ode mnie… Wszystkie te myśli kłębiły mi się głowie, nie pozwalając zachować spokoju.
Zgodnie z poleceniem dotarłem do wagonów wypełnionych trupami. Zmówiłem krótką modlitwę o pokój w Krainie Dobra dla tych, których ciała niedługo zostaną koszmarnie sprofanowane. Zgodnie z wiarą, wyproszenie dla nich pokoju jest praktycznie niemożliwe. Ale modlitwa nie zaszkodzi, w końcu jestem faktorianinem z krwi i kości. A że przyszło mi żyć w tych ciężkich czasach? Nie moja wina.
Strażnicy udawali, że mnie nie widzą. Wszedłem do wagonu przypominającego celę, otoczonego stalowymi prętami krat. Wszędzie tylko latające bez celu owady, przeraźliwy smród gnijących ciał i jeszcze gorszy odór śmierci i profanacji. Usiadłem na skraju wagonu, umieszczając nogi między prętami.
Siedzę obok stosu trupów. Siedzę pogrążony w depresji, czując bezsilność wobec okrutnego losu.
II
Pierwszy raz w życiu czuję nadzieję. Jest tak odległa i nikła, a ja niemal płaczę z radości.
Pociąg powolnie ruszył na zachód, pozwalając mi zatopić się w głębokich refleksjach. Refleksjach tak trudnych dla wszystkich, którzy nie mogli pogodzić się z aktualnym stanem rzeczy. Jak zwykle zastanawiałem się, dlaczego ostatni Obrońca w historii świata nie potrafił odpowiednio wykorzystać resztek Mocy Starożytnych. Chciał uratować lud faktorian przed nieuchronną zagładą z rąk marzących o żyznych terenach legriów. Mieszał w żyłach naszych i w żyłach wrogów, pragnąc rzucić Mocą najsilniej od wieków. Jaki miał być efekt? To już na zawsze zostanie tajemnicą. Źródło wyczerpało się w połowie pieśni, w efekcie zamiast świętego pokoju mamy tylko przeklęte choroby, które na wieczność ustalają porządek świata. A sama Moc zniknęła już na zawsze, grzebiąc nadzieję na cofnięcie koszmarnych zmian. Jak to się stało, że jedynym lekiem na chorobę krótkorękich są nasze tkanki? I dlaczego tylko technologia tych cholernych geniuszy utrzymuje nas przy życiu? Najbardziej piekielna koegzystencja w historii świata stała się faktem, przynosząc nam tylko nieskończoną hańbę i skazując na wieczną tułaczkę wszystkich, których ciała ładowane są do wagonu. Wagonu, w którym z okropnym bólem siedziałem, nie mogąc zahamować myśli wywołujących wyłącznie rozpacz. Pozostało mi tylko wyskoczyć na zewnątrz gdzieś w połowie trasy…
Wagonem niespodziewanie coś wstrząsnęło. Początkowo prawie niezauważalne wibracje, stopniowo przeradzające się w cykliczne drgania. W końcu z lokomotywy z hukiem wypadła metalowa skrzynia, a pociąg natychmiast stracił moc. Wyglądało na raczej niegroźną awarię, ale czułem, że coś tu jest nie tak. I oczywiście nie mogłem się pomylić. Aż wykrzywiłem usta w bliżej nieokreślonym grymasie, gdy przed oczami ukazał mi się potwornie powykręcany faktorianin, z ropnymi bulwami na twarzy i oczami napływającymi krwią. Nieszczęśnik najpewniej od miesięcy nie przyjmował legriańskiego leku, nie wiem jakim cudem jeszcze żył. Musiał należeć do grupy wydalonych z miasta obywateli, którzy „nie nadają się do funkcjonowania w społeczności”. W sumie jeszcze jedna wpadka i sam do nich będę należał… Nerwowym ruchem gnijącej ręki polecił zejść na ziemię i udać się w stronę lasu. A tam było ich więcej. Cała armia koszmarnych istot, zdolnych z powodzeniem startować w konkursie na najbardziej przerażającą kreaturę. Starałem się wstrzymywać oddech, by kolejna fala odoru zgnilizny nie odebrała mi zmysłów. Po otrzymaniu zdawkowych informacji o tym, że wszystko jest zaplanowane i mam „dla wyższego dobra” po prostu wykonywać polecenia, udaliśmy się w głąb boru.
Wcale niekrótka droga w gęstwinie wszechobecnych igieł nie stanowiła może wyjątkowo przyjemnego spaceru, jednak na duchu podtrzymywał mnie fakt, że być może właśnie dzieje się coś wielkiego. I to nie tylko w moim życiu.
Jeden z chorych otworzył pokryty mchem właz, którego wcześniej nie dostrzegłem, po czym – korzystając z drewnianej drabiny – zeszliśmy do słabo oświetlonego pomieszczenia. Wielobarwna mozaika zaschniętych środków chemicznych niemal całkowicie pokrywała ściany i sufit, pozwalając mi tylko domyślać się, jak długo trwały tutaj potajemne prace wygnańców.
Zza odbijającego niemrawe światło świecy kotła, wyłoniła się drobna postać legria. Przesadnie biała twarz już na pierwszy rzut oka wyglądała upiornie, zdradzając wieloletni konflikt z promieniami słońca. Zapracowany? Chory? Torturowany? Dopiero gdy postać podeszła do mnie na odległość kilku kroków, zorientowałem się, z kim mam do czynienia. Austrin. Znałem go z gazet, jak wszyscy. O tajemniczym zniknięciu legriańskiego naukowca mówiono swego czasu nieprzerwanie. Powstało chyba z kilkaset historii i mitów, najpopularniejsze krążą po Faktorze do dziś.
– Jesteś moją przepustką do wolności. – Używając zachrypłego głosu, z trudem składał kolejne słowa. – Chyba że zaraz będziesz martwy. Wtedy pójdę twoim śladem.
– Do roboty! – zaskrzeczał ktoś z boku, szturchając Austrina. – A ty, nowy wygnańcu, kładź się obok tego kotła. No, już.
Posłuchałem, bo czemu miałbym tego nie zrobić? I tak moim jedynym przeznaczeniem był teraz tydzień chorowania i powrót do rzeczywistości. Rzeczywistości, w której nie widać na horyzoncie nawet małego jasnego punktu.
Dowiedziałem się, że przechwycony geniusz jest jeszcze mądrzejszy, niż wszyscy sądzili. Bez wgłębiania się w szczegóły przedstawiono mi zarys planu – na jakąś dobę zamieniam się z naukowcem ciałem i… mam dostać się do Hali Medykalnej. Tak, wiem, prawie nikt nie może tam wejść. Ale czego nie da się zrobić, będąc świeżo odnalezionym, wielkim geniuszem? Wykradam pilnie strzeżony przepis produkcji naszego leku i voila! Jesteśmy wolni od piekielnej koegzystencji. Zabrzmiało to równie piękne, co niedorzecznie. Nie zdążyłem wyrazić nawet jakiekolwiek zgody na wzięcie udziału w tej szalonej akcji, a grupa wygnańców zaczęła przypinać do mnie jakieś dziwne, cuchnące urządzenia.
– Czemu nie możecie po prostu go wysłać? – zapytałem w końcu przestraszony, wskazując na Austrina.
– Jak myślisz? – Odpowiedź padła z ust naukowca. – Uwierzą mi, że zwyczajnie tu wrócę i jak gdyby nigdy nic dam im przepis? Ech, wy z Faktoru zawsze mieliście problemy z myśleniem… Nie bierz tego do siebie, wszyscy jesteście trochę… nieważne. Zresztą, nawet nie wiecie do czego możecie doprowadzić. Zmuszenie mnie do ruszenia równowagi ma mieć niby jakiś sens? Ledwo łażą, skóra już im się od ciała odkleja, a myślą że wszystkie rozumy zżarli. Ach, wyszło trochę niefortunnie. Z tym zjadaniem rozumów to takie powiedzenie, rozumiesz? A im to nic nie przetłumaczysz…
– Ciszej tam! – Nienaturalnie wykrzywiony starzec podszedł do mnie z glinianym naczyniem w ręku. – Nie zmuszamy cię, ale wypij to. Pomyśl, co możemy zyskać.
Nagle poczułem, że w głowie pojawiła się pustka. Wypić czy nie? Dlaczego wszystko dzieje się tak szybko? Nie zdążyłem przecież nawet dobrze się zastanowić. Jakiej decyzji nie podejmę, będzie źle. Co tu się do jasnej cholery dzieje? – pomyślałem, gdy gęsta substancja przechodziła mi przez gardło.
Pierwszy raz w życiu czuję nadzieję. Jest tak odległa i nikła, a ja niemal płaczę z radości.
III
Jestem na straconej pozycji. W sytuacji bez wyjścia. Ale czy możesz się poddać, gdy naprawdę zaczynasz wierzyć w słuszność misji?
Budząc się, poczułem dziwne mrowienie w całym ciele. Wszystko było takie obce. Mniej energii, bardziej czysty umysł i… krótkie ręce. Naprawdę mnie w niego zamienili. Zacząłem zadawać sobie trzy krótkie pytania, nie pozwalając na wkroczenie żadnych innych myśli. Jak? Jakim cudem? Jak to możliwe? Wiedziałem jedno, to nie był sen. Działo się właśnie coś, czego umysł faktorianina po prostu nie może ogarnąć.
Najbardziej przeraziło mnie, gdy zobaczyłem siebie. Wściekłego, bezwzględnego. W oczach mojego sobowtóra widać było coś niepokojącego, wokół – porozrzucaną wszędzie aparaturę. Naprawdę wyglądam tak strasznie, gdy z całkowitą pewnością siebie demoluję wszystko co się da?
Z każdą chwilą umysł stawał się coraz bardziej czysty, dlatego wreszcie pojąłem, kim jest szalona postać w mojej skórze. Naukowiec. Geniusz. Austrin. Nie miałem pojęcia, co w niego wstąpiło. Zapewne nagle zechciał odwrócić – ponoć jednodobową – zamianę, którą sam przed chwilą przeprowadził. Czy mój policzek naprawdę jest w stanie spuchnąć aż tak okropnie, gdy uderzy się w niego kotłem? Ech, może i dobrze, że nie należy teraz do mnie – pomyślałem mimowolnie.
Do pomieszczenia nagle wskoczył nieznany mi chudzielec z ropiejącym guzem na czole.
– On się budzi! Słyszycie?! Maszynista się budzi! – wykrzyczał z przerażeniem.
Wszyscy na moment zastygli w bezruchu.
– Co? – Dziadek wyglądający na szefa całej grupy skrzywił się. – Miał spać dwa razy dłużej. Psiamać!
– A niech mnie legr zeżre! – wydarł się ktoś za mną. – Zabierać nowego do góry! Natychmiast!
– A co z planem? Przecież on nie wie co robić!
– Ty, słuchaj. – Najstarszy z wygnańców chwycił mnie za ramię. – Będziesz improwizował. Przepis jest…
– On wstał! – Chudzielec wydarł się jeszcze bardziej przeraźliwie. – Schodzi z lokomotywy!
– Zamknij się wreszcie! – warknął groźnie starzec, po czym kontynuował przerwaną kwestię. – Przepis jest podobno w samym sercu miasta. W centrum Wewnętrznego Kręgu. A, prawie bym zapomniał: nie używaj nazwy Hala Medykalna. Dobra, już pora, zmywaj się. Pogadamy jeszcze chwilę i cały plan pójdzie w piach. Nie przejmuj się maszynistą, koleś nie ma pojęcia co się stało. Wyłaź stąd, no już!
Kompletnie nie zdążyłem przyzwyczaić się do nowego ciała, a oni po prostu wypchnęli mnie na zewnątrz. Podszedłem do pociągu, nieporadnie stawiając kolejne kroki.
Maszynista cofnął się, gdy mnie zobaczył.
– Pan… pan Austrin? – wyjąkał jakby przestraszony.
– Przepraszam, że w taki sposób musiałem zatrzymać pociąg – wymyśliłem na poczekaniu. – Naprawdę chciałem zrobić to delikatniej. Mogę zabrać się do Aleos?
– Jasna cholera. Yhm… Oczywiście, znaczy się… Czy to naprawdę pan? To chyba niemożliwe? Przecież…
– Mogę o coś prosić? – uciąłem, nie wiedząc co odpowiedzieć. – Chciałbym wszystko wyjaśnić oficjalnie, po dotarciu na miejsce. W porządku?
– Oczywiście. Rozumiem. Yhm… Potrzeba panu czegoś? Może…
– Chcę po prostu dostać się do miasta. To wszystko.
Maszynista zaprosił mnie do lokomotywy gestem, jakby odebrało mu mowę. Nerwowe pocieranie brwi wskazywało, że jeszcze nie do końca rozumiał, co tu się tak właściwie dzieje. I dobrze. Ja też nie rozumiałem…
W drodze zwyczajnie udawałem, że śpię. Uznałem to za najlepszą opcję, bo o czym mógłbym rozmawiać z przypadkowym maszynistą, w dodatku legriem? Niech myśli co chce, najważniejsze spokojnie przejechać trasę, stwierdziłem. Na próżno starałem się zaplanować całą akcję. Sytuacja mnie przerastała? Mało powiedziane. Z każdą kolejną chwilą miałem więcej wątpliwości, bezcelowo bijąc się z myślami. Przecież wszyscy będą oczekiwali ode mnie mądrych wyjaśnień, a inteligencją nie mam szans dorównać przeciętnemu legriowi, nie mówiąc już nawet o wybitnym naukowcu…
Wyraźnie słyszalny świst dał mi pretekst, by wreszcie otworzyć oczy. Pociąg stopniowo wytracał prędkość, minęło kilka chwil nim zatrzymał się tuż przed ogromną bramą Aleos. Maszynista zwinnie wyskoczył na zewnątrz i szybkim krokiem podszedł do strażnika. Po krótkiej rozmowie brama z trzaskiem ruszyła w górę, odsłaniając zewnętrzną część miasta.
Aleos zostało wzniesione w postaci dwóch pierścieni oraz wewnętrznego dziedzińca. Zewnętrzny pierścień, dość wąski i otoczony wysokimi murami z obydwu stron, spełnia głównie funkcje handlowe – goście z Faktoru mogą tu nabywać najbardziej wymyślne produkty legriańskich techników. Pierścień Właściwy, położony prawie sto stóp wyżej, zajmuje niemal całe miasto. To tutaj żyją prawdziwi obywatele Aleos. Mieszkają, pracują, bawią się, tworzą. Wszystko w odosobnieniu od reszty świata. Wewnętrzny dziedziniec – położony niżej, na wysokości zewnętrznego kręgu – nazywany jest przez legriów Wewnętrznym Kręgiem i uważany za miejsce niemal święte. Zamknięty z góry bujnymi koronami olbrzymich drzew wydaje się tajemniczy, zupełnie niedostępny dla oczu mieszkańców Pierścienia Właściwego. Tam trafiają ciała… Tam są przetwarzane… Tak, to tam pracują najdoskonalsze umysły, nieprzerwanie tworząc produkty piekielnej koegzystencji. Produkty, które umożliwiają przetrwanie obu cywilizacji i spajają je w jeden wciąż żywy organizm.
Zewnętrzny pierścień miasta, otwarty zawsze dla faktorian, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Swego czasu bywałem tu dość często, niemal zawsze kupując przedmioty o niesamowitym działaniu i tracąc przy tym ostatnie oszczędności. Tutejsze domy handlowe wiecznie są wypchane cudacznymi mechanizmami, z których każdy próbuje przebijać inne praktycznym lub niecodziennym zastosowaniem. „Nowatorskie rozwiązanie” to chyba najczęściej padające stwierdzenie na obszarze tej części miasta, twórcy najróżniejszych urządzeń sprzeczają się ciągle, który z nich wymyślił właśnie coś przełomowego czy niezwykle ułatwiającego codzienne życie.
Im bardziej jednak zbliżaliśmy się do wyłącznie legriańskiej części miasta, tym serce biło mi szybciej, a niepewność spływała częściej w postaci nagłych fal dreszczy. Niby wiedziałem, co ujrzę na górze, ale świadomość wejścia tam jako jeden z niewielu faktorian w historii nie pozwalała zachować spokoju. Na szczęście nikt mnie nie rozpoznał. Wszyscy byli pochłonięci swoimi sprawami, z energią wykonując codzienne czynności i nie zwracając przy tym uwagi na naukowca przechodzącego obok w towarzystwie strażnika. Strażnik też trafił mi się świetny. Po prostu szedł przy mnie o nic nie pytając, jakby eskortowanie świeżo odnalezionego geniusza stanowiło jego codzienność.
Gdy wjechaliśmy na górę, nie mogłem przestać wpatrywać się w tętniące życiem otoczenie. Dobrze pamiętałem, że to legrie są bezwzględnymi najeźdźcami, którzy – gdyby nie przeklęty wynik pieśni – najpewniej wybiliby nas z uśmiechem na ustach i zabrali wszystkie żyzne tereny. Nie wierzącymi w nic zwierzętami, którym najwyraźniej nie przeszkadza, że przez użycie faktoriańskich ciał całkowicie skreślają nas w oczach bogów. Wywyższającymi się łotrami, którzy uważają się za lepszych, jako że mogą bezkarnie konsumować martwych mieszkańców Faktoru. I gdyby nie znajomość tych faktów, byłbym zafascynowany widzianym na górze światem. Czy to nie cud, wybudowanie tak niezwykłego miasta w zaledwie kilkanaście lat? Jak ci barbarzyńcy mogą nosić w sobie tyle inteligencji i kreatywności? – myślałem ze złością. Wszędzie pełno inżynierów i techników, testujących swoje najnowsze mechanizmy. Wynalazki wykorzystujące koła zębate, wodę, parę, ciśnienie czy nawet robactwo zagonione do pracy. Wyglądało to naprawdę niezwykle.
Tutaj już wielu więcej mieszkańców mnie rozpoznawało, przecierając zwykle oczy ze zdumienia. Na szczęście surowy wzrok strażnika i stanowcza prośba o zejście z drogi skutecznie zniechęcały wszystkich do zadawania pytań i przewiercania mnie wzrokiem z małej odległości. W pewnym momencie zatrzymałem się jednak obok niezwykłej konstrukcji, która przypominała olbrzymią rybę z czterema śmigłami przytwierdzonymi od góry. Wyglądała trochę jak niedokończony produkt, szkic składający się tylko z drewnianych patyków, zbitych razem w przypływie artystycznej kreatywności.
– Niedowiarki, bezmyślni idioci, ułomni, tfu, twórcy! – krzyknął zezłoszczony wysoki mężczyzna, stojący obok tajemniczej machiny. Jego czarne włosy, starannie zaczesane na bok, policzyć można było na palcach rąk i nóg. – Nie wierzą mi! Wszystko przez to, że ostatnio się nie udało. Ale to było co innego, przecież… Yyyy, czy to… to… Austrin?! Cholera, aleś ty blady, bym nie poznał. Jesteś mi winny cztery złote śruby i wielkie koło zębate, co to je roztrzaskałeś na Wielkiej Inauguracji! A ty sobie po prostu znikasz, jak kamień w wodę! Dobra, nieważne, oddasz później… A ten, no, właśnie… Nie pomógłbyś mi przyciągnąć trochę widzów na nową prezentację? Widzisz to arcydzieło? Spójrz, metalowe śmigła, cienkie jak papier. Tym razem na pewno poleci. Tak, dam sobie narzędzia ukraść, że poleci! A wiesz, jest dwuosobowy. I jak byś się zgodził polecieć ze mną w ramach pokazu, to… sam rozumiesz. Byłyby tłumy, a tak to nie wiem czy w ogóle ktoś przylezie. Cholera, nikt tu już mi nie wierzy. Zaczęlibyśmy jutro, tuż po wschodzie słońca. Co ty na to? Ale czekaj, czekaj… Gdzie ty się tak w ogóle podziewałeś? Nie wiesz nawet, jak było głośno o…
– Dobra propozycja, ale… może pogadamy później? – przerwałem. Kimkolwiek był mój rozmówca, wyglądało na to, że zna Austrina, w dodatku nie jest do końca normalny. Takie dialogi trzeba ucinać jak najszybciej. Zresztą nie miałem czasu na rozmowy o pożyczonych śrubach i roztrzaskanych kołach zębatych. – Mam teraz kilka spraw do załatwienia, później…
– Dobra, dobra. Ładnie tak spławiać kolegę po fachu? – Z łysawego legria jakby uszło powietrze. – Nieważne. Idź do tych swoich ważniaków, skoro musisz. I tak jestem jeszcze twoim dłużnikiem.
Dobrze wiedzieć, pomyślałem. Spojrzałem jeszcze raz na dziwną konstrukcję, która ponoć potrafi wznieść się w powietrze, po czym razem ze strażnikiem ruszyliśmy dalej. Powiedziałem sobie jednocześnie, że nie jestem bezmyślnym turystą, zatrzymującym się w każdym miejscu, które tylko przykuje jego uwagę. Na coś takiego po prostu nie ma czasu. Poszliśmy zatem bezpośrednio do bogato zdobionego budynku, jak się okazało celu niedługiej wędrówki przez Pierścień Właściwy.
Strażnik wszedł do środka, zostawiając mnie na krótki czas przed drzwiami. Wrócił z tą samą kamienną twarzą, którą zobaczyłem przy wejściu do Aleos.
– Wygląda na to, że masz szczęście. Niebawem odbędzie się konferencja naukowców z Wyższego Grona, a teoretycznie wciąż do niego należysz – mówił sztywno, jakby recytował z pamięci. – Przypadnie ci więc zaszczyt otwarcia spotkania. Zanim grono przejdzie do technicznych tematów, opowiesz o zniknięciu, miesiącach spędzonych poza miastem i powrocie. Wygląda na to, że chcą wiedzieć wszystko i chętnie przyjmą cię z powrotem z otwartymi ramionami. Wciąż jednak są w szoku, że naprawdę tu jesteś. Poczekasz tutaj, niedługo zaczną się zbierać przed salą. To wszystko, co miałem przekazać.
Poczułem nagły dreszcz przerażenia. Czymkolwiek jest Wyższe Grono, z pewnością liczą na racjonalne wyjaśnienia, których wciąż nie mam w głowie. W dodatku zostałem wyznaczony do otwarcia konferencji. Co to w ogóle znaczy? Strażnik ukłonił się i odszedł, zostawiając mnie sam na sam z uderzającym z wielką siłą niepokojem.
Jestem na straconej pozycji. W sytuacji bez wyjścia. Ale czy możesz się poddać, gdy naprawdę zaczynasz wierzyć w słuszność misji?
IV
Za kilka uderzeń serca mogę być trupem. Nie. Za kilka uderzeń serca będę trupem.
Wchodząc do niewielkiej sali obrad, poczułem wiatr zasilanych parą wentylatorów. Większość naukowców, zajmujących powoli miejsca przy prostokątnym stole, z wyraźnym niedowierzaniem wlepiła we mnie wzrok, wymieniając między sobą krótkie uwagi. Wybrałem pierwsze miejsce z brzegu, stając między stołem a okrytym czerwoną tkaniną krzesłem. Bezruch i milczenie. Tylko one opanowały salę.
– Austrinie, czas oficjalnie otworzyć spotkanie – wyszeptał do mnie siedzący obok legr.
Cisza potęgowała zniecierpliwienie. Patrząc w wykonany z ciemnego drzewa stół, pomyślałem o drewnianym blacie z baru starego Neda, by choć trochę uspokoić emocje. Nic to nie dało, wciąż czułem wiele par oczu skierowanych na moją osobę. Robiło się coraz bardziej niezręcznie.
– Czas otworzyć konferencję – powtórzył sąsiad stojący po mojej prawej.
Chrząknąłem, chcąc zabrać wreszcie głos, jednak żadne sensowne słowa nie przychodziły mi do głowy. Domyślałem się przecież, że mają jakiś schemat otwierania konferencji. Ja tego schematu nie znałem. Strach przed zdemaskowaniem nie pozwolił mi na nic prócz zwyczajnego przeczekania całej sytuacji. Jakoś to będzie, pomyślałem. I było.
– Konferencja przerwana. Proszę poczekać na wznowienie w sali wejściowej – powiedział w końcu donośnym głosem siwy brodacz, zajmujący miejsce na samym środku. – Austrine, widzę że coś jest jeszcze nie tak. Mogę prosić na słówko?
Wszyscy wyszli z sali, zostawiając mnie sam na sam z kimś zapewne ważnym.
– Muszę dostać się do Wewnętrznego Kręgu – zacząłem bez przedłużania. – Na zewnątrz dowiedziałem się czegoś i… po prostu muszę tam wejść.
– Wiesz dobrze, że nie możemy wpuścić cię na słowo – usłyszałem w odpowiedzi. – Może pora się trochę odprężyć, co? Nawet ślepiec zauważy, że coś z tobą nie tak. Przyda ci się trochę czasu na odetchnięcie, cokolwiek działo się na zewnątrz.
– Nic nie rozumiesz. Nic. Kiedy ostatnio badaliście skutki uboczne leku?
– Skutki uboczne? – Brodacz sprawił wrażenie zdziwionego.
– No właśnie. Nikt nic nie rozumie… Myślicie że lek jest taki cudowny? Że nie ponosimy żadnego kosztu? – Podszedłem bliżej i niszcząc szalejące we mnie nerwy, spojrzałem starcowi głęboko w oczy. – Muszę poznać skład. Naprawdę trzeba tracić czas na wyjaśnienia? Tak, o nic więcej nie proszę. Chcę tylko spojrzeć na przepis.
– A więc spojrzysz. – Ku mojemu zdziwieniu odpowiedź była twierdząca. – Znasz jednak zasady. Nie to że ci nie ufamy, ale sam wiesz… Zrobiliśmy kiedyś jakiś wyjątek? Nie? Dobrze myślisz. Zaraz umówię cię z Harklinem, ty opowiesz mu o tych swoich badaniach, on wyda przepustkę. Mówisz, że sprawa jest pilna? Załatwię zatem szybki termin. Jutro o świcie, pasuje? Tyle mogę dla ciebie zrobić.
Ukłoniłem się i natychmiast wyszedłem na zewnątrz. Z jednej strony nie było tragedii – ważniacy zauważyli, że coś ze mną nie tak, ale wciąż uważali mnie za legriańskiego geniusza. Ale co mi z tego, skoro i tak nie opowiem głównemu medykowi o żadnych cholernych badaniach? Walczyłem ze złością tak długo, aż podeszła drobna legrianka, oferująca odprowadzenie mnie do jednej z gościnnych komnat.
Dziwny mechanizm uderzył kilka razy w stalową blaszkę na dwie poranne modlitwy przed świtem. Ale nie trzeba było mnie budzić, całą noc myślałem przecież nad wyjściem z tej chorej sytuacji. I o ile nadal nie miałem pojęcia, co należy zrobić, wiedziałem już, co zrobię. To napawało mnie jeszcze większym przerażeniem. Rozmowa z bogami trwała krócej niż zwykle, ale nie mogłem jej całkiem opuścić. Moje ciało najpewniej nie spocznie w Lesie Umarłych, nie prosiłem więc o nic więcej jak tylko wybawienie z wiecznych cierpień. Podświadomie nie potrafiłem jednak zapomnieć o faktoriańskiej nadziei, która właśnie leżała w moich zbyt krótkich rękach.
Zamknąwszy za sobą drzwi, z pełnym zdecydowaniem wybrałem kierunek szybkiego marszu. Zgodnie z postanowieniem nie zwracałem uwagi na powoli rodzące się na ulicach życie, dlatego dotarcie do celu zajęło mi niewiele czasu. Szkielet zdolnego ponoć wznieść się w powietrze wehikułu stał nadal w tym samym miejscu, odbijając cienkimi śmigłami pierwsze promienie słońca. Krzątający się wokół niego wynalazca nie zobaczył mnie aż do chwili, gdy trąciłem go ręką. Później nie zdążyłem wypowiedzieć nawet słowa.
– Że co? – zacharczał zdziwiony. – Poważnie? Teraz chcesz mi powiedzieć, że… Ach… co to by za tłum przylazł, jak bym rozpowiedział wcześniej! Wiesz co? Daj mi chwilę. Przekulam się po okolicy i skrzyknę ludu. Wszyscy już wiedzą o twoim powrocie. Jak tylko im powiem, że polecasz mój najnowszy śmigłolot, pociągną tu jak faktorianie do świątyni. Na szklisty mechanizm! Cieszę się jak dzieciak, przyjacielu. Jak dzieciak! Tylko mi teraz nie uciekaj, proszę. Obiecuję, że zaraz zaczynamy! Muszę tylko… Dobra, niech będzie. Ruszamy jak słońce wzejdzie palec nad horyzont. I nie ruszaj się stąd, błagam…
– Poczekam – uciąłem krótko.
Wynalazca chciał już coś odpowiedzieć, ale najwyraźniej zauważył, że jeszcze trochę i straci cały swój czas na gadanie. Odwrócił się nerwowym ruchem i pobiegł jakby w losowym kierunku.
Wrócił dość szybko, wraz z grupą około setki krótkorękich. Mimo wyraźnej nadpobudliwości starannie ustawił wszystkich wokół swojego najnowszego dzieła. Po upewnieniu, że każdy znajduje się w bezpiecznej odległości od punktu startu, podszedł do mnie i uśmiechnął się nazbyt szeroko.
– Niezła grupka, nie? Wiem, wiem, mogło być więcej… Ale za dużo czasu to ty mi kolego nie dałeś. Ech, nie ma co marudzić, bierzemy się do pracy. A, właśnie, zapomniałem spytać. Czemu zawdzięczam ten, no…. jak to się mówi… zaszczyt, właśnie. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, żeś znowu zechciał mi pomóc, stary przyjacielu?
– Pomóc? – zapytałem trochę zbyt sztucznie. – Ta wczorajsza oferta. Myślę, że była uczciwa.
– Oferta, oferta… Czy ja coś oferowałem w zamian? Znaczy, nie żebym nie chciał się odwdzięczyć, no ale sam wiesz. Dużo to ja nie mam po tych wszystkich nieudanych…
– Już się nie tłumacz, bo coś mi jednak zaoferowałeś. Coś fajnego. Czy nie mówiłeś, że w zamian za drobną reklamę wzniesiesz mnie wysoko nad Aleos? Jako pierwszego legria, który przeleci nad miastem w tej oto maszynie śmigłowej?
Roztargniony wynalazca zaśmiał się tak głośno, że się skrzywiłem. Naprawdę powiedziałem coś zabawnego? Uspokojenie emocji nie zajęło mu na szczęście dużo czasu i, ku mojemu zdziwieniu, zaczął przygotowywać mnie do startu bez zbędnego paplania. Zanim sam usadowił się na niewygodnym siedzisku prezentowanej tłumowi konstrukcji, zdążył wypowiedzieć jakieś brednie o historycznej chwili i początkach lotów ku niebu. Bogom by się to nie spodobało, miejsce śmiertelników jest przecież na ziemi… Ale co mogą o tym wiedzieć te nie wierzące w nic kreatury, dla których jedynym świętym słowem jest postęp?
Nie wiem, co napędzało machinę, ale po uruchomieniu sprzętu konstrukcją wstrząsnęły silne wibracje. Śmigła łopotały u góry z taką siłą, jakby zaraz chciały skrócić nas o głowę, a tworzone przez nie podmuchy nieprzyjemnie uderzały po twarzach. Co prawda nie znałem imienia siedzącego przede mną legria, ale wyglądało na to, że gość miał fach w ręku. W końcu zaczęliśmy się unosić – najpierw powoli, z dużymi zachwianiami i brakiem jakiejkolwiek stabilizacji. Później zaczęło wyglądać to znacznie lepiej. Gdy znaleźliśmy się już dziesięć kroków nad ziemią, maszyna ruszyła naprzód, niespiesznie przecinając zebrane nad miastem gęste powietrze. I gdyby nie świadomość akcji, którą miałem za chwilę podjąć, z wielką przyjemnością podziwiałbym widziane z góry Aleos.
Przez chwilę biłem się z myślami, próbując znaleźć inne rozwiązanie. Czekanie nic tu nie da – pomyślałem w końcu, drżącymi rękami wyciągając nóż. Pilot drgnął, kiedy przyłożyłem zimną stal do jego boku.
– Przelecisz nad Wewnętrznym Kręgiem – rzekłem stanowczo. – Bardzo nisko i wolno.
– Odbiło ci do reszty?! – odwarknął. – W życiu tam nie…
Ukułem go mocniej, delikatnie wbijając czubek ostrza w skórę. Nie odezwał się więcej. Powoli wytracił prędkość i ze skupieniem skierował maszynę w stronę centrum. Szalony wynalazca przestraszył się zwykłego nożyka? Kto wie, być może Austrin nie należał do najbardziej przewidywalnych mieszkańców Aleos. Nie miałem jednak zamiaru przejmować się łatwością, z jaką zacząłem realizować, z pewnością mało rozsądny, plan. Zbliżenie do celu zajęło trochę czasu, który na szczęście minął w milczeniu.
Pierścień Właściwy zakończony był od wewnątrz wysokim na dwadzieścia kroków murem, pilnie strzeżonym przez grupę wartowników. Bujne korony drzew, zakrywające z góry położony znacznie niżej Wewnętrzny Krąg, sięgały niemal szczytu wzniesionej przez krótkorękich granicy. Przy murze widać było poruszenie legriów, którzy nie mogli w żaden sposób zatrzymać lecącej w chroniony obszar konstrukcji.
– Panie drogi, co ci do łba przylazło? – Pilot wychylił się, spoglądając na miejskich strażników, którzy z pewną bezradnością patrzyli w górę. Udało się ich ściągnąć już całkiem sporo. – Zresztą, co ci tam szkodzą wojaki na dole. Przecież na dół i tak nie… Zaraz… Nie, kolego, nie, nie. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zamierzasz… Serio? Chłopie, rusz wreszcie tym swoim genialnym mózgiem! Myślisz, że te gałęzie coś zmienią? Łupniesz w ziemię jak kamień. Zobaczysz, tylko kupa mięcha zostanie!
– Prosiłem o radę? – odparłem nerwowo. W istocie właśnie taki obraz miałem ciągle w myślach i wysłuchiwanie pesymistycznych proroctw było ostatnim, na co miałem ochotę. – Te drzewa. Wiesz, jaką rozbudowaną strukturę tworzą? To trochę taka gęsta, zielona peleryna…
– Peleryna, ha! – Wynalazca aż podskoczył. – Korony może i są bujne jak cholera, ale co ci z tego? Do resztek ci już myślenie wyprało poza miastem? I tak roztrzaskasz swoje genialne dupsko o ziemię!
– Leć wolniej! – krzyknąłem. – Trochę w lewo… Tak… Niżej! Niżej mówię!
– Co ty sobie w ogóle myślisz? Szczerze gadaj. Chcesz się zabić w poetycki sposób czy co? Chcesz ballad o pierwszym lotniku, co to wprost do Wewnętrznego Kręgu wypadł?
– Za dużo gadasz! Na środku jest ponoć wysoka hala… Słyszałem, że dach jest tuż pod koroną.
– Patrzcie go! Wierzysz w te faktoriańskie bajki? Hala Medykalna na samym środku. Dziesięć sal otaczających równomiernie krąg. Przepis na lek, leżący sobie wewnątrz jakby nigdy nic… Poważnie? Budynek w centrum dziedzińca może i jakiś stoi, ale skąd masz niby wiedzieć, na jakiej wysokości będzie dach? Zresztą, skąd w ogóle wiesz, że korona jest dość gęsta, żeby wystarczająco spowolniła spadek?
– Nie wiem – odpowiedziałem, wyskakując z maszyny.
Za kilka uderzeń serca mogę być trupem. Nie. Za kilka uderzeń serca będę trupem.
V
Koegzystencjo, przez ciebie płaczę. Jakiego typu to płacz?
Ocknąłem się z potwornym bólem niemal całego ciała. Straciłem ducha pewnie tylko na chwilę, bo z góry wciąż leciały odłamki gałęzi i liście. Zmówiłem krótką modlitwę i zebrawszy w sobie resztki energii, stanąłem na płaskim dachu budowli. Hala Medykalna… A więc to prawda? – pomyślałem. Z niemałym trudem doczłapałem się do schodów i z jeszcze większym z nich zszedłem. Ale udało się – znalazłem się wewnątrz imponująco przestronnej sali, w której prawdopodobnie tworzono faktoriańską wersję leku. Objąłem spojrzeniem kilka kotłów, stołów, naczyń, raczej mało skomplikowanych maszyn. I to miała być ta wielka technologia, która utrzymuje przy życiu wszystkich mieszkańców Faktoru? Serce zabiło mi szybciej. Naprawdę uwierzyłem w fakt, że jeśli poznam składniki leku, staniemy się samowystarczalni.
Przepisu jednak nigdzie nie było. Ciągnąłem zakrwawione ciało po całym pomieszczeniu, znacząc podłogę śladem gęstej, czerwonej cieczy. Wyszedłem w końcu na zewnątrz. Nie było dziesięciu sal, otaczających równomiernie krąg.
– A więc to bajka – powiedziałem na głos. Zaśmiałem się gorzko z własnej naiwności. – Nikt z naszych nie zna prawdziwej budowy kręgu. Przeklętego przepisu pewnie w ogóle tu nie ma, a ja jestem głupi jak leśna zwierzyna. I tak będę zaraz posiłkiem jakiegoś potwornego…
Moją uwagę przykuło kilka wagonów, które były umieszczone na wąskich torach, prowadzących z okrągłego budynku wprost do Hali Medykalnej. Nie miałem nic do stracenia, dlatego udałem się do tajemniczej budowli, by sprawdzić jej przeznaczenie.
Widok gigantycznych skrzyń, połyskujących w słabym blasku dziesiątek świec, nie pozostawił wątpliwości. Przygotowane do użycia składniki, transportowane zapewne bezpośrednio do miejsca wyrobu leku. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że każda ze skrzyń była podpisana. Mały kawałek drewna, na którym wyryto nazwę znajdującego się wewnątrz elementu, zdobił każdy z pojemników. I właśnie to ponownie wypełniło mnie nadzieją.
Słyszane w oddali krzyki nie zwiastowały jednak niczego dobrego, podobnie jak coraz większy ból przeszywający uszkodzoną miednicę. Strażnikom najwyraźniej udało się już zjechać na dół, a odnalezienie genialnego naukowca, który ośmielił się na oczach wszystkich wtargnąć w niedostępną przestrzeń Aleos, musiało stanowić kwestię czasu. Nie mając lepszego pomysłu, zebrałem wszystkie kawałki drewna z nazwami składników i włożywszy je do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zacząłem szukać miejsca do ukrycia.
Nie znalazłem. Gdy zrezygnowany siedziałem przed wyjściem z budynku, naszły mnie przykre refleksje. Na co tak naprawdę liczyłem, wskakując w strzeżony od zawsze teren? Że pozwolą mi tak po prostu wjechać na górę, wtopić się w tłum rozbieganych strażników i opuścić miasto? I czy na pewno chciałem przeżyć upadek, kiedy – nękany coraz większymi wątpliwościami – wyskakiwałem z latającej maszyny?
Głosy na zewnątrz stawały się coraz głośniejsze, a mnie zaczęło potwornie mdlić. Najpierw straciłem wzrok, później czucie w nogach, na koniec przytomność.
– Obudź się, cholerny zacofańcu! – Poczułem, że ktoś szarpie mnie za rękę. – Gadaj szybko! Skądś się tu wziął?
Przełknąłem głośno ślinę. Byłem sobą. Tak, ponownie byłem sobą! Odpowiedni wzrost, ręce wreszcie normalnej długości i zupełnie zdrowe ciało. Chciało mi się śmiać, ale nawet nie poruszyłem twarzą, wpatrując się tępo w dobrze zbudowanego legria. Ten przybrał groźniejszą minę.
– Głuchy jesteś?! – warknął.
– Eksperymenty… – odparłem z trudem.
Wszyscy wiedzieli, że krótkoręcy wyłapują część wygnańców i przeprowadzają na nich testy. Wszystko rzecz jasna w celu zwiększenia wydajności leku.
– Eksperymenty, powiadasz… – Stojący nade mną legr westchnął. – Nic nie pamiętasz, hę? Wyczyścili ci ten pusty łeb do reszty? Szukamy kolegi. Naukowiec, krótko ścięty, blady jak cholera. Pewnie biega tu gdzieś, zakrwawiony prawie jak ty.
– Panie, nic nie pamiętam – wyszeptałem, po czym wpadłem na lepszy pomysł. – Znaczy… Wbiegł tu jakiś… Och, tak! Krzyczał, że przyjął faktoriańską wiarę i zaraz zniszczy… jak to było… piekielną koegzystencję. Nic więcej nie wiem. Przyrzekam, złapali mnie na zewnątrz i…
– Weźcie mi go stąd. – Strażnik wyglądał na przestraszonego. – Wszyscy szukać Austrina! Na co się jeszcze gapicie?!
– Ten faktorianin – odezwał się ktoś niepewnie. – Możemy go wypuścić? Widział strukturę kręgu. Nie sprawdzimy dokładnie jak tu się znalazł?
– Jak tu się znalazł, pytasz? Może dokopał się tunelami, co? Wyrzucić go stąd! Nie będę tracił czasu na gadaninę z warzywem! I tak już pewnie po nim, nasze doktorki o to zadbały. Niech zdechnie z dala ode mnie.
Nie dopuszczałem myśli o zwycięstwie do czasu, aż wypchnęli mnie poza Pierścień Właściwy. Ale nic złego się już nie stało. Starając się nie rzucać w oczy, z pośpiechem stawiałem kolejne kroki w kierunku południowej bramy. Mimowolny uśmiech zaczął pojawiać się na mojej twarzy, gdy w końcu pomyślałem, jak dzięki prostej improwizacji i masie szczęścia wykiwałem wielokrotnie mądrzejszych legriów. Koniec piekielnej koegzystencji? Czy naprawdę udało mi się tego dokonać? – powtarzałem ciągle w myślach, mając jednocześnie świadomość, że zdobycie listy składników będzie stanowiło tylko pierwszy krok do uzyskania pełnej niezależności. Jakże ważny krok.
Wyszedłszy z miasta, popędziłem prosto do pobliskiego lasu. Drżącymi rękami rozłożyłem dwanaście kawałków drewna na lekko wilgotnej trawie. Czy może istnieć zaledwie dwunastoskładnikowy produkt, którego sami nie będziemy w stanie wytworzyć? Nie dopuszczając twierdzącej odpowiedzi na zadane sobie pytanie, zacząłem czytać wyryte na malutkich tabliczkach słowa.
Przefiltrowana woda, liście haoru, ziarna pszenicy… Łatwa dostępność każdego kolejnego elementu sprawiła, że mimowolnie podnosiły się kąciki moich ust, a oczy zabłyszczały w wyrazie czystej radości.
Nagle wydałem z siebie rozpaczliwy okrzyk. Bo jak inaczej mógłbym zareagować na wyraźny napis „legriańskie tkanki”, bijący okrutnie z przedostatniej tabliczki?
Leżę pod drzewem, rozpaczliwie szlochając. A jeszcze przed chwilą powtarzałem w myślach: „Koniec piekielnej koegzystencji? Czy naprawdę udało mi się tego dokonać?!”. To już koniec, jesteśmy na siebie skazani.
Koegzystencjo, przez ciebie płaczę. Jakiego typu to płacz? Smutku? Żalu? Rozpaczy? Nie, to chyba coś gorszego. Płacz utraconej nadziei? Nie wiem, nigdy nie czułem czegoś podobnego. Pytam więc jeszcze raz:
Koegzystencjo, przez ciebie płaczę. Jakiego typu to płacz?