Budzi mnie smród. Mieszanina potu, wilgoci i jeszcze gorszych zapachów wdziera się do głowy, wywołując ból. Rozrywam sklejone powieki, gapiąc się tępo w cienie, poruszające się na warstwach gliny i piasku zabezpieczonych pozbijanymi deskami. Dotykam ściany, ale nie czuję kojącego zimna. Oddycham płytko od rozgrzanego powietrza – wentylacja znów nie działa. Przecieram twarz i przewracam się na drugi bok.
Z ulgą zauważam, że sąsiednia prycza jest pusta. Przynajmniej nie muszę patrzeć na mamę. Wciąż się nie odzywamy od ostatniej rozmowy, co mi pasuje, gdyż powiedziałbym jej wiele przykrych słów. Chyba o tym wie, bo nie dąży do konfrontacji.
Rozglądam się po norze dwa na dwa zwanej domem. Już dociera do mnie monotonny szum zza kotary, którą mój przyjaciel lubi nazywać drzwiami. Huczące wirniki mieszają się z rozmowami sąsiadów. „Buczy jak w ulu”, cytuję kogoś, bo sam nigdy nie widziałem ula. Ani pszczoły. Podnoszę się, chociaż nie mam żadnego powodu, by to robić.
Na stoliku przede mną leży zwitek z suszoną szczurzyną i chłodny napar z grzybów. Obok spoczywa karteczka z napisem i to ona wzbudza we mnie pierwsze emocje tego poranka. „Zgłoś się do ratusza”, głosi napis, a ja nieśmiało zaczynam wierzyć, że zbliżający się dzień może być inny od poprzednich. Pierwszy dzień nowego etapu życia.
Wczoraj skończyłem piętnaście lat, a więc według powojennych zwyczajów jestem mężczyzną. Nieważne jak często bym sobie to powtarzał, słowo „mężczyzna” brzmi abstrakcyjnie. Jak imię, które wybrałem sobie kilka lat temu – Kondor. Pośród setek słów, które przeszły do historii wraz z pierwszymi eksplozjami, to spodobało mi się najbardziej.
Moja radość topnieje wraz z napierającymi głosami z zewnątrz. Wszyscy już wiedzą, że osiągnąłem dojrzałość. Zaciskam pięści, szukając w nich siły, by opuścić norę. Coraz trudniej mi oddychać; ścieram pot z czoła. Unikając patrzenia w kawałek lustra, ubieram się i zamykam oczy. Wyobrażam sobie ruiny Brzozowa, za małego by oberwać bombą atomową, ale za to z mieszkańcami zbyt upartymi, by umrzeć tuż po końcu świata. Próbuję poczuć chłodny powiew na twarzy, otulić się ciszą pustego miasteczka i skąpać w promieniach słońca, wiszącego wysoko w górze. Nie potrafię, kolejny raz poddaję się po kilku sekundach, przytłoczony gorącem i urywkami rozmów. Może gdybym zobaczył świat na górze chociaż raz, byłoby łatwiej. Podłamany opuszczam norę.
***
Nerwowo skaczę wzrokiem po zmaltretowanych twarzach ludzi mijanych w wąskim korytarzu. Tunel z podwieszonymi kanałami wentylacyjnymi jest zbyt niski, bym potrafił się wyprostować. Wszyscy wyglądamy jak pokutnicy na drodze krzyżowej, przepraszający za zniszczenie świata. Odpowiadam sucho na przywitania, tylko od czasu do czasu przypisując imię do twarzy. Im bliżej jestem celu, tym trudniej mi oddychać. Mam wrażenie, że ściany przechylają się, zamykając nade mną płytę grobowca. W porę słyszę znajomy głos, odganiający rosnącą panikę.
– Myślisz, że to wentylacja, Kondor?
Z dziury podobnej do innych wysuwa się Mustafa. Tak jak ja zmienił imię niezadowolony z otrzymanego przy narodzinach. W całej osadzie tylko dwóm osobom jestem gotów zaufać i on jest jedną z nich. Już sam jego widok dodaje otuchy. Wyrośnięty ponad wszelkie granice, schyla się niemal w pasie, by poruszać się korytarzem. Idziemy gęsiego, bo Mustafa z trudem mieści się w przejściu, przepraszając wszystkich po drodze za spychanie i szturchnięcia. Patrząc na niego, każdy czuje ulgę, że ktoś ma jednak gorzej. Lecz najdziwniejsze jest, że pomimo swej wielkości sprawiającej mu bez przerwy kłopoty, jest niepoprawnym optymistą. Czasami myślę, że jest to uboczny efekt mutacji, która dodając mu szczodrze rozmiarów, nałożyła blokady na negatywne myśli. Spogląda na mnie kątem oka spod nisko zwieszonej głowy, skrytej pod czarnymi lokami.
– Ciebie też wezwano? – pytam zaskoczony.
– Tak.
– Dziwne, po co nas dwóch do klimatyzacji?
– Czy to ważne? Wreszcie się wyprostuję!
Męka w końcu dobiega końca, kiedy wspinam się po skrzypiącej drabinie na wyższy poziom.
***
Białe marmury, którymi wyłożono wnętrze ratusza przed zagładą, wciąż robią wrażenie, chociaż nitki licznych pęknięć i plamy odprysków nie oszczędziły nawet jednej płytki. Mijamy mieszkania, które jako nieliczne posiadają prawdziwe drzwi. Korytarz jest prawie pusty, więc spokojnie docieramy do pokoju dowódcy. Wszystkie meble i stoły zawalone są mapami i książkami, a w centrum tego bałaganu stoi pognieciona, milcząca już od lat radiostacja. Mimo grubej warstwy pyłu, centrum zarządzania kryzysowego wygląda jakby działało i czekało w gotowości na informacje z zewnątrz. Niektórzy wciąż wierzą, że pomoc nadejdzie.
– Wreszcie jesteście.
„Dowódca” odwraca się do nas przodem z założonymi rękami za plecami. Stoi wyprostowany, chociaż rozpięty mundur policyjny – jedyny atrybut jego władzy – odbiera mu powagi. Mariusz dobiega czterdziestu pięciu lat, a więc jako najstarszy mieszkaniec ma pierwszeństwo przed pozostałymi w piastowaniu stanowiska. Blada skóra, łysa głowa i kasłanie krwią zwiastują, że jego rządy powoli dobiegają końca.
– Doniesiono mi, że ze spiżarni dobiegają dziwne hałasy. – Mariusz nie bawi się w gadki szmatki. – Macie to sprawdzić. Odmaszerować.
Przynajmniej nie składa oferty ożenku. Chociaż przyznam, że jego córka jest dla mnie najlepszą kandydatką. Chora tak samo jak ojciec pewnie nie pożyje dłużej niż rok. Krótko by się ze mną męczyła. A potem już tylko… No właśnie – co?
Opuszczamy pokój, a ja już czuję gulę w gardle na myśl o podziemiach. Jednak zanim mój koszmar nabierze klaustrofobicznych kształtów, zaczepia mnie jeden z mieszkańców.
– Młody!
– Dzień dobry, panie Bąk.
– Jaki panie? Toś ty już mężczyzna! Możesz mówić mi na ty! – Klepie mnie zamaszyście po plecach. – Wentylacja nie działa, po to was wezwali?
Bąk ma mocno poparzoną twarz i zbyt często mruga jedynym sprawnym okiem. W ogóle prawą stronę ma częściowo sparaliżowaną, co podobno jest wynikiem kilku wypadów na powierzchnię jeszcze na samym początku istnienia osady.
– Nie, idziemy do spiżarni.
– Hę. – Obejmuje mnie ramieniem, odgradzając od Mustafy i chuchając okropnym zapachem trawionych grzybów. – Wiesz, jesteś już pełnoletni, czas założyć rodzinę, a tak się składa, że mam dla ciebie idealną kandydatkę. Moja Marysia za miesiąc kończy piętnaście lat. Jest pracowita, drobna i prawie nie widać defektów.
Przez defekty ma na myśli wykręconą lewą nogę i skarłowaciałe palce prawej dłoni. Ale z twarzy nawet ładna, więc ułomności spadają na drugi plan.
– Mówiła mi, ale nie waż się jej tego powtórzyć, bo mnie zabije! Mówiła mi, że się jej bardzo podobasz.
Kiwam grzecznie głową, chociaż słucham jednym uchem. Tylko oferta opuszczenia katakumb, które niektórzy nazywają osadą, mogłaby mnie zainteresować.
– Mielibyście bardzo ładne dzieci. Przemyśl to!
Krzyczy jeszcze za mną, gdyż wyrywam się z jego śmierdzącego uścisku. Kolejny głupiec, który oszukuje się, że mamy jakąś przyszłość.
– Ale masz powodzenie.
– Widzisz, jak skaczę z radości?
– Ostatnio nic tylko marudzisz!
Nie odpowiadam. Mam ochotę wykrzyczeć Mustafie moje bolączki z dusznościami i przygniatającymi mnie ścianami na czele, ale po co? Nie potrzebuję współczucia, a na zrozumienie nie mogę liczyć.
***
Spiżarnia jest najlepszym miejscem w osadzie. Jednolity niezamieszkany rząd kamienic w południowo-wschodniej części rynku, gdzie dwie pierwsze kondygnacje przeznaczono na hodowlę grzybów i szczurów. Nasze jedzenie śmierdzi odchodami i pleśnią, ale przynajmniej jest sprawdzone.
Wspinając się po drabinie na parter, ignoruję nieprzerwany monolog Mustafy, który kiepsko znosi milczenie.
– Cicho!
Przerywam mu na widok poszarpanych siatek i trucheł gryzoni w kałużach krwi. Wiele klatek, ułożonych jedna na drugiej aż po sufit, jest poprzewracanych. Chwytamy mocniej za pręty i noże. Nic nie mówimy, tylko rozglądamy się nerwowo. Ocalałe szczury piszczą i rzucają się w klatkach jak oszalałe – czują to, czego my jeszcze nie widzimy. Przechodzimy stłoczeni do drugiego pomieszczenia. Przerzedzające się z każdym rokiem żarówki dają nikłe światło, na tle którego dziura w murze jest aż nadto widoczna. Wtedy słyszę niepokojący dźwięk.
Nie przypomina warczenia, chrumkania, ani pisku, tylko coś pomiędzy nimi wszystkimi. Światło dnia, niezwykle blade i jaskrawe, oświetla coś, czego żaden z nas nie widzi, dopóki się nie porusza. To jest szczur, tylko kilkukrotnie większy od tych w klatkach. Gigant porusza się pomiędzy kępami grzybni, pokrywającej całą podłogę. Dostrzega nas, syczy złowrogo, upuściwszy martwego i dużo mniejszego pobratymca, ale zamiast zaatakować, ucieka przez szczelinę. Wypuszczamy powietrze z niewysłowioną ulgą.
– Co to było?
– Mutant – odpowiadam rzeczowo.
– Przegryzł się przez mur!
Od razu bierzemy się do roboty. Stare deski i wielokrotnie rozginane gwoździe mam pod ręką, więc nie zajmuje wiele czasu zabezpieczenie otworu. Z fascynacją zerkam przez dziurę, ale nie rozpoznaję nic poza cegłami i prętami, które jedynie wzmagają ciekawość. Niepokoi mnie fakt, że przerośnięty gryzoń zdołał się przebić przez gruby mur, wzmocniony dodatkowo blachą. Nawet jeśli ściana się sypie, a cienką stal przeżarła rdza, szczur musiał pracować nad wyrwą już od jakiegoś czasu.
Zasypując pozbijane deski gruzem, słyszę niepokojący warkot. Najpierw myślę, że szczur wrócił, ale im dłużej trwa hałas, tym mniej jest rozpoznawalny. Jest jakiś mechaniczny, regularny, a na końcu przechodzi w pojedyncze wystrzały i umiera. Przez chwilę nie wiem czy dźwięk jest prawdziwy, czy to moja wyobraźnia płata mi figle.
– Słyszałeś?! – krzyczę na kumpla, układającego i naprawiającego klatki w pokoju obok.
Przybiega zaniepokojony z prętem w dłoni, ale widząc mnie samego, uspokaja się.
– Co się dzieje?
– Coś słyszałem. Chyba jakąś maszynę.
– To pewnie wentylacja.
– Nie, to coś innego.
Niczego nie wyjaśniając, wbiegam po betonowych schodach, przeskakując co drugi stopień. Kieruję się na samą górę, ostatnie kondygnacje pokonując już po omacku, gdyż elektryczność doprowadzono tylko do drugiego piętra. Potykam się i klnę na czym świat stoi, ale pragnę jedynie wyskoczyć z parszywego bunkra, pchany nieopisaną nadzieją na… Nawet nie wiem, czego oczekuję. Ratunku? Śmierci? Wydaje się, że to jedno i to samo. Ignoruję krzyki Mustafy, ostrzegającego mnie przed promieniowaniem.
Lecz moja podróż kończy się tak gwałtownie, jak się zaczyna. Ląduję na poddaszu, gdzie jedynym światłem są promienie słońca, wpadające przez dziury w poszyciu i źle zamurowane otwory okienne. Pajęczyna jaskrawych promieni szatkuje rozległe, przecięte na środku starymi rurami wentylacyjnymi pomieszczenie, zawalone kawałkami gruzu, wełny i szkieletami szczurów. Śmierdzi kurzem i czymś metalicznym. Jest niebywale zimno. Już rezygnuję, gdy ponownie słyszę przedziwny dźwięk. Źródło hałasu wyraźnie się dusi, próbując coś wypluć, ale wszystko kończy się szybciej niż poprzednio, pozostawiając mnie równie skołowanego jak za pierwszym razem. Podbiegam i łypię okiem przez szczeliny, ale widzę jeszcze mniej niż na parterze. Wreszcie poddaję się.
– Czyś ty oszalał? W zasadzie możesz być już martwy! – wydziera się na mnie przyjaciel, gdy wracam.
Milczę i myślę. Wiem, że długo nie wytrzymam. Każdy poranek jest gorszy od poprzedniego. Nawet z działającą klimatyzacją nie mogę znieść gorąca i fetoru. Duszę się we własnym pocie i przetrawionych grzybach. Kolejne myśli galopują jak spłoszone, szukając rozwiązania. Przypominam sobie hałas i…
– Tam ktoś jest.
Wyrzucam z siebie słowa jak wymiociny. Kłamstwo staje mi w poprzek gardła.
– Widziałeś kogoś?! – Mustafa prawie podskakuje.
– Tak. Używał takiej dziwnej maszyny na dwóch kółkach.
– Co robimy? Zgłaszamy?
– Nie róbmy nikomu niepotrzebnej nadziei. Lepiej jak sami najpierw wszystko sprawdzimy.
– Ale Mariusz nas nie wypuści.
– Zgłosimy się do naprawy wentylacji.
Jestem zaskoczony, z jaką łatwością tworzę moją opowieść. W pośpiechu opuszczamy spiżarnię. Mustafa jest podniecony, a ja zszokowany własnym zachowaniem.
***
Pocę się obficie i to nie z powodu wadliwej wentylacji czy ścisku w podziemiach. Boję się, że zaraz zostanę zdemaskowany. Ktoś krzyknie „kłamca!” i cały czar pryśnie. Wbiegam po drabinie, lądując w przestronnym korytarzu, ale zatrzymuję się i opieram o ścianę.
– Idziesz?
– Już, tylko odpocznę.
Mustafa na mnie nie czeka, ale to dobrze. Mam czas ochłonąć i wszystko sobie poukładać. Jeszcze mam wybór: opowiem tylko o szczurze, słowem nie wspominając o naprawie wentylacji. Problem w tym, że wtedy nie opuszczę osady.
Nie mogę wyrzucić z głowy oślepiającego blasku w dziurze i cudownego chłodu na wyższych piętrach spiżarni. Jeśli to jest zaledwie przedsmak powierzchni, to jak wygląda ona sama? Ponownie próbuję ją sobie wyobrazić. Z historii opowiadanych przez mamę, tworzę makiety drzew i budowli, puszczam w ruch płaskie sylwetki ludzi i zwierząt. Wszystko jest sztuczne, niespójne, a mimo to wciągające. Wpuszczam życie w puste opowieści i już wiem, że robię dobrze. Czuję prawie namacalnie wiatr na policzkach, a oczami sięgam ku horyzontowi.
– Znaleźliście więcej dziur? – Dowódca od razu przechodzi do rzeczy. Mam nadzieję, że Mustafa nie wypaplał za dużo.
– Nie, tylko tę jedną. Zabezpieczyłem ją.
– To dobrze. Odmaszerować.
Ogarnia mnie panika, gdy przeczuwam porażkę. Dlatego, pomimo drżenia głosu i płomienia wypełzającego na policzki, wypalam:
– Myślimy, że mutant może odpowiadać za awarię wentylacji. – Patrzy na mnie jak na głupka, ale nie ustępuję, wymyślając wytłumaczenie na poczekaniu. – Jeśli przegryzł się przez mur, mógł również uszkodzić filtry na dachu.
Mariusz patrzy na mnie chłodno, ale już bez wyrazu krytyki i zniecierpliwienia. Złapał haczyk.
– Nie martwcie się, wyślę kogoś do naprawy. Możecie odejść.
– Nie! My pójdziemy. – Dopiero gdy wykrzykuję słowa, dociera do mnie, że się wydałem.
– A więc o to chodzi. – Uśmiecha się z satysfakcją. – Dwóch gagatków chciałoby wyjść na zewnątrz. Powiedz mi, dlaczego miałbym się zgodzić? Mam lepszych kandydatów do tej roboty.
Nienawidzę go. Mam wielką ochotę powiedzieć mu, co o nim myślę, ale bardziej od upokorzenia zarozumiałego idioty potrzebuję jego pozwolenia.
– Proszę. Chcielibyśmy wyjść chociaż raz. – Czuję obrzydzenie do samego siebie.
– Zostaw nas. – Dowódca wypędza Mustafę, który patrzy na mnie osłupiały.
Stoję wyprostowany jak struna, czekając cierpliwie, aż drzwi się zamkną. W myślach próbuję przewidzieć zbliżającą się rozmowę.
– Jest taka możliwość, że was wypuszczę, ale to będzie cię kosztować.
Próbuję pojąć, o jaką zapłatę może chodzić, skoro pieniądze już nie istnieją, gdy niespodziewanie zalewa mnie fala gorąca, niosąca odpowiedź.
– Pan chce, żebym ożenił się z Asią?
Spodziewam się szerokiego uśmiechu triumfu, ale nic takiego nie następuje. Wręcz odwrotnie: Mariusz garbi się i siada na zdezelowanym krześle, patrząc na mnie smutno. Właśnie w tej chwili dociera do mnie, że on naprawdę kocha córkę. Zdaje sobie sprawę, że nie ma przed nią przyszłości, nie dłuższej niż dla reszty z nas. Mimo to ponad wszystko chce ją uszczęśliwić. Byłbym świetnym prezentem pożegnalnym.
Waham się. Chociaż pragnienie wolności napędza mnie do zmyślania faktów, budzi się sumienie. Już nie plotę niewinnego kłamstewka, po którego wykryciu co najwyżej dostanę opieprz od mamy. Wplatam w opowieść inne życia, biorąc za nie nieoczekiwaną odpowiedzialność. Moje kłamstwo wpłynie na wiele istnień i w pierwszym odruchu chcę to wszystko zakończyć.
– Zgadzam się.
Widzę ledwie skrywaną radość i ulgę, wywołujące u mnie mdłości. Mariusz nic nie mówi, tylko odsyła mnie gestem. Kątem oka zerkam jeszcze na mapę naziemnego Brzozowa, którą widziałem już setki razy. Przypominam sobie najważniejsze punkty orientacyjne i wychodzę.
– I co? – pyta podniecony Mustafa.
– Wychodzimy.
Przyjaciel z trudem powstrzymuje się, by nie krzyknąć z ekscytacji. Zamiast tego klepie mnie po ramieniu i gna gdzieś na złamanie karku. Opieram się o ścianę i biorę oddech, jakbym go do tej pory wstrzymywał. Kręci mi się w głowie i jeszcze jakiś czas jest mi nie dobrze. Pocieszam się myślą o wyjściu na powierzchnię.
***
Odkrywam z zaskoczeniem, że nie dusi mnie zatęchłe powietrze, ani ciekawscy sąsiedzi. Moja radość gaśnie jak świeczka, gdy wpadam do domu. Na pryczy siedzi mama.
– Słyszałam, że wychodzicie na górę.
– Tak.
Nie patrzę jej w oczy, tylko grzebię w swoich rzeczach.
– Zastanów się, co robisz. Tam nie ma dla ciebie przyszłości.
– A tutaj jest? Nie zamierzam płodzić zmutowanych dzieci.
– O to chodzi? Przecież nikt ci nie będzie miał za złe twojego wyglądu.
Nawet nie zdaje sobie sprawy, w jakim jest błędzie. Codziennie setki spojrzeń klasyfikują mnie w przeróżnych kategoriach. Jeszcze młody czy już stary? Przystojny czy nie? Spłodzi dzieci czy strzela ślepakami? Jak długo pożyje? Ilu chorób się nabawi? Jakie mutacje będą miały jego dzieci? Te i inne pytania, chociaż nigdy nie zadane, widzę w każdym spojrzeniu. Ludzie, którzy trzymając się beznadziejnej nadziei na odmianę, nic nie robią, by ta nastąpiła. Wypełniają puste godziny niezrealizowanymi zakładami o to, kto z kim, jak długo pożyją i ile będą mieli dzieci. Mam już dość hodowli, w którą ocaleni z zagłady zamienili moje życie. Nie chcę wegetować za pożyczony czas przyszłych pokoleń, którego z każdym rokiem jest coraz mniej.
– Przecież nie uciekam. Idziemy naprawić wentylację.
– Myślisz, że jestem głupia? Twój ojciec też tak mówił. Ale widziałam, jak się przygotowywał. Gdy go przycisnęłam, próbował mi wmówić, że ruszy w Bieszczady po pomoc.
– Skąd wiesz, że mu się nie udało? – rzucam na odczepnego.
– Minęło dziesięć lat! Gdyby żył, już dawno by wrócił!
– Będę ostrożny.
– Nie przeżyjesz nawet godziny! Nigdy nie byłeś na zewnątrz, nie wiesz, jak tam jest.
– Wszystko jest lepsze niż gnicie pod ziemią z tobą!
– Jak możesz… Wszystko robię dla ciebie, gnojku!
– Jestem już mężczyzną. Nie potrzebuję cię.
W ostatnie słowa wkładam całą nienawiść, która gromadziła się we mnie od pewnego czasu.
– Widzę, jak się zachowujesz od kilku tygodni. Kropka w kropkę, jak on. Prawie nic nie jesz, a pierwszy zgłaszasz się do służby w spiżarni. A teraz wentylacja? Chcesz uciec.
– Dziwisz się? Z taką upierdliwą jędzą jak ty nikt nie wytrzymuje. Już rozumiem, dlaczego tato odszedł.
Policzkuje mnie. Lecz to nie cios najbardziej szokuje, a jej zagniewana i jednocześnie przerażona twarz. Milknie i patrzy na dłoń, którą wymierzyła cios. Wreszcie wybiega rozpłakana i załamana. Sam zaczynam płakać, co tylko rozwściecza mnie bardziej.
Nie tak wyobrażałem sobie nasze pożegnanie. Miało być rzewnie i wzruszająco, mnóstwo podniosłych słów i błogosławieństwo na drogę. Lecz nie mogę inaczej, gdy wypowiada się z takim żalem o tacie i za wszelką cenę chce mnie zatrzymać pod ziemią.
Pakuję plecak, zabierając suchy prowiant, nóż, linę i kilka innych szpargałów, które uznaję za przydatne. Zakładam ubranie i… zamieram. Już od dawna nie patrzę w swoje odbicie, szczególnie gdy odsłaniam tors. Pochłaniam widok bladoróżowych plam, licznych narośli i rozstępów. Podobno tak wyglądają ludzie po głębokich poparzeniach. Dla mnie tak wygląda mutant. Niepełnowartościowy człowiek, jakich pełno w podziemiach brzozowskiego rynku.
Znów dostaję ataku duszności. Słowa brzęczą w głowie, doprowadzając mnie na skraj omdlenia. Muszę opuścić to miejsce, wyjść na zewnątrz, uciec…
Ta myśl mnie oprzytomnia. Próbuję się wyprostować pod niskim sklepieniem. Gapię się wyzywająco w gładką, wściekłą i znienawidzoną przeze mnie twarz. Kończę się ubierać, zakładam plecak i wychodzę.
***
Przecinamy z Mustafą starą kamienicę, która częściowo służy za warsztat, a częściowo za elektrownię. Liczne stoły, zawalone pordzewiałym żelastwem, spróchniałymi kawałkami desek i narzędziami wyglądającymi gorzej niż mieszkańcy, dzielą przestrzeń z przerobionymi rowerami. Kto nie pracuje i ma sprawne nogi, siada na jednym z nich i pedałuje, zamieniając energię mięśni w prąd. Oto nasz cykl życia: jemy szczury i grzyby, żeby nie siedzieć po ciemku i się nie podusić.
Przy drabinie na dach czeka tylko strażnik. Nieprzyjemne ukłucie paraliżuje mnie na chwilę, ale szybko się otrząsam, nie pozwalając napłynąć łzom na myśl o mamie. Powtarzam sobie, że wolność jest na wyciągnięcie ręki.
Staję w szeregu z Mustafą i zakładam zakurzony kombinezon oraz porysowaną maskę. Zobaczymy czy artefakty starego świata ocalą nas przed zagrożeniami nowego. Ślemy nerwowe uśmiechy, mające dodawać otuchy. Każdy z nas się boi, ale przecież jesteśmy już mężczyznami, więc nie wypada tego okazywać. Gdy kończymy, podchodzi do nas wartownik i rozdaje broń. Wszystko, co ocalało z brzozowskiego komisariatu policji to garść starych P-99. Przypinam kaburę, chowam zapasowy magazynek i od razu czuję się lepiej. Kawałek metalu, który za pociągnięciem spustu odbiera życie; z nim jestem bezpieczny. Stąpam z nogi na nogę, z niecierpliwością czekając na wspaniały moment.
– Macie godzinę.
Mustafa spogląda na mnie. Nie zamierzam mu teraz tłumaczyć, że czas nie ma znaczenia. Minuta, godzina, a może kolejne dziesięć lat – nawet chwila poza dziurą w ziemi zwaną domem jest warta ryzyka. Wspinam się po metalowej drabinie i odrzucam pogięty właz.
***
Z początku nic nie widzę. Kulę się od niesamowitego blasku, który zalewa świat. Obaj z Mustafą stękamy i sapiemy, próbując wyłowić coś spojrzeniem. W końcu mi się udaje i zamieram na widok buro-fioletowego firmamentu. Nie możemy się nadziwić pięknu zdewastowanego nieba, które w niczym nie przypomina tego z opowieści. Jakby ktoś rozcieńczył wszystkie kolory i przykrył świat brudną folią.
Z trudem utrzymuję równowagę przytłoczony przestrzenią. Gdzie się nie obrócę, po horyzont ciągnie się widok pełen przerażających cudów dawnej cywilizacji. Spoglądam na północny-zachód, gdzie ciągną się wzgórza podobne do tego, na którym postawiono Brzozów. Łagodne wzniesienia poprzecinane grafitowymi liniami dróg i bryłami domów, znikającymi w szponiastych martwych lasach. Widok tak niesamowity, jak niepokojący – inaczej wyobrażałem sobie drzewa. Odwracam się i zauważam przechyloną wieżę z krzyżem na szczycie – kościół wystaje ponad sąsiednie budynki. Spoglądam w puste oczodoły kamienic, powyrywane drzwi i brudne plamy na ścianach. Ktoś w pośpiechu opuścił te miejsca i nigdy więcej nie wrócił. Pomiędzy nimi na wyblakłym i popękanym asfalcie leżą brązowo-pomarańczowe wrzody samochodów. Jest mi niedobrze od przestrzeni, widoków i świadomości, że nic nie wygląda tak, jak to sobie wyobrażałem.
Mustafa szybciej się otrząsa, ale on planuje wrócić do domu. Łatwo jest wyprzeć myśli i obserwacje, jeśli czeka na ciebie bezpieczny kąt. Ja się swojego wyrzekam. Szturcha mnie, wskazując na wielkie pordzewiałe pudło na środku płaskiego dachu. Zakończenie wentylacji dudni nieregularnie, stanowiąc jedyny dźwięk oprócz naszych oddechów. W tej chwili powinniśmy rozkręcać obudowy i przeglądać filtry oraz przewody, ale zamiast tego wyciągam linę i przywiązuję do haka, wystającego z gzymsu. Zjeżdżamy po niej na ziemię, dysząc ciężko.
– Co teraz? – Mustafa pyta z napięciem w głosie.
– Musimy wejść na wieżę kościoła. Stamtąd zobaczymy czy ktoś jest w pobliżu.
Kiedy staję na ulicy Mickiewicza, przecinającej rynek w poprzek, boję się zrobić pierwszy krok. Tysiące razy przechadzałem się podziemnymi tunelami, a tutaj jestem pierwszy raz. Obcy na nieznanym terenie, chociaż urodziłem się w Brzozowie. Spoglądam na asfalt, próbując dostrzec, na kim w tej chwili stoję. Może śmierdzący Bąk tłumaczy córce, jak ma się zachowywać albo umierający Mariusz obwieszcza Asi, że znalazł jej męża. Porzucam te myśli i wyciągam broń, mierząc dosłownie we wszystko, jakby stary pistolet miał moc odegnania każdego niebezpieczeństwa z promieniowaniem na czele.
Obaj jesteśmy poddenerwowani. Trzymamy się blisko, tworząc ciasną masę żelastwa, gumy i strachu. Przemykamy wzdłuż niegdysiejszych sklepików, kwiaciarni i kawiarenek, bo przeraża nas otwarta przestrzeń. Z trudem przychodzi mi wyprostowanie się, chociaż nic nie zalega nad głową. Zerkam w powybijane szyby i zrujnowane samochody, walcząc z chęcią, by do każdego zajrzeć, ale powstrzymuję się, bo nie potrafię odróżnić cennych znalezisk od bezwartościowych. Mógłbym spędzić kilka godzin przy jednej kupce śmieci i wciąż dziwić się kolejnym odkryciom, ale nie mam na to czasu.
Mustafa milczy, ale to dobrze, bo nie rozprasza mnie zbędnymi komentarzami. Jest tak samo skołowany i nie potrafi nadać wartości kolejnym odkryciom. Jesteśmy zaledwie pięćdziesiąt metrów od kamienic otaczających rynek i nasz podziemny dom, a czuję się, jakbym trafił do innego świata. Najdziwniejsza jest cisza. Jestem przyzwyczajony do szumów wentylatorów i rozmów sąsiadów, więc powstała pustka jest przytłaczająca. Zwracam się do Mustafy, bardziej by przekonać siebie, że nie ogłuchłem:
– Bądźmy ostrożni.
Na skrzyżowaniu ulicy Mickiewicza i księdza Bielawskiego, o czym informują wytarte niewyraźne tabliczki, zatrzymuję się nagle przed budynkiem o niegdyś białym tynku. Teraz beżowy obiekt przecinają krwawe ślady po rynnach, które zdążyły już odpaść. Na piętrze ocalały szyby, chociaż przypominają jedynie mniej zapaskudzone mury. W dole straszą popękane witryny cukierni i sklepu z żywnością. Wiem to nie z szyldów, których już nie ma, ale z opowieści mamy. Była początkującą fryzjerką, kiedy świat stwierdził, że czas dobiegł końca. Po pracy tato zabierał ją na kawę i ciastko – przynajmniej wtedy, gdy był w mieście.
Patrzę na dowód istnienia życia własnej matki sprzed zagłady. Ogarnia mnie pragnienie, by wrócić do osady i opowiedzieć jej wszystko, ale kolejna myśl, szybsza niż iskra pędząca od roweru do akumulatora, ostudza mnie. Jestem pełnoletni i nie mam już matki. Wyrzekłem się jej.
Poganiany przez przyjaciela, odrywam się od podłoża, chociaż jeszcze przez chwilę zerkam za siebie z głupią nadzieją, że zobaczę przeszłe wydarzenia – rodziców siedzących przy stoliku, roześmianych i zajadających się deserem. Burczy mi w brzuchu. Otrząsam się, gdyż to nie czas na rozkojarzenie. Nie jest łatwo, gdy nasze zmysły bombardują kolejne odkrycia. Wypłowiałe barwy, ogromne porzucone konstrukcje, wraki stalowych bestii, światło, przez które musimy spuszczać głowy – nie mogę uwierzyć, że pomimo takiej jasności, świat jest szary i ponury, jakby wszystkie kolory spłynęły pod ziemię.
Nagle moim ubraniem szarpie jakaś siła. Jest nieregularna, najpierw silna, potem słabnie i znów się wzmaga. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to wiatr. Dzika i niekontrolowana moc, która niczym nie przypomina wentylacyjnego ciągu w podziemiach. Żałuję jedynie, że muszę nosić szczelny gumowy kombinezon, nieprzepuszczający jej do środka.
– Przestań się ociągać, mamy tylko godzinę!
Nienaturalny głos Mustafy spod maski kolejny raz przywraca mnie do rzeczywistości. Akurat w momencie gdy wchodzimy na szerszy fragment terenu. Droga zakręca, biegnąc obok kawałka zaśmieconego pola z kikutami drzew. Wyglądają okropnie, nawet gorzej niż mieszkańcy podziemnego Brzozowa. Jednak nie martwe konary przykuwają moją uwagę, a duży napis naprzeciwko; jedyny w okolicy, który ocalał. „Myla” głosi szyld, ale oczami wyobraźni widzę pierwsze spotkanie rodziców, o którym nasłuchałem się w przeszłości. Zastanawiam się czy po tylu latach ocalało coś jeszcze zdatnego do spożycia. Jestem gotów zaryzykować, więc mijamy liczne kępki szmat. Nie od razu dostrzegam kości.
Rozwleczone piszczele i żebra zaplątane w strzępy ubrań, walają się przy wielu wyłamanych drzwiach. Ktoś lub coś przytargał tutaj truchła. Gdy dochodzimy do łuku drogi, gdzie naprzeciw kościoła stoją wysokie, na wpół zapadnięte bloki otaczające restaurację, poznaję powód nagromadzenia gnatów. Najpierw pojawia się dziwny pisk, a za nim nieprzyjemny warkot. Celujemy pistolety w otwór, z którego wypełza znajomy ryjek. Wielki szczur węszy i staje co chwilę na tylnych łapach, wydając przy tym nieprzyjemne dźwięki. Zanim zdążymy odczuć ulgę na widok pojedynczej sztuki, w sąsiednich powybijanych witrynach sklepów pojawiają się kolejne osobniki.
Nigdy bym nie przypuszczał, że mogę czuć takie przerażenie. Szczury, które zjadam od małego, patrzą na mnie wygłodniałym wzrokiem swoich zmutowanych dzikich pobratymców. Nie ma miejsca na ciekawość, ostrożność czy beznamiętną obserwację. Najmniejszy nasz ruch wzbudza poruszenie.
– Co robimy?
Mustafa piszczy, zadając pytanie. Chciałbym mieć dla niego odpowiedź, ale groza, którą wywołuje stado szczurów-mutantów, jest hipnotyzująca. Chciałbym się oderwać od ziemi, powiedzieć cokolwiek, ale stoję nieruchomy jak budynki, które przetrwały zagładę atomową, a teraz powoli ulegają czasowi. Przypominam sobie o pistolecie, ale uświadamiam sobie, że nigdy nie strzelałem, więc mam marne szanse zabić wszystkie, zanim nas dopadną. Czuję przeraźliwe zimno i przez moment wierzę, że to wina jakieś dziury w kombinezonie, a nie wszechogarniającego strachu.
– W nogi!
Nie mam pojęcia, do kogo należy krzyk: do biegnącego obok i niemniej przerażonego Mustafy czy do mnie. Gapię się na kościół i pragnę znaleźć się w jego środku. Ani razu się nie odwracam, chociaż kłębowisko za plecami wywołuje coraz straszniejsze wizje w głowie. Łzy spływają po policzku, a odwagi starczy mi jedynie, by zobaczyć czy Mustafa jest w pobliżu. Ciężko dyszy, robiąc długie susy, ale nadąża za mną. Wbiegam przez uchylone wrota i nie czekając na przyjaciela, zaczynam je popychać. Zardzewiałe zawiasy nie chcą drgnąć nawet o milimetr, dopiero zdyszany Mustafa daje radę domknąć masywne wejście. Zakładamy belkę pomiędzy wygięte klamki i czekamy. Drewniane drzwi są spróchniałe, ale liczę, że stalowe ramy i poprzeczne metalowe listwy utrzymają drewno w ryzach. Nasłuchujemy, wstrzymując oddech, ale z drugiej strony nie dochodzi żaden dźwięk.
Nie czuję się przez to bezpieczny. Serce wali jak szalone, nie potrafię ustać w miejscu. Widzę przed sobą gigantyczną salę, pełną kolorowych malunków i mnóstwa żelastwa sięgającego aż po sufit. Tuż przed nami stoją dwie wielkie kolumny, więc podchodzę do jednej i oparłszy się o zimną popękaną powierzchnię, podziwiam otoczenie. Z salą pełną poprzesuwanych i połamanych ław sąsiadują mniejsze, ale widzę tylko załamania ścian, skrywające podejrzane cienie. Jest cicho, jeśli nie liczyć szybkiego przestraszonego oddechu. Po bokach stoją potężne instalacje, pełne pordzewiałych prętów i podgniłych desek. Mam zawroty głowy. Nigdy bym nie przypuszczał, że ludzkie ręce mogą postawić tak masywną konstrukcję. Kościół musiał być piękny, gdy bomby jeszcze nie wybuchły, wypalając życie, a z nim wiarę w potężną istotę, na cześć której powstał.
– To są… to były chyba schody na wieżę.
Mustafa staje w głębi po lewej stronie od wejścia, wpychając głowę we framugę. Nie martwię się tym, w końcu moim celem jest ucieczka, a nie pozostanie w świątyni. Idę wzdłuż spróchniałych, poczerniałych ław, podziwiając pokryte kurzem obrazy na ścianach. Niezrozumiałe malunki przedstawiają cierpiącego, półnagiego mężczyznę. Kim był i co zrobił, że zasłużył sobie na swój los? Przestaję o tym myśleć, gdy zbliżam się do frontu. Na początku oszukuję się, że to tylko sterty desek i szmat, ale biel gładko obgryzionych kości coraz wymowniej podpowiada, że znajdujemy się w bardzo złym miejscu. Ciekawe ilu zmarłych w osadzie tutaj leży, stanowiąc pokarm dla dzikich, zmutowanych szczurów?
W środku panuje grobowa cisza przerywana tylko szuraniem Mustafy. Przecieram okulary i ciężko dyszę. Nawet po wyjściu na powierzchnię nie mogę złapać oddechu. Kusi mnie, by ściągnąć maskę, ale nie wiem czy nie wydam na siebie wyroku. Głupio byłoby umrzeć wkrótce po uwolnieniu się z podziemnej wylęgarni ludzi. Zbliżam się do uszkodzonej, bogato zdobionej konstrukcji na przedzie z wielkim malunkiem pośrodku, przysypanej gruzowiskiem z ubrań i jej własnych fragmentów. Sterty śmieci poruszają się. Tłumiąc pragnienie ucieczki, zbliżam się i wstrzymuję oddech. W końcu nieruchomieję ze spuszczoną głową nad dziesiątkami małych, wijących się, różowych szczurów. Młode są większe od naszych hodowanych osobników. Słyszę narastający szum.
– Właź na górę!
Krzyczę na Mustafę, wykonując własne polecenie. Gdy jestem na wysokości półtora metra, do kościoła dosłownie wlewa się buro-szara fala futra i gniewnej mieszaniny jazgotu i powarkiwania. Nie mam jednak czasu obserwować okropnego zjawiska, tylko wspinam się wyżej, uciekając przed gryzoniami. Kciuki przeciwstawne, moja jedyna przewaga nad nimi, pozwala mi osiągnąć wysokość, gdzie te już nie mogą wejść. Widzę Mustafę, który w ostatniej chwili wdrapuje się wyżej i rozgląda bezradnie. Licha konstrukcja drga niebezpiecznie i czuję, że jeśli stado nie odpuści, wkrótce runiemy na ziemię.
– Strzelaj do nich!
Powtarzam, ale przez pisk i warknięcia odbijające się od łukowatego stropu nic nie słychać. Wyciągam broń i pokazuję Mustafie. Pojmuje w lot i robi to samo.
Przechodziliśmy szkolenie z obsługi pistoletów. Pokazano nam, jak załadować magazynek, odbezpieczyć broń, ale z powodu małej ilości amunicji nigdy nie strzelaliśmy. Każde szarpnięcie za spust i podążający za nim huk niemal zrzuca mnie ze spróchniałych desek. Próbuję celować, ale echo i wzmagający się ni to warkot, ni to chrumkanie, działa rozpraszająco. Niektóre strzały są celne – w miejsce poległych osobników wchodzą dwa kolejne, pożerając martwego. Im więcej strzelamy, tym większy tworzymy chaos. W końcu przez okropny harmider przebija się pojedynczy metaliczny huk – przeklęty zwiastun katastrofy. Pęka jeden z prętów, po nim następny i kolejne, i zanim zdążę krzyknąć, zszokowany obserwuję, jak cała konstrukcja wraz z Mustafą spada na ziemię. Mam nadzieję, że przyjaciel uniknął bólu, skręcając kark przy upadku.
Krew i strach wprawiają stado w drżenie. Już nie atakują, by chronić młode czy posilić się świeżymi truchłami, tylko biegają chaotycznie; uciekają, rozbijając się o wszystko po drodze. Budynek drży. Widzę odpadające fragmenty dachu, zamieniające szczury w krwawe miazgi. Nawet w obliczu katastrofy gryzonie próbują się pożywić. Dociera do mnie okrutna prawda, gdy widzę setki mutantów kilka metrów niżej.
Skąd ich się tyle wzięło? Czym się żywią? To my ich karmimy. Każdy umierający, wywleczony na zewnątrz szybko staje się pożywieniem dla rosnącej w siłę hordy. Rozmnażamy szczury i się nimi żywimy, kiedy tak naprawdę hodujemy samych siebie dla ich dzikich, zmutowanych kuzynów. Wyrzuty sumienia po ucieczce i stracie przyjaciela ustępują. Już wiem, że wydostałem się w ostatniej chwili. Wkrótce przebiją ściany w innych miejscach, by na końcu zalać tunele osady. Brzozów już dawno został skazany na śmierć, tylko bezmyślny upór mieszkańców przedłuża wegetację, a ja właśnie tkwię na chwiejnym rusztowaniu ponad falami ich ostatecznej zagłady.
Przestaję słyszeć własne myśli, tylko trzymam się kurczowo najbliższych belek, upuszczając broń. Wszystko się kołysze, tumany pyłu zaciemniają wnętrze świątyni i widzę już tylko okropną masę futra, przypominającą wielką wijącą się bestię. Nagle niczego nie czuję pod sobą. Przez ułamek sekundy wiszę w powietrzu zaskoczony nieważkością. A potem lecę w dół.
***
Budzi mnie okropny ból głowy. Próbuję się poruszyć, ale jakiś ciężar trzyma mnie przygwożdżonego do ziemi. Wolną ręką macam czaszkę i czuję coś mokrego i lepkiego pod palcami. Nie mam maski. Nic nie widzę przez paprochy, wgryzające mi się w oczy. Wreszcie, krzycząc wniebogłosy, oswabadzam pozostałe kończyny i wyczołguję się spod sterty prętów, rur i połamanych desek. Słyszę wyłącznie dudnienie, mając nadzieję, że to nie pędzące na mnie szczury. Przecieram twarz, ale wciąż widzę przez mgłę. Poruszam się z trudem, odpychając się od ściany do ławy, od sterty belek do fragmentów rusztowania. Nie wiem, gdzie idę, wszystkie zmysły odmawiają współpracy. Wreszcie dostrzegam jakiś przebłysk i podwajając wysiłek, idę w tym kierunku. Pokonuję próg i wpadam wprost w oślepiający blask słońca.
Przewracam się na ziemię, próbując odzyskać siły, ale ciało odmawia posłuszeństwa. Dopiero znajomy warkot połączony z mechanicznymi wystrzałami, oprzytomnia mnie. Wciąż słabo widzę, ale dostrzegam kontury maszyny, przypominającej tę z opowieści o tacie. Jeździł na motocyklu, jednym z tych głośnych – tak mówiła mama. Nosił się jak dzikus: w skórach i tatuażach, nie potrafiąc zagrzać w jednym miejscu na dłużej. Właśnie ta dzikość i pęd ku wolności miały ją uwieść i przywiązać do niego. Przynajmniej dopóki nie opuścił osady…
– Żyjesz, młody?
Głos jest dziwny, nierówny, przypominający kilka osób mówiących naraz. Moje zmysły wciąż nie odzyskują równowagi. Nie potrafię wypowiedzieć nawet słowa, jakbym usta miał wypełnione gruzem.
„Kim jesteś?”, próbuję zebrać myśli.
– Nie poznajesz mnie, Kondor? To ja, twój ojciec. Długo kazałeś mi czekać. W zasadzie chciałem już odjechać.
Jestem skołowany. Słyszę słowa, ale nie dociera do mnie ich znaczenie.
„Próbowałem ocalić innych…”
– Cieszę się, że opuściłeś tę parszywą osadę. Tylko ci, którzy mają odwagę wyjść na zewnątrz, zasługują na wolność i prawdziwe życie.
Świat wciąż wiruje, a dźwięki nie przypinają siebie, ale podnoszę się i zbliżam do motocykla.
„Mój przyjaciel nie żyje”, okropna myśl wyskakuje z mroku umysłu.
– Przykro mi z powodu twojego kumpla. Pomyśl, jaki czekałby go koniec, gdyby został. Przynajmniej miał szybką śmierć.
„Co z mamą?”, płaczę jak dziecko, którym jestem.
– Nie dziwię się, że matki nie ma z tobą. Przestraszyła się i wybrała umieranie pod ziemią. Dobrze, że nie jesteś jak ona.
Słowa ostre, ale jakże prawdziwe. Nie mogę się nadziwić, że pomimo dziesięciu lat rozłąki, tata rozumie mnie tak doskonale. Mówi dokładnie to, co sam myślę. Tylko my dwaj zasługujemy na wolność.
Podchodzę bliżej, przyglądając się szarej powierzchni maszyny. Pomijając rdzawe smugi i plamy po błocie, wygląda na zadbaną.
– Podoba ci się?
Odsuwam dłoń przestraszony, że mogę obudzić mechaniczną bestię i spłoszyć ją. Patrzę w oblicze taty, ale mam problem ze skoncentrowaniem wzroku.
– To co, Kondor, jedziemy w Bieszczady?
„Jak się tam dostać?”, nie potrafię sobie wyobrazić, od czego mielibyśmy zacząć podróż.
– Pojedziemy asfaltówką na Sanok.
„Zginiemy od promieniowania, albo zeżrą nas szczury.”
– Nie przejmuj się ryzykiem. Wszystkie zagrożenia są tutaj, w Brzozowie. Za tymi budynkami czeka wolność.
Uspokaja mnie jego głos tak podobny do własnego. Wciąż pobrzmiewają obce nuty, ale tłumaczę sobie to upadkiem z dużej wysokości. Ignoruję natarczywe myśli, że coś jest nie tak. Pytania, dlaczego czekał całe dziesięć lat lub jak może znać moje nowe imię, spycham głęboko w podświadomość. Siadam za nim, opierając nogi o zimne ciało motocykla, chwytając za wypłowiałą kurtkę. Wzrok na chwilę się wyostrza, ukazując wyhaftowaną na czarnej skórze szarą głowę szczura i przechodzą mnie ciarki.
Boję się. Strzały z rury wydechowej rozpruwają powietrze, zamieniając się na końcu w nieprzyjemny warkot. Nie lubię tego dźwięku. Kłamałem, uciekałem i poświęciłem przyjaciela dla niego, ale teraz czuję niepokój. Spoglądam na wysoki mur kościoła z Mustafą w środku. Potem patrzę w kierunku, gdzie pomiędzy ruinami sklepów i kamienic znajduje się osada. Nie – ludzka hodowla, która wkrótce trafi na rzeź. Cieszę się, gdyż zdołałem uciec. Trochę żal mi tych, którzy zostali, ale tłumaczę sobie, że sami są odpowiedzialni za swój koniec. Mogą w każdej chwili wyjść, ale wybierają gnicie pod ziemią w oparach potu i fekaliów, widząc nie dalej niż do sąsiedniej nory. Szczury, które hodują inne szczury i wkrótce przez nie zostaną pożarte.
Warkot się wzmaga i dochodzi do niego pisk. Chyba motocykl nie jest w dobrym stanie. Pytam o coś ojca, ale nie odpowiada. Potem czuję szarpnięcie, które prawie zrzuca mnie z grzbietu maszyny. Trzymam się kurczowo skóry z pyskiem szczura. Powietrze dostaje się pod jej poły, wprawiając powierzchnię w ruch. Widzę, jak pysk otwiera się i zamyka. Robi mi się niedobrze, ale powstrzymuję się. Pocieszam się tym, że oto w końcu jestem wolny. Przywołuję tę myśl bez przerwy, nawet wtedy gdy mechaniczny warkot zmienia się w nieprzyjemną mieszaninę pisku, chrumkania i warknięć.