- Opowiadanie: Indyphar - Saga Indyphara: Próba

Saga Indyphara: Próba

Jedyne, czego pragnie Neffer-Tari, to ocalić swoją przyszłość i pozostać wolną, jednak prawo i tradycja są przeciwko niej.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Saga Indyphara: Próba

Dla Magdy

 

Era III: Quinque-Regum, Epoka: Nimio-Terra, Rok: 7499

Północno-zachodni Eden, nom Ismathe

 

Kiedy sen rozpoczyna się wysokim skowytem, rozbrzmiewającym ponad iglicami czarnych drzew, wiesz już, że to będzie koszmar. Neffer-Tari też to wiedziała. Stała pośrodku jałowej skorupy, porośniętej kamiennymi pniami, splątane gałęzie zwieńczały ich ostre wierzchołki. Czekała, aż paraliż zwolni mięśnie, wtedy będzie mogła biec w swym śnie. Tylko dokąd?

Kolejny skowyt wzniósł się pod bezgwieździstym niebem, poruszył gałęziami straszącymi rzędem długich cierni. Kolejne pnie wystrzeliły ze skały. Z każdym upiornym krzykiem las gęstniał, pnącza tworzyły niemożliwą do pokonania sieć. W czerni, między drzewami zamigotały dwa ogniki, okrążały Neffer-Tari. Cofnęła się o krok, jej stopa wniknęła prosto między szczęki sideł. Zatrzasnęły się. Żelazne zęby przebiły miękkie tkanki. Po zimnej, trójkątnej powierzchni spływała ciepła posoka. Usta Neffer-Tari rozwarły się, ale, choć chciała krzyczeć, żaden dźwięk nie odważył się wypełznąć spomiędzy drżących warg.

Osunęła się na kolana, chwyciła metalowe szczęki, naparła z całych sił, jednak im mocniej próbowała rozewrzeć łuki blachy, tym głębiej żelazne kły wnikały w jej łydkę i piszczel. Kolejny skowyt przebił nocną ciszę, echo wtórowało mu zawzięcie, a z ciemnej skały, ku czarnemu niebu, wyrósł kolejny pień. Z jego boków wystrzeliły gałęzie, chwytając, niczym ramiona, sąsiadujące drzewa. W ciemności ponownie zabłyszczały dwa ogniki. Po przeciwnej stronie zapłonęły kolejne dwa. I jeszcze para przed Neffer-Tari. Mrok zdobiły jasne punkty, jakby gwiazdy z kosmicznej przestrzeni zstąpiły w las i kolejno się ujawniały.

To nie ogniki. To oczy. Ziejące iskrami krwiożerczych pragnień ślepia, zakotwiczone w łbach, niby ludzkich, a jednak obrzydliwie zdeformowanych. Ciemność skrywała ruchy bestii, ale suche gałęzie pękały pod ich krokami. Potwory zbliżały się. Warczały i wyły, by przywołać innych na posiłek.

Neffer-Tari spojrzała na sidła – łańcuch, którym były przymocowane, niknął w skorupie ziemi. Chwyciła go. Pociągnęła z całych sił. Ogniwa wynurzały się leniwie, rzucając na boki zbite grudy. Jedno z monstrów stąpnęło na wynurzający się łańcuch – posłuchał rozkazu, nie drgnął już. Potwór zawył. Z otaczających pni wystrzeliły pnącza opatrzone cierniami; oplotły przeguby Neffer-Tari, pociągnęły jej ramiona na boki. Dziewczyna zawisła. U jej stopy brzęczał łańcuch sideł.

Stwory wyłaniały się z ciemności, niczym płody mroku, zrodzone z samej otchłani, nie wychodziły z dotychczasowego ukrycia, lecz wyłaniały się z cieni. Błyszczące oczy gęstniały przed twarzą dziewczyny, dziesiątki silnych palców zacisnęło się na jej ramionach i talii, dwa uchwyciły szczękę. Jedna z bestii zbliżyła swoje odrażające lico do twarzy Neffer-Tari. Wciągnęła podniecającą woń strachu. Rozwarła paszczę uzbrojoną w dwa rzędy stożkowych kłów. Zasyczała i wgryzła się w zimne policzki dziewczyny.

Neffer-Tari krzyknęła, wypychając w przód ramiona oswobodzone z sennego paraliżu. Zawinęły się w mokrej od potu kołdrze. Szamotała się, próbując wypłynąć spod pościeli. Odrzuciła ją na bok. Zachłysnęła się zimnym, nocnym powietrzem. Usiadła. Serce łomotało w piersi, ale oddech już się uspokajał, już spowalniał, wracał do swojego naturalnego rytmu. Nie było ani kolczastych drzew, ani błyszczących w ciemnościach ślepiów.

Wstała z łóżka. Podeszła do okna i wyjrzała na dziedziniec, żwirowa alejka niezmiennie prowadziła od wejściowych wrót do bramy. Dziewczyna odwróciła się, oparła o zimną szybę i potarła dłońmi twarz.

Wyszła z sypialni, stąpając po grubym chodniku, ruszyła wzdłuż korytarza lewego skrzydła, ku klatce schodowej. Zza zamkniętych drzwi pokoju jej ciotki dochodziło głośne chrapanie. Neffer-Tari zeszła do kuchni, kilka łyków wody do reszty przywróciło ją jawie, mimo to, nie wróciła do sypialni.

Tuż przed świtem zjawiła się służąca.

– Dzień dobry, panienko. Co panienka tak wcześnie robi na nogach?

– Dzień dobry, Anu. Zbudziłam się i nie mogłam później zasnąć.

– Znów złe sny? Niech się panienka nie zamartwia. W panienki sytuacji, każda młoda panna nie potrafiłaby spokojnie przespać nocy.

– Pewnie masz rację, Anu.

– Na pewno mam. A na złe sny, najlepsze jest syte śniadanie. Zaraz coś panience przygotuję.

Poczciwa Anu, o posturze ogromnej beczki piwa, turlała się po kuchni i przygotowywała śniadanie, a Neffer-Tari wyglądała przez okno, upewniając się, że w żadnym z cieni nie majaczy para ogników. Po posiłku dziewczyna odważyła się wrócić do sypialni. Na zewnątrz świat tonął w pomarańczowych barwach. Dzień zatriumfował.

Gdy słońce wspięło się na szczyt nieboskłonu, Neffer-Tari wyprowadziła ze stajni czarnego rumaka, dosiadła konia, związała ciemnomiodowe włosy i zapięła skórzany kaftan. Popędziła w stronę bramy. Brukowane alejki Ismathe, jak każdego dnia, przemierzał tłum mieszkańców, wzdłuż kamienic stragany zachęcały kolorowymi wystawami. Dziewczyna, minąwszy główny rynek, dotarła do bram stolicy nomu.

– Witaj, Neffer-Tari – zawołał strażnik. – Jak się miewasz?

– Dobrze, dziękuję. Ale ostatnio zaniedbują Shagya. – Poklepała rumaka po umięśnionej szyi. – Przyda mu się dłuższa wycieczka.

– Uważaj na siebie.

– Będę.

Wyjechała poza mury i ruszyła traktem na północ, przy rzece skręciła na zachód, minąwszy las, dotarła do rozległej plaży. Orzeźwiająca bryza oplatała Neffer-Tari. Dziewczyna poprowadziła konia wzdłuż brzegu, zamknęła oczy, rozkoszując się ciepłem spływającym na jej twarz i zapachem morskiej wody wymieszanym z intensywną wonią żywicy i igieł nieopodal rosnących sosen. Spokojne fale muskały piasek, znaczyły go pianą, szumiały rytmicznie, spokojnie i powoli.

Tuż przed klifem, Neffer-Tari zawróciła Shagya. Obiecała ciotce wrócić przed zmierzchem, a ten powoli się zbliżał. Minąwszy las i pola uprawne, dotarła do traktu – wił się na południe ku stolicy nomu, Ismathe, miastu otoczonemu wysokim murem, zza którego wystawały strzeliste wieże pałaców, głównego zegara i ratusza. Dziewczyna minęła w bramie tego samego strażnika, tuż przed rynkiem skręciła w stronę północnych dzielnic.

– Neffer-Tari! Neffer-Tari! – Usłyszała piskliwy głos przedzierający się przez gwar tłum – Neffer-Tari, zaczekaj.

– Słyszysz coś, Shagya? – Rumak zarzucił łbem. – Ja też nie.

– Neffer-Tari, zaczekaj na mnie.

Dziewczyna pociągnęła wodze, ustawiając konia w poprzek alejki. Niski chłopiec rąbnął o zad zwierzęcia i wylądował między jego tylnymi nogami.

– Kor? To ty?

– Wołałem cię.

– Wybacz, stąd nie słyszę zbyt dobrze tego, co się dzieje pod Shagya.

– Biegłem za tobą, a nie pod. – Chłopiec wygramolił się spod rumaka, otrzepał i spojrzał na Neffer-Tari, ściągając usta. – Gdzie byłaś?

– Na plaży, a co?

– Czemu mnie nie zabrałaś?

Dziewczyna wpatrywała się w niecodziennie bladą twarz młodzieńca, którego węglowoczarne włosy sterczały na wszystkie strony. Kąciki jej ust lekko drgnęły ku górze, jednak w oczach zatliły się refleksy, tańczyły na szklistej powierzchni, zbyt cienkiej, by spomiędzy powiek słynęło kilka słonych kropel, zbyt wyraźnej, by ich nie zauważyć. Neffer-Tari wyciągnęła rękę do Kora I.

– Chciałam… Pojechałam sama, bo… Och, przepraszam. Nie gniewaj się.

Młodzieniec chwycił wyciągniętą rękę, podciągnął się i wskoczył na zad konia. Oplótł talię przyjaciółki.

– Nie gniewam się, ale plaża leży poza murami. Tam nie jest bezpiecznie. Ktoś mógł cię napaść.

– A twoja obecność z pewnością wystraszyłaby wszelkich śmiałków.

– Hej, może i jestem mały, ale…

– Kor, masz dzielne i złote serce, no i zręczne ręce – tego ostatniego Neffer-Tari nie powiedziała ani z podziwem, ani z aprobatą – ale nie wystraszysz żadnego dorosłego mężczyzny. Oboje to wiemy.

– Może i nie wystraszę, ale celnie rzucam kamieniami.

Dziewczyna zaśmiała się szczerze, po chwili jednak ściągnęła usta, rozejrzała się i westchnęła ciężko. Poprowadziła rumaka do domu swojej ciotki. Przed bramą, Kor zsiadł z konia, poklepał go po zadzie.

– Do zobaczenia. – Spojrzał na przyjaciółkę.

Neffer-Tari uśmiechnęła się na pożegnanie i pojechała za willę, przechodząc z rumakiem przez wejście stajni, potrąciła nieopatrznie pozostawione wiadra i szczoty. Ignorując rumor, zaprowadziła konia do boksu.

– Jutro postaram się przyjść wcześniej. – Pogładziła wielką szyję. Koń zarzucił łbem. – Tak, też myślę, że powinniśmy korzystać z każdego dnia.

– Kto tam się pałęta? – W stajni rozległ się potężny kobiecy głos.

– Anu! To ja.

– Ach, ale panienka mnie wystraszyła. Dopiero panienka wróciła? Zmierzcha już.

– Wiem. Dopiero pod klifem się zorientowałam jak już późno.

– Panienka aż pod klif pojechała? – W szeroko otwartych, brązowych oczach Neffer-Tari odbijały się światła naftowych lamp. Anu pomogła dziewczynie założyć blokadę bramy boksu. – Pani Mafdet panienki szukała.

– Zła jest?

– Panienka wie przecież, że pani Mafdet nie lubi, gdy panienka znika na cały dzień. Dość już ociągania się, odprowadzę panienkę do gabinetu pani.

Obie wyszły ze stajni i ruszyły żwirową alejką. Weszły do willi, a na parterze zatrzymały się przed ciemnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Anu położyła na ramieniu dziewczyny swoją wielką dłoń.

– Niech się panienka nie boi. Pani Mafdet panienkę kocha.

– Wiem, Anu. Wiem.

Dziewczyna zapukała dwa razy i uchyliła jedno z drewnianych skrzydeł, nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. Ostrożnie zamknęła drzwi. Odwróciła się i podeszła do Mafdet. Kobieta, siedziała za mosiężnym biurkiem, siwe włosy spięła w kok, a okulary połówki zsunęły się do połowy jej garbatego nosa. Nie spojrzała na siostrzenicę.

– Ciotuniu, chciałaś mnie widzieć. – Mafdet zapisywała coś na pergaminie. – Ciotuniu, wiem, że długo mnie nie było, ale dopiero zaczęło się ściemniać, a miałam wrócić przed zmierzchem. Dotrzymałam słowa.

– Dziecko, codziennie masz wracać najpóźniej przed zmierzchem. Jednak sądziłam, że w ostatnie dni wykażesz się większą odpowiedzialnością i będziesz wracać wcześniej.

– A co to ma wspólnego z odpowiedzialnością?

– Powinnaś być wyspana i wypoczęta.

– A to dlaczego?

– Wyspana będziesz piękniejsza, a wypoczynek doda ci energii. Znowu wyglądasz na zmęczoną, a wierz mi, przygotowania do ślubu pochłoną każdą kroplę siły, jaka w tobie została.

Neffer-Tari minęła biurko i podeszła do okna. Dziedziniec powoli zalewały głębokie cienie. Trel ptaków ustępował cykaniu świerszczy.

– Nie da się odwlec ślubu?

– Dziecko, za sześć dni skończysz szesnaście lat, znasz zwyczaje i… umowę.

– Znam, to jeszcze nie znaczy, że się z nimi zgadzam.

– Zmień ton, młoda damo. – Mafdet wstała zza biurka. Neffer-Tari nie drgnęła, nadal wpatrywała się w dziedziniec niknący w ciemnościach. – Jutro przyjeżdża sir Socaris, powinnaś wypocząć, by godnie go powitać. – Dziewczyna prychnęła. – Ostatni raz cię ostrzegam, zmień ton. Sir Socaris to twój przyszły mąż i powinnaś okazać mu szacunek, jeśli nie przez to kim dla ciebie będzie, to przynajmniej przez wzgląd na to, co zrobił.

– Nic mu nie zawdzięczam.

– Nie możesz tak mówić.

– Gdy przyszedł, było już cicho… A później zażądał mojej ręki.

– Miał do tego prawo.

– Po prostu pozwoliłaś mnie sprzedać!

– Neffer-Tari! Jak możesz tak do mnie mówić?

– Co Anu dwa dni temu dawała posłańcowi? Przypomnienie dla Socarisa? Temu staremu dziadowi trzeba przypominać o własnym ślubie?

– To nie był list do sir Socarisa.

– A więc co to było?

– Neffer-Tari, moja korespondencja nie jest twoją sprawą.

Dziewczyna odwróciła się od okna, kręcąc głową.

– Wuj by na to nie pozwolił – wycedziła.

Mafdet spoliczkowała siostrzenicę.

– Marsz do swojego pokoju. I nie pokazuj mi się dzisiaj na oczy.

– Z przyjemnością.

Neffer-Tari wyszła z gabinetu, trzaskając drzwiami. Mafdet osunęła się na zdobiony fotel. Westchnęła ciężko. Zdjęła okulary i potarła twarz znaczoną zmarszczkami. Nałożyła szkła, sięgnęła po pergamin leżący na biurku i przeczytała ostatni akapit.

 

Błagam, przyjacielu, wiem że minęło niewiele czasu, ale tego dobra właśnie nam brakuje. Jeśli możesz pomóc, zaklinam Cię, pomóż. Ja nadal cieszę się szacunkiem, ale wpływami już nie, niewiele mogę zdziałać. Z niecierpliwością będę wyczekiwać Twojej odpowiedzi.

 

Zawsze Ci wierna,

Mafdet

 

Schowała pergamin w szufladzie, podsunęła okulary na nosie i opuściła gabinet. Willę spowiła cisza, na jasnych ścianach tańczyły cienie gałęzi, niczym, skrobiące niewidzialnego owada, pajęcze odnóża. Pani dworu weszła na piętro, zatrzymała się przed drzwiami sypialni Neffer-Tari, zbliżyła doń ucho, na drewnianej powierzchni spoczęła pomarszczona ręka. Mafdet zamknęła oczy. Cicho wciągnęła powietrze nosem. Powoli wypuściła je ustami. Zniknęła w swoim pokoju leżącym na początku korytarza. Miała nadzieję, że tej nocy nie usłyszy krzyku siostrzenicy.

 

Od świtu, na dziedzińcu trwał nieustanny harmider, z trzech powozów służba ściągała bagaże, a sam sir Socaris nawet jeszcze nie przyjechał. Neffer-Tari obserwowała ten nieszczęsny chaos z okna swojej sypialni. Związała włosy, narzuciła skórzany kaftan i wybiegła z pokoju, licząc na dotarcie do stajni, nim ciotunia się zorientuje. Dziewczyna zeszła na parter, gdzie służący rozstawiali ciężkie kufry; wyminęła je i prześlizgnęła się pod gabinetem Mafdet.

– Gdzie się wybierasz, młoda damo? – Neffer-Tari obróciła się powoli. Stara kobieta, z trzymaną w drżącej dłoni filiżanką, szła korytarzem prowadzącym od kuchni. – Gdzie się wybierasz?

– Ciotuniu, dzień dobry. Mamy tak wspaniały poranek, pomyślałam, że wezmę Shagya na przejażdżkę. Króciutką. Wrócę przed południem.

– Wykluczone.

– Ale ciotuniu…

– Przed południem ma się zjawić sir Socaris, a ty powinnaś go powitać.

– Mogę się z nim przywitać, kiedy wrócę. – Dziewczyna wzdrygnęła się mimowolnie.

– Dziecko, wiem, że to dla ciebie nowa sytuacja, i wierz mi, gdyby nie umowa, znalazłabym ci kandydata o wiele młodszego od sir Socarisa.

– Tu nie tylko o jego wiek chodzi.

– On uratował ci życie.

– On tylko mnie odprowadził. Życie zawdzięczam szczęściu i temu, że siedziałam cicho.

– Umowa została zawarta. Nie możemy udawać, że jej nie ma. – Mafdet zrównała się z Neffer-Tari. – Sir Socaris przyjedzie przed południem, oczekuję, że go powitasz, tylko tyle. Czy to zbyt wiele?

Dziewczyna wędrowała wzrokiem po podłodze i ścianach, przygryzła wargę, nieznacznie potrząsnęła głową.

– Nie, ciotuniu. Powitam sir Socarisa.

Kobieta pocałowała siostrzenicę w czoło.

– Dziękuję, drogie dziecko.

Mafdet zniknęła w swoim gabinecie, a Neffer-Tari wróciła do sypialni. Przekręciła klucz w drzwiach. Skórzany kaftan rzuciła na oparcie głębokiego fotela, wysokie buty wylądowały niedbale pod ścianą. Dziewczyna opadła na łóżko.

Tuż przed południem do posiadłości przybył sir Socaris i jego dwaj przyjaciele, Neffer-Tari obserwowała z okna sypialni, jak Mafdet wita ich na dziedzińcu, jak razem wchodzą do willi. Narzuciła lekki szal, uzupełniający ciemnozieloną suknię i gorset zdobiony kwiecistą koronką, zeszła na parter, skręciła do korytarza prowadzącego pod gabinet ciotki. Z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszała niskie, zachrypłe okrzyki. Uchyliła jedno z drewnianych skrzydeł. Przecisnęła się przez szczelinę. Sir Socaris znacznie się postarzał, choć nadal budził respekt niedźwiedzią posturą; zwłaszcza przy dwóch towarzyszących mu, mizernie chudych weteranach.

– Zatrzymamy się tylko na kilka dni – zaznaczył sir Socaris. – Po urodzinach Neffer-Tari, zabiorę ją do swojej posiadłości we Flyr.

– Nie mieszkasz już w Aberdiz? – Mafdet zapytała z grzeczności.

– Och, nie. Mam już dość tej corocznej paniki. We Flyr jest spokojniej. Ale w Aberdiz został mój syn. Jest w wieku Neffer-Tari, jego matka była… dobrą kobietą, przynajmniej dla naszego syna.

– Była dobrą kobietą – powtórzyła Mafdet.

– A gdzie Neffer-Tari?

– Jestem. – Dziewczyna nadal stała przy drzwiach. Nieśmiało dygnęła, uważając, by szal nie zsunął się z jej ramion. – Witaj, sir Socarisie.

– Ach, Neffer-Tari, doprawdy rozkwitłaś. Jesteś… jesteś już kobietą. – Starzec zapatrzył się w obfity biust dziewczyny. – Nie spodziewałem się, że będę mieć aż tyle szczęścia.

– Piękna żona ci się trafiła – skomentował jeden z weteranów. – Też bym taką chciał.

– Ta… – Sir Socaris podszedł do przyszłej małżonki, chwycił ją w talii i przyciągnął do siebie. – Jest moja. Znajdź sobie własną.

– Pił pan, sir. – Dziewczyna odwróciła głowę.

– A pewnie, że piłem. Musiałem jakoś uczcić dzień, w którym zobaczę, jak bardzo moja żona wyrosła. – Starzec złapał Neffer-Tari za szczękę, przytknął do jej policzka swoje spękane usta. – Jestem ciekaw, jak smakujesz – wyszeptał.

– Sir Socarisie – wtrąciła Mafdet – jeszcze nie jesteście małżeństwem, a obłapianie młodych panien nie przystoi tak wysoko postawionym mężom.

Starzec łypnął na kobietę. Wypuścił przyszłą małżonkę, zlustrował ją dokładnie, dłużej zatrzymując wzrok na piersiach, poprawił marynarkę munduru i odszedł od drzwi.

– Nasza Mafdet zawsze ceniła sobie zasady.

– W tym domu się ich przestrzega.

Socaris stanął na środku gabinetu, obrócił się w kierunku drzwi.

– Trzeba się napić! – zarządził. – Melchior – zawołał swojego sługę. W drzwiach pojawił się szczupły, wystraszony chłopiec.

– Tak, sir.

– Przynieś skrzynkę rumu.

– Już niosę, sir.

– Przykro mi – zaczęła Neffer-Tari – ale ja nie mogę wam towarzyszyć w świętowaniu.

– A to niby dlaczego? – zaśmiał się jeden z weteranów. – Wychyl butelkę rumu, to nieco się ośmielisz.

– Neffer-Tari ma swoje obowiązki – poinformowała Mafdet. – Sir Socarisie, nie chcesz chyba rozleniwiać swojej przyszłej żony?

– Racja, lepiej jej nie rozpuszczać.

Dziewczyna skłoniła się uniżenie i opuściła gabinet. Mafdet towarzyszyła sir Socarisowi i jego przyjaciołom, choć nie z grzeczności – wolała się upewnić, że w pijackiej zawierusze nie zmienią wystroju willi. Po obiedzie starcy ucięli sobie drzemkę. Neffer-Tari przechadzała się aleją wzdłuż żywopłotu, jej uwagę zwrócił mężczyzna mocujący się z bramą. Podeszła do niego.

– Bez klucza łatwo nie pójdzie.

– Och, dzień dobry, w końcu ktoś przyszedł. Możesz mi otworzyć?

– Oczywiście, że nie. Kim pan w ogóle jest? I czego pan tutaj szuka?

– Jestem posłańcem Trzeciej Świątyni Światła, mam pilną wiadomość dla pni Mafdet.

– Mogę ją ciotce przekazać. – Wyciągnęła przed siebie dłoń.

– Ty pewnie jesteś Neffer-Tari. – Dziewczyna cofnęła rękę i uważniej przyjrzała się torbie mężczyzny. – Przykro mi, ale wiadomość muszę dostarczyć osobiście.

– Skąd mam mieć pewność, że pan nie kłamie?

– Jeśli masz mnie za złodzieja, to powinienem czuć się urażony. Nie jestem aż tak głupi, by okradać dom, w którym jest pełno ludzi… i to w porze podwieczorku.

Dziewczyna zaśmiała się pod nosem, podeszła do bocznej furtki, nachyliła się i podciągnęła pionowy rygiel.

– Zapraszam.

– A co z kluczem?

Neffer-Tari wzruszyła ramionami.

– Ciotunia powinna być w gabinecie. Zaprowadzę pana.

Oboje ruszyli główną alejką, weszli do willi, minęli hall i skręcili do korytarza na lewo. Pod gabinetem, Neffer-Tari zatrzymała posłańca. Zapukała i uchyliła jedno ze skrzydeł.

– Ciotuniu? – zapytała, zaglądnąwszy do środka. – Ktoś do ciotuniu przyszedł.

– Tak? A któż to?

– Posłaniec z jakiejś świątyni.

Mafdet zerwała się zza biurka.

– Wpuść go żeż, dziewczyno. Na co czekasz?

Neffer-Tari otworzyła drzwi i przepuściła mężczyznę, ten skłonił się wpół i ceremonialnie wręczył kobiecie zapieczętowaną kopertę. Mafdet, z wyraźnie drżącymi palcami, odłożyła wiadomość na biurko. Zapłaciła posłańcowi kilkoma srebrnymi monetami. Mężczyzna szybko się oddalił.

– Co to za wiadomość? – Neffer-Tari zapytała, zamykając drzwi.

Ciotunia nie odpowiedziała, przełamała pieczęć, założyła okulary połówki i zaczęła czytać. Z każdą chwilą rumieńce na jej policzkach nabierały intensywności. W końcu podniosła wzrok.

– Masz, przeczytaj.

Dziewczyna ostrożnie chwyciła pergamin.

 

Najdroższa Mafdet,

 

przyznam, że opisana przez Ciebie sprawa ma wyjątkowo delikatną naturę. Wszak mówimy o długoletniej edeńskiej tradycji, którą w Ismathe kultywuje się ze szczególną starannością. Rozumiem jednak Twoją troskę o siostrzenicę i chyba znalazłem rozwiązanie.

Z Twoich opowieści wynika, że Neffer-Tari jest szczerą i dobrą osobą, jednak niepokoi mnie jej żywiołowość. Sądzę, że mogłaby wstąpić do Zakonu, musiałaby jednak uważać, by jej temperament nie przekreślił starań tak wielu osób.

Rozmawiałem już z najwyższym kapłanem. Jest skłonny poznać Neffer-Tari, choć obawiam się, że będziemy musieli go przekonywać. Najwyższy kapłan Dux rzadko przyjmuje do Zakonu tak młode osoby, jak Neffer-Tari. Fakt, że zgodził się ją poznać, jest już znacznym sukcesem.

Przyjdź, proszę, do Świątyni razem z siostrzenicą. Najwyższy kapłan będzie Was oczekiwał za dwa dni w południe.

Nie mogę zrobić nic więcej, nie mogę też obiecać, że zaproponowane przeze mnie rozwiązanie będzie skuteczne, ale nie zaszkodzi spróbować.

 

Na zawsze Tobie oddany,

Kanish

 

– Chcesz żebym wstąpiła do jakiegoś zakonu? – Dziewczyna nie odrywała wzroku od starannie zapisanych liter.

– Tylko Zakon ma moc zerwania… umowy.

Neffer-Tari podniosła wzrok, w jej brązowych oczach wyraźniej, niż kiedykolwiek wcześniej, drgały płomienie szczęścia i nadziei.

― Co o tym sądzisz? ― zapytała ciotka.

Wargi dziewczyny zadrżały, usta wykrzywił nieświadomy uśmiech.

― Co o tym sądzę? ― wykrzyczała z radości i rzuciła się kobiecie na szyję. ― Dziękuję! Dziękuję cioteczko! ― Obcałowała wysuszony policzek starej Mafdet. – Wiesz, że jesteś wspaniała?

– Oczywiście, że to wiem. A teraz już mnie puść i nie krzycz tak. Lepiej, żeby sir Socaris nie dowiedział się zawczasu o naszym planie. – Kobieta schowała list do szuflady biurka. – Mam trochę pracy, ty, dziecko, zdaje się, też.

– Już się zabieram do…

Mafdet uniosła rękę, a kącik jej ust drgnął ku górze. Neffer-Tari niemal podskoczyła z radości. Wybiegła z gabinetu. Wspięła się po schodach. Przekroczywszy próg swojej sypialni, przekręciła klucz i runęła w pościel. Ścisnęła poduszkę. Obracała się z boku na bok. Wcisnęła twarz w puchatą kołdrę i krzyknęła wysoko. Piszczała. Tarzała się w pościeli, nie zważając na rujnowanie fryzury, którą tak skrupulatnie układała przed powitaniem przyszłego męża. W końcu się podniosła. Poprawiła włosy i tunikę. Tylko szybki oddech i rumiane policzki zdradzały, kto sponiewierał pościel.

 

Neffer-Tari cały poranek spędziła w bibliotece, uparcie wertując zakurzone księgi w poszukiwaniu informacji o Zakonie, niestety większość zapisków stanowiły szczątkowe wzmianki w kronikach, za to brakowało vademecum z prawdziwego zdarzenia. Służba wiedziała niewiele więcej ― ot jedynie, że na północ od Ismathe jest jedna ze Świątyń. Po obiedzie dziewczyna zagadnęła Mafdet, popijającą na tarasie herbatę.

― Ciotuniu?

Kobieta pociągnęła długi łyk.

― Ciotuniu?

― Tak?

― Mogę iść na spacer?

― Oczywiście moja droga, mamy przecież pokaźny ogród.

― Wszędzie stoją powozy sir Socarisa. A tak w ogóle, to gdzie on jest? Nie widziałam go dzisiaj.

― Rano poszedł odwiedzić przyjaciela, wróci wieczorem.

― Więc mogłabym pojechać z Shagya? Wrócę przed zmrokiem, obiecuję.

― Znowu chcesz jechać na plażę?

― Nie, nie, tym razem nie.

― A gdzie?

― Ja… chciałam zobaczyć Świątynię.

― Przecież jutro ją zobaczysz. Nie możesz poczekać? Powinnaś nauczyć się cierpliwości.

― Och, ciotuniu, proszę. Bardzo ładnie proszę. Obiecuję, że to nie zajmie dużo czasu.

― A skąd to wiesz?

Neffer-Tari otworzyła usta, jednak poza kilkoma przypadkowymi dźwiękami nie była w stanie nic z siebie wydobyć.

― Jedź.

― Naprawdę mogę?

― Jedź, zanim zmienię zdanie. Tylko wróć o ludzkiej porze, stara już jestem i nie mam siły ciągle na ciebie czekać.

― Będę przed zmrokiem, ciotuniu, a nawet wcześniej. ― Zbiegła z tarasu. ― I wcale nie jesteś stara.

Mafdet zaśmiała się głośno, a Neffer-Tari pobiegła do stajni. Osiodłała i wyprowadziła Shagya, założyła jeszcze skórzany kaftan, przypięła też do siodła zwiniętą, futrzaną pelerynę. Dosiadła rumaka i ruszyła brukowanymi ulicami Ismathe.

― Neffer-Tari! – Spomiędzy tłumu dobiegło wołanie chłopca.

― O! Witaj, Kor.

― Gdzie jedziesz?

― Daleko.

― Mogę jechać z tobą? Obiecałaś, że następnym razem mnie zabierzesz.

― No dobrze, dobrze. ― Wyciągnęła rękę do chłopca. ― Wskakuj na zad.

Kor zawył z radości, chwycił dłoń Neffer-Tari i jednym susem wskoczył na rumaka. Wyjechali z Ismathe i ruszyli ku północy, minąwszy płaskie pola uprawne zatrzymali się dopiero na wzgórzu porośniętym wysoką trawą, na którą swój cień rzucało kilka pojedynczych drzew. Dostrzegli w oddali majestatyczną budowlę zwieńczoną złotą kopułą, wokół której rozciągał się piękny ogród przecięty symetrycznymi ścieżkami z płaskich kamieni. Cały teren otaczał rząd smukłych iglaków, których zielone stożki wystawały ponad grubym murem. Do Świątyni prowadziła szeroka, żwirowa alejka, bogatego wnętrza strzegły wysokie, zdobione wrota, przed którymi stało dwóch świątynnych strażników odzianych w proste, płytowe napierśniki. Dzierżyli starannie wypolerowane halabardy. Neffer-Tari nie mogła się oprzeć pokusie, by już dziś przekroczyć próg Świątyni.

― Dlaczego chcesz tam wejść? ― zapytał Kor.

― A ty byś nie chciał?

Zjechali w dół zbocza i już chwilę później zatrzymali się przed złotą bramą. Zsiedli z Shagya, prowadząc go za wodze, weszli na teren Świątyni. Przemierzając główną alejkę rozglądali się, podziwiając starannie zadbany ogród i bogactwo kwiatów. Zatrzymali się przed szerokimi, marmurowymi schodami. Strażnicy bacznie ich obserwowali. W końcu jeden z nich podszedł do Neffer-Tari.

― Z końmi nie można przychodzić do Świątyni.

― Przepraszam, nie wiedziałam.

― Proszę natychmiast opuścić teren.

Neffer-Tari cofnęła się o krok.

― Idź. ― Kor przyciągnął wodze. ― Ja wyprowadzę Shagya, a ty idź do środka.

Dziewczyna uśmiechnęła się w podzięce. Gdy tylko młodzieniec wyprowadził rumaka, strażnicy ustąpili drogi. W środku panował przyjemny chłód bijący od kamiennych ścian, na których, w stałych odstępach, wisiały piękne obrazy przedstawiające sceny z mitów i legend. Potężne kolumny wykańczane złotymi obręczami utrzymywały wysokie, półokrągłe sklepienie. Podłogę zdobiła kolorowa mozaika obrazująca złoty emblemat słońca. Na końcu głównej sali wznosił się piękny, śnieżnobiały ołtarz, a za nim monumentalne rzeźby starożytnych bogów ustępujących przed blaskiem Światłości. Neffer-Tari zapatrzyła się w ten niesamowity obraz, oczami wyobraźni widziała, jak dawni bogowie klękają, oddając hołd wschodzącemu słońcu, a blask jego promieni odbija się jaskrawymi refleksami od zbroi boga wojny, oplata diadem bogini mądrości i bladą skórę Pani pożądania.

― Piękne, nieprawdaż? ― Melodyjny głos wyrwał Neffer-Tari z zamyślenia.

Obróciła się do stojącego obok mężczyzny. Wyglądał inaczej niż kapłani w jej wyobrażeniach. Był niewiele starszy od niej, a szczupłe ciało koronowała chłopięca twarz i rozczochrane, brązowe włosy. Jasna toga z wyhaftowanym na piersi emblematem słońca, wisiała na jego kościstych ramionach. Uśmiechnął się życzliwie.

― Na imię mi Kanish. ― Ukłonił się nieznacznie.

― Neffer-Tari.

― Neffer-Tari, tak? Napisałem, byś przybyła z poczciwą Mafdet dopiero jutro.

― Wiem, ale nie mogłam się doczekać, by zobaczyć Świątynię. Jest piękna.

― W rzeczy samej. Nie przybyłaś sama.

― Nie. Mój przyjaciel jest przed bramą, pilnuje mojego konia.

― Twój przyjaciel? Nie chciał wejść?

― Świątynia raczej go nie interesuje. Ale bardzo chciał mi towarzyszyć.

― Dobry przyjaciel jest cennym skarbem. Pielęgnuj tę przyjaźń.

Dziewczyna nerwowo zaciągnęła kosmyk włosów za ucho, kapłan zbliżył się powoli.

― Chodź. Oprowadzę cię. ― Kapłan wyciągnął do niej dłoń, odchodząc w stronę korytarza na lewo. Neffer-Tari popędziła za nim.

Świątynia dzieliła się na dwie części: nową i starą. Nowa odznaczała się wyraźnym luksusem i emanowała bogactwem. Stara była zaś surowa i ukryta przed wzrokiem wiernych, tylko kapłani mieli do niej dostęp… przynajmniej oficjalnie. Chętni na duchownych mieszkali w celach w nowej części. Mimo bogactw, symboli i pięknego ołtarza, nowa część nie miała w sobie naturalnej magii. Ta była obecna tylko w kilku miejscach w starszej części.

Ciemne, wąskie korytarze tworzyły spiralny labirynt, w którym łatwo można było zbłądzić. W centralnym punkcie znajdowała się komnata, do której wrota zamknięto wieki temu. Nawet Kanish nie wiedział, co się tam znajduje. W lewym skrzydle rozciągała się podziemna biblioteka pełna zwojów i starożytnych ksiąg. Te, zawierające największe tajemnice, były zamknięte w dodatkowej komnacie, do której dostęp miał wyłącznie najwyższy kapłan i nieliczni, których wskazał.

― Najważniejszą komnatą w Świątyni, jest komnata modlitw ― powiedział Kanish, gdy zatrzymali się przed kolejnymi zamkniętymi wrotami. ― Śmiało, wejdź.

Neffer-Tari niepewnie pchnęła ciężkie drzwi. Ciszę przecięło wysokie skrzypienie, za progiem panował półmrok nieco tylko rozpraszany kilkoma pochodniami.

― Wejdź.

Neffer-Tari przekroczyła próg, rozglądając się dookoła. Pomieszczenie miało owalny kształt, na podłodze wygrawerowano dwa okręgi.

― Tutaj… ― Kanish wskazał mniejszy z nich, znajdujący się bliżej wejścia. ― To miejsce dla modlącego się kapłana. W komnacie, podczas modłów powinna przebywać tylko jedna osoba, aby nie zakłócać medytacji. ― Neffer-Tari spijała z ust Kanisha każde słowo. ― Do drugiego z okręgów nie ma wstępu. To Symbol Bafometa. ― Kapłan wskazał pięcioramienną gwiazdę wpisaną w okrąg. ― Każde z ramion symbolizuje inną cnotę Światłości.

― Jakie to cnoty?

― Pierwszą jest mądrość, bo Światłość wie wszystko i widzi wszystko, i nigdy się nie myli. Drugą jest ambicja, bo zmusza do pracowitości i jest dążeniem do perfekcji, a doskonałość powinna być celem każdego z nas. Trzecią jest szczerość, bo kłamstwo zabija przyjaźń i miłość, i jest trucizną dla cnotliwego serca. Tylko będąc szczerym, można być szczęśliwym. Czwarta to lojalność, cnota ważniejsza niż odwaga, ponieważ wymaga czegoś więcej… nieugiętego trwania przy przyjaciołach i bycia wiernym wobec wyznawanych zasad. Ostatnią cnotą jest wola.

― Wola? ― zdziwiła się Neffer-Tari.

― Tak, wola. Bo widzisz, Światłość wymaga od nas czegoś więcej, niż pustych deklaracji. Możesz złożyć tysiące obietnic, ale liczy się tylko to, jak silna jest wola ich realizacji. Deklaracje są ważne, ale to nasze uczynki określają, kim jesteśmy. Wola działania, nieugięta… wola to najważniejsza z cnót.

Powoli zbliżał się zmierzch, dziewczyna podziękowała Kanishowi za nauki i dała się odprowadzić do bramy wejściowej ― świątynni strażnicy akurat przygotowywali się do jej zamknięcia.

― Z niecierpliwością będę cię jutro oczekiwał.

― Już nie mogę się doczekać.

Neffer-Tari podeszła do Kora siedzącego na sporym głazie, chłopiec miał naburmuszoną minę. Shagya pasł się nieopodal.

― Zostawiłaś mnie.

― Przepraszam, ale sam chciałeś jechać. Poza tym jesteś przecież prawie dorosły. ― Usiadła obok i przytuliła chłopca. ― Chyba nie chcesz, żebym ci matkowała?

― Puść mnie. ― Szarpnął się, ale Neffer-Tari go przytrzymała i przytuliła jeszcze mocniej.

― Puszczę, jak przestaniesz się na mnie gniewać.

― Puszczaj.

― Nigdy!

Chłopiec się poddał, położył głowę na piersi dziewczyny.

― A zabierzesz mnie kiedyś do środka?

― Obiecuję.

Kor uśmiechnął się szeroko.

― To już się nie gniewam.

― Cieszę się, bo nie chciałabym, żebyś akurat ty był na mnie zły.

― Wracamy?

― Tak. Późno już, a ja obiecałam ciotce, że będę przed zmierzchem.

Dziewczyna zagwizdała na rumaka. Oboje dosiedli Shagya i udali się ku Ismathe. Tuż za rynkiem Kor zsiadł, a Neffer-Tari wróciła na dwór, zamknęła konia w boksie i ruszyła powoli do willi. Zatrzymała się przed drzwiami frontowymi, zza których dochodziły wrzaski. Dotknęła dłonią drewnianej powierzchni, zbliżyła ucho i wstrzymała oddech. W hallu sir Socaris na kogoś grzmiał. Dziewczyna uchyliła jedno ze skrzydeł. Przed starcem i jego dwoma towarzyszami stała Mafdet. Jeden z weteranów klepnął Socarisa w ramię i wskazał na wejście.

― Neffer-Tari, dobrze że już jesteś. Podejdź do nas ― powiedział starzec. ― Powiedziałem, podejdź do nas!

Dziewczyna powoli wślizgnęła się do hallu, wzrok jej przyszłego męża doprawdy mógł miażdżyć. Stanęła obok ciotki.

― Możesz mi to wyjaśnić? ― Socaris wcisnął Neffer-Tari pognieciony pergamin. ― Co to jest?

Neffer-Tari drżącymi palcami rozprostowała zwitek, zobaczyła list od Kanisha.

― Co to jest?!

Przełknęła ślinę. Ten zboczony staruch wtargnął do ich domu, co dzień się upijał i miał czelność wrzeszczeć na panią dworu. Dziewczyna wciągnęła powietrze i zacisnęła palce na pergaminie.

― Wygląda, że to list ― odparła spokojnie.

― List? To jest twoja odpowiedź?

― Mówię, co widzę. A widzę list.

Socaris zdzielił Neffer-Tari. Zgięła się w pół i złapała za palący policzek, do oczu napłynęły łzy.

― Wiem, co knujesz, niewdzięcznico.

― Nic nie knuję.

― Łżesz! ― Spomiędzy spierzchniętych warg starca spływała strużka śliny. ― Mamy umowę, pamiętasz? Pamiętasz?!

― Stoję obok i mam dobry słuch, nie musisz krzyczeć, sir Socarisie.

Starzec zamachnął się, Mafdet stanęła przed siostrzenicą.

― Nie uderzysz jej więcej. Nie póki ja tutaj jestem.

― Uważaj. Neffer-Tari jest twoją jedyną spadkobierczynią. Po ślubie może zabraknąć tu dla ciebie sypialni.

― Jak śmiesz mi grozić?

― Nie grożę. Lojalnie ostrzegam. ― Starzec wyrwał Neffer-Tari list. ― Gdzie byłaś? W Świątyni?

Dziewczyna przełknęła głośno ślinę, Mafdet posłała jej porozumiewawcze spojrzenie. Neffer-Tari podniosła dumnie głowę, wyminęła panią dworu i spojrzała prosto w oczy swojego przyszłego męża.

― Byłam w Świątyni. I jutro pojadę tam znowu.

― Pojedziesz, tak?

Neffer-Tari nie zdążyła odpowiedzieć. Kolejny raz ugodził ją w twarz. Tym razem się nie zgięła.

― Tak. Jutro pojadę do Świątyni.

― Dobrze. Pozwól… że jutro będę towarzyszyć tobie i naszej wspaniałomyślnej Mafdet.

― Pojedziesz…

― Chcę posłuchać, co macie do powiedzenia najwyższemu kapłanowi. ― Mięśnie szczęki Neffer-Tari napięły się, ukazując swoje włókniste kształty. ― A teraz idź do swojej sypialni. Jutro czeka nas… ciekawy… dzień.

― Tak jest, sir.

Neffer-Tari skłoniła się i ruszyła w górę schodów, Mafdet również udała się na spoczynek. Nocną ciszę zakłócały, tłumione przez ściany willi, wrzaski starców. Zasnęli dopiero kilka godzin przed świtem. Rankiem, Socaris i weterani nie pojawili się na śniadaniu, jednak zdążyli wstać, nim dziewczyna i Mafdet wyjechały z dworu. Do Świątyni pojechała cała piątka.

Weterani zostali w powozie, przed wejściem do kościoła stał Kanish, nie krył zdziwienia, widząc sir Socarisa i siniaki na twarzy Neffer-Tari. Chciał o nie zapytać, jednak spojrzenie dziewczyny było wystarczającą odpowiedzią.

― Jak mniemam, najwyższy kapłan już nas oczekuje ― zaczął starzec.

― Naturalnie.

 

Po zaanonsowaniu, mogli wejść do gabinetu. Biuro przytłaczało swoją wielkością, regały ksiąg wznosiły się pod pięknie malowany sufit, światło wpadało przez liczne, wąskie okna, a karmazynowy dywan ozdabiał środkową część marmurowej podłogi. Za mosiężnym kontuarem siedział przygarbiony starzec, którego łysy czerep błyszczał w blasku południowego słońca. Po bokach jego głowy spływały długie, siwe włosy. Pomarszczone, drżące przy każdym ruchu, ciało okrywała gruba toga. Śnieżnobiałe płachty przecinały złote i błękitne pasy z jedwabiu, emblemat na piersi był staranniej wykonany, niż na togach u innych kapłanów. Dux miał też zamiłowanie do rubinów, których ilość w pierścieniach i naszyjniku z powodzeniem mogłaby stanowić równowartość bogactwa niewielkiego nomu.

Wskazał gościom cztery fotele ustawione w równym rzędzie przed jego kontuarem, namyślił się chwilę, po czym spojrzał na Mafdet, Socarisa i Kanisha, przy tym całkowicie ignorując młodą Neffer-Tari.

― Wybaczcie, ale mam niewiele czasu. Powiedzcie zatem, z czym do mnie przychodzicie, drogie dzieci.

― O wielki ― zaczął Kanish ― oto dziewczę, o którym tobie opowiadałem, Neffer-Tari, córka Neffer-Rete.

― Tak, tak, pamiętam, dzierlatka, która chce wstąpić do naszego najzacniejszego Zakonu.

― Zgadza się, panie.

― A czy ta młoda osoba zna nasze obyczaje?

― Była tu wczoraj, by lepiej poznać panujące u nas prawa ― wyjaśnił Kanish. ― Pozwoliłem sobie ją oprowadzić. Neffer-Tari wykazuje wiele zainteresowania Świątynią i naszą wiarą.

― Tak, niewątpliwie, choć z tego, co słyszałem, posiada również niebanalny charakter. Czy nie uważasz, drogi bracie, że jej temperament stanowi znaczną przeszkodę?

― Och, panie, Neffer-Tari jest zdyscyplinowana.

― Doprawdy?

― Zapewniam, panie, że Neffer-Tari potrafi nad sobą panować.

― Nie jestem, co do tego przekonany, ale przejdźmy do ważniejszej kwestii. ― Dux po raz pierwszy spojrzał na dziewczynę. ― Dlaczego tak bardzo pragniesz wstąpić do naszego Zakonu? Dlaczego właśnie teraz? – Na twarzy Socarisa rozbłysł szyderczy uśmiech. – Czy nie lepiej zaczekać, aż dojrzejesz i zakończysz seminarium, jak każdy kapłan?

― Najczcigodniejszy ― zaczęła skruszonym tonem ― sęk w tym, że właśnie na czasie mi zależy. – Spojrzała na Socarisa, ten zlustrował ją wnikliwie. – Gdybym mogła odbyć seminarium, na pewno bym to uczyniła.

― A czemuż to nie możesz odbyć seminarium?

Mafdet spojrzała na siostrzenicę.

― Już jutro nie będę godna, by wstąpić do Zakonu.

― Intrygujące. ― Dux uśmiechnął się nieznacznie. Neffer-Tari odniosła jednak wrażenie, że ów uśmiech wcale nie jest przychylny. ― Dlaczego nie będziesz godna?

― Kapłani powinni zachować cnotę. Może nie należę do Zakonu, ale wiem, że każdy kapłan ma swoją latarnię, której blask niknie, gdy tylko dostąpi się uciechy cielesnej.

― Zgadza się. Widzę, że coś wiesz o naszym Zakonie. Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego miałabyś być niegodna. Przecież nikt nie może cię zmusić do uciech cielesnych.

― Nikt, poza mężem.

Usta najwyższego kapłana wykrzywił uśmiech triumfu. Na taką odpowiedź czekał.

― Więc masz męża.

― Jeszcze nie, ale jutro to się zmieni.

― Tak, teraz widzę, co się tu wyprawia. Nie interesuje cię nasza wiara. Chcesz tylko uciec od odpowiedzialności.

― To nie tak.

– Neffer-Tari – wtrącił Socaris – nieładnie tak okłamywać kapłana, i to najwyższego.

– A pan? Co pana do mnie sprowadza?

– Ja jestem przyszłym mężem tej dziewczyny.

― Wstąpienie do Zakonu uniemożliwiłoby jej wyjście za pana za mąż. Widzę, że już wymierzył pan stosowną karę swojej narzeczonej. – Dux nachylił się nad blatem i spojrzał prosto w oczy Neffer-Tari. – Tego właśnie chcesz. Braku odpowiedzialności.

― Czy Neffer-Tari nie wykazała się odpowiedzialnością i, co więcej, odwagą, wyjawiając prawdę? ― wtrącił Kanish. ― Mało tego, wykazała się szczerością, a to przecież jedna z Pięciu Cnót.

― To nie odpowiedzialność i nie odwaga. Ta młoda osoba jest postawiona pod murem i powoduje nią wyłącznie desperacja. Nic więcej!

― To nieprawda ― zarzekła się Neffer-Tari. ― Owszem, ucieczka przed ożenkiem była pierwszym powodem, dla którego przestąpiłam progi Świątyni, jednak gdy już to zrobiłam, zafascynowała mnie magia tego miejsca. Ponad wszystko pragnę służyć Światłości, ale nie będę mogła tego robić, jeśli mi nie pomożecie.

― Decyzja już zapadła ― Dux odparł chłodno. – I twój przyszły mąż, dziecko, jak mniemam, w pełni ją popiera.

― Błagam.

― Nic jej nie zmieni.

― Proszę… dajcie mi tylko jedną szansę.

― Powiedziałem, decyzja już zapadła.

― Mam wrażenie, że zapadła już przed moją wizytą.

― Słucham?!

― Dziecko! ― krzyknęła Mafdet.

Neffer-Tari z całych sił zacisnęła powieki. Wciągnęła powoli powietrze.

― Młoda damo, jeśli chciałaś wstąpić do Zakonu, to możesz o tym zapomnieć ― zaczął Dux. ― Taka niesubordynacja…

― Dziękuję, że zechciałeś mnie wysłuchać, panie. ― Dziewczyna przerwała najwyższemu. Wstała i ukłoniła się. ― Skoro decyzja jest niezmienna, oddalę się teraz i przygotuję do ślubu.

― I tak będzie najlepiej. ― Najwyższy kapłan ponownie spojrzał w świat rozpostarty za oknem. ― A teraz opuśćcie mój gabinet. Mam wiele pracy.

Cała czwórka posłusznie wykonała polecenie. Socaris szedł przodem, za nim Neffer-Tari, na końcu Mafdet i kapłan.

― Porozmawiam z najwyższym ― zapewniał Kanish, gdy zbliżali się do bram. ― Może uda mi się go nakłonić do zmiany zdania.

― Dziękuję, mój drogi, razem z Neffer-Tari będziemy wdzięczne.

― To żaden problem.

– Mogę jakoś pomóc?

– Nie sądzę, choć, jeśli chcesz, możesz spróbować jeszcze się wstawić za siostrzenicą. Oboje będziemy mieć większą siłę przebicia.

– Tak zrobię.

– Tylko przybądź bez sir Socarisa. Bez niego łatwiej będzie nam rozmawiać z najwyższym, a jeśli się nie uda… mam jeszcze coś w zanadrzu. Nie wiem, czy się nam powiedzie, ale, w ostateczności, warto spróbować.

Dziewczyna, wraz z ciotką i przyszłym mężem, wrócili do willi. Starzec i jego przyjaciele chwycili skrzynkę rumu i zniknęli w gabinecie. Mafdet poszła z siostrzenicą do jej sypialni.

– Pojadę teraz do Świątyni.

– Po co, ciotuniu? Przecież najwyższy kapłan…

– Dux to głupi starzec. Jest zaślepiony, ale może jeszcze uda mi się go przekonać. Proszę, dziecko, nie trać nadziei. Kanish też się za tobą wstawi.

– Nie przekonacie najwyższego.

– Znam Kanisha. Potrafi zaskoczyć silnymi argumentami. A w razie problemów… Nie wiem, co planuje, ale… Nie trać nadziei. Obiecaj mi to.

– Dobrze, ciotuniu – Neffer-Tari odparła bez przekonania. – Będę oczekiwać wieści.

– Nie zamartwiaj się. A gdyby sir Socaris pytał, odwiedziłam swoją przyjaciółkę.

Mafdet wyszła z sypialni, dziewczyna usiadła na skrzyni przy oknie, na dziedzińcu służba rozładowywała kolejne powozy. Kilku tęgich chłopów stawiało w ogrodzie biały namiot. Inni znosili ze składu za willą okrągłe stoły i zdobione, białe krzesła. Neffer-Tari wyszła z sypialni, na parterze zatrzymała ją poczciwa Anu.

– Gdzie się panienka wybiera? Dopiero panienka wróciła.

– Chciałam jeszcze wyprowadzić Shagya. Cały dzień spędził w stajni.

– Ale już późno, niedługo będzie zmierzchać.

– Niedługo wrócę, nie wyjadę poza mury.

– Powinna panienka się przygotowywać. Jutro ślub, a panienka jeszcze sukni nie przymierzyła.

– Anu, moja kochana, puść mnie, proszę. Szybko wrócę i wtedy przymierzę suknię. Po zmroku nie będę przecież wyprowadzać Shagya.

Kobiecina oparła dłonie na szerokich biodrach, łypnęła na dziewczynę, ale pod bulwiastym nosem przemknął nieznaczny uśmiech.

– Niech panienka jedzie, tylko żeby wróciła przed panią Mafdet. Nie chcę się za panienkę tłumaczyć.

– Obiecuję, nie będziesz musiała.

Neffer-Tari ucałowała Anu w policzek i wybiegła z willi. Popędziła do stajni, wpadła do boksu i niedbale narzuciła siodło na ucieszonego konia. Wyprowadziła rumaka ze stajni, dosiadła go i wyjechała z dworu. Miała nadzieję trafić na Kora, ale choć objechała całe Ismathe, chłopca nigdzie nie było widać. Gdy strzeliste wieże ciemniały na tle pomarańczowego nieba, dziewczyna zawróciła w stronę dworu. Cicho wprowadziła Shagya do boksu i nieśpiesznie wróciła do willi, ostrożnie weszła do hallu, już stąd słyszała pijackie przyśpiewki dochodzące z gabinetu. Zbliżyła się do klatki schodowej. Wrzaski przybrały na sile, a ściany parterowego korytarza oblała pomarańczowa poświata.

– Gdzie jest moja żona? – zawołał sir Socaris. – Żono! Żono, gdzie jesteś?

Dziewczyna zastygła, niczym wystraszona sarna, skryta w cieniu przed wzrokiem drapieżcy.

– Żono!

W korytarzu rozbrzmiały kroki. Sir Socaris i jego przyjaciele wypełzli z gabinetu, śpiewając rubaszne pieśni przemierzyli korytarz, dotarli do hallu. Neffer-Tari wciąż stała u podnóża schodów.

– Jesteś. – Starzec podszedł do siostrzenicy Mafdet, złapał jej przegub i pociągnął. – Chodź! Będziesz świętować z nami.

– Nie chcę.

Neffer-Tari próbowała się wyrwać, ale uścisk starca był nad wyraz potężny. Socaris zaciągnął dziewczynę do gabinetu i rzucił na sofę, weterani zamknęli drzwi.

– Trzeba cię nauczyć szacunku – wycedził starzec. – Jeśli twój mąż chce z tobą świętować, to twoim zasranym obowiązkiem, jest się z tego cieszyć.

Neffer-Tari cofnęła się do oparcia sofy, zagłębiła się w nie, jej palce zbledły, zaciskane na krawędziach poduch. Rosły mężczyzna podszedł powoli, sięgnął do klamry pasa.

– Według Mafdet, powinniśmy zaczekać do nocy poślubnej, ale postanowiłem już teraz pokazać ci, co potrafi prawdziwy mężczyzna. Nie przejmuj się czystością, Zakon przecież cię nie przyjął. – Odpiął pas. – Nie wstydź się. Nie masz czego. Moi przyjaciele będą cię podziwiać.

Starzec postąpił o kolejny krok, jego towarzysze zachodzili sofę od boków. Dziewczyna sięgnęła do jednego z puchowych walców, ułożonych wzdłuż oparcia. Zamachnęła się. Poduszka przeleciała tuż przed twarzą starca. Neffer-Tari wystrzeliła ku drzwiom. Zgięła się wpół – Socaris chwycił ją na wysokości bioder. Rzucił na podłogę. Dziewczyna wyrżnęła głową o twardą posadzkę, podciągnęła ręce, by się osłonić, ale jej przeguby chwycili weterani. Socaris zwalił się na nią, przygniótł ogromnym, śmierdzącym cielskiem, jedną ręką podwijał jej spódnicę, drugą usiłował uporać się ze sznurowanym dekoltem tuniki, skrywającej dorodny biust.

Krzyczała. Wiła się desperacko. Próbowała ugodzić starca kolanem w krocze, ale pogorszyła tylko swoją sytuację – biodra Socarisa znalazły się między jej udami. Starcza dłoń dotarła do bielizny dziewczyny, grube palce zacisnęły się na materiale i pociągnęły go w dół, szwy puściły.

– Teraz zobaczysz, co to znaczy przyjemność.

Socaris rozerwał tunikę, odsłaniając jedną z piersi. Wyprostował się, by rozpiąć spodnie. W gabinecie pękła szyba. Jeden z weteranów padł na podłogę, trzymając się za skroń. Pękła kolejna szyba i drugi z weteranów poleciał na posadzkę, tuż po nim sam Socaris. Neffer-Tari zerwała się do okna, przyciągając do ciała strzępy materiału. Otworzyła jedno ze skrzydeł.

– Neffer-Tari! Tutaj!

Wspięła się na parapet i wyskoczyła na darń okalającą willę, zza krzewów róży wyłonił się blady Kor. Złapał przyjaciółkę za rękę. Popędzili do głównej alei, gdzie czekał już Shagya.

– Wskakuj!

Neffer-Tari dosiadła rumaka i pomogła chłopakowi wskoczyć na zad. Ruszyli ku bramie. Wrota willi rozwarły się, Socaris zawył wściekle. Dziewczyna zerknęła przez ramię, jednak nie zwolniła. Wyprowadziła konia przed posesję i ruszyła ku południowym dzielnicom. Minąwszy rynek, dobiła do bram Ismathe.

– Kto tam? – zawołał strażnik.

– To ja, Neffer-Tari, proszę, otwórz bramy.

– Dziecko, co ty o tej porze robisz poza domem. Twoja ciotka…

– Błagam! Szybko.

Rosły mężczyzna wynurzył się z wieży przy wrotach.

– Dziecko, co ci się stało?

– Nie ma czasu. Błagam.

– Jeśli potrzebujesz pomocy…

– Proszę, otwórz bramę i zamknij ją za nami. Tylko tyle potrzebuję.

Strażnik skinął głową i zniknął we wnętrzu wieży, z góry alei dobiegły odgłosy podków uderzających o bruk, a z wnętrza murów łoskot przekładni. Wrota uchyliły się nieznacznie. Neffer-Tari wyprowadziła konia poza stolicę.

– Dziękuję! – krzyknął Kor.

Puścili się cwałem na północ. Nie czekali, by upewnić się, że strażnik zamknął bramę na czas, nie wyjechali na główny trakt. Droga na przełaj była trudniejsza, ale znacznie krótsza.

Z chmur spadł rzęsisty deszcz, kopyta Shagya co rusz grzęzły w błocie, rumak nie zwolnił jednak tempa, czuł strach emanujący ze swej pani.

Cali przemoknięci, dotarli w końcu do Świątyni. Brama była zamknięta. Zsiedli z konia.

– Kapłanie! – zawył Kor. – Jesteśmy! Kapłanie!

– Nie krzycz tak. – Zza węgła wychylił się Kanish. – Strasznie pada, nie myślałeś chyba, że będą stał na środku i na was… Świętości droga, Neffer-Tari, co się stało?

– Socaris – syknęła.

Kapłan otworzył bramę.

– Z koniem nie wejdziecie do Świątyni.

– Nie zostawię Shagya na dworze w taką ulewę.

– Zaprowadź konia do stajni. – Kanish zwrócił się do chłopca i wskazał budynek pod zachodnim murem. – Z Neffer-Tari poczekamy przy wejściu.

– Gdzie jest ciotunia? – zapytała dziewczyna.

– Czeka w środku.

Kor zaprowadził konia, a Neffer-Tari i kapłan schronili się pod dachem kościoła. Strażnicy zerkali na nich, ale nic nie powiedzieli. Gdy chłopiec wrócił, cała trójka weszła do budowli.

– Zamknijcie wrota i nie wpuszczajcie nikogo – kapłan polecił strażnikom. – A wy chodźcie za mną.

– Dziecko! – Mafdet chwyciła siostrzenicę w ramiona. – Co ci się stało? Jeśli ten łajdak…

– Nic mi nie jest. Kor zjawi się w samą porę.

– O najświętsza Światłości. – Kobieta przytuliła mocniej Neffer-Tari.

– Ruszajmy – polecił kapłan.

Kanish poszedł do lewej części Świątyni, kluczył korytarzami, minął komnatę modlitw, zatrzymał się dopiero na końcu długiego korytarza. Musieli być na tyłach kościoła.

– Nie wchodzimy? – zdziwiła się dziewczyna.

– Jeszcze nie. Bałem się, że Kor nie zdąży cię przyprowadzić, ale jesteście przed czasem. Mamy kilka chwil. – Kapłan przeczesał czuprynę. – Za tymi drzwiami jest szczególna komnata. W jednej ścianie jest portal, przez który wpada światło. Na środku komnaty jest okrąg. Neffer-Tari, stań w nim, a wówczas okaże się, czy jesteś godna, by wstąpić w szeregi Zakonu.

– Nie rozumiem. Mam tylko wejść do okręgu?

– Tak. Jeśli wschodzące słońce ukaże się w portalu, a jego promienie padną na ciebie, najwyższy kapłan Dux będzie musiał cię przyjąć. Jeśli przejdziesz tę próbę, nawet jego zdanie, jego uprzedzenia, staną się nieistotne.

– Wystarczy, że o wschodzie słońca będę stała w okręgu, tak?

– Jeśli Światłość cię zaakceptuje, spłynie na ciebie jej blask. To prawo adoracji. Będziesz wybranką samej Światłości.

W korytarzu bębniły stłumione odgłosy deszczu, ulewa przybierała na sile, zerwał się też silny wiatr. Usiedli przed wrotami i czekali. Kor zerkał na przyjaciółkę. Przysunął się bliżej.

– Neffer-Tari? – Spojrzała na chłopca. – Dlaczego nie możesz po prostu odmówić Socarisowi? Po tym, co zrobił…

– Nie mogę. Mamy umowę.

– Jaką umowę?

– Nie zrozumiesz.

– Rozwaliłem Socarisowi głowę kamieniem; mówiłem, że nieźle rzucam; ale chciałbym wiedzieć, dlaczego nie możesz po prostu się nie zgodzić.

Dziewczyna westchnęła, Kanish usiadł bliżej nich. Mafdet zatknęła kosmyk włosów siostrzenicy za jej ucho.

– Powinnaś powiedzieć Korowi o swoich sekretach. To twój przyjaciel – stwierdziła.

Neffer-Tari spojrzała na chłopca, uśmiechał się życzliwie. Zamknęła oczy i wciągnęła powoli powietrze.

– Wiesz, że nie mam rodziców.

– Tak.

– Zginęli w Aberdiz. Ten nom co roku boryka się z pewnym problemem. Nieopodal swój szlak migracyjny ma plemię Impetusów.

– Kim są Impetusy?

– Och, nie chciałbyś ich spotkać, wierz mi. Z daleka wyglądają, jak ludzie, dopiero z bliska widać, że są znacznie więksi, a ich twarze… To nie są twarze ludzi. Ich oczy świecą w ciemnościach, zamiast zębów mają ostre kły. Te, te ohydne… potwory, istnieją tylko po to, by zabijać, by plądrować. – Głos jej zadrżał. – Pewnej nocy wdarli się do miasta. Strażników było zbyt mało, ale nawet ci, którzy mieli odwagę stanąć do walki z Impetusami, nie mieli z nimi szans.

– Neffer-Tari, spokojnie, jesteś wśród przyjaciół – zaznaczył Kanish.

– Włamali się do naszego domu. Byłam wtedy bardzo mała, niewiele pamiętam, ale te krzyki, niani, mamy. Ciągle je słyszę. Porwali nas. Mnie i moich rodziców. Nie wiem, co stało się ze służbą, a raczej, wolę myśleć, że udało im się uciec. Związali nas i wrzucili na wozy. Ich ściany były z gałęzi wilczomlecza, kolce strasznie wbijały mi się w plecy. – Wzdrygnęła się. – Byli też inni porwani, całe rodziny, a nawet same dzieci. Była dziewczynka, jeszcze młodsza ode mnie, sama. Miała jasne włosy i niesamowicie błękitne oczy. Nigdy nie zapomnę jej oczu. Nie wiem, co się z nią stało. – Westchnęła i zapatrzyła się na wrota komnaty. – Nie wiem ile jechaliśmy. W końcu rozbili obóz. W nocy rozwiązali mamę i tatę. Tata chwycił za nóż i zaatakował jednego z nich. Zabili… zabili mojego tatę. – Schowała twarz w dłoniach. Oddech dopiero po chwili dał się uspokoić. Kor położył dłoń na ramieniu dziewczyny. Mogła kontynuować. – Nóż wylądował obok moich stóp. Zdołałam się przeczołgać i go chwycić. Gdy wyprowadzili moją mamę… Krzyczała… Bardzo głośno. Udało mi się przeciąć więzy, wyślizgnęłam się z namiotu i schowałam pod wozem, wśród worów i beczek. Wokół wszyscy biegali, chyba ktoś napadł na Impetusy, albo po prostu walczyli ze sobą. Zamknęłam oczy i siedziałam cicho. Kilka razy wstrzymywałam oddech. Bałam się, że usłyszą jak bije moje serce. W końcu walki ustały. Krzyki też. Pierwszy raz tak bardzo bałam się ciszy. Kiedy wzeszło słońce, a w obozie nie było już żadnego Impetusa, zjawił się Socaris. Zabrał mnie do Aberdiz, później odwiózł do Ismathe. Za uratowanie życia zażądał od ciotuni podpisania umowy. Poparł go burmistrz i wielu wpływowych ludzi, nawet dawni przyjaciele wuja. Ciotunia zwlekała, w końcu Socaris zagroził, że jeśli nie podpisze umowy, to wywiezie mnie i zostawi tam, gdzie mnie znalazł… na szlaku Impetusów. Ciotunia podpisała umowę.

– Co jest w tej umowie?

Neffer-Tari zerknęła na Mafdet, w korytarzu rozbrzmiały echa szybkich kroków, kapłan, Neffer-Tari i Kor zerwali się z miejsc, przylgnęli do wrót komnaty. Zza węgła wyłonił się sir Socaris i jego dwaj przyjaciele. Prowadził ich sam kapłan Dux wsparty czwórką świątynnych strażników uzbrojonych w halabardy. Podeszli do Kanisha.

– Co się tu wyprawia? – zapytał najwyższy.

– Czekamy do wschodu.

– Ta osoba, nie ma prawa tu być.

– Ta osoba – wtrąciła Mafdet – ma na imię Neffer-Tari, a to jest Świątynia Światłości… Każdy ma prawo do niej wejść.

– Ty ośmielasz się mnie pouczać o mojej wierze?

– Najwyższy, jeśli Neffer-Tari nie przejdzie próby adoracji, osobiście ją wyprowadzę – oświadczył Kanish.

– Nie będzie żadnej próby. – Sir Socaris wyminął strażników, kapłan zastąpił mu drogę do dziewczyny. – Zejdź mi z drogi, to moja żona.

– Jeszcze nią nie jest.

– Mamy umowę.

– Co to za umowa?! – krzyknął Kor. – Ciągle tylko umowa i umowa. Neffer-Tari, jakiś świstek papieru jest ważniejszy od tego, co czujesz?

– Widzę, że nawet nie powiedziałaś swojemu małemu bohaterowi, w imię czego naraził się wysoko postawionym dostojnikom… Co może wpłynąć na finanse jego rodziny. Twój ojciec jest handlarzem, prawda, chłopcze?

– Sir Socarisie – wtrącił Dux – nie ma podstaw mieszać w to chłopca. Przybyłeś po swoją żonę. Oto i ona. – Wyminą Kanisha i położył dłoń na ramieniu dziewczyny. Sir Socaris postąpił o krok. – Nim jednak, oddam ją pod twoją opiekę…

– Sam mówiłeś, że nie chcesz tej dziewczyny w swoim Zakonie.

– Nie chcę, uważam, że nie jest godna, by żyć wśród kapłanów. Jednak mój brat jest innego zdania. Do wschodu zostało ledwie kilka chwil. Poczekajmy, chcę by kapłan Kanish przekonał się na własne oczy, że był w błędzie.

Starzec łypnął na Neffer-Tari, później na Kanisha. Jego górna warga drgnęła.

– Niech będzie. Zaczekam.

– Wyśmienicie. A w międzyczasie, może zaspokoimy ciekawość chłopca?

Socaris spojrzał na Mafdet, rozłożył ręce, uśmiechając się niemal przyjaźnie. Kobieta podniosła wyżej głowę i odwróciła wzrok.

– Umowa jest jasna. Neffer-Tari, po skończeniu szesnastu lat, ma zostać moją żoną. Będzie wyśmienitym zastępstwem dla zmarłej matki mojego syna. Zabiorę ją do Flyr, do swojej posiadłości, będzie mogła codziennie jeździć konno. Oczywiście nie na tym swoim brudnym Shagya. W swojej stajni mam konie jedynie czystej, szlachetnej krwi.

– Czystość krwi nie ma nic wspólnego ze szlachetnością – Neffer-Tari mruknęła pod nosem. Dux posłał jej karcące spojrzenie.

– Nasze małżeństwo będzie też miało inne skutki; przyznam, że posiadłość Mafdet doskonale uzupełni moją kolekcję. Znaj moją dobrą wolę – zwrócił się do kobiety. – Mimo twojego spisku, pozwolę ci opiekować się dworem… jako ochmistrzyni.

– A co, jeśli Neffer-Tari się nie zgodzi? – zapytał Kor I.

– Och, to proste, nasza umowa jest formalną umową przedmałżeńską, łamiąc ją, Neffer-Tari będzie ścigana z urzędu. Kara nie jest straszna. Ot, chłosta i doprowadzenie przed urząd, by dopełnić umowy. Co prawda, nasz kontrakt zawiera dodatkowe ustępy, w myśl których, w przypadku niesubordynacji Neffer-Tari, automatycznie przekaże dwór Mafdet pod moją jurysdykcję. Sądzę, że przez to Mafdet tak bardzo zwlekała z podpisaniem umowy.

– Nie przez to – zarzekła się kobieta.

– Tak, oczywiście, ale przekonała cię dopiero wizja siostrzenicy wywiezionej na szlak Impetusów. Czy zwłokę powodowała troska o Neffer-Tari, czy o własny tyłek, nie ma znaczenia. W końcu złożyłaś podpis. Twój dwór i tak należy do mnie.

– Nie, jeśli przejdę próbę – odparła dziewczyna. – Adoracja to część świątynnego prawa, a ono ma pierwszeństwo przed umowami cywilnymi.

Starzec syknął i wrócił do swoich przyjaciół. Odwrócił się energicznie.

– Dobrze, zobaczmy więc, czy mi się wywiniesz.

– Już czas – Kanish wyszeptał do Neffer-Tari.

Dux otworzył wrota, odsunął się i gestem zaprosił wszystkich do wnętrza komnaty, na odległym końcu, pod stropem wykuto okrągły portal, w którym zamontowano ciemną szybę, wzdłuż ścian ciągnęły się ciemne kolumny, pośrodku leżał kamienny okrąg. Strażnicy zamknęli wrota, najwyższy kapłan podszedł do dziewczyny. Zmierzył ją wzrokiem.

– Wejdź do okręgu. Musimy poczekać na wschód.

– Co mam zrobić?

– Nic ci nie pomoże. Nieważne o co będziesz prosić, o czym będziesz myśleć i co będziesz deklarować. Światłość to zignoruje, zajrzy w twoje serce i osądzi je. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Możesz się wycofać, jeśli chcesz. Nikt nie może cię do tego zmusić. Jeśli za bardzo boisz się próby, wszyscy to zrozumieją. Nikt cię nie potępi.

– Najwyższy kapłanie, moja decyzja jest… niezmienna.

Dux odsunął się, skłonił i zaprosił dziewczynę do kręgu. Podeszła do niego ostrożnie. Stanęła przed krawędzią, drżącymi palcami zaciągnęła kosmyk włosów za ucho, drugą ręką starła z brody ostatnie deszczowe krople i poprawiła strzęp tuniki, który zaczął zsuwać się z jej piersi. Wysunęła przed siebie stopę. Weszła do okręgu i spojrzała na ciemne szkło zamocowane w oknie.

Zgromadzeni milczeli, wsłuchując się w rytmiczne bębnienie ulewy, w zniecierpliwieniu oczekiwali na wschód. Niebo za ciemnym oknem zaczynało przybierać barwę stali, później przeszło w intensywną szarość. Nastał świt.

Nagle w sali zapadła całkowita cisza. Neffer-Tari zapomniała się w dźwięku swojego płytkiego, cichego oddechu.

― Słyszycie? ― zapytał Kanish. ― Deszcz. Przestał padać.

Dux rozejrzał się niespokojnie. Ciemne okno rozbłysło intensywną poświatą wschodu. Neffer-Tari zobaczyła idealny, świecący łuk wynurzający się znad krawędzi okna. Pierwszy raz mogła swobodnie patrzeć na słońce, jego doskonale okrągły kształt urzekł dziewczę, falująca powłoka nieustannie tańczących płomieni biła majestatem i prawdziwą magią. Deszczowe chmury rozstąpiły się uciekając przed potęgą światła. Ciepłe promienie spłynęły na Neffer-Tari, a słoneczny blask skrzył się tysiącami refleksów na jej młodej twarzy. Zgromadzeni kapłani uklęknęli widząc potęgę Światłości.

― To niemożliwe ― wydusił Dux.

― Dość tej farsy! ― zagrzmiał sir Socaris. ― Neffer-Tari pójdzie ze mną.

― Nie ― odparł najwyższy kapłan, a asystujący mu strażnicy stanęli między zgromadzonymi a dziewczyną, i nastroszyli lśniące halabardy. ― Światłość przemówiła. Mogę nie rozumieć jej decyzji, mogę się z nią nie zgadzać, ale muszę ją zaakceptować. Neffer-Tari dostąpiła adoracji samej Światłości, od tej chwili jest kapłanką i nie masz prawa jej dotknąć. Odejdź, sir Socarisie, zanim strażnicy cię do tego zmuszą.

― Jeszcze po nią wrócę.

― Nie radzę. Jak nasza nowa siostra zauważyła, prawo świątynne stoi ponad prawem cywilnym. Jeśli żaden z władców cię nie powstrzyma, zrobi to Rada Głosów. Przypominam, że jako najwyższy kapłan, należę do niej. Przypominam również, że to my w Edenie sprawujemy władzę. Neffer-Tari, od tej chwili, jest pod opieką najwyższej władzy, co oznacza, że wasza umowa jest nieważna. Lojalnie uprzedzam, nie próbuj też zbliżyć się do dworu pani Mafdet. Rodziny kapłanów również są chronione przez Radę.

― Jak… jak śmiesz… ty stary, zaślepiony…

― Lepiej zamilcz, sir Socarisie. ― Dux stanął tuż przed starcem. ― I opuść teren mojej Świątyni.

Weterani wyszli na korytarz, strażnicy upewnili się, że dotarli do wyjścia. Najwyższy kapłan poprosił do siebie Neffer-Tari.

― Jesteś teraz jedną z nas, czy się z tym zgadzam, czy nie. Muszę uszanować wolę Światłości. Witaj zatem. Nasz brat, Kanish, zaprowadzi cię do twojej celi. Tymczasowo, najlepsze będą pomieszczenia lektorów, później otrzymasz własny przydział. A teraz oddalę się. ― Odwrócił się i postąpił kilka kroków, w progu zerknął jeszcze raz na dziewczynę. ― Moje gratulacje. ― Odszedł.

Neffer-Tari podbiegła do ciotki i rzuciła się jej na szyję. Ścisnęła również Kora i Kanisha. Gdy nieco się uspokoiła, cała czwórka wyszła z komnaty. Kapłan zamknął wrota i poprowadził wszystkich korytarzem do sali wejściowej.

― Nie rozumiem. ― Neffer-Tari zatrzymała się przed ołtarzem.

― Czego, moja droga?

― Co takiego szczególnego jest w tej próbie? Przecież wystarczy stanąć w okręgu o wschodzie.

― O nie, nie wystarczy.

― Racja, mieliśmy szczęście, że przestało padać ― dziewczyna zaśmiała się głośno.

― Neffer-Tari, od ponad dwustu lat nikt nie dostąpił adoracji, nie bez przyczyny.

― Jak to? ― Dziewczyna zaciągnęła kosmyk włosów, spojrzała na ciotkę, ta wzruszyła ramionami, Kor I także nie znał odpowiedzi. Kanish nachylił się do kapłanki.

― Portal nie wychodzi na wschód.

Koniec

Komentarze

Spodobała mi się fabuła, ciekawa historia. Mało fantastyki, ale w końcu się pojawia. No, szału nie ma, ale coś tam fantastycznego jest. Chyba.

Niektóre rzeczy kojarzą się z Egiptem, ale ogólnie nilowego klimatu mi brakło, raczej wygląda to na starożytność bez znaków szczególnych.

Nie bardzo rozumiem, dlaczego narzeczonemu aż tak zależało na tej dziewczynie i dlaczego wszyscy go poparli (OK, mógł przekupić, mógł od początku trzymać w kieszeni, ale dlaczego uparł się na tę kobietę?). Umowa była cholernie niesprawiedliwa, więc bez noża na gardle nikt by jej nie podpisał.

Nad wykonaniem można było jeszcze trochę popracować – nieco za dużo literówek, zdarzają się i poważniejsze błędy.

Dziewczyna pociągnęła lejce,

Jeśli jedzie się wierzchem, to wodze.

– Wpuść go rzesz, dziewczyno. Na co czekasz?

A co mają rzesze do tego? To, o co Ci chodzi, pisze się całkiem inaczej.

nie ładnie tak okłamywać kapłana,

Łącznie.

Babska logika rządzi!

Socarisowi nie tyle zależało na Neff, co postrzegał ją jako swoją własność, stąd ta jego upartość. A Mafdet miła nóż na gardle – gdyby nie podpisała umowy, praktycznie skazałaby siostrzenicę na śmierć.

Dzięki wielkie za wyłapanie błędów, samemu ciężko jest znaleźć wszystkie.

 

Pozdrawiam i do przeczytania

Indyphar

Ale dlaczego poparł go burmistrz i inni wpływowi ludzie? Wydaje mi się, że bogaci bardzo nie lubią stwarzania precedensów, kiedy to można kogoś oskubać z majątku w świetle prawa.

Babska logika rządzi!

Dam tylko przykłady tego, co rzuciło mi się w oczy:

 

Neffer-Tari cały poranek spędziła w bibliotece(+.), uUparcie wertowała zakurzone księgi w poszukiwaniu informacji o Zakonie(+.), nNiestety większość zapisków stanowiły szczątkowe wzmianki w kronikach, za to brakowało vademecum z prawdziwego zdarzenia. Służba wiedziała niewiele więcej ― ot jedynie, że na północ od Ismathe jest jedna ze Świątyń. Po obiedzie dziewczyna zagadnęła do Mafdet, popijającej na tarasie herbatę.:

 

Mafdet uniosła rękę, kącik jej ust drgnął ku górze, Neffer-Tari niemal podskoczyła i wybiegła z gabinetu, wspięła się po schodach, zniknęła w swojej sypialni, przekręciła klucz i runęła w pościel. ← znowu zdanie, które nie powinno być jednym tworem, a kilkoma osobnymi, ponieważ te zdania nie są ze sobą należycie spojone. …drgnął ku górze. … z gabinetu. W dodatku “zniknąć w swojej sypialni” ← według mnie tak może powiedzieć obserwator z zewnątrz, ale jeśli towarzyszymy bohaterce w wejściu do sypialni, to ona nie znika.

 

Przyjdź proszę do Świątyni razem z siostrzenicą. ← wydaje mi się, że proszę jest wtrąceniem, więc dałabym z obu stron przecinki.

 

nie musisz krzyczeć(+,) sir Socarisie.

 

Mafdet odłożyła wiadomość na biurko – jej palce wyraźnie drżały – zapłaciła posłańcowi kilkoma srebrnymi monetami. ← znowu, zdanie nie jest ze sobą spojone, na moje oko to powinny być trzy osobne zdania.

 

Neffer-Tari obróciła się powoli, stara kobieta, z trzymaną w drżącej dłoni filiżanką, szła korytarzem prowadzącym od kuchni ← dwa zdania, drugie od Stara kobieta

 

nikt nie dostąpił adoracja, nie bez przyczyny. ← czyżby literówka?

 

Nie jest to mój klimat, ale doceniam, że dość porządnie napisane. Bohaterkę też doceniam. Czy to część książki? Co ma na celu publikacja? ;>

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Zakończenie (ostatnie zdanie) świetne :) Generalnie mi się podobało, choć sporo jest błędów interpunkcyjnych, literówek i trochę niezręcznych zdań. Nie wiem do końca, jaki świat kreujesz. Z jednej strony wydaje się dość stary, a z drugiej występuje szkło w normalnym użyciu. Dialogi w większości brzmiały bardzo drętwo i nienaturalnie. To chyba główny zarzut do całego tekstu. No i motyw Kora wydał mi się bardzo wymuszony, jakby dodany na siłę. Jest jeszcze kwestia zmiany osoby, z której punktu widzenia prowadzona jest narracja. Dla innych może to jest w porządku ale ja strasznie tego nie lubię. Mam na myśli przechodzenie narracji z głównej bohaterki na jej ciotkę bez żadnej przerwy. Śledzimy fabułę z punktu widzenia Neff, a nagle narracja przechodzi na ciotkę (jak np. przy kwestii listu). Dla mnie takie zmiany powinny być czymś umotywowane i określone np. gwiazdką.

W ogóle Neff ucieka konno przed swym przyszłym mężem po tym, jak próbował ją zgwałcić. Z opisu wynika, że ma spódnicę i rozerwane majtki. Powodzenia w jeździe konnej… Jakieś ostre obtarcia chyba powinna mieć.

 

Warczały, skomlały, wyły, by przywołać innych na posiłek.

Określenie “skomlały” psuje tu mroczny nastrój.

 

Neffer-Tari spojrzała na sidła, łańcuch, którym były przymocowane, niknął w skorupie ziemi.

Rozdzieliłabym raczej na dwa zdania. “…sidła. Łańcuch, którym…”.

 

Neffer-Tari krzyknęła, unieruchomione ramiona nagle się oswobodziły, wypchnęła je w przód.

Jakoś dziwnie mi to brzmi… jakby ramiona były “ciałem obcym”.

 

Gdy słońce wspięło się na szczyt nieboskłonu, Neffer-Tari wyprowadziła ze stajni czarnego rumaka, dosiadła konia, związała ciemnomiodowe włosy, a jej obfity biust wypełnił skórzany kaftan.

Czy jej biust jest na baterie słoneczne, czy coś? ;P Skoro zwiększył się (wypełnił kaftan), gdy zaświeciło słońce.

 

Za mosiężnym kontuarem siedział przygarbiony starzec, na którego czerepie błyszczał, w blasku południowego słońca, łysy placek.

Starzec raczej nie jest sympatyczny, więc opis pewnie ma trochę nastawić czytelnika przeciw niemu, ale ten “łysy placek” i tak nie brzmi dobrze. Mnie się skojarzył z krowim plackiem :P

 

Zrywany oddech dopiero po chwili dał się uspokoić.

JAKI oddech? ;P

 

Ogólnie jak dla mnie historia ma potencjał. Z “sagi” w tytule wnioskuję, że ma być kontynuowana? Nie jest to może bardzo oryginalna fabuła, ale taka przyjemna, lekka lektura. Tylko warsztat wymaga sporego szlifu.

Nieźle wymyślona opowieść o dziewczynie, która znalazła się w dość beznadziejnej sytuacji.

Co prawda mocno mnie zastanawia osobliwa umowa i, podobnie jak Finkla, kompletnie nie pojmuję, jak ciotka mogła się zgodzić ją podpisać. Twoje wyjaśnienie, Indypharze, że Socaris oddałby dziecko w ręce krwiożerczego plenienia, jakoś do mnie nie przemawia.

Zastanawiam się też, kiedy toczy się opowieść. Niemal wszystko świadczy, że raczej dość dawno, jak na fantasy przystało, dlatego nie bardzo mogę sobie wyobrazić ciotkę Mafdet w okularach połówkach i to, że jej domostwo oświetlają lampy naftowe.

Dlaczego towarzyszy Socarisa nazywasz weteranami?

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

dzie­siąt­ki silny pal­ców za­ci­snę­ło się na jej ra­mio­nach… – Literówka.

 

Wcią­gnę­ła pod­nie­ca­ją­cą woń stra­chu. Roz­war­ła pasz­czę kłę­bią­cą się od stoż­ko­wych kłów. Wcią­gnę­ła po­wie­trze i wgry­zła się w zimne po­licz­ki dziew­czy­ny. – Powtórzenie.

W jaki sposób paszcza kłębiła się

 

a jej ob­fi­ty biust wy­peł­nił skó­rza­ny ka­ftan. – Nie do końca pojmuję – czy biust wypełnił cały kaftan, czy kaftan wypełnił biust?

 

jed­nak w oczach za­tli­ły się re­flek­sy, tań­czy­ły na łza­wej po­wierzch­ni… – Czy powierzchnia może być łzawa?

Za SJP: łzawy 1. «pełen smutku, żałości» 2. «wywołujący łzy; też ironicznie: ckliwy»

 

prze­pro­wa­dza­jąc ru­ma­ka przez wej­ście staj­ni, po­trą­ci­ła nie­opatrz­nie po­zo­sta­wio­ne wia­dra i szczo­ty. Igno­ru­jąc rumor, za­pro­wa­dził konia do boksu. – Powtórzenie. Literówka.

 

– Wy­spa­na bę­dziesz pięk­niej­sza, a wy­po­czy­nek da ci ener­gii. – …a wy­po­czy­nek da ci ener­gię. Lub: …a wy­po­czy­nek doda ci ener­gii.

 

Gdzie się wy­bie­rasz, młoda damo? […] – Gdzie się wy­bie­rasz? – Raczej: Dokąd się wy­bie­rasz, młoda damo? […] – Dokąd się wy­bie­rasz?

 

So­ca­ris staną na środ­ku ga­bi­ne­tu… – So­ca­ris stanął na środ­ku ga­bi­ne­tu

 

Dziew­czy­na skło­ni­ła się usłuż­nie i opu­ści­ła ga­bi­net. – Na czym polega usłużny skłon?

Za SJP: usłużny «chętny do wyświadczania przysług; też: świadczący o takiej chęci»

Może miało być: Dziew­czy­na skło­ni­ła się uniżenie i opu­ści­ła ga­bi­net.

Ten zwrot powtarza się w dalszej części opowiadania.

 

Po obie­dzie star­cy ucię­li sobie drzem­ki. – Czy ucięli sobie więcej niż jedną drzemkę?

 

– Wpuść go żesz, dziew­czy­no.– Wpuść go żeż, dziew­czy­no.

 

ten skło­nił się w pół… – …ten skło­nił się wpół

 

Po obie­dzie dziewczy­na za­gad­nę­ła do Ma­fdet, po­pi­ja­ją­cej na ta­ra­sie her­ba­tę.Po obie­dzie dziewczy­na za­gad­nę­ła Ma­fdet, po­pi­ja­ją­cą na ta­ra­sie her­ba­tę.

 

za­trzy­ma­li się do­pie­ro na wzgó­rzu po­ro­śnię­tym wy­so­ką trawą i rzad­ki­mi drze­wa­mi. – Czy to były drzewa unikalne, wyjątkowe i rzadko spotykane, czy drzewa o luźnej konsystencji?

A może wzgórze było z rzadka porośnięte drzewami?

 

Do­strze­gli w od­da­li błysz­czą­cą ma­je­sta­tem bu­dow­lę zwień­czo­ną złotą ko­pu­łą… – Jak błyszczy majestat?

Może: Do­strze­gli w od­da­li ma­je­sta­tyczną bu­dow­lę zwień­czo­ną błyszczącą, złotą ko­pu­łą

 

Dziew­czy­na ner­wo­wo za­cią­gnę­ła ko­smyk wło­sów za ucho… – Raczej: Dziew­czy­na ner­wo­wo odsunęła/ odgarnęła ko­smyk wło­sów za ucho

 

Nef­fer-Ta­ri drżą­cy­mi pal­ca­mi roz­wi­nę­ła zwi­tek… – Nie brzmi to najlepiej.

Może: Nef­fer-Ta­ri drżą­cy­mi pal­ca­mi rozprostowała zwi­tek

 

Mię­śnie szczę­ki Nef­fer-Ta­ri na­pię­ły się, uka­zu­jąc swoje włók­ni­ste kształ­ty. – Od kiedy szczęka ma mięśnie, w dodatku o włóknistych kształtach?

 

Nef­fer-Ta­ri skło­ni­ła się usłuż­nie i ru­szy­ła w górę scho­dów… – Wystarczy: Nef­fer-Ta­ri skło­ni­ła się i ru­szy­ła w górę scho­dów

 

Ran­kiem, So­ca­ris i we­te­ra­ni opu­ści­li śnia­da­nie, jed­nak zdą­ży­li wstać, nim dziew­czy­na i Ma­fdet wy­je­cha­ły z dworu. – Raczej: Ran­kiem, So­ca­ris i we­te­ra­ni nie pojawili się na śniadaniu, jed­nak zdą­ży­li wstać, nim dziew­czy­na i Ma­fdet wy­je­cha­ły z dworu.

 

We­te­ra­ni zo­sta­li w po­wo­zie, przed wej­ściem do ko­ścio­ła stał Ka­nish… – Opisywana przez Ciebie świątynia chyba nie była kościołem.

Za SJP: kościół 2. «budynek, miejsce modlitwy chrześcijan»

 

Wsta­ła i ukło­ni­ła się usłuż­nie.Wsta­ła i ukło­ni­ła się.

 

mo­żesz spró­bo­wać jesz­cze się wsta­wić za sio­strze­ni­cę. – …mo­żesz spró­bo­wać jesz­cze się wsta­wić za sio­strze­ni­cą.

Wstawiamy się za kimś, nie za kogoś.

 

Dziew­czy­na, wraz z ciot­ką i przy­szłym mężem, wró­ci­li do willi.Dziew­czy­na, wraz z ciot­ką i przy­szłym mężem, wróciła do willi. Lub: Dziew­czy­na, ciot­ka i przy­szły mąż, wró­ci­li do willi.

 

Zgię­ła się w pół – So­ca­ris chwy­cił ją na wy­so­ko­ści bio­der.Zgię­ła się wpół – So­ca­ris chwy­cił ją na wy­so­ko­ści bio­der.

 

jedną ręką pod­wi­jał jej spód­ni­cę, drugą usi­ło­wał upo­rać się ze sznu­ro­wa­niem tu­ni­ki skry­wa­ją­cej do­rod­ny biust. – Tunika nie ma sznurowań. Sznurowany może być gorset.

 

Bę­dzie wy­śmie­ni­tym za­stęp­stwem dla zmar­łej matki mo­je­go syna. – Raczej: Bę­dzie wy­śmie­ni­cie zastępować mojemu synowi jego zmarłą matkę.

 

Nie ważne o co bę­dziesz pro­sić, o czym bę­dziesz my­śleć i co bę­dziesz de­kla­ro­wać.Nieważne o co bę­dziesz pro­sić

 

drżą­cy­mi pal­ca­mi za­cią­gnę­ła ko­smyk wło­sów za ucho… – …drżą­cy­mi pal­ca­mi odgarnęła ko­smyk wło­sów za ucho

 

jego do­sko­na­le okrą­gły kształt urzekł młode dziew­czę… – Masło maślane. Dziewczę jest młode z definicji.

 

straż­ni­cy sta­nę­li mię­dzy zgro­ma­dzo­ny­mi a dziew­czy­ną, i na­stro­szy­li lśnią­ce ha­la­bar­dy. – Nie wydaje mi się, aby halabardy można nastroszyć.

Może: …straż­ni­cy sta­nę­li mię­dzy zgro­ma­dzo­ny­mi a dziew­czy­ną i unieśli lśnią­ce ha­la­bar­dy.

 

― Jak to? ― Dziew­czy­na za­cią­gnę­ła ko­smyk wło­sów… – ― Jak to? ― Dziew­czy­na odgarnęła ko­smyk wło­sów

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki wszystkim za pomoc, kilka błędów poprawiłem, nad innymi muszę się zastanowić (nad kilkoma bardzo zastanowić). Choć były i takie, z którymi się nie zgadzam – przykładowo, szczęka ma mięśnie, żwacz jest jednym z nich. Propozycja

Będzie wyśmienicie zastępować mojemu synowi jego zmarłą matkę.

kompletnie przenosi środek ciężkości. Neffer-Tari nie miała zastępować synowi Socarisa jego matki, bo ten powoli wchodził w wiek dorosły i matki już nie potrzebował. Neff miała zastępować Socarisowi jego zmarłą żonę, a określenie “matki mojego syna” miało pokazać, jak bardzo Socaris zdystansował się od swojej dawnej partnerki. Muszę się zastanowić, jak poprawić przedmiotowe zdanie, by było bardziej jednoznaczne.

 

Co do pytań, burmistrz i wpływowi ludzie poparli Socarisa, bo należał do ich warstwy społecznej (a z burmistrzem dobrze się znał), jego przyjaciół nazywam weteranami, bo nimi są (zresztą, Socaris też ma militarną przeszłość – choć dorobił się dzięki stadninie koni, a nie wojskowym awansom), Mafdet do wyższej warstwy również można zaliczyć, ale to kobieta, więc z góry jest na przegranej pozycji (taka tradycja), poza tym wpływy miał jej zmarły mąż, nie ona. Podpisanie umowy, żeby kogoś oskubać nie było żadnym precedensem, nieuczciwe umowy to norma. Precedensem było wywinięcie się Neff.

“Próba” nie jest częścią książki tylko serii opowiadań (każde skupia się na innym bohaterze, z jakiś względów kluczowym dla głównej osi fabularnej Sagi), choć na całą historię składać się mają i antologie, i powieści. A jaki był cel publikacji “Próby” tutaj? Chciałem pokazać fragment wykreowanego przez siebie świata i zobaczyć, czy spodoba się innym. A także przekonać się, czy milczenie ze strony wydawnictw i magazynów branżowych jest spowodowane kiepską historią, czy raczej kiepskim warsztatem.

No i zostało jeszcze jedno pytanie. Kiedy toczy się akcja “Próby”? Ciężko mi na nie odpowiedzieć, nie odnosząc się do reszty serii i do powieści, których (poza mną) nikt przecież nie zna. Czas akcji tego opowiadania to nasza współczesność (mniej więcej 2008 rok), ale miejscem akcji nie jest Ziemia, tylko Eden istniejący jako fizyczny, w pełni materialny świat w uniwersum równoległym do naszego (a między tymi dwoma wszechświatami jest sobie Piekło), świat inaczej rozwinięty, niż nasz, z mniejszym naciskiem na technologię, ze względu na obecność magicznej energii, i (jako źródło życia na Ziemi) posiadający elementy kultur, jakie znamy (w zależności od rejonu Edenu, na elementy innych kultur można się natknąć), zwłaszcza starożytnych, które nadal funkcjonują (mimo pewnego rozwoju technologicznego) ze względu na duże przywiązanie do tradycji. Założyłem jednak, że każde opowiadanie (w tym “Próba”) ma funkcjonować zarówno w serii, jak i jako samodzielna historia. To, że Neff przechodzi próbę, kiedy u nas jest rok 2008, nie ma najmniejszego znaczenia dla tej konkretnej historii (podobnie nie mają dla niej znaczenia powiązania między Edenem a Ziemią). Być może zbyt pochopnie stwierdziłem, że nie ma sensu wyjaśniać skąd u Mafdet wzięły się lampy naftowe, i nazbyt liczyłem na zaufanie czytelnika.

 

Jeszcze raz ogromne dzięki za pomoc w szlifowaniu mojego potworka. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko zakasać rękawy i rozprawić się z pozostałymi błędami.

 

Pozdrawiam i do przeczytania

Indyphar

Indypharze, to Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakich słów i sfor­mu­ło­wań uży­jesz, aby pre­zen­to­wa­ło się naj­le­piej.

Wszystkie moje uwagi, poza wskazującymi ewidentne błędy, to tylko sugestie – możesz z nich skorzystać, możesz też zupełnie je zlekceważyć. Miło mi, jeśli któraś z propozycji okaże się przydatna, zrozumiem, jeśli będziesz wolał pozostać przy własnych sformułowaniach.

Dziękuję za wyjaśnienia. Trochę szkoda, że nie przedstawiłeś opisywanego świata. Choćby w zarysie. Gdybyś pozwolił czytelnikowi poznać panujące w nim prawa i zwyczaje, bardziej zrozumiałe byłyby opisane zdarzenia.

Mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będzie się czytać coraz lepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka