– Już czas, mój Panie – odezwał się kobiecy głos.
– Czy przygotowania do ceremonii zostały ukończone? – spytał wysoki mężczyzna, wpatrując się w skraj urwiska widocznego z niewielkiego tarasu komnaty.
– Tak, czekają tylko na ciebie, Lordzie Maractasie. Po drugiej stronie zaczyna się zaćmienie, a oni się niecierpliwią.
Maractas obrócił się w miejscu i spojrzał w głąb komnaty, skąd dobiegał głos. Ujrzał tylko cień człowieka o kobiecych, ponętnych kształtach, wokół którego łagodnie falowały długie smugi dymu, zapewne będące niegdyś włosami istoty.
Starając się, aby ton jego głosu był stanowczy, odpowiedział:
– Przekaż im, że jestem gotowy i wkrótce się zjawię.
Cień milczał. Skłonił się tylko delikatnie, po czym rozpłynął się w powietrzu tworząc bezkształtną, czarną chmurę, prześlizgując się przez szczelinę w uchylonych drzwiach pomieszczenia.
Chociaż powiedział posłannikowi, że jest gotowy – to sam nie był tego taki pewien. Przez ponad cztery tysiące lat przygotowywał się na ta chwilę, a teraz, gdy było już tak blisko do osiągnięcia zamierzonego celu, ogarnęły go wszelkie zwątpienia. Jednakże rytuał musiał się dopełnić. Złożył przysięgę, a nie chciał przecież, aby ci, którzy pokładają w nim nadzieję, okrzyknęli go wiarołomcą.
Ponownie spojrzał na krajobraz widoczny z tarasu. Choć niczego nie dostrzegł oprócz urwiska, za którym roztaczała się bezkresna pustka, to wyczuwał tam czyjąś obecność. Mimo tak długiego pobytu w tym mrocznym miejscu, nie zdołał odkryć co takiego skrywa się za przepaścią.
Oderwał wzrok od odległej pustki. Wychylił się lekko poza balustradę, by spojrzeć w dół. Jego szarym, smutnym oczom ukazał się widok, który natychmiast wyrwał go z głębokiej zadumy. Tam na dole, u stóp wieży pośród cieni okalających granitowe ściany ujrzał przyczynę, dla której postanowił cofnąć katastrofalne skutki działań swoich i swojego Pana.
Tam na dole, niczym wielkie morskie fale uderzające o ściany klifu, napierały na mury rzesze zmarłych. Udręczone dusze niezmordowanie podejmowały próby wspięcia się po kamiennych występach u podstaw budowli. Próby te, raz po raz udaremniane były przez wijące się tu i ówdzie cienie, które zrzucały dusze z powrotem w morze potępionych.
Zawodziły nieustannie w swym cierpieniu, przypominając Maractasowi o bólu jaki odczuwał w tym zapomnianym przez wszystkich miejscu.
Choć jego komnata znajdowała się na samym szczycie wieży, to żaden wiatr nie poruszał jego srebrnymi, sięgającymi do pasa włosami.
Tak… W zaświatach nigdy nie poczuł nawet lekkiego podmuchu, nie wspominając już o silnym wietrze. Na tym pustkowiu powietrze stało w miejscu, tak ciężkie i gorące, że zdawało się palić od środka płuca każdego śmiałka, który odważył się nim oddychać, dając nieustannie wrażenie, że koniec jest bliski. Mękom końca nie było.
„Już czas”, usłyszał w głowie chichy głosik.
W mgnieniu oka wyprostował się, a w jego oczach nie było już smutku i żalu. Na ich miejsce zagościły pewność siebie i determinacją, których w tej chwili potrzebował najbardziej, by dokonać to co tak dawno temu obiecał swoim uczniom. Czas bezwzględnie go ponaglał.
Wszedł do komnaty, rozejrzał się uważnie, starając się przypomnieć sobie, czy wszystko co potrzebne zabrano już na dół.
Komnata, w której mieszkał miała owalny kształt. Ściany były gołe – jeśli nie liczyć małego regału z zakurzonymi księgami oprawionymi w skóry oraz kilku symboli, starannie wyżłobionych w równych odstępach od siebie wokół całego pomieszczenia. Na przeciw tarasu znajdowały się drzwi, którymi wychodziło się prosto na schody. Po środku znajdowało się duże biurko z gładkim, kamiennym blatem, wspartym na czterech srebrnych nogach oraz proste krzesło z ciemnego wypolerowanego drewna, którego oparcie i poręcze były przyozdobione symbolami podobnymi do tych na ścianie.
Na blacie leżały porozrzucane i nadgryzione przez ząb czasu pożółkłe zwoje pergaminu, mała pieczęć, pęk kluczy oraz to czego Maractas potrzebował w tej chwili najbardziej.
Naszyjnik spoczywał w rogu przy zapalonej lampie, z której emanowało chłodne, niebieskie światło odbijając swe promienie od białego, szlifowanego opalu, sprawiając, że wydawał się piękniejszy niż w rzeczywistości, zaś prostota wykonania biżuterii nadawała całości jeszcze szlachetniejszego wyrazu.
Wziął go w dłonie, przyjrzał mu się dokładnie z każdej strony obracając w palcach. Zmarszczył brwi w zamyśleniu, jakby zastanawiał się czy chce zabrać przedmiot ze sobą.
Założył go na szyję, a gdy opal ułożył się na jego piersi, zaczął pulsować delikatną, białą poświatą. Jego właściciel poczuł jak przez całe ciało przebiega go zimno. Jakby rozchodziło się wraz z krwią od serca, aż po same koniuszki palców, dając dziwne uczucie odrętwienia.
„Już czas” – ponownie usłyszał głos, lecz tym razem dobywał się z opalu, który spoczywał na jego piersi. Ostatni raz spojrzał przez ramię na widok zza tarasu, po czym pewnym krokiem ruszył w stronę uchylonych drzwi i wyszedł.
Za drzwiami komnaty ujrzał cień, podobny do tego, który przyniósł mu wiadomość, ale to nie była ta sama postać.
– Jak mogę ci służyć, mój Panie? – zapytał służalczym tonem cień mężczyzny.
Maractas rzucił chłodne spojrzenie na sługę, a ten jakby skurczył się w sobie. Niechętnie podróżował w towarzystwie cieni. Osobiście wolał polegać na swoich nogach, ale czasu było mało, a to gwarantowało szybkie przemieszczenie się do punktu docelowego wewnątrz gmachu, bez ryzyka, że coś lub ktoś go po drodze zajmie. Cienie były bardzo przydatne, zarówno jako posłannicy jak i strażnicy wieży. Doceniał je, ale osobiście wolał nie mieć z nimi zbyt częstego kontaktu.
– Kapłani czekają na mnie w Sali Przejścia.
– Oczywiście… Czy jesteś gotów? – spytał cień.
– Zaczynaj – odparł krótko Maractas, po czym wystawił prawą dłoń w stronę swojego rozmówcy.
Sługa już się nie odezwał. Zamiast tego dotknął wystawionej ku niemu dłoni i zaczął oblekać ją niczym dym smalące się ciało. Coraz szybciej opanowywał resztę, aż Maractas został przez niego całkowicie pochłonięty. Dławił się od środka nie mogąc złapać oddechu. Poczuł jak jego kończyny i wnętrzności rozpadają i rozwiewają się w powietrzu. W ostatniej chwili, zdołał zobaczyć jak ściany wzdłuż korytarza rozmywają się w szaleńczym tempie, aż wszystko wokół ogarnął nieprzenikniony mrok.
Sala Przejścia była wielkim pomieszczeniem, znajdującym się u podstawy Wieży Cieni. Nie miała okien, toteż panował w niej stale mrok. Przebijał się jedynie blask niebieskiego ognia, którego płomienie niespokojnie tańczyły na pięciu paleniskach, otaczających kamienną sadzawkę. Czarna jak smoła woda, wypełniająca zbiornik aż po brzegi, zdawała się pochłaniać wszelkie źródło światła.
Ciężkie, metalowe drzwi sali gwałtownie się otworzyły. U progu stanął wysoki, srebrnowłosy mężczyzna. Wszedł szybkim krokiem do środka, a z jego czarnej peleryny spływał na posadzkę cień sługi, który go tu przeniósł. Badawczym spojrzeniem omiótł całą salę i wszystkich zgromadzonych. Szepty wokół ucichły. Na twarzach obecnych, malował się wyraz zniecierpliwienia. Co poniektórzy nie kryli swego niezadowolenia, spowodowanego jego późnym przybyciem, kręcąc z dezaprobatą głowami, skrytymi pod czarnym kapturami.
Maractas nie dbał o to. Szybko przeliczył w myślach, zgromadzonych pośrodku sali. Było ich czternastu. Na pozostałych nawet nie zwrócił szczególnej uwagi. „Liczą się tylko oni. Siedmiu kapłanów i siedem kapłanek. Moi najbardziej obiecujący uczniowie” pomyślał. Jeden z kapłanów wysunął się na przód, zastępując mu drogę.
– Myśleliśmy, że nie doczekamy się twojej osoby, Pierwszy Kapłanie. Czyżby naszły ciebie jakieś zwątpienia? Czy może chciałeś zrzucić się ze swojego tarasu w przepaść, w którą tak często się wpatrujesz? – zapytał drwiąco niski, szczupły mężczyzna.
– Daruj sobie zgryźliwe uwagi, Neleusie – odparł zirytowany Maractas – Nie sądzę, bym musiał się przed tobą tłumaczyć z czegokolwiek. Wątpliwości? Hmm… – Zastanowił się chwilę. – Czy ktoś z nas ich nie miał przez minione cztery tysiąclecia? – spytał, ale nie oczekiwał odpowiedzi. Doskonale wiedział, że była to niezaprzeczalna prawda. Widział w ich oczach wszelkie wątpliwości i rozterki. Znał ich wszystkich na wylot. – Odkąd zostaliśmy tutaj uwięzieni, nikt nie otworzył wyrwy w świecie. Teraz mamy ku temu sposobność i nie zamierzam zrezygnować.
Neleus obdarzył go lodowatym spojrzeniem, wycofując się na swoje miejsce pośród reszty kapłanów.
Maractas zastanawiał się czy słusznie postąpił, mianując Neleusa nowym Pierwszym. Wiedział jednak, że on jako jedyny nie cofnie się nawet przed największymi okrucieństwami, jakie będzie musiał uczynić będąc po drugiej stronie. Wiedział, że nie ugnie się i nie okaże litości nikomu, kto wykrzesze z siebie na tyle odwagi, by stanąć im na drodze. Ten, którego wybrał był silny, zdeterminowany, przepełniony pasją oraz oddany sprawie. Takiego przywódcy potrzebowali pozostali.
– Już czas – powiedział Maractas.
I jakby czekając na ten sygnał, spod ścian sali podpłynęły do niego cienie. Stojąc z dumnieuniesioną głową, rozpostarł swoje długie ramiona, pozwalając by sługi cienia zdjęły z niego czarne szaty, odsłaniając jego nagie, smukłe, blade ciało.
On zaś nie czekając dłużej, ruszył w stronę kręgu wody, która nagle wydała mu się niezwykle kusząca i kojąca.
Wokół wszystko zamarło, szepty zgromadzonych ucichły, a Maractas słyszał tylko przyspieszone bicie własnego serca.
Naszyjnik, który do tej pory spokojnie spoczywał na jego piersi, uniósł się w powietrzu. Skierowany w stronę czarnej tafli sadzawki, zdawał się ponaglać swojego właściciela, by przyspieszył kroku. W oczach mężczyzny odbijał się coraz silniejszy blask światła emanującego z białego opalu, który z każdą chwilą nabierał coraz więcej mocy.
Pierwszy Kapłan dotarł do skraju wody i przystanął na chwilę. Obrócił się w stronę swoich uczniów, a ci po raz ostatni pokłonili się przed swoim mistrzem, oddając mu tym samym cześć.
– Nie zawiedźcie mnie – rzekł Maractas i wszedł do sadzawki.
Gdy tylko zmącił wodę swoją stopą, biały opal zerwał się z łańcuszka i zawisł nad jego głową, pośrodku wodnego kręgu. Mężczyzna zanurzył się w wodzie, aż widać było tylko jego popiersie. Srebrne włosy rozsypały się wokół, swobodnie unosząc na powierzchni. Wyglądały niczym sieć zarzucona przez księżycowego pająka.
Na znak gotowości rozłożył swoje ramiona, a kapłani podnieśli się po kolei z posadzki. Każdy trzymał mały, zakrzywiony sztylet. Okrążyli swojego mistrza, po czym trzynastu kapłanów zadało mu po jednym głębokim cięciu, raniąc ciało Maractasa.
Opal zdawał się pulsować coraz intensywniej w miarę upływu krwi, jakby czerpał siły witalne z umierającego.
Czternasty kapłan – Neleus, wyłonił się zza pleców Maractasa. Z jego kamiennej twarzy nie dało się nic wyczytać. Pochylił się nad głową słabnącego mężczyzny. Oparł jego głowę o swoje ramię, przytrzymując ją by nie opadła.
– Żegnaj – szepnął do ucha swojego mistrza. Przytrzymał jego głowę mocniej i jednym pewnym ruchem poderżnął mu gardło.
Krew ściekała obficie po ciele i włosach mężczyzny do sadzawki. Gdy tylko oczy Maractasa zamknęły się w wyrazie ukojenia, opal przestał pulsować, a jego wewnętrzne światło delikatnie przygasło. W powietrzu roznosił się zapach ozonu oraz ciche brzęczenie, dobywające się z kamienia.
Światełko we wnętrzu klejnotu przybrało na sile, aby po chwili, która wszystkim zdawała się wieczna, nastąpił oślepiający rozbłysk.
Cała sala skąpana była w bieli, zaś cienie pierzchły w popłochu, kryjąc się za wielkimi drzwiami wejściowymi. Wokół kręgu zaczęła się wznosić ku górze świetlna ściana.
Neleus, który bacznie się wszystkiemu przyglądał, musiał zmrużyć oczy, by przebić się spojrzeniem przez barierę.
Nagle ją ujrzał – unoszącą się delikatnie ponad ciałem Maractusa.
– Kapłanka Światła już tu jest! – krzyknął Neleus do pozostałych.
Naga kobieta o czarnych włosach obróciła się w jego stronę. W dłoni trzymała mały prosty sztylecik o czarnej rękojeści. Tak jak Maractas, miała na sobie naszyjnik, ale z czarnego kryształu.
Spojrzała prosto w oczy Neleusa, uniosła sztylet wysoko ponad głowę i gwałtownie go opuściła, wbijając ostrze w swój brzuch. Krew potoczyła się wartko po sztylecie, spływając obficie do sadzawki.
Czarny kryształ zerwał się z łańcuszka, który do więził i zawisł obok białego opalu. Kobieta jeszcze przez chwilę unosiła się w powietrzu, tracąc przytomność.
Neleus podszedł bliżej, wyciągnął spod fałd swojej czarnej szaty mały puchar, wyrzeźbiony z czarnego gładkiego kamienia. Pochylił się nad kamiennym kręgiem i nabrał trochę wody, zmieszanej z krwią mistrza wieży i kapłanki światła.
Następnie upił łyk z pucharu i wręczył kolejnemu kapłanowi. Naczynie przekazywane było po kolei każdemu, a gdy wróciło do Neleusa zostało już opróżnione.
Ciało kobiety bezwładnie zawisło, a nad jej głową, czarny kryształ zdawał się pochłaniać światło bijące z opalu. Kamienie przybliżyły się do siebie. Kryształ łapczywie wysysał światło ze swojego otoczenia, zaś opal nieustanie odganiał cienie. Neleusowi przypominało to walkę dwóch wojowników, którzy skutecznie odpierali ataki przeciwnika, by zaraz samemu zadać celny cios.
W jednej chwili ciała Maractasa i kobiety rozpłynęły się, nie zostawiając po sobie śladu.
Kamienie zaczęły wirować wokół siebie. Delikatne niteczki światła i cienia splatały się ze sobą, łącząc się skomplikowanym splotami. Splatały się coraz mocniej i gęściej, aż dwa klejnoty utworzyły jeden, owalny kształt wielkości kurzego jajka.
Oczom zgromadzonych ukazał się nowy klejnot, który olśniewał bielą z zewnątrz, zaś w środku pulsował ciemnym jądrem.
W tym samym momencie bariera światła nabrała mocy i wzniosła się ku sklepieniu sali, lecz zamiast sufitu, pojawiła się biała marmurowa posadzka z podobnym wodnym kręgiem, umieszczonym równolegle do tego tu, na dole.
– Przejście na drugą stronę – szepnął do siebie Neleus. Ktoś zbliżył się do niego złapał delikatnie za rękaw szaty.
– Powiedz, że się uda – odezwała się kobieta, a ton jej głosu drżał z podniecenia i strachu zarazem.
– Tak jak powiedział mistrz… Cztery tysiące lat przygotowań. Musi się udać – odparł Neleus i spojrzał w zielone oczy kobiety, które były podobne do jego oczu. – Bardziej gotowi nie będziemy.
Objął ją mocno ramieniem i razem przeszli przez barierę.