- Opowiadanie: smelt - Wochun Zwycięzca

Wochun Zwycięzca

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Wochun Zwycięzca

Bo gdy spoglądam wam w twarze,

U naj­bied­niej­szych mi­ze­ra­ków nawet

Widzę w źre­ni­cy iskrę szla­chet­no­ści.*

 

Nad ska­listą do­li­ną wscho­dzi­ło słoń­ce. Po­ran­ny wiatr owie­wał oko­li­cę wznie­ca­jąc tu­ma­ny kurzu po­śród spa­lo­nych dłu­go­trwa­łym upa­łem kęp trawy. Przy­wię­dłe ga­łę­zie wiel­kie­go dębu prze­szy­wa­ły ze świ­stem po­wie­trze jakby bła­ga­jąc niebo o deszcz, który przy­wró­cił­by życie w pół­mar­twym teraz świe­cie. Ale w górze wid­niał tylko czy­sty błę­kit nie­ska­la­ny naj­mniej­szym nawet ob­ło­kiem. Nę­ka­ją­cy oko­li­cę żar wy­ssał każdą kro­plę wil­go­ci ze stward­nia­łej na ka­mień gleby, zmu­sza­jąc więk­szość tu­tej­szych stwo­rzeń do wę­drów­ki w inne re­gio­ny, a ro­śli­ny do swo­iste­go le­tar­gu. Mo­no­to­nię ja­ło­wej kra­iny za­kłó­cał je­dy­nie le­żą­cy w samym jej środ­ku szkie­let wiel­kie­go ma­mu­ta, pa­dłe­go dawno temu, za­pew­ne ze sta­ro­ści. Mon­stru­al­ne kości bie­li­ły się już z da­le­ka i jakby urą­ga­jąc oko­licz­nym ska­łom zda­wa­ły się mówić: „pa­trz­cie, kan­cia­ste głazy, pa­trz­cie twar­de opoki bez­mó­zgie, sto­icie do­ko­ła przez całe eony, ale woda was drąży dzień po dniu, słoń­ce was praży, a ko­rze­nie mchów i po­ro­stów roz­sa­dza­ją. A ja, po­zo­sta­łość żywej isto­ty, ko­ścio­trup króla tych ziem, leżę tu od dzie­sią­tek lat, z wolna jeno przez piach przy­sy­py­wa­ny, nie­tknię­ty roz­pa­dem, dumny i wy­nio­sły, i prze­by­wać tu będę przez mi­le­nia, aż zie­mia mnie przy­kry­je i na wieki po­cho­wa czy­niąc nie­znisz­czal­nym."

 

Naraz wszech­ogar­nia­ją­cą ciszę prze­rwał trzask ła­ma­nej ga­łąz­ki – jakaś po­stać odzia­na w skóry, przy­gar­bio­na

i sku­lo­na, po­de­szła do dębu, przy­kuc­nę­ła za jego pniem i jęła się uważ­nie przy­glą­dać ro­sną­cym nie­da­le­ko za­ro­ślom. Słoń­ce przy­grze­wa­ło coraz moc­niej, a cza­tu­ją­cy osob­nik raz po raz ob­li­zy­wał wy­schnię­te wargi. W pew­nej chwi­li usły­szał gło­śny tę­tent i spo­mię­dzy skał wto­czył się do do­li­ny zwa­li­sty ma­sto­dont. Uj­rzaw­szy szcząt­ki, mamut zwol­nił kroku i po­dą­żył w ich stro­nę. Pod­szedł­szy bli­sko, za­czął prze­stę­po­wać z nogi na nogę, jakby od­pra­wia­jąc ry­tu­al­ny ta­niec, potem pod­niósł trąbę i za­ry­czał strasznie, aż małe ka­my­ki za­czę­ły się ob­sy­py­wać z po­bli­skich ka­mien­nych ścian. Męż­czy­zna wciąż kucał za drze­wem, kur­czo­wo ści­ska­jąc za­ostrzo­ny kij. Po­tęż­ny zwierz prze­rwał swe pląsy i do­tknął trąbą bia­łej czasz­ki. Wtedy czło­wiek po­wstał i wy­biegł zza drze­wa; ma­cha­jąc rę­ka­mi i wrzesz­cząc przy­cią­gnął na­tych­miast uwagę po­two­ra.

 

Ol­brzym dmuch­nął mocno trąbą, wy­rzu­ca­jąc w górę la­wi­nę żwiru, potem ude­rzył przed­ni­mi no­ga­mi w zie­mię tak, że ta za­drża­ła omal nie wy­wra­ca­jąc my­śli­we­go. Mamut ru­szył z im­pe­tem w jego kie­run­ku, uno­sząc kły i wy­da­jąc wście­kłe po­ry­ki­wa­nia. Czło­wiek ob­ró­cił się i po­pę­dził w stro­nę skał. Gdy był już w ich po­bli­żu, zwol­nił znacz­nie i padł­szy na czwo­ra­ki, prze­biegł po su­chych ga­łę­ziach uło­żo­nych rów­no­le­gle jedna koło dru­giej. Potem po­now­nie przy­jął pio­no­wą po­sta­wę, zwró­co­ny twa­rzą w kie­run­ku bie­gną­ce­go gi­gan­ta. Ten pod­niósł wy­so­ko trąbę i za­grzmiaw­szy ogłu­sza­ją­co, z furią wbiegł na ba­dy­le. Roz­legł się gło­śny chru­pot i ma­syw­ne ciel­sko w mgnie­niu oka ru­nę­ło do wą­do­łu. Mro­żą­ca krew w ży­łach ka­ko­fo­nia omal nie roz­dar­ła bę­ben­ków usznych my­śliw­ca. Be­stia wście­kle ude­rza­ła głową o ścia­ny wyrwy, jakby sta­ra­jąc się je oba­lić i ryła zie­mię za pomocą mon­stru­al­nych cio­sów, do tego stop­nia, że krew za­czę­ła pły­nąć z oka­le­czo­nej czasz­ki. Lecz łowca nie zwa­żał na to, przycupnął obok le­żą­cej niedaleko kłody i spo­koj­nie ob­ser­wo­wał zma­ga­nia ma­sto­don­ta, wi­dząc, co praw­da, za­le­d­wie wierz­choł­ki jego łba i grzbie­tu.

 

Mi­ja­ły go­dzi­ny. Słoń­ce już dawno mi­nę­ło zenit i chy­li­ło się ku za­cho­do­wi. Czło­wiek pod­szedł do pu­łap­ki, gdzie wciąż mio­tał się, acz znacz­nie już sła­biej, ogrom­ny mamut. Gdy jed­nak uj­rzał my­śli­we­go, w jego ma­łych oczkach na nowo za­pa­lił się szał. Na powrót ka­le­czył kłami brze­gi dołu wy­rzu­ca­jąc na­oko­ło ostre ka­my­ki, z któ­rych jeden tra­fił męż­czy­znę w twarz roz­ci­na­jąc mu po­li­czek. Ofia­ra od­sko­czy­ła, po czym wró­ci­ła i z całej siły wtło­czy­ła swój oszczep w oko zwie­rzę­cia. Łowca ob­ró­cił drzew­ce w mięk­kiej gałce i szarp­nął krzep­ko, wy­rwaw­szy na­rząd wzro­ku oraz frag­men­ty mózgu.

 

Tak po­twor­ne­go, prze­szy­wa­ją­ce­go ryku skal­na do­li­na nie sły­sza­ła od po­cząt­ku swego ist­nie­nia. Ma­sto­dont usi­ło­wał sta­nąć na tylne nogi, lecz bez­sku­tecz­nie, i w nie­zmier­nej męce kołysał głową w lewo i w prawo. Upior­ny ja­zgot wnet prze­szedł w ochry­płe rzę­że­nie. Ze stwo­rze­nia ucho­dzi­ły siły i w końcu be­stia ru­nę­ła na bok. My­śli­wy sta­nął na brze­gu jamy spo­glą­da­jąc na cięż­ko dy­szą­ce­go ma­mu­ta. Gdy ten spra­wił wra­że­nie skraj­nie wy­czer­pa­ne­go, czło­wiek za­mie­rzył się po­now­nie dzidą i wra­ził ją z im­pe­tem w jego szyję. Zwierz czy­nił bez­owoc­ne wy­sił­ki, by po­wstać, pod­czas gdy stru­mień krwi chlu­stał do­oko­ła za­le­wa­jąc dno roz­pa­dli­ny. Kolos słabł wy­raź­nie i w końcu znie­ru­cho­miał. My­śli­wy wy­pro­sto­wał się, prze­chy­lił do tyłu głowę i do­no­śnie krzyk­nął. Widać teraz było jego krępą, umię­śnio­ną syl­wet­kę oraz ob­li­cze o gru­bych, to­por­nych ry­sach. Zmę­cze­nie dało o sobie znać, legł więc na ziemi i od­po­czy­wał.

 

Mo­zol­na praca do­bie­gła kresu.

 

 

*

 

 

Na­stęp­ne­go dnia o świ­cie my­śli­wy zo­stał wy­rwa­ny z nie­spo­koj­ne­go snu przez czy­jeś po­krzy­ki­wa­nia. Nie mi­nę­ło parę chwil gdy do­ko­ła do­łu-pu­łap­ki sta­nę­ło kil­ku­na­stu męż­czyzn, ubra­nych i wy­glą­da­ją­cych po­dob­nie jak po­grom­ca ma­mu­ta.

 

– Wo­chun, arbad, Wo­chun, knes­ser – wo­ła­li gło­śno, po­ska­ku­jąc i po­dry­gu­jąc w ru­chach po­dob­nych do tańca – Wo­chun, arbad, Wo­chun, knes­ser!

 

Potem po­kle­py­wa­li my­śli­we­go po ra­mio­nach i ple­cach, szcze­rząc zęby i wy­da­jąc okrzy­ki bę­dą­ce naj­wi­docz­niej ozna­ką en­tu­zja­zmu. W końcu ostroż­nie ze­szli do dołu i uży­wa­jąc ka­mien­nych noży za­czę­li spraw­nie ścią­gać skórę z mar­twe­go zwie­rza. Dzie­li­li ciało na por­cje i wy­cią­ga­li je na górę. Po­ja­wi­ły się także ko­bie­ty, wszyst­kie o ma­syw­nych syl­wet­kach, ni­skich czo­łach oraz wy­su­nię­tych do przo­du żu­chwach. Roz­ci­na­ły mięso na wą­skie płaty, które później za­wie­sza­ły na wbi­tych w zie­mię ki­jach. Przed za­pad­nię­ciem zmro­ku w do­le-pu­łap­ce zo­sta­ły już tylko gołe kości.

 

W ciągu ko­lej­nych dni wnętrz­no­ści ma­sto­don­ta zje­dzo­no, gdy tym­cza­sem mięso wy­schło w słoń­cu na wiór. Lu­dzie prze­nie­śli je do ja­ski­ni w skal­nej skar­pie. Ple­mię było za­do­wo­lo­ne, jako że dni sy­to­ści nie­rzad­ko prze­pla­ta­ły się z okre­sa­mi gło­dów­ki. Trwa­ją­ca już długo susza tym bar­dziej nie sprzy­ja­ła po­szu­ki­wa­niu po­ży­wie­nia i nie­raz przy­szło jeść na­po­czę­tą przez sępy pa­dli­nę, sple­śnia­łe owoce le­żą­ce pod drze­wa­mi albo mchy zdzie­ra­ne z ka­mie­ni. Przy­naj­mniej wody nigdy nie za­bra­kło, po­nie­waż w ja­ski­ni biło jej nie­wy­czer­pa­ne źró­dło, nie­do­stęp­ne dla zwie­rząt i osło­nię­te przed pyłem.

 

Atoli kło­po­ty ze zdo­by­wa­niem stra­wy nie były w ostat­nim cza­sie je­dy­nym zmar­twie­niem ple­mie­nia. Kilka bo­wiem zim wstecz, w od­le­głych o pół dnia drogi gó­rach, miało miej­sce nie­po­ko­ją­ce wy­da­rze­nie: pra­wie wszy­scy człon­ko­wie szcze­pu za­sie­dla­ją­ce­go tamte te­re­ny znik­nę­li z po­wierzch­ni ziemi. Ci, co się osta­li, twier­dzi­li, że pew­ne­go razu jakiś nie­zna­ny, groź­ny stwór, przy­po­mi­na­ją­cy wiel­ką skałę, błysz­czą­cą jak woda w po­to­ku, wy­ło­nił się z chmur i osiadł na ziemi, w po­bli­żu odpoczywających na łące tu­byl­ców.

 

Z ta­jem­ni­czej rze­czy wy­szła grupa istot wy­glą­dają­cych pra­wie jak miej­sco­wi, ale odzia­nych cał­kiem ina­czej i trzy­ma­ją­cych za­gad­ko­we przed­mio­ty, jakby krót­kie dzidy. Owe przed­mio­ty za­czę­ły pluć ogniem w kie­run­ku ple­mie­nia, za­bi­ja­jąc nie­jed­ne­go tu­byl­ca. Oca­la­łych ludzi zło­wro­dzy przy­by­sze za­pę­dzi­li do wnę­trza la­ta­ją­cej skały, po czym po­twór wzle­ciał w prze­stwo­rza z ogrom­ną pręd­ko­ścią. Po­dob­na sy­tu­acja po­wtó­rzy­ła się parę razy w są­sied­nich oko­li­cach.

 

Opo­wieść ta szybko roz­prze­strze­ni­ła się po­śród in­nych szcze­pów wzbu­dza­jąc po­wszech­ną bo­jaźń i nie­pew­ność.

Z cza­sem lęk zma­lał, ale i tak gło­śniej­szy ryk dzi­kie­go zwie­rza w nocy, albo prze­cho­dzą­ca obok ja­skiń na­wał­ni­ca nie­jed­ne­mu spę­dza­ły sen z po­wiek i zmu­sza­ły serce do szyb­sze­go bicia. Tylko Wo­chun nie bał się ni­ko­go ani ni­cze­go. Nie był wo­dzem, bo lu­dzie z ja­skiń nie mieli wo­dzów, oka­zy­wa­no mu jed­nak sza­cu­nek i po­słuch za od­wa­gę i twar­dość cha­rak­te­ru. Od dziec­ka miał na­tu­rę zu­chwa­łą i nie­po­kor­ną, na­ka­zu­ją­cą mu rzu­cać wy­zwa­nie siłom na­tu­ry tu­dzież wszel­kim wro­gom, jacy by za­gra­ża­li bądź jemu, bądź innym współ­ro­da­kom z klanu.

 

*

 

Susza za­koń­czy­ła się wresz­cie, ustę­pu­jąc miej­sca ulew­nym desz­czom. Do­li­na w ciągu paru za­cho­dów słoń­ca wy­peł­ni­ła się zie­le­nią po­cho­dzą­cą od świe­żych liści i traw. Któ­re­goś ranka lu­dzie wy­szli z ja­ski­ni i po­ży­wia­li się mchem, który od­zy­skał dawną so­czy­stość. Wtem grom prze­to­czył się po nie­bie i ze­rwał się silny wi­cher. Lu­dzie uj­rze­li szy­bu­ją­cą nad ich gło­wa­mi gi­gan­tycz­ną bryłę. Opa­dła na po­la­nę, a jej bok otwarł się uka­zu­jąc ciem­ną jamę, z któ­rej za­czę­ły wy­ska­ki­wać stwo­rze­nia w dziw­nych stro­jach. Wo­chun, choć wolny od stra­chu, pod­niósł alarm, grom­ki­mi okrzy­kami i po­na­gla­jąc po­bra­tym­ców do uciecz­ki.

 

Jedna z istot, za­pew­ne przy­wód­ca, mó­wi­ła coś gło­śno w nie­znanym ję­zy­ku:– Tak jak zwy­kle, okrą­ża­my te by­dlę­ta i otwie­ra­my ogień. Sta­raj­cie się strze­lać tylko do osob­ni­ków sta­rych i sła­bych.

 

Na­past­ni­cy roz­bie­gli się po łące, oto­czy­li ple­mię i za­ga­nia­li je w kie­run­ku wiel­kiej rze­czy, którą przy­le­cie­li. Lu­dzie z ja­skiń w pa­ni­ce roz­bie­gli się we wszyst­kie stro­ny, ale przy­by­sze uśmier­ci­li tuzin z nich za po­mo­cą kijów mio­ta­ją­cych stru­mie­nie za­bój­cze­go świa­tła, wnet za­pro­wa­dza­jąc po­słu­szeń­stwo.

 

Wkrót­ce wszy­scy człon­ko­wie szcze­pu zo­sta­li wtło­cze­ni do la­ta­ją­cej skały, gdzie we­pchnię­to ich do ciem­nych po­miesz­czeń, W miej­sce przed­niej ścia­ny wsta­wio­ne były ja­kieś drąż­ki. Cuch­nę­ło tu od­cho­da­mi i uryną. Ko­bie­ty i dzie­ci za­wo­dzi­ły gło­śno z prze­ra­że­nia i roz­pa­czy, a męż­czyź­ni chwy­ta­li drąż­ki pró­bu­jąc je po­wy­ła­my­wać. Wo­chun za­uwa­żył, że były wy­ko­na­ne z bar­dzo twar­de­go i moc­ne­go two­rzy­wa, ja­kie­go nigdy nie wi­dział w swoim życiu.

 

– Sprawdź­cie do­kład­nie zamki – ode­zwał się herszt prze­śla­dow­ców. – Nie bę­dzie­my póź­niej ga­niać za ścier­wa­mi po stat­ku.

 

Dziec­ko sto­ją­ce obok łowcy gło­śno krzy­cza­ło wy­cią­ga­jąc rącz­ki po­mię­dzy prę­ta­mi. Jego matka najpewniej le­ża­ła mar­twa na ze­wnątrz. Sto­ją­cy nie­da­le­ko zbój wrza­snął do niego:

 

– Za­mknij ryj, na­tych­miast!

 

Malec nie pojął zna­cze­nia obco brzmią­cych dźwię­ków i dalej za­no­sił się od pła­czu.

 

– Stul mordę, cho­ler­na wszo! – po­now­nie ryk­nął ubra­ny na biało stwór.

 

Wi­dząc, że jego słowa po­zo­sta­ją bez od­ze­wu, pod­niósł wy­so­ko błysz­czą­cy kij i opu­ścił go na głowę dziec­ka, miaż­dżąc ją jak sko­rup­kę jajka.

 

Wo­chun zawył wście­kle i wy­szarp­nął broń za­bój­cy, ale pręty unie­moż­li­wi­ły dal­szy man­ewr. Pod­bie­gły dwie inne isto­ty. Jedna z nich do­tknę­ła ra­mie­nia łowcy małym przed­mio­tem. Wtedy po­czuł nie­zno­śny ból i ciem­ność za­mknę­ła go w swych ra­mio­nach.

 

 

*

 

 

– Pro­fe­so­rze Har­dwig, przy­był trans­port – za­mel­do­wał szpa­ko­wa­ty ofi­cer wy­so­kie­mu męż­czyź­nie sie­dzą­ce­mu w fo­te­lu.

 

– Dzię­ku­ję, po­rucz­ni­ku – pro­fe­sor wstał bez po­śpie­chu i wci­snął na głowę ka­pe­lusz. – Rzuć­my więc okiem na to, co nam dziś do­star­czy­li.

 

Wy­cho­dząc z ga­bi­ne­tu zer­k­nął na zdję­cie małej, uśmiech­nię­tej dziew­czyn­ki, wi­szą­ce na ścia­nie obok kart­ki

z nie­zdar­nie na­ma­lo­wa­nym sło­niem. „Dla ko­cha­ne­go dzia­dziu­sia" brzmiał napis pod ry­sun­kiem.

 

Prze­szli przez ja­skra­wo oświe­tlo­ny ko­ry­tarz i zna­leź­li się w ob­szer­nym han­ga­rze, który skry­wał wiel­ki sta­tek ko­smicz­ny, wy­glą­da­ją­cy jak ty­po­wy wa­ha­dło­wiec. Grup­ki ubra­nych w białe kom­bi­ne­zo­ny cy­wi­li oraz woj­sko­wych w mun­du­rach khaki stały tu i ów­dzie, nie­opo­dal po­jaz­du.

 

– Witam, pro­fe­so­rze – ode­zwał się jeden z ofi­ce­rów. – Tym razem schwy­ta­li­śmy bandę wy­jąt­ko­wo do­rod­nych mał­po­lu­dów.

 

– Ka­pi­ta­nie Ca­th­lock, czło­wiek ne­an­der­tal­ski to nie mał­po­lud – od­rzekł na­uko­wiec z lekką iry­ta­cją w gło­sie. – Homo ne­an­der­tha­len­sis, albo ści­ślej Homo sa­piens ne­an­der­tha­len­sis na­le­ży do tego sa­me­go ro­dza­ju co my. Choć to inny ga­tu­nek.

 

Ka­pi­tan nic nie od­po­wie­dział, tylko drwią­cy uśmie­szek znik­nął mu z ust.

 

– Co go ugry­zło? – dyskretnie zapytał to­wa­rzy­szą­ce­go Har­dwi­go­wi po­rucz­ni­ka, kiedy pro­fe­sor pomaszerował w kie­run­ku stat­ku.

 

– Nie mam po­ję­cia, już rano wy­da­wał się jakiś roz­draż­nio­ny – za­gad­nię­ty od­parł obo­jęt­nym tonem. – A w ogóle, jak po­szła dziś akcja?

 

– Cał­kiem nie­źle. Mia­łem tylko mały pro­blem z jed­nym ba­cho­rem, ale szyb­ko go roz­wią­za­łem – ru­basz­nie za­re­cho­tał Ca­th­lock, wspo­mi­na­jąc zgnie­cio­ną czasz­kę malca. – Zresz­tą, pro­szę ze mną, sam pan oceni sy­tu­ację.

 

Po­de­szli do stat­ku, z któ­re­go wnę­trza wy­jeż­dża­ła wła­śnie plat­for­ma z kil­ko­ma du­ży­mi klat­ka­mi. Każda z nich wię­zi­ła po kil­ka­dzie­siąt człe­ko­kształt­nych istot, ob­wią­za­nych wy­pra­wio­ny­mi nie­zdar­nie skó­ra­mi zwie­rząt. Na twa­rzach ne­an­der­tal­czy­ków ry­so­wał się strach po­mie­sza­ny z re­zy­gna­cją.

 

Pro­fe­sor przy­glą­dał się pra­lu­dziom ner­wo­wo przy­gry­za­jąc wargę. Po raz pierw­szy miał wąt­pli­wo­ści czy eks­pe­ry­ment za­po­cząt­ko­wa­ny przed kilku laty po­wi­nien być kon­ty­nu­owa­ny. A wszyst­ko za­czę­ło się nieco wcze­śniej, kiedy wdro­żo­no pro­jekt ma­ją­cy na celu prze­no­sze­nie ma­szyn i ży­wych or­ga­ni­zmów w czasie. Mimo, iż teo­ria do­ty­czą­ca tych za­gad­nień zo­sta­ła szcze­gó­ło­wo opra­co­wa­na już w po­ło­wie dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wieku, to do­pie­ro pod jego ko­niec udało się wpro­wa­dzić w życie jej usta­le­nia.

 

Roz­wi­nię­to kon­cep­cję wy­ko­rzy­sty­wa­nia strun ko­smicz­nych zbu­do­wa­nych z su­per­gę­stej ma­te­rii, hi­po­te­tycz­nie po­zwa­la­ją­cych ge­ne­ro­wać za­mknię­te krzy­we cza­so­we. Opra­co­wa­no me­to­dę uzy­ski­wa­nia ta­kich strun w wa­run­kach ziem­skich i, w re­zul­ta­cie, sta­bil­nych tu­ne­li cza­so­prze­strzen­nych. To wła­śnie pro­fe­sor Har­dwig roz­wią­zał prze­szko­dę po­ja­wia­ją­cą się w teo­rii Ein­ste­ina-Ro­se­na, po­le­ga­ją­cą na tym, że dany obiekt może być prze­sła­ny w prze­szłość, ale nie wcze­śniej, niż do mo­men­tu, w któ­rym zo­stał skon­stru­owa­ny. Har­dwig za­pro­po­no­wał me­to­dę zwi­ja­nia to­ro­idal­ne­go frag­men­tu cza­so­prze­strze­ni w taki spo­sób, aby dla trans­por­to­wa­ne­go przed­mio­tu stał się do­stęp­ny do­wol­ny punk­t w ­prze­szło­ści. Za ten po­mysł otrzy­mał zresz­tą Nobla w 2084 roku. W ciągu ko­lej­nych lat ba­da­cze prze­pro­wa­dza­li do­świad­cze­nia z trans­fe­rem obiek­tów o pro­stej bu­do­wie, stop­nio­wo prze­cho­dząc do coraz bar­dziej zło­żo­nych struk­tur. Osta­tecz­nie prze­ko­na­no się, że moż­li­we jest prze­no­sze­nie w cza­sie ludzi, z uży­ciem stan­dar­do­we­go stat­ku ko­smicz­ne­go jako środ­ka trans­por­tu. Nie­ste­ty, pro­ces opra­co­wa­ny przez Har­dwi­ga miał istot­ną wadę: wy­ma­gał zu­ży­cia ogrom­nej ilo­ści ener­gii – tak dużej, że rząd wy­ra­ził zgodę tylko na kil­ka­krot­ne prze­pro­wa­dze­nie ope­ra­cji.

 

Teraz na­uko­wiec stał oko w oko z żywym, do­słow­nie i w prze­no­śni, efek­tem pa­ro­let­nich prac swo­je­go ze­spo­łu.

 

Kilku pra­cow­ni­ków ob­słu­gi za­czę­ło wrzu­cać do kla­tek pry­zmy owo­ców i wa­rzyw oraz po­ćwiar­to­wa­ne ka­wał­ki su­ro­we­go mięsa. Ne­an­der­tal­czy­cy nie oka­zy­wa­li jed­nak za­in­te­re­so­wa­nia po­kar­mem, sie­dzie­li opar­ci jeden o dru­gie­go i oso­wia­le pa­trzy­li przed sie­bie.

 

– Dzień dobry, pro­fe­so­rze. Co pan sądzi o na­szej naj­now­szej do­sta­wie? – en­tu­zja­stycz­nie zwró­cił się do na­ukow­ca młody męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze i oku­la­rach.

 

– Jak na mój gust, dok­to­rze, ta grupa nie różni się ni­czym od po­przed­nich. Być może jed­nak nie do­strze­gam szcze­gó­łów, w końcu nie noszę oku­la­rów – od­parł na­gab­nię­ty z pewną dozą zło­śli­wo­ści.

 

Dok­tor Plant nie zwró­cił uwagi na iro­nię.

 

– Tym razem mamy wię­cej dzie­ci oraz mło­dych osob­ni­ków, w wieku po­ni­żej dwu­dzie­stu lat – stwier­dził. – Takie są naj­bar­dziej od­po­wied­nie do do­świad­czeń. Ostat­nio bo­wiem kon­cen­tru­je­my się na stwo­rze­niu chi­me­ry nie­zwy­kle od­por­nej na zmę­cze­nie oraz nie­ko­rzyst­ne wa­run­ki at­mos­fe­rycz­ne i rów­no­cze­śnie mało wy­ma­ga­ją­cej, jeśli cho­dzi o po­ży­wie­nie. Bę­dzie ide­al­na do pracy na plan­ta­cjach, w ka­na­łach i ko­pal­niach.

 

– Co pan ma na myśli, mó­wiąc o chi­me­rze?

 

– Jest to or­ga­nizm, któ­re­go po­szcze­gól­ne tkan­ki bądź na­rzą­dy po­sia­da­ją nieco inne ze­sta­wy genów. Od paru mie­się­cy mo­dy­fi­ku­je­my chro­mo­so­my w ko­mór­kach wy­bra­nych ja­ski­niow­ców w taki spo­sób, aby ufor­mo­wa­ły się mię­śnie zdol­ne do mak­sy­mal­ne­go wy­sił­ku przy jed­no­cze­snym małym za­po­trze­bo­wa­niu na biał­ko zwie­rzę­ce. Ozna­cza to, że otrzy­ma­my nowy ga­tu­nek po­tra­fią­cy cięż­ko pra­co­wać, od­ży­wia­ją­cy zaś się pra­wie wy­łącz­nie po­kar­mem ro­ślin­nym. Kosz­ty utrzy­ma­nia ro­bot­ni­ków dra­stycz­nie zma­le­ją.

 

– Czyż­by pan był dru­gim dok­to­rem Men­ge­le pro­du­ku­ją­cym nową rasę wy­so­ko­wy­daj­nych nie­wol­ni­ków?

 

– Słu­cham? – za­wa­hał się roz­mów­ca. – Pań­skie po­rów­na­nie jest co naj­mniej nie na miej­scu, w innej sy­tu­acji…

 

– Co w innej sy­tu­acji? – rzu­cił Har­dwig do nieco zi­ry­to­wa­ne­go dok­to­ra. – Do­stał­bym w twarz?

 

– Nie ro­zu­miem pana re­ak­cji, prze­cież do tej pory nie miał pan za­strze­żeń co do na­szych po­czy­nań.

 

Har­dwig nie od­po­wie­dział i po­now­nie zajął się ob­ser­wo­wa­niem uwię­zio­nych.

 

Rze­czy­wi­ście, pierw­sze pro­po­zy­cje współ­pra­cy, jakie otrzy­mał od kon­cer­nu Eco-Gen, za­in­te­re­so­wa­ły go naj­bar­dziej z całej masy ofert na­pły­wa­ją­cych ze świa­ta wstrzą­śnię­te­go od­kry­ciem uczo­ne­go. „We­hi­kuł czasu wy­na­le­zio­ny", „Po­dró­że w cza­sie moż­li­we dzię­ki ge­nial­ne­mu ame­ry­kań­skie­mu fi­zy­ko­wi": te i po­dob­ne na­głów­ki co rusz uka­zy­wa­ły się na pierw­szych stro­nach tradycyjnych gazet, jak i por­ta­li in­ter­ne­to­wych. Jed­nak niebawem rząd fe­de­ral­ny wpro­wa­dził nad­zór nad la­bo­ra­to­rium i wy­mu­sił na pro­fe­so­rze prze­strze­ga­nie na­pręd­ce opra­co­wa­nych prze­pi­sów, ma­ją­cych za­po­bie­gać nie­po­żą­da­nym kon­se­kwen­cjom dal­szych przed­się­wzięć.

 

Po­mysł firmy Eco-Gen speł­niał wszyst­kie praw­ne kry­te­ria. Cho­dzi­ło o po­zy­ska­nie po­krew­ne­go czło­wie­ko­wi ga­tun­ku, na któ­rym można by te­sto­wać nowe ge­ne­ra­cje szcze­pio­nek. Czło­wiek ne­an­der­tal­ski sta­no­wił naj­lep­szą opcję, ze wzglę­du na wy­jąt­ko­wo bli­skie po­do­bień­stwo ge­ne­tycz­ne do homo sa­piens, mimo że nie był jego bez­po­śred­nim przod­kiem. Cele po­znaw­cze i dy­dak­tycz­ne rów­nież wcho­dzi­ły w ra­chu­bę, ale same w sobie nie były wy­star­cza­ją­co moc­nym ar­gu­men­tem za re­ali­za­cją rzą­do­we­go pro­jek­tu o mia­nie „Ne­an­der­tha­len­sis".

 

Plant, uta­len­to­wa­ny ge­ne­tyk mia­no­wa­ny przez kor­po­ra­cję na kie­row­ni­ka pro­jek­tu, wy­warł w owym cza­sie do­dat­nie wra­że­nie na pro­fe­so­rze.

 

„Nasze ba­da­nia są pro­wa­dzo­ne dla dobra ludzi – prze­ko­ny­wał. – Jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu stany poudarowe, cu­krzy­ca, a nawet ły­sie­nie były nie­ule­czal­ne, obec­nie, dzię­ki na­no­ma­szy­nom, można sku­tecz­nie wal­czyć z wie­lo­ma scho­rze­nia­mi, także tymi o pod­ło­żu ge­ne­tycz­nym. Ale naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo kryje się w mi­kro­or­ga­ni­zmach, ule­ga­ją­cych nie­ustan­nym mu­ta­cjom i uod­par­nia­ją­cych się na szcze­pion­ki i an­ty­bio­ty­ki. Testy kli­nicz­ne niosą coraz więk­sze ry­zy­ko dla życia ochot­ni­ków. Dzię­ki pana od­kry­ciu mo­gli­by­śmy się cof­nąć do póź­ne­go plej­sto­ce­nu i po­zy­skać do do­świad­czeń formy pra­ludz­kie czyli czło­wie­ka ne­an­der­tal­skie­go oraz, co nie­wy­klu­czo­ne, ja­kie­goś in­ne­go ho­mi­ni­da z tej epoki. W ten spo­sób unik­nę­li­by­śmy na­ra­ża­nia zdro­wia nor­mal­nych ludzi w trak­cie badań kli­ni­cznych."

 

Głos za ple­ca­mi pro­fe­so­ra wy­rwał go z roz­my­ślań.

 

– Co z nimi ro­bi­my? – któ­ryś z pra­cow­ni­ków zwró­cił się do Plan­ta.

 

– Wszyst­kie dzie­ci oraz tych, któ­rzy młodo wy­glą­da­ją prze­wieźć do na­sze­go la­bo­ra­to­rium. Po­zo­sta­łych prze­ka­zać do kli­ni­ki cho­rób za­kaź­nych.

 

 Ge­ne­tyk z sa­tys­fak­cją za­tarł ręce.

 

– Damy ci po­pa­lić, ka­na­lio – uśmiech­nął się do jed­ne­go z więź­niów, mocno zbu­do­wa­ne­go i chyba naj­wyż­sze­go w całej gru­pie. – Masz już swoje lata, więc po­sma­ku­jesz na­szych wak­cyn.

 

Czło­wiek z ja­skiń chwy­cił pręty klat­ki i szarp­nął je tak, że nie­bez­piecz­nie za­zgrzy­ta­ły.

 

We­so­łość z twa­rzy na­ukow­ca nagle znik­nę­ła.

 

 

*

 

Otę­pia­ły umysł Wo­chu­na z wolna wy­nu­rzał się z mrocz­nej ot­chła­ni. Jego uszy za­czę­ły łowić do­bie­ga­ją­cy ze­wsząd gwar, tu­dzież coś jak stu­kot i szczęk. W końcu od­zy­skał przy­tom­ność i za­uwa­żył, że wciąż leży w owym po­miesz­cze­niu, w któ­rym za­miast jeden ze ścian ist­niał rząd pio­no­wych prę­tów. Obok sie­bie uj­rzał sie­dzą­cych po­bra­tym­ców, cia­sno stło­czo­nych i po­ję­ku­ją­cych z cicha. Prze­zwy­cię­ża­jąc tępy ból mię­śni pod­niósł się i zbli­żył do gra­ni­cy swego wię­zie­nia. Nie­opo­dal prze­cho­dzi­ły isto­ty, które poj­ma­ły jego ple­mię. Nie miały już okryć na gło­wach i Wo­chun spo­strzegł, że są cał­kiem po­dob­ne do jego ludu, acz­kol­wiek po­sia­da­ły wą­tlej­szą po­stu­rę i de­li­kat­niej­sze rysy. A także mniej sier­ści, cho­ciaż jeden miał twarz ob­ro­śnię­tą siwą brodą.

 

Łowca nie na­le­żał do ludzi łatwo ule­ga­ją­cych zwąt­pie­niu, tym jed­nak razem był go bli­ski. Usiadł jak inni i po­grą­żył się w po­sęp­nym na­stro­ju. My­ślał o skal­nej do­li­nie, zgła­dzo­nych przez sie­bie be­stiach i bez­kre­snym szla­ku, który prze­mie­rzał pra­wie każ­de­go dnia. Nagle za­uwa­żył, jak jeden ze złych ludzi, bo tak za­czął na­zy­wać w my­ślach agre­so­rów o ja­snych skó­rach, wska­zał na niego ręką mó­wiąc coś do swo­ich kom­pa­nów i szcze­rząc zęby. W Wo­chu­nie zro­dzi­ło się prze­ko­na­nie, iż ma przed sobą śmier­tel­ne­go wroga; chwycił od­gra­dza­ją­ce go od świa­ta tyki i po­trzą­snął nimi z całą mocą, w na­dziei, że wy­ła­mie ba­rie­rę. Nie dał rady, ale na chwi­lę krew wo­jow­ni­ka wró­ci­ła do jego żył.

 

 

*

 

 

Wie­czo­rem Har­dwig opu­ścił han­gar i wsiadł do swo­je­go elek­trycz­ne­go auta. Wła­ści­wie nie był już po­trzeb­ny w bazie – jego rola po­le­ga­ła na nad­zo­ro­wa­niu pro­ce­su trans­por­tu stat­ku do okre­su sprzed około pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy lat oraz bez­piecz­ne­go spro­wa­dze­nia z po­wro­tem ­za­ło­gi i ła­dun­ku. Nie spo­dzie­wał się, żeby w naj­bliż­szym cza­sie do­szło do po­no­wie­nia przed­się­wzię­cia, z uwagi na nie­bo­tycz­ne kosz­ty. Gdy przy­był do domu, od razu przy­wi­tał się z uko­cha­ną wnucz­ką, która z wy­pie­ka­mi na buzi opo­wia­da­ła o dzi­siej­szej szkol­nej wy­ciecz­ce do we­so­łe­go mia­stecz­ka. Od kiedy ro­dzi­ce Hazel zgi­nę­li w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, na Har­dwi­gu, jako naj­bliż­szym krew­nym, spo­czął obo­wią­zek opie­ki nad sied­mio­let­nią wnucz­ką.

 

– Dziad­ku – dziew­czyn­ka prze­rwa­ła nagle ży­wio­ło­we re­la­cjonowanie. – Ja nie chcę wię­cej tego ro­bo­ta – z nie­chę­cią zer­k­nę­ła na sto­ją­ce­go w kącie po­ko­ju an­dro­ida, prze­łą­czo­ne­go w stan czu­wa­nia. – Jest taki wstręt­ny i nie lubię jak przy­no­si je­dze­nie do stołu.

 

– Masz rację, wkrót­ce się go po­zbę­dzie­my i przyj­mie­my prawdziwą słu­żą­cą – pro­fe­sor po­gła­skał małą po wło­sach.

 

– A kiedy, dzia­dziu? Ja bym chcia­ła, żeby to była jakaś dziew­czyn­ka, mo­gła­bym się z nią bawić.

 

– Nie­ste­ty, nie można za­trud­niać dzie­ci – męż­czy­zna roz­we­se­lił się na mo­ment. – Ale obie­cu­ję, że po­sta­ram się zna­leźć kogoś, kogo po­lu­bisz.

 

– Jak faj­nie, dzię­ku­ję ci – za­szcze­bio­ta­ła Hazel i ob­ję­ła dziad­ka.

 

– Tylko nie szarp mnie za brodę – ostrzegł żar­to­bli­wie Har­dwig. Zda­wał sobie spra­wę, że speł­nie­nie proś­by wnucz­ki nie bę­dzie łatwe. Śmier­tel­ne epi­de­mie dzie­siąt­ko­wa­ły ludz­kość w więk­szo­ści za­miesz­ka­nych re­gio­nów świa­ta, je­dy­nie te­re­ny na pół­noc od koła pod­bie­gu­no­we­go wy­da­wa­ły się nie­tknię­te za­ra­zą. Coraz trud­niej było po­zy­skać pra­cow­ni­ków, szcze­gól­nie do wy­ko­ny­wa­nia prac fi­zycz­nych. Pod dużym zna­kiem za­py­ta­nia stało rów­nież dal­sze efek­tyw­ne użyt­ko­wa­nie ro­bo­tów i wszel­kie­go ro­dza­ju ma­szyn, po­nie­waż złoża niezbędnych do ich pro­duk­cji su­row­ców, ta­kich jak rudy że­la­za, ty­ta­nu czy mie­dzi były bli­skie wy­czer­pa­nia. Jako, że ropa naf­to­wa też już się pra­wie skoń­czy­ła, two­rzy­wa sztucz­ne otrzy­my­wa­no głów­nie z re­cyc­lin­gu, co prze­kła­da­ło się na ich usta­wicz­nie ma­le­ją­cą ja­kość.

 

„Może Plant ma rację i ne­an­der­tal­czy­ków na­le­ży wy­ko­rzy­stać do wy­ho­do­wa­nia rasy sku­tecz­nych i ta­nich w utrzy­ma­niu ro­bot­ni­ków? Wła­ści­wie je­dy­nym kosz­tem by­ło­by po­ży­wie­nie, które zresz­tą sami by wy­twa­rza­li. Prze­cież nie po­trze­bu­ją miesz­kań, te­le­wi­zo­rów, lap­to­pów, szaf na ubra­nia ani lo­dó­wek. Nie po­trze­bu­ją roz­ry­wek, ide­ałów, re­li­gii ani fi­lo­zo­fii. Mogą spać na gołej ziemi, jeść zmo­dy­fi­ko­wa­ną ge­ne­tycz­nie ku­ku­ry­dzę i pić wodę z ka­łu­ży. A co do eks­pe­ry­men­tów me­dycz­nych, cóż, wszak nie są to lu­dzie tacy jak my…".

 

Nagle wzrok pro­fe­so­ra spo­czął na zdję­ciu zmar­łej córki, usta­wio­nym na biur­ku. Wzdry­gnął się, jakby prze­szył go prąd. „Cho­le­ra, czyż­bym za­mie­niał się w Plan­ta? Nie chcę zo­stać po­two­rem, jak ten na­dę­ty bubek" – po­my­ślał z kon­ster­na­cją.

 

Wstał z fo­te­la i za­czął usta­wiać z wnucz­ką kost­ki do­mi­na.

 

 

*

 

 Po przy­wie­zie­niu ne­an­der­tal­czy­ków do kli­ni­ki w cen­trum Bo­sto­nu nie­zwłocz­nie przy­stą­pio­no do ko­lej­ne­go etapu badań. Pro­ce­du­ra za­wsze prze­bie­ga­ła jed­na­ko­wo: wy­bra­ne­mu osob­ni­ko­wi apli­ko­wa­no serię szcze­pio­nek

z cho­ro­bo­twór­czym wi­ru­sem bądź fa­sze­ro­wa­no go za­strzy­ka­mi z an­ty­bio­ty­kiem i za­ka­ża­no zja­dli­wy­mi ty­pa­mi bak­te­rii. Z re­gu­ły w ciągu ko­lej­nych dni wy­stę­po­wał sze­reg efek­tów ubocz­nych, wią­żą­cych się z in­ten­syw­nym bólem, go­rącz­ką oraz wy­kwi­ta­mi na skó­rze. Plant su­ro­wo za­ka­zał po­da­wa­nia cho­rym środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych, oba­wia­jąc się, że mo­gły­by za­kłó­cać od­po­wiedź ukła­du im­mu­no­lo­gicz­ne­go. Eks­pe­ry­men­ty nie­jed­no­krot­nie po­wo­do­wa­ły zgon te­ste­ra.

W takim wy­pad­ku ścią­ga­no krew ze zwłok i umiesz­cza­no ją w ma­ga­zy­nie.

Nie lep­szy los cze­kał pier­wot­nych ludzi w la­bo­ra­to­rium ge­ne­ty­ki i bio­lo­gii mo­le­ku­lar­nej.

 

Za po­śred­nic­twem na­no­ma­szyn wy­ci­na­ne były frag­men­ty łań­cu­cha DNA i za­stę­po­wa­ne in­ny­mi, po­bie­ra­ny­mi z or­ga­ni­zmów zwie­rzę­cych. Cza­sa­mi prze­pro­wa­dza­no do­dat­ko­we za­bie­gi chi­rur­gicz­ne. Uzy­ska­ne mie­szań­ce prze­zna­cza­no do pracy na wy­zna­czo­nych plan­ta­cjach, gdzie spraw­dza­no ich zdol­ność do wy­sił­ku. Naj­zdro­wiej wy­glą­da­ją­ce dzie­ci klo­no­wa­no, uzy­sku­jąc setki, a póź­niej ty­sią­ce ge­ne­tycz­nych kopii, ho­do­wa­nych w ogrom­nych pod­zie­miach la­bo­ra­to­rium.

 

Pew­ne­go wie­czo­ru, sie­dzą­cy w swoim ga­bi­ne­cie Plant usły­szał har­mi­der w jed­nej z po­bli­skich sal za­bie­go­wych.

 

– Wal­nij go pałką! Uderz su­kin­sy­na! – ktoś huk­nął gło­śno.

 

Na­uko­wiec wpadł do po­miesz­cze­nia i za­uwa­żył, że po­tęż­nie zbu­do­wa­ny sa­miec, ten sam, który oneg­daj chciał rzu­cić się na ge­ne­ty­ka, trzy­mał za kark mło­de­go le­ka­rza, pod­czas gdy dwaj straż­ni­cy mie­rzy­li do na­past­ni­ka. Kiedy ne­an­der­tal­czyk spo­strzegł szefa la­bo­ra­to­rium, szarp­nął szyję mło­dzień­ca tak, że ta chrup­nę­ła jak za­pał­ka i od­rzu­cił bez­wład­ne ciało. Pra­czło­wiek bły­ska­wicz­nie objął me­ta­lo­wy stół na na­rzę­dzia chi­rur­gicz­ne i ci­snął nim w ochro­nia­rzy oba­la­jąc ich na pod­ło­gę i ła­miąc jed­ne­mu rękę. Potem pod­niósł z po­sadz­ki skal­pel i za­mie­rzył się nim na ska­mie­nia­łe­go ze stra­chu Plan­ta. Nim jed­nak zdą­żył za­to­pić na­rzę­dzie w pier­si ge­ne­ty­ka, roz­legł się świst i strzał­ka ze środ­kiem obez­wład­nia­ją­cym utkwi­ła w barku agre­so­ra. Ne­an­der­tal­czyk stęk­nął i wy­padł na ko­ry­tarz, po paru jed­nak se­kun­dach zwa­lił się pod ścia­nę.

 

– OK, zwią­zać go, ale po­rząd­nie, i za­wieźć na plan­ta­cję. Tam bę­dzie za­pie­przał w nie­zmo­dy­fi­ko­wa­nej for­mie – roz­ka­zał Plant drżą­cym gło­sem. – Ale przed­tem na­uczy­my go ro­zu­mu.

 

 

*

 

 

W so­bo­tę pro­fe­sor po­wziął de­cy­zję, że od­wie­dzi osła­wio­ną plan­ta­cję Wat­t­sa po­ło­żo­ną parę mil za mia­stem i prze­ko­na się na wła­sne oczy jak trak­to­wa­ni są nowo po­wo­ła­ni do życia he­lo­ci. Po­sta­no­wił za­brać ze sobą Hazel, mając na­dzie­ję, że wy­ciecz­ka za mia­sto po­zy­tyw­nie wpły­nie na jej sa­mo­po­czu­cie. Roz­le­gła po­sia­dłość, na­le­żą­ca nie­gdyś do rol­ni­cze­go kre­zu­sa sta­no­wi­ła stre­fę, gdzie re­ali­zo­wa­no istot­ną część pro­jek­tu „Ne­an­der­tha­len­sis". Wdra­ża­no tam pra­lu­dzi do ar­cha­icz­nych tech­nik pracy w polu, bez uży­cia ja­kich­kol­wiek ma­szyn. Do­zwo­lo­ne było je­dy­nie sto­so­wa­nie pro­stych na­rzę­dzi, ta­kich jak sier­py, kosy lub widły. Nie było też mowy o pe­sty­cy­dach, któ­rych pro­duk­cja w przy­szło­ści miała wy­ga­snąć, na szczę­ście zmo­dy­fi­ko­wa­ne ge­ne­tycz­nie ro­śli­ny stały się od­por­ne na więk­szość pa­to­ge­nów. Au­to­rzy eks­pe­ry­men­tu zda­wa­li sobie spra­wę, że prę­dzej czy póź­niej na­dej­dzie chwi­la, kiedy wszyst­kie me­cha­nicz­ne urzą­dze­nia osta­tecz­nie pójdą w roz­syp­kę i nie bę­dzie już moż­li­wo­ści ich na­pra­wy, dla­te­go za­wcza­su należy poczynić przy­go­to­wania do tego stanu rze­czy. Za­sta­na­wia­no się tylko, na jak długo star­czy su­row­ców do wy­twa­rza­nia nie­skom­pli­ko­wa­nych na­rzę­dzi.

 

Uczo­ny po­ja­wił się na plan­ta­cji po po­łu­dniu. Wi­dział jak setki ubra­nych w łach­ma­ny ne­an­der­tal­czy­ków; męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci wy­ko­pu­ją mo­ty­ka­mi ziem­nia­ki i ła­du­ją je na wozy za­przę­gnię­te w konie. Widok był gro­te­sko­wy i w in­nych oko­licz­no­ściach mógł bu­dzić we­so­łość, ale dziś Har­dwi­go­wi nie było do śmie­chu.

 

„Czy tak ma wy­glą­dać post­in­du­strial­na rze­czy­wi­stość? Po la­tach ist­nie­nia kom­pu­te­rów, te­le­fo­nów ko­mó­rko­wych, in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej i we­hi­ku­łów czasu na­dej­dzie era ka­mie­nia łu­pa­ne­go?" – my­ślał. „ Pa­ra­doks dzie­jów spo­wo­du­je, że bez­wło­sa małpa mie­nią­ca się panem świa­ta za­pła­ci za swoją butę?".

 

– Dziad­ku, po­patrz, co tam się dzie­je? – głos Hazel wy­rwał fi­zy­ka z po­sęp­nych spe­ku­la­cji. – Co oni chcą jej zro­bić?

 

Dwóch atle­tycz­nie zbu­do­wa­nych nad­zor­ców pę­dzi­ło przed sobą ne­an­der­tal­ską ko­bie­tę, od czasu do czasu czę­stu­jąc ją kop­nia­ka­mi i bijąc pej­czem po gło­wie.

 

– Nie bę­dziesz wię­cej zbi­jać bąków, brud­na szma­to – syk­nął jeden, gdy do­tar­li do wbi­te­go w zie­mię wy­so­kie­go pala. Spraw­nie przy­wią­zał swoją ofia­rę do słupa, zdarł z niej bluz­kę i za­czął chło­stać jej plecy. Krzy­ki ko­bie­ty spo­wo­do­wa­ły, że wszy­scy ro­bot­ni­cy prze­rwa­li pracę i z trwo­gą oglą­da­li krwa­we wi­do­wi­sko.

 

– Daj po­rząd­ny łomot temu ścier­wu, niech inne po­kra­ki pa­trzą i się uczą, co grozi za obi­ja­nie się – za­grze­wał bi­ją­ce­go jego to­wa­rzysz. – Skoro nie znają jesz­cze na­sze­go ję­zy­ka, więc trze­ba im wszyst­ko wy­tłu­ma­czyć po­glą­do­wo.

 

Jedno z dzie­ci pod­bie­gło i ob­ję­ło nogi ka­to­wa­nej matki, ale asy­stu­ją­cy nad­zor­ca kop­nął je mocno w brzuch, tak że upa­dło nie mogąc zła­pać od­de­chu. Na­uko­wiec, wi­dząc ma­ka­brycz­ną cenę, na­ka­zał wnucz­ce po­zo­stać na miej­scu i pod­biegł do miej­sca kaźni.

 

– Zo­staw­cie ją, łaj­da­ki! – za­wo­łał z gnie­wem.

 

Oby­dwaj męż­czyź­ni obej­rze­li się, za­sko­cze­ni.

 

– Ma rację, zo­staw­cie ją – zna­jo­my głos za­brzmiał za ple­ca­mi pro­fe­so­ra.

 

– Dok­to­rze Plant, do­brze, że pan tu jest, pro­szę po­wstrzy­mać tych ło­trów – zwró­cił się Har­dwig do ge­ne­ty­ka. – To nie­do­pusz­czal­ne za­cho­wa­nie.

 

– Jak pan sobie życzy, pro­fe­so­rze – uśmiech­nął się dok­tor – sły­szy­cie, daj­cie spo­kój tej damie.

 

Zdzi­wio­ny fizyk za­uwa­żył, że Plant trzy­ma me­tro­wy ka­wa­łek kol­cza­ste­go drutu z przy­mo­co­wa­ną rę­ko­je­ścią. Zza po­bli­skiej szopy wy­ło­ni­ło się dwóch in­nych nad­zor­ców pro­wa­dzą­cych skrę­po­wa­ne­go ne­an­der­tal­czy­ka.

 

– Nasz ko­le­ga z ja­ski­ni prze­ko­na się teraz oso­bi­ście, co spo­ty­ka krnąbr­nych i le­ni­wych nie­wol­ni­ków.

 

Po­bi­tą do nie­przy­tom­no­ści ro­bot­ni­cę od­cią­gnię­to na bok, po czym jej miej­sce przy słu­pie zajął nagi je­niec. Plant pod­niósł wy­so­ko drut i sma­gnął nim mu­sku­lar­ne plecy poj­ma­ne­go.

 

– Co ty ro­bisz, by­dla­ku – obu­rzył się Har­dwig chcąc po­wstrzy­mać rękę sie­pa­cza. Ten jed­nak bły­ska­wicz­nie wy­ce­lo­wał w niego re­wol­wer.

 

– Stój w miej­scu albo roz­wa­lę ci łeb – za­gro­ził. Potem za­czął z za­cie­trze­wie­niem okła­dać swoją ofia­rę. Kolce drutu wbi­ja­ły się w skórę rwąc ją i szar­piąc, a frag­men­ty tka­nek fru­wa­ły w po­wie­trzu. Ale spo­mię­dzy za­ci­śnię­tych warg mę­czo­ne­go nie wy­do­sta­ła się żadna skar­ga.

 

Za któ­rymś z rzędu ude­rze­niem batog tra­fił go w wargę, prze­bi­ja­jąc de­li­kat­ne mię­śnie i roz­ry­wa­jąc je aż do pod­bród­ka. Wtedy do­pie­ro ka­to­wa­ny nie­szczę­śnik jęk­nął gło­śno i za­char­czał. Opraw­ca prze­rwał chło­stę, po czym rzu­cił za­krwa­wio­ny drut na zie­mię.

 

– To za tego dok­tor­ka, któ­re­go za­ła­twi­łeś oraz za moje kło­po­ty z tym zwią­za­ne – wy­sa­pał.

 

Zszo­ko­wa­ny Har­dwig od­wró­cił się nie­zgrab­nie, a potem po­biegł do sto­ją­cej w po­bli­żu Hazel.

 

– Chodź­my stąd na­tych­miast. Chodź­my z tego pie­kła – wy­szep­tał do wy­stra­szo­ne­go dziec­ka, bio­rąc je na ręce.

 

 

*

 

 

Wo­chun, nie­złom­ny dotąd wo­jow­nik, pła­kał. Leżał w za­mknię­tej szo­pie, przy­ku­ty do ścia­ny łań­cu­chem, a łzy ście­ka­ły po jego twa­rzy roz­mięk­cza­jąc za­schnię­tą sko­ru­pę krwi. Rany na całym ciele pa­li­ły go żywym ogniem, ale nie one, lecz du­cho­wa udrę­ka były po­wo­dem szlo­chu. Czło­wiek z ja­skiń nie po­tra­fił znieść swej bez­rad­no­ści wobec no­we­go wy­zwa­nia losu. Ile razy przyj­dzie mu jesz­cze spo­glą­dać na mękę współbraci? Przez wieki żyli w po­ko­ju w skal­nym świe­cie, aż przy­był nie­przy­ja­ciel spro­wa­dza­jąc krew i nie­wo­lę. Teraz będą przy­mu­sza­ni do co­dzien­ne­go znoju, bici i po­nie­wie­ra­ni, nie­raz zzięb­nię­ci i przy­mie­ra­ją­cy gło­dem. Gdy­byż tak mógł uwol­nić się z oko­wów! Gdy­byż miał przy sobie swoją dzidę lub choćby ka­mien­ny nóż, po­ka­zał­by bia­łe­mu szczu­ro­wi jak wal­czy i za­bi­ja po­grom­ca dzi­kich be­stii!

 

Za­padł zmrok, a on po­zo­sta­wał w odrę­twie­niu, nie zwra­ca­jąc uwagi na na­czy­nie z wodą ani kilka kar­to­fli po­zo­sta­wio­nych na ziemi jako stra­wa.

 

Wtem po­śród od­gło­sów cykad do­bie­ga­ją­cych przez szpa­ry mię­dzy de­ska­mi, wy­czu­lo­ny słuch więź­nia wy­ło­wił sze­lest za drzwia­mi. W szcze­li­nie mię­dzy nimi ani fra­mu­gą po­ja­wi­ła się koń­ców­ka że­la­zne­go na­rzę­dzia. Roz­legł się trzask, po któ­rym ry­giel ustąpił, a do wnę­trza wśli­zgnę­ła się jakaś po­stać. Je­niec po­de­rwał się i sprę­żył w sobie, ale przy­bysz wy­szep­tał:

 

– Spo­koj­nie, nic ci nie grozi.

 

W księ­ży­co­wej po­świa­cie prze­ni­ka­ją­cej przez okno Wo­chun uj­rzał zna­jo­mą twarz z siwą brodą.

 

– Po­zna­łeś mnie? Tak, to ja. Nie mo­głem po­zwo­lić, żebyś tak się mę­czył – Męż­czy­zna prze­ciął bran­so­le­ty na nad­garst­kach więź­nia no­ży­ca­mi do me­ta­lu.

 

Wo­chun nie ro­zu­miał wy­po­wia­da­nych przez przy­by­sza słów, ale wie­dział, że nie jest on jego wro­giem.

 

– Chodź teraz ze mną – ode­zwał się wy­zwo­li­ciel.

 

Opu­ści­li szopę i udali się do naj­bliż­szego ba­ra­ku. Przed bu­dyn­kiem le­że­li dwaj war­tow­ni­cy z wbi­ty­mi w szyję strzał­ka­mi.

 

– Będą spać do rana – wyszeptał bro­dacz. Uwol­nisz ludzi przy­naj­mniej z tego ba­ra­ku. Ucie­kaj­cie, może sobie jakoś po­ra­dzi­cie. W oko­licz­nych la­sach jest tro­chę zwie­rzy­ny. Mo­że­cie po­lo­wać. Tu masz nóż, przy­da ci się. Ja muszę już iść, wra­cam do swo­jej wnucz­ki.

 

Spoj­rzał prze­cią­gle na oka­le­czo­ne­go ne­an­der­tal­czy­ka i znik­nął w ciem­no­ściach.

 

Łowca wszedł do bu­dyn­ku i ko­lej­no bu­dził śpią­cych, za każ­dym razem na­ka­zu­jąc ge­stem mil­cze­nie. Wy­szli

z drew­nia­ka i po cichu wy­mknę­li się z osie­dla. Nie mu­sie­li oba­wiać się psów, bo nie trzy­ma­no ich na plan­ta­cji. Kiedy kil­ku­dzie­się­ciu przed­sta­wi­cie­li ple­mie­nia zna­la­zło się w po­bli­skich za­ro­ślach, Wo­chun kazał im cze­kać i po­wró­cił mię­dzy bu­dyn­ki. Po­sta­no­wił po­zo­sta­wić po sobie małą pa­miąt­kę. Nie­ba­wem prze­raź­li­wy krzyk w oszklo­nym bun­ga­lo­wie obu­dził wszyst­kich straż­ni­ków. Wpa­dli do domku i zo­ba­czy­li dok­to­ra Plan­ta skrę­ca­ją­ce­go się z bólu na pod­ło­dze i trzy­ma­ją­ce­go obie ręce przy­ci­śnię­te do uszu. Kiedy od­cią­gnę­li jego dło­nie, oka­za­ło się, że w miej­scu mał­żo­win wid­nie­ją tylko za­krwa­wio­ne skraw­ki chrząst­ki i skóry.

 

 

*

 

 

Zbie­dzy szpar­kim kro­kiem prze­mie­rza­li las . Zbli­żał się świt. Sta­nę­li na szczy­cie na­gie­go pa­gór­ka i z roz­ko­szą wcią­ga­li w płuca orzeź­wia­ją­ce po­wie­trze. W pew­nym mo­men­cie ucie­ki­nie­rzy wy­krzy­knę­li na cześć swo­je­go przy­wód­cy for­mu­łę zwy­cię­stwa:

 

– Wo­chun, arbad, Wo­chun, knes­ser!

 

Za ple­ca­mi mieli wie­żow­ce wiel­kie­go mia­sta i zmur­sza­łą cy­wi­li­za­cję, a przed sobą bez­kre­sną dal. Wo­chun nie wie­dział czy prze­ży­ją w nie­zna­nym świe­cie ani jakim nowym nie­bez­pie­czeń­stwom przyj­dzie im sta­wić czoła. Lecz teraz li­czy­ło się jedno: znowu był wolny.

 

 

Gdzieś da­le­ko, nad skal­ną do­li­ną, wscho­dzi­ło słoń­ce.

 

 

 

 ______________________

* Prze­kład Sta­ni­sła­wa Ba­rań­cza­ka

Koniec

Komentarze

Jestem pierwszy, więc postaram się być łaskawy :). Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to interpunkcja. Już w drugim zdaniu opowiadania: Poranny wiatr owiewał okolicę wzniecając tumany kurzu pośród spalonych długotrwałym upałem kęp trawy. brakuje przynajmniej dwóch przecinków. Dalszych zdań nie będę przytaczał. Po drugie, to mam wątpliwości, co do narracji. Ogólnie w opowiadaniu użyty jest narrator wszechwiedzący, bo np, gdy dla dzikusów przybysze mówią w niezrozumiałym języku, to i tak osoba opawiadająca przytacza te wypowiedzi w języku zrozumiałym dla czytelnika. Dlatego niepotrzebnie, Drogi Autorze, tak bardzo unikałeś wprowadzenia nazwy: "statek kosmiczny" w jednym z pierwszych akapitów. Oczywiście, dzikusy nie pojmowały, tego, co zauważyli, ale narrator wiedział jak to nazwać. Mogło to wyglądać tak: Niespodziewanie pojawił się statek kosmiczny. Przerażeni tubylcy nie mieli jednak pojęcia, z czym mają do czynienia. Lub, jeśli przyjąłbyś, że narrację prowadzisz z perspektywy dzikusów, to należałoby wtedy unikać określeń typu "statek kosmiczny", ale tym samym uniknąć wprowadzania tłumaczeń dialogów przybyszów z przyszłości. Czyli np.: Przybysz powiedział coś w niezrozumiałym języku. Wochun po jego gestach domyślił się, że chcą ich otoczyć. Ostatnia uwaga. W niektórych momentach przejawiasz tendencję do tworzenia zbyt długich zdań. Nie zawsze się dobrze to czyta. Wiem, bo sam muszę czesto się poprawiać w tym zakresie. Poza tym to bardzo spodobało mi się to, że poruszony został temat (niby wyświechatny w SF, ale to nieprawda) etyki eksperymentów genetycznych na ludziach. Na plus zdecydowanie jest również to, że wytłumaczyłeś mi (laikowi w tych dziedzinach) te sprawy dotyczące "ulepszania" ludzi, by przybierały formę chimer, iście naukowo. W taki sposób, że moznaby w to uwierzyć :) Tak samo podobało mi się, że nie przeszedłeś obojętnie obok problemów technicznych dotyczących podróży w czasie, że wyjaśniłeś to tak (powtórzę się), że niemal można uwierzyć, że tak kiedyś się stanie.
Pisz dalej, bo to praca, a nie talent jest głównym czynnikiem decydującym o ewentualnym przyszłym sukcesie ;)
pozdro

 Służę wyjaśnieniem: w pierwszym podrozdziale (w późniejszych segmentach opisujących punkt widzenia głównego bohatera od tego odszedłem) starałem się unikać wszelkich określeń, które miałyby związek z współczesną technologią, co daje złudzenie archaiczności naratora.
Oczywiście nie jest możliwe stworzenie narratora operującego całkowicie językiem bohatera, gdyż trzeba by wówczas zaprezentować taśmę (płytę CD) z szeregiem gardłowych chrząknięć. Zatem ten fragment tekstu to rodzaj stylistycznej sztuczki.

Dzięki za wszystkie uwagi.Pozdrawiam

A mi się podobało.

Chociaż oklepane. Ale "dla idei" będzie mocna czwórka, chociaż ciut lepszy pomysł to już byłaby piątka i to cholernie mocna piątka.

A do mnie nie przemówiło. Jakoś nie jestem w stanie zrozumieć agresorów – nie wykorzystują swojej przewagi technicznej, są niepotrzebnie okrutni, nijak nie dbają o sprowadzonych takim kosztem ludzi… Z jednej strony wehikuł czasu, z drugiej grożący w najbliższej przyszłości powrót do neolitu, bo ropa się skończyła. Jakoś mi się to nie chce poskładać do kupy.

Interpunkcja kuleje.

Trwająca już długo susza tym bardziej nie sprzyjała poszukiwaniu pożywienia i nieraz przyszło jeść napoczętą przez sępy padlinę, spleśniałe owoce leżące pod drzewami albo mchy zdzierane z kamieni.

Czy sępy kiedykolwiek zamieszkiwały te same tereny, co mamuty? Czy podczas długiej suszy owoce pleśnieją?

Babska logika rządzi!

  1. Ludzie sa bardzo często niepotrzebnie okrutni, tez się zastanawiam dlaczego.
  2. Nie ropa się skonczyla, tylko generalnie bogactwa naturalne.
  3. Interpunkcja kuleje?
  4. Tak, zamieszkiwaly te same tereny.
  5. Tak, mogą plesniec.

Obawiam się, ze nie zrozumialas sensu tego prostego opowiadania.

Tak, kuleje. Przykłady brakujących przecinków:

Na powrót kaleczył kłami brzegi dołu wyrzucając naokoło ostre kamyki,

Opowieść ta szybko rozprzestrzeniła się pośród innych szczepów wzbudzając powszechną bojaźń i niepewność.

Opadła na polanę, a jej bok otwarł się ukazując ciemną jamę,

Kobiety i dzieci zawodziły głośno z przerażenia i rozpaczy, a mężczyźni chwytali drążki próbując je powyłamywać.

Przezwyciężając tępy ból mięśni podniósł się

Ale nie jest źle.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam, niestety, bez satysfakcji.

Mogę starać się docenić pomysł, ale zdecydowanie odrzucam zachowanie ludzi, szczególnie uczonych. Mogłabym jeszcze usiłować zrozumieć sadyzm prymitywnych nadzorców, ale nie przyjmuję do wiadomości sposobu w jaki neandertalczyków traktowali uczeni.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie rozumiem Finkla=regulatorzy, czemu tak sie do mnie przyczepilas. Dalem ci juz do zrozumienia, , ze twoje opowiadania sa kiepskie i nikt ci ich nie wyda. Ja nie zamierzam zostac pisarzem, pracuje jako inzynier. A ty masz chyba bogatego meza, ktory pozwala ci na zbijanie bakow.

Ech, Finkla=/=Regulatorzy.

Nie przyczepiłam, czytam tutaj bardzo dużo tekstów, nie tylko Twoje.

Ktoś tam wydaje.

Nie znam tego męża.

Reszta się zgadza.

Babska logika rządzi!

Smelcie, mój nick może sugerować, że jest mnie kilka, ale uwierz na słowo – Regulatorzy jest jedna.

Nie wiem skąd przyszedł Ci do głowy ten osobliwy i dość śmiały pomysł, że Finkla i Regulatorzy to jedno.

Dodam jeszcze, że nie pojmuję Twojej reakcji na komentarz, który zamieściłam po lekturze Wochuna Zwycięzcy, albowiem pierwszy raz spotykam się z przypadkiem, kiedy to Autor opowiadania jest oburzony faktem, że ktoś je przeczytał.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Finkla nie oslabiaj mnie laugh.

 

OK. Wkrotce usune swoje opowiadania z tej strony, jak tylko bede mial czas, (nawet teraz pisze z tableta) i przestana cie draznic. A twoje opowiadania sa bardzo ladne i fajne, mowie to w ciemno.smiley

 

Pozdrawiam Finkla=regulatorzy i milego weekendu!!!!!!!

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka