Bo gdy spoglądam wam w twarze,
U najbiedniejszych mizeraków nawet
Widzę w źrenicy iskrę szlachetności.*
Nad skalistą doliną wschodziło słońce. Poranny wiatr owiewał okolicę wzniecając tumany kurzu pośród spalonych długotrwałym upałem kęp trawy. Przywiędłe gałęzie wielkiego dębu przeszywały ze świstem powietrze jakby błagając niebo o deszcz, który przywróciłby życie w półmartwym teraz świecie. Ale w górze widniał tylko czysty błękit nieskalany najmniejszym nawet obłokiem. Nękający okolicę żar wyssał każdą kroplę wilgoci ze stwardniałej na kamień gleby, zmuszając większość tutejszych stworzeń do wędrówki w inne regiony, a rośliny do swoistego letargu. Monotonię jałowej krainy zakłócał jedynie leżący w samym jej środku szkielet wielkiego mamuta, padłego dawno temu, zapewne ze starości. Monstrualne kości bieliły się już z daleka i jakby urągając okolicznym skałom zdawały się mówić: „patrzcie, kanciaste głazy, patrzcie twarde opoki bezmózgie, stoicie dokoła przez całe eony, ale woda was drąży dzień po dniu, słońce was praży, a korzenie mchów i porostów rozsadzają. A ja, pozostałość żywej istoty, kościotrup króla tych ziem, leżę tu od dziesiątek lat, z wolna jeno przez piach przysypywany, nietknięty rozpadem, dumny i wyniosły, i przebywać tu będę przez milenia, aż ziemia mnie przykryje i na wieki pochowa czyniąc niezniszczalnym."
Naraz wszechogarniającą ciszę przerwał trzask łamanej gałązki – jakaś postać odziana w skóry, przygarbiona
i skulona, podeszła do dębu, przykucnęła za jego pniem i jęła się uważnie przyglądać rosnącym niedaleko zaroślom. Słońce przygrzewało coraz mocniej, a czatujący osobnik raz po raz oblizywał wyschnięte wargi. W pewnej chwili usłyszał głośny tętent i spomiędzy skał wtoczył się do doliny zwalisty mastodont. Ujrzawszy szczątki, mamut zwolnił kroku i podążył w ich stronę. Podszedłszy blisko, zaczął przestępować z nogi na nogę, jakby odprawiając rytualny taniec, potem podniósł trąbę i zaryczał strasznie, aż małe kamyki zaczęły się obsypywać z pobliskich kamiennych ścian. Mężczyzna wciąż kucał za drzewem, kurczowo ściskając zaostrzony kij. Potężny zwierz przerwał swe pląsy i dotknął trąbą białej czaszki. Wtedy człowiek powstał i wybiegł zza drzewa; machając rękami i wrzeszcząc przyciągnął natychmiast uwagę potwora.
Olbrzym dmuchnął mocno trąbą, wyrzucając w górę lawinę żwiru, potem uderzył przednimi nogami w ziemię tak, że ta zadrżała omal nie wywracając myśliwego. Mamut ruszył z impetem w jego kierunku, unosząc kły i wydając wściekłe porykiwania. Człowiek obrócił się i popędził w stronę skał. Gdy był już w ich pobliżu, zwolnił znacznie i padłszy na czworaki, przebiegł po suchych gałęziach ułożonych równolegle jedna koło drugiej. Potem ponownie przyjął pionową postawę, zwrócony twarzą w kierunku biegnącego giganta. Ten podniósł wysoko trąbę i zagrzmiawszy ogłuszająco, z furią wbiegł na badyle. Rozległ się głośny chrupot i masywne cielsko w mgnieniu oka runęło do wądołu. Mrożąca krew w żyłach kakofonia omal nie rozdarła bębenków usznych myśliwca. Bestia wściekle uderzała głową o ściany wyrwy, jakby starając się je obalić i ryła ziemię za pomocą monstrualnych ciosów, do tego stopnia, że krew zaczęła płynąć z okaleczonej czaszki. Lecz łowca nie zważał na to, przycupnął obok leżącej niedaleko kłody i spokojnie obserwował zmagania mastodonta, widząc, co prawda, zaledwie wierzchołki jego łba i grzbietu.
Mijały godziny. Słońce już dawno minęło zenit i chyliło się ku zachodowi. Człowiek podszedł do pułapki, gdzie wciąż miotał się, acz znacznie już słabiej, ogromny mamut. Gdy jednak ujrzał myśliwego, w jego małych oczkach na nowo zapalił się szał. Na powrót kaleczył kłami brzegi dołu wyrzucając naokoło ostre kamyki, z których jeden trafił mężczyznę w twarz rozcinając mu policzek. Ofiara odskoczyła, po czym wróciła i z całej siły wtłoczyła swój oszczep w oko zwierzęcia. Łowca obrócił drzewce w miękkiej gałce i szarpnął krzepko, wyrwawszy narząd wzroku oraz fragmenty mózgu.
Tak potwornego, przeszywającego ryku skalna dolina nie słyszała od początku swego istnienia. Mastodont usiłował stanąć na tylne nogi, lecz bezskutecznie, i w niezmiernej męce kołysał głową w lewo i w prawo. Upiorny jazgot wnet przeszedł w ochrypłe rzężenie. Ze stworzenia uchodziły siły i w końcu bestia runęła na bok. Myśliwy stanął na brzegu jamy spoglądając na ciężko dyszącego mamuta. Gdy ten sprawił wrażenie skrajnie wyczerpanego, człowiek zamierzył się ponownie dzidą i wraził ją z impetem w jego szyję. Zwierz czynił bezowocne wysiłki, by powstać, podczas gdy strumień krwi chlustał dookoła zalewając dno rozpadliny. Kolos słabł wyraźnie i w końcu znieruchomiał. Myśliwy wyprostował się, przechylił do tyłu głowę i donośnie krzyknął. Widać teraz było jego krępą, umięśnioną sylwetkę oraz oblicze o grubych, topornych rysach. Zmęczenie dało o sobie znać, legł więc na ziemi i odpoczywał.
Mozolna praca dobiegła kresu.
*
Następnego dnia o świcie myśliwy został wyrwany z niespokojnego snu przez czyjeś pokrzykiwania. Nie minęło parę chwil gdy dokoła dołu-pułapki stanęło kilkunastu mężczyzn, ubranych i wyglądających podobnie jak pogromca mamuta.
– Wochun, arbad, Wochun, knesser – wołali głośno, poskakując i podrygując w ruchach podobnych do tańca – Wochun, arbad, Wochun, knesser!
Potem poklepywali myśliwego po ramionach i plecach, szczerząc zęby i wydając okrzyki będące najwidoczniej oznaką entuzjazmu. W końcu ostrożnie zeszli do dołu i używając kamiennych noży zaczęli sprawnie ściągać skórę z martwego zwierza. Dzielili ciało na porcje i wyciągali je na górę. Pojawiły się także kobiety, wszystkie o masywnych sylwetkach, niskich czołach oraz wysuniętych do przodu żuchwach. Rozcinały mięso na wąskie płaty, które później zawieszały na wbitych w ziemię kijach. Przed zapadnięciem zmroku w dole-pułapce zostały już tylko gołe kości.
W ciągu kolejnych dni wnętrzności mastodonta zjedzono, gdy tymczasem mięso wyschło w słońcu na wiór. Ludzie przenieśli je do jaskini w skalnej skarpie. Plemię było zadowolone, jako że dni sytości nierzadko przeplatały się z okresami głodówki. Trwająca już długo susza tym bardziej nie sprzyjała poszukiwaniu pożywienia i nieraz przyszło jeść napoczętą przez sępy padlinę, spleśniałe owoce leżące pod drzewami albo mchy zdzierane z kamieni. Przynajmniej wody nigdy nie zabrakło, ponieważ w jaskini biło jej niewyczerpane źródło, niedostępne dla zwierząt i osłonięte przed pyłem.
Atoli kłopoty ze zdobywaniem strawy nie były w ostatnim czasie jedynym zmartwieniem plemienia. Kilka bowiem zim wstecz, w odległych o pół dnia drogi górach, miało miejsce niepokojące wydarzenie: prawie wszyscy członkowie szczepu zasiedlającego tamte tereny zniknęli z powierzchni ziemi. Ci, co się ostali, twierdzili, że pewnego razu jakiś nieznany, groźny stwór, przypominający wielką skałę, błyszczącą jak woda w potoku, wyłonił się z chmur i osiadł na ziemi, w pobliżu odpoczywających na łące tubylców.
Z tajemniczej rzeczy wyszła grupa istot wyglądających prawie jak miejscowi, ale odzianych całkiem inaczej i trzymających zagadkowe przedmioty, jakby krótkie dzidy. Owe przedmioty zaczęły pluć ogniem w kierunku plemienia, zabijając niejednego tubylca. Ocalałych ludzi złowrodzy przybysze zapędzili do wnętrza latającej skały, po czym potwór wzleciał w przestworza z ogromną prędkością. Podobna sytuacja powtórzyła się parę razy w sąsiednich okolicach.
Opowieść ta szybko rozprzestrzeniła się pośród innych szczepów wzbudzając powszechną bojaźń i niepewność.
Z czasem lęk zmalał, ale i tak głośniejszy ryk dzikiego zwierza w nocy, albo przechodząca obok jaskiń nawałnica niejednemu spędzały sen z powiek i zmuszały serce do szybszego bicia. Tylko Wochun nie bał się nikogo ani niczego. Nie był wodzem, bo ludzie z jaskiń nie mieli wodzów, okazywano mu jednak szacunek i posłuch za odwagę i twardość charakteru. Od dziecka miał naturę zuchwałą i niepokorną, nakazującą mu rzucać wyzwanie siłom natury tudzież wszelkim wrogom, jacy by zagrażali bądź jemu, bądź innym współrodakom z klanu.
*
Susza zakończyła się wreszcie, ustępując miejsca ulewnym deszczom. Dolina w ciągu paru zachodów słońca wypełniła się zielenią pochodzącą od świeżych liści i traw. Któregoś ranka ludzie wyszli z jaskini i pożywiali się mchem, który odzyskał dawną soczystość. Wtem grom przetoczył się po niebie i zerwał się silny wicher. Ludzie ujrzeli szybującą nad ich głowami gigantyczną bryłę. Opadła na polanę, a jej bok otwarł się ukazując ciemną jamę, z której zaczęły wyskakiwać stworzenia w dziwnych strojach. Wochun, choć wolny od strachu, podniósł alarm, gromkimi okrzykami i ponaglając pobratymców do ucieczki.
Jedna z istot, zapewne przywódca, mówiła coś głośno w nieznanym języku:– Tak jak zwykle, okrążamy te bydlęta i otwieramy ogień. Starajcie się strzelać tylko do osobników starych i słabych.
Napastnicy rozbiegli się po łące, otoczyli plemię i zaganiali je w kierunku wielkiej rzeczy, którą przylecieli. Ludzie z jaskiń w panice rozbiegli się we wszystkie strony, ale przybysze uśmiercili tuzin z nich za pomocą kijów miotających strumienie zabójczego światła, wnet zaprowadzając posłuszeństwo.
Wkrótce wszyscy członkowie szczepu zostali wtłoczeni do latającej skały, gdzie wepchnięto ich do ciemnych pomieszczeń, W miejsce przedniej ściany wstawione były jakieś drążki. Cuchnęło tu odchodami i uryną. Kobiety i dzieci zawodziły głośno z przerażenia i rozpaczy, a mężczyźni chwytali drążki próbując je powyłamywać. Wochun zauważył, że były wykonane z bardzo twardego i mocnego tworzywa, jakiego nigdy nie widział w swoim życiu.
– Sprawdźcie dokładnie zamki – odezwał się herszt prześladowców. – Nie będziemy później ganiać za ścierwami po statku.
Dziecko stojące obok łowcy głośno krzyczało wyciągając rączki pomiędzy prętami. Jego matka najpewniej leżała martwa na zewnątrz. Stojący niedaleko zbój wrzasnął do niego:
– Zamknij ryj, natychmiast!
Malec nie pojął znaczenia obco brzmiących dźwięków i dalej zanosił się od płaczu.
– Stul mordę, cholerna wszo! – ponownie ryknął ubrany na biało stwór.
Widząc, że jego słowa pozostają bez odzewu, podniósł wysoko błyszczący kij i opuścił go na głowę dziecka, miażdżąc ją jak skorupkę jajka.
Wochun zawył wściekle i wyszarpnął broń zabójcy, ale pręty uniemożliwiły dalszy manewr. Podbiegły dwie inne istoty. Jedna z nich dotknęła ramienia łowcy małym przedmiotem. Wtedy poczuł nieznośny ból i ciemność zamknęła go w swych ramionach.
*
– Profesorze Hardwig, przybył transport – zameldował szpakowaty oficer wysokiemu mężczyźnie siedzącemu w fotelu.
– Dziękuję, poruczniku – profesor wstał bez pośpiechu i wcisnął na głowę kapelusz. – Rzućmy więc okiem na to, co nam dziś dostarczyli.
Wychodząc z gabinetu zerknął na zdjęcie małej, uśmiechniętej dziewczynki, wiszące na ścianie obok kartki
z niezdarnie namalowanym słoniem. „Dla kochanego dziadziusia" brzmiał napis pod rysunkiem.
Przeszli przez jaskrawo oświetlony korytarz i znaleźli się w obszernym hangarze, który skrywał wielki statek kosmiczny, wyglądający jak typowy wahadłowiec. Grupki ubranych w białe kombinezony cywili oraz wojskowych w mundurach khaki stały tu i ówdzie, nieopodal pojazdu.
– Witam, profesorze – odezwał się jeden z oficerów. – Tym razem schwytaliśmy bandę wyjątkowo dorodnych małpoludów.
– Kapitanie Cathlock, człowiek neandertalski to nie małpolud – odrzekł naukowiec z lekką irytacją w głosie. – Homo neanderthalensis, albo ściślej Homo sapiens neanderthalensis należy do tego samego rodzaju co my. Choć to inny gatunek.
Kapitan nic nie odpowiedział, tylko drwiący uśmieszek zniknął mu z ust.
– Co go ugryzło? – dyskretnie zapytał towarzyszącego Hardwigowi porucznika, kiedy profesor pomaszerował w kierunku statku.
– Nie mam pojęcia, już rano wydawał się jakiś rozdrażniony – zagadnięty odparł obojętnym tonem. – A w ogóle, jak poszła dziś akcja?
– Całkiem nieźle. Miałem tylko mały problem z jednym bachorem, ale szybko go rozwiązałem – rubasznie zarechotał Cathlock, wspominając zgniecioną czaszkę malca. – Zresztą, proszę ze mną, sam pan oceni sytuację.
Podeszli do statku, z którego wnętrza wyjeżdżała właśnie platforma z kilkoma dużymi klatkami. Każda z nich więziła po kilkadziesiąt człekokształtnych istot, obwiązanych wyprawionymi niezdarnie skórami zwierząt. Na twarzach neandertalczyków rysował się strach pomieszany z rezygnacją.
Profesor przyglądał się praludziom nerwowo przygryzając wargę. Po raz pierwszy miał wątpliwości czy eksperyment zapoczątkowany przed kilku laty powinien być kontynuowany. A wszystko zaczęło się nieco wcześniej, kiedy wdrożono projekt mający na celu przenoszenie maszyn i żywych organizmów w czasie. Mimo, iż teoria dotycząca tych zagadnień została szczegółowo opracowana już w połowie dwudziestego pierwszego wieku, to dopiero pod jego koniec udało się wprowadzić w życie jej ustalenia.
Rozwinięto koncepcję wykorzystywania strun kosmicznych zbudowanych z supergęstej materii, hipotetycznie pozwalających generować zamknięte krzywe czasowe. Opracowano metodę uzyskiwania takich strun w warunkach ziemskich i, w rezultacie, stabilnych tuneli czasoprzestrzennych. To właśnie profesor Hardwig rozwiązał przeszkodę pojawiającą się w teorii Einsteina-Rosena, polegającą na tym, że dany obiekt może być przesłany w przeszłość, ale nie wcześniej, niż do momentu, w którym został skonstruowany. Hardwig zaproponował metodę zwijania toroidalnego fragmentu czasoprzestrzeni w taki sposób, aby dla transportowanego przedmiotu stał się dostępny dowolny punkt w przeszłości. Za ten pomysł otrzymał zresztą Nobla w 2084 roku. W ciągu kolejnych lat badacze przeprowadzali doświadczenia z transferem obiektów o prostej budowie, stopniowo przechodząc do coraz bardziej złożonych struktur. Ostatecznie przekonano się, że możliwe jest przenoszenie w czasie ludzi, z użyciem standardowego statku kosmicznego jako środka transportu. Niestety, proces opracowany przez Hardwiga miał istotną wadę: wymagał zużycia ogromnej ilości energii – tak dużej, że rząd wyraził zgodę tylko na kilkakrotne przeprowadzenie operacji.
Teraz naukowiec stał oko w oko z żywym, dosłownie i w przenośni, efektem paroletnich prac swojego zespołu.
Kilku pracowników obsługi zaczęło wrzucać do klatek pryzmy owoców i warzyw oraz poćwiartowane kawałki surowego mięsa. Neandertalczycy nie okazywali jednak zainteresowania pokarmem, siedzieli oparci jeden o drugiego i osowiale patrzyli przed siebie.
– Dzień dobry, profesorze. Co pan sądzi o naszej najnowszej dostawie? – entuzjastycznie zwrócił się do naukowca młody mężczyzna w garniturze i okularach.
– Jak na mój gust, doktorze, ta grupa nie różni się niczym od poprzednich. Być może jednak nie dostrzegam szczegółów, w końcu nie noszę okularów – odparł nagabnięty z pewną dozą złośliwości.
Doktor Plant nie zwrócił uwagi na ironię.
– Tym razem mamy więcej dzieci oraz młodych osobników, w wieku poniżej dwudziestu lat – stwierdził. – Takie są najbardziej odpowiednie do doświadczeń. Ostatnio bowiem koncentrujemy się na stworzeniu chimery niezwykle odpornej na zmęczenie oraz niekorzystne warunki atmosferyczne i równocześnie mało wymagającej, jeśli chodzi o pożywienie. Będzie idealna do pracy na plantacjach, w kanałach i kopalniach.
– Co pan ma na myśli, mówiąc o chimerze?
– Jest to organizm, którego poszczególne tkanki bądź narządy posiadają nieco inne zestawy genów. Od paru miesięcy modyfikujemy chromosomy w komórkach wybranych jaskiniowców w taki sposób, aby uformowały się mięśnie zdolne do maksymalnego wysiłku przy jednoczesnym małym zapotrzebowaniu na białko zwierzęce. Oznacza to, że otrzymamy nowy gatunek potrafiący ciężko pracować, odżywiający zaś się prawie wyłącznie pokarmem roślinnym. Koszty utrzymania robotników drastycznie zmaleją.
– Czyżby pan był drugim doktorem Mengele produkującym nową rasę wysokowydajnych niewolników?
– Słucham? – zawahał się rozmówca. – Pańskie porównanie jest co najmniej nie na miejscu, w innej sytuacji…
– Co w innej sytuacji? – rzucił Hardwig do nieco zirytowanego doktora. – Dostałbym w twarz?
– Nie rozumiem pana reakcji, przecież do tej pory nie miał pan zastrzeżeń co do naszych poczynań.
Hardwig nie odpowiedział i ponownie zajął się obserwowaniem uwięzionych.
Rzeczywiście, pierwsze propozycje współpracy, jakie otrzymał od koncernu Eco-Gen, zainteresowały go najbardziej z całej masy ofert napływających ze świata wstrząśniętego odkryciem uczonego. „Wehikuł czasu wynaleziony", „Podróże w czasie możliwe dzięki genialnemu amerykańskiemu fizykowi": te i podobne nagłówki co rusz ukazywały się na pierwszych stronach tradycyjnych gazet, jak i portali internetowych. Jednak niebawem rząd federalny wprowadził nadzór nad laboratorium i wymusił na profesorze przestrzeganie naprędce opracowanych przepisów, mających zapobiegać niepożądanym konsekwencjom dalszych przedsięwzięć.
Pomysł firmy Eco-Gen spełniał wszystkie prawne kryteria. Chodziło o pozyskanie pokrewnego człowiekowi gatunku, na którym można by testować nowe generacje szczepionek. Człowiek neandertalski stanowił najlepszą opcję, ze względu na wyjątkowo bliskie podobieństwo genetyczne do homo sapiens, mimo że nie był jego bezpośrednim przodkiem. Cele poznawcze i dydaktyczne również wchodziły w rachubę, ale same w sobie nie były wystarczająco mocnym argumentem za realizacją rządowego projektu o mianie „Neanderthalensis".
Plant, utalentowany genetyk mianowany przez korporację na kierownika projektu, wywarł w owym czasie dodatnie wrażenie na profesorze.
„Nasze badania są prowadzone dla dobra ludzi – przekonywał. – Jeszcze kilkadziesiąt lat temu stany poudarowe, cukrzyca, a nawet łysienie były nieuleczalne, obecnie, dzięki nanomaszynom, można skutecznie walczyć z wieloma schorzeniami, także tymi o podłożu genetycznym. Ale największe niebezpieczeństwo kryje się w mikroorganizmach, ulegających nieustannym mutacjom i uodparniających się na szczepionki i antybiotyki. Testy kliniczne niosą coraz większe ryzyko dla życia ochotników. Dzięki pana odkryciu moglibyśmy się cofnąć do późnego plejstocenu i pozyskać do doświadczeń formy praludzkie czyli człowieka neandertalskiego oraz, co niewykluczone, jakiegoś innego hominida z tej epoki. W ten sposób uniknęlibyśmy narażania zdrowia normalnych ludzi w trakcie badań klinicznych."
Głos za plecami profesora wyrwał go z rozmyślań.
– Co z nimi robimy? – któryś z pracowników zwrócił się do Planta.
– Wszystkie dzieci oraz tych, którzy młodo wyglądają przewieźć do naszego laboratorium. Pozostałych przekazać do kliniki chorób zakaźnych.
Genetyk z satysfakcją zatarł ręce.
– Damy ci popalić, kanalio – uśmiechnął się do jednego z więźniów, mocno zbudowanego i chyba najwyższego w całej grupie. – Masz już swoje lata, więc posmakujesz naszych wakcyn.
Człowiek z jaskiń chwycił pręty klatki i szarpnął je tak, że niebezpiecznie zazgrzytały.
Wesołość z twarzy naukowca nagle zniknęła.
*
Otępiały umysł Wochuna z wolna wynurzał się z mrocznej otchłani. Jego uszy zaczęły łowić dobiegający zewsząd gwar, tudzież coś jak stukot i szczęk. W końcu odzyskał przytomność i zauważył, że wciąż leży w owym pomieszczeniu, w którym zamiast jeden ze ścian istniał rząd pionowych prętów. Obok siebie ujrzał siedzących pobratymców, ciasno stłoczonych i pojękujących z cicha. Przezwyciężając tępy ból mięśni podniósł się i zbliżył do granicy swego więzienia. Nieopodal przechodziły istoty, które pojmały jego plemię. Nie miały już okryć na głowach i Wochun spostrzegł, że są całkiem podobne do jego ludu, aczkolwiek posiadały wątlejszą posturę i delikatniejsze rysy. A także mniej sierści, chociaż jeden miał twarz obrośniętą siwą brodą.
Łowca nie należał do ludzi łatwo ulegających zwątpieniu, tym jednak razem był go bliski. Usiadł jak inni i pogrążył się w posępnym nastroju. Myślał o skalnej dolinie, zgładzonych przez siebie bestiach i bezkresnym szlaku, który przemierzał prawie każdego dnia. Nagle zauważył, jak jeden ze złych ludzi, bo tak zaczął nazywać w myślach agresorów o jasnych skórach, wskazał na niego ręką mówiąc coś do swoich kompanów i szczerząc zęby. W Wochunie zrodziło się przekonanie, iż ma przed sobą śmiertelnego wroga; chwycił odgradzające go od świata tyki i potrząsnął nimi z całą mocą, w nadziei, że wyłamie barierę. Nie dał rady, ale na chwilę krew wojownika wróciła do jego żył.
*
Wieczorem Hardwig opuścił hangar i wsiadł do swojego elektrycznego auta. Właściwie nie był już potrzebny w bazie – jego rola polegała na nadzorowaniu procesu transportu statku do okresu sprzed około pięćdziesięciu tysięcy lat oraz bezpiecznego sprowadzenia z powrotem załogi i ładunku. Nie spodziewał się, żeby w najbliższym czasie doszło do ponowienia przedsięwzięcia, z uwagi na niebotyczne koszty. Gdy przybył do domu, od razu przywitał się z ukochaną wnuczką, która z wypiekami na buzi opowiadała o dzisiejszej szkolnej wycieczce do wesołego miasteczka. Od kiedy rodzice Hazel zginęli w wypadku samochodowym, na Hardwigu, jako najbliższym krewnym, spoczął obowiązek opieki nad siedmioletnią wnuczką.
– Dziadku – dziewczynka przerwała nagle żywiołowe relacjonowanie. – Ja nie chcę więcej tego robota – z niechęcią zerknęła na stojącego w kącie pokoju androida, przełączonego w stan czuwania. – Jest taki wstrętny i nie lubię jak przynosi jedzenie do stołu.
– Masz rację, wkrótce się go pozbędziemy i przyjmiemy prawdziwą służącą – profesor pogłaskał małą po włosach.
– A kiedy, dziadziu? Ja bym chciała, żeby to była jakaś dziewczynka, mogłabym się z nią bawić.
– Niestety, nie można zatrudniać dzieci – mężczyzna rozweselił się na moment. – Ale obiecuję, że postaram się znaleźć kogoś, kogo polubisz.
– Jak fajnie, dziękuję ci – zaszczebiotała Hazel i objęła dziadka.
– Tylko nie szarp mnie za brodę – ostrzegł żartobliwie Hardwig. Zdawał sobie sprawę, że spełnienie prośby wnuczki nie będzie łatwe. Śmiertelne epidemie dziesiątkowały ludzkość w większości zamieszkanych regionów świata, jedynie tereny na północ od koła podbiegunowego wydawały się nietknięte zarazą. Coraz trudniej było pozyskać pracowników, szczególnie do wykonywania prac fizycznych. Pod dużym znakiem zapytania stało również dalsze efektywne użytkowanie robotów i wszelkiego rodzaju maszyn, ponieważ złoża niezbędnych do ich produkcji surowców, takich jak rudy żelaza, tytanu czy miedzi były bliskie wyczerpania. Jako, że ropa naftowa też już się prawie skończyła, tworzywa sztuczne otrzymywano głównie z recyclingu, co przekładało się na ich ustawicznie malejącą jakość.
„Może Plant ma rację i neandertalczyków należy wykorzystać do wyhodowania rasy skutecznych i tanich w utrzymaniu robotników? Właściwie jedynym kosztem byłoby pożywienie, które zresztą sami by wytwarzali. Przecież nie potrzebują mieszkań, telewizorów, laptopów, szaf na ubrania ani lodówek. Nie potrzebują rozrywek, ideałów, religii ani filozofii. Mogą spać na gołej ziemi, jeść zmodyfikowaną genetycznie kukurydzę i pić wodę z kałuży. A co do eksperymentów medycznych, cóż, wszak nie są to ludzie tacy jak my…".
Nagle wzrok profesora spoczął na zdjęciu zmarłej córki, ustawionym na biurku. Wzdrygnął się, jakby przeszył go prąd. „Cholera, czyżbym zamieniał się w Planta? Nie chcę zostać potworem, jak ten nadęty bubek" – pomyślał z konsternacją.
Wstał z fotela i zaczął ustawiać z wnuczką kostki domina.
*
Po przywiezieniu neandertalczyków do kliniki w centrum Bostonu niezwłocznie przystąpiono do kolejnego etapu badań. Procedura zawsze przebiegała jednakowo: wybranemu osobnikowi aplikowano serię szczepionek
z chorobotwórczym wirusem bądź faszerowano go zastrzykami z antybiotykiem i zakażano zjadliwymi typami bakterii. Z reguły w ciągu kolejnych dni występował szereg efektów ubocznych, wiążących się z intensywnym bólem, gorączką oraz wykwitami na skórze. Plant surowo zakazał podawania chorym środków przeciwbólowych, obawiając się, że mogłyby zakłócać odpowiedź układu immunologicznego. Eksperymenty niejednokrotnie powodowały zgon testera.
W takim wypadku ściągano krew ze zwłok i umieszczano ją w magazynie.
Nie lepszy los czekał pierwotnych ludzi w laboratorium genetyki i biologii molekularnej.
Za pośrednictwem nanomaszyn wycinane były fragmenty łańcucha DNA i zastępowane innymi, pobieranymi z organizmów zwierzęcych. Czasami przeprowadzano dodatkowe zabiegi chirurgiczne. Uzyskane mieszańce przeznaczano do pracy na wyznaczonych plantacjach, gdzie sprawdzano ich zdolność do wysiłku. Najzdrowiej wyglądające dzieci klonowano, uzyskując setki, a później tysiące genetycznych kopii, hodowanych w ogromnych podziemiach laboratorium.
Pewnego wieczoru, siedzący w swoim gabinecie Plant usłyszał harmider w jednej z pobliskich sal zabiegowych.
– Walnij go pałką! Uderz sukinsyna! – ktoś huknął głośno.
Naukowiec wpadł do pomieszczenia i zauważył, że potężnie zbudowany samiec, ten sam, który onegdaj chciał rzucić się na genetyka, trzymał za kark młodego lekarza, podczas gdy dwaj strażnicy mierzyli do napastnika. Kiedy neandertalczyk spostrzegł szefa laboratorium, szarpnął szyję młodzieńca tak, że ta chrupnęła jak zapałka i odrzucił bezwładne ciało. Praczłowiek błyskawicznie objął metalowy stół na narzędzia chirurgiczne i cisnął nim w ochroniarzy obalając ich na podłogę i łamiąc jednemu rękę. Potem podniósł z posadzki skalpel i zamierzył się nim na skamieniałego ze strachu Planta. Nim jednak zdążył zatopić narzędzie w piersi genetyka, rozległ się świst i strzałka ze środkiem obezwładniającym utkwiła w barku agresora. Neandertalczyk stęknął i wypadł na korytarz, po paru jednak sekundach zwalił się pod ścianę.
– OK, związać go, ale porządnie, i zawieźć na plantację. Tam będzie zapieprzał w niezmodyfikowanej formie – rozkazał Plant drżącym głosem. – Ale przedtem nauczymy go rozumu.
*
W sobotę profesor powziął decyzję, że odwiedzi osławioną plantację Wattsa położoną parę mil za miastem i przekona się na własne oczy jak traktowani są nowo powołani do życia heloci. Postanowił zabrać ze sobą Hazel, mając nadzieję, że wycieczka za miasto pozytywnie wpłynie na jej samopoczucie. Rozległa posiadłość, należąca niegdyś do rolniczego krezusa stanowiła strefę, gdzie realizowano istotną część projektu „Neanderthalensis". Wdrażano tam praludzi do archaicznych technik pracy w polu, bez użycia jakichkolwiek maszyn. Dozwolone było jedynie stosowanie prostych narzędzi, takich jak sierpy, kosy lub widły. Nie było też mowy o pestycydach, których produkcja w przyszłości miała wygasnąć, na szczęście zmodyfikowane genetycznie rośliny stały się odporne na większość patogenów. Autorzy eksperymentu zdawali sobie sprawę, że prędzej czy później nadejdzie chwila, kiedy wszystkie mechaniczne urządzenia ostatecznie pójdą w rozsypkę i nie będzie już możliwości ich naprawy, dlatego zawczasu należy poczynić przygotowania do tego stanu rzeczy. Zastanawiano się tylko, na jak długo starczy surowców do wytwarzania nieskomplikowanych narzędzi.
Uczony pojawił się na plantacji po południu. Widział jak setki ubranych w łachmany neandertalczyków; mężczyzn, kobiet i dzieci wykopują motykami ziemniaki i ładują je na wozy zaprzęgnięte w konie. Widok był groteskowy i w innych okolicznościach mógł budzić wesołość, ale dziś Hardwigowi nie było do śmiechu.
„Czy tak ma wyglądać postindustrialna rzeczywistość? Po latach istnienia komputerów, telefonów komórkowych, inżynierii genetycznej i wehikułów czasu nadejdzie era kamienia łupanego?" – myślał. „ Paradoks dziejów spowoduje, że bezwłosa małpa mieniąca się panem świata zapłaci za swoją butę?".
– Dziadku, popatrz, co tam się dzieje? – głos Hazel wyrwał fizyka z posępnych spekulacji. – Co oni chcą jej zrobić?
Dwóch atletycznie zbudowanych nadzorców pędziło przed sobą neandertalską kobietę, od czasu do czasu częstując ją kopniakami i bijąc pejczem po głowie.
– Nie będziesz więcej zbijać bąków, brudna szmato – syknął jeden, gdy dotarli do wbitego w ziemię wysokiego pala. Sprawnie przywiązał swoją ofiarę do słupa, zdarł z niej bluzkę i zaczął chłostać jej plecy. Krzyki kobiety spowodowały, że wszyscy robotnicy przerwali pracę i z trwogą oglądali krwawe widowisko.
– Daj porządny łomot temu ścierwu, niech inne pokraki patrzą i się uczą, co grozi za obijanie się – zagrzewał bijącego jego towarzysz. – Skoro nie znają jeszcze naszego języka, więc trzeba im wszystko wytłumaczyć poglądowo.
Jedno z dzieci podbiegło i objęło nogi katowanej matki, ale asystujący nadzorca kopnął je mocno w brzuch, tak że upadło nie mogąc złapać oddechu. Naukowiec, widząc makabryczną cenę, nakazał wnuczce pozostać na miejscu i podbiegł do miejsca kaźni.
– Zostawcie ją, łajdaki! – zawołał z gniewem.
Obydwaj mężczyźni obejrzeli się, zaskoczeni.
– Ma rację, zostawcie ją – znajomy głos zabrzmiał za plecami profesora.
– Doktorze Plant, dobrze, że pan tu jest, proszę powstrzymać tych łotrów – zwrócił się Hardwig do genetyka. – To niedopuszczalne zachowanie.
– Jak pan sobie życzy, profesorze – uśmiechnął się doktor – słyszycie, dajcie spokój tej damie.
Zdziwiony fizyk zauważył, że Plant trzyma metrowy kawałek kolczastego drutu z przymocowaną rękojeścią. Zza pobliskiej szopy wyłoniło się dwóch innych nadzorców prowadzących skrępowanego neandertalczyka.
– Nasz kolega z jaskini przekona się teraz osobiście, co spotyka krnąbrnych i leniwych niewolników.
Pobitą do nieprzytomności robotnicę odciągnięto na bok, po czym jej miejsce przy słupie zajął nagi jeniec. Plant podniósł wysoko drut i smagnął nim muskularne plecy pojmanego.
– Co ty robisz, bydlaku – oburzył się Hardwig chcąc powstrzymać rękę siepacza. Ten jednak błyskawicznie wycelował w niego rewolwer.
– Stój w miejscu albo rozwalę ci łeb – zagroził. Potem zaczął z zacietrzewieniem okładać swoją ofiarę. Kolce drutu wbijały się w skórę rwąc ją i szarpiąc, a fragmenty tkanek fruwały w powietrzu. Ale spomiędzy zaciśniętych warg męczonego nie wydostała się żadna skarga.
Za którymś z rzędu uderzeniem batog trafił go w wargę, przebijając delikatne mięśnie i rozrywając je aż do podbródka. Wtedy dopiero katowany nieszczęśnik jęknął głośno i zacharczał. Oprawca przerwał chłostę, po czym rzucił zakrwawiony drut na ziemię.
– To za tego doktorka, którego załatwiłeś oraz za moje kłopoty z tym związane – wysapał.
Zszokowany Hardwig odwrócił się niezgrabnie, a potem pobiegł do stojącej w pobliżu Hazel.
– Chodźmy stąd natychmiast. Chodźmy z tego piekła – wyszeptał do wystraszonego dziecka, biorąc je na ręce.
*
Wochun, niezłomny dotąd wojownik, płakał. Leżał w zamkniętej szopie, przykuty do ściany łańcuchem, a łzy ściekały po jego twarzy rozmiękczając zaschniętą skorupę krwi. Rany na całym ciele paliły go żywym ogniem, ale nie one, lecz duchowa udręka były powodem szlochu. Człowiek z jaskiń nie potrafił znieść swej bezradności wobec nowego wyzwania losu. Ile razy przyjdzie mu jeszcze spoglądać na mękę współbraci? Przez wieki żyli w pokoju w skalnym świecie, aż przybył nieprzyjaciel sprowadzając krew i niewolę. Teraz będą przymuszani do codziennego znoju, bici i poniewierani, nieraz zziębnięci i przymierający głodem. Gdybyż tak mógł uwolnić się z okowów! Gdybyż miał przy sobie swoją dzidę lub choćby kamienny nóż, pokazałby białemu szczurowi jak walczy i zabija pogromca dzikich bestii!
Zapadł zmrok, a on pozostawał w odrętwieniu, nie zwracając uwagi na naczynie z wodą ani kilka kartofli pozostawionych na ziemi jako strawa.
Wtem pośród odgłosów cykad dobiegających przez szpary między deskami, wyczulony słuch więźnia wyłowił szelest za drzwiami. W szczelinie między nimi ani framugą pojawiła się końcówka żelaznego narzędzia. Rozległ się trzask, po którym rygiel ustąpił, a do wnętrza wślizgnęła się jakaś postać. Jeniec poderwał się i sprężył w sobie, ale przybysz wyszeptał:
– Spokojnie, nic ci nie grozi.
W księżycowej poświacie przenikającej przez okno Wochun ujrzał znajomą twarz z siwą brodą.
– Poznałeś mnie? Tak, to ja. Nie mogłem pozwolić, żebyś tak się męczył – Mężczyzna przeciął bransolety na nadgarstkach więźnia nożycami do metalu.
Wochun nie rozumiał wypowiadanych przez przybysza słów, ale wiedział, że nie jest on jego wrogiem.
– Chodź teraz ze mną – odezwał się wyzwoliciel.
Opuścili szopę i udali się do najbliższego baraku. Przed budynkiem leżeli dwaj wartownicy z wbitymi w szyję strzałkami.
– Będą spać do rana – wyszeptał brodacz. Uwolnisz ludzi przynajmniej z tego baraku. Uciekajcie, może sobie jakoś poradzicie. W okolicznych lasach jest trochę zwierzyny. Możecie polować. Tu masz nóż, przyda ci się. Ja muszę już iść, wracam do swojej wnuczki.
Spojrzał przeciągle na okaleczonego neandertalczyka i zniknął w ciemnościach.
Łowca wszedł do budynku i kolejno budził śpiących, za każdym razem nakazując gestem milczenie. Wyszli
z drewniaka i po cichu wymknęli się z osiedla. Nie musieli obawiać się psów, bo nie trzymano ich na plantacji. Kiedy kilkudziesięciu przedstawicieli plemienia znalazło się w pobliskich zaroślach, Wochun kazał im czekać i powrócił między budynki. Postanowił pozostawić po sobie małą pamiątkę. Niebawem przeraźliwy krzyk w oszklonym bungalowie obudził wszystkich strażników. Wpadli do domku i zobaczyli doktora Planta skręcającego się z bólu na podłodze i trzymającego obie ręce przyciśnięte do uszu. Kiedy odciągnęli jego dłonie, okazało się, że w miejscu małżowin widnieją tylko zakrwawione skrawki chrząstki i skóry.
*
Zbiedzy szparkim krokiem przemierzali las . Zbliżał się świt. Stanęli na szczycie nagiego pagórka i z rozkoszą wciągali w płuca orzeźwiające powietrze. W pewnym momencie uciekinierzy wykrzyknęli na cześć swojego przywódcy formułę zwycięstwa:
– Wochun, arbad, Wochun, knesser!
Za plecami mieli wieżowce wielkiego miasta i zmurszałą cywilizację, a przed sobą bezkresną dal. Wochun nie wiedział czy przeżyją w nieznanym świecie ani jakim nowym niebezpieczeństwom przyjdzie im stawić czoła. Lecz teraz liczyło się jedno: znowu był wolny.
Gdzieś daleko, nad skalną doliną, wschodziło słońce.
______________________
* Przekład Stanisława Barańczaka
Jestem pierwszy, więc postaram się być łaskawy :). Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to interpunkcja. Już w drugim zdaniu opowiadania: Poranny wiatr owiewał okolicę wzniecając tumany kurzu pośród spalonych długotrwałym upałem kęp trawy. brakuje przynajmniej dwóch przecinków. Dalszych zdań nie będę przytaczał. Po drugie, to mam wątpliwości, co do narracji. Ogólnie w opowiadaniu użyty jest narrator wszechwiedzący, bo np, gdy dla dzikusów przybysze mówią w niezrozumiałym języku, to i tak osoba opawiadająca przytacza te wypowiedzi w języku zrozumiałym dla czytelnika. Dlatego niepotrzebnie, Drogi Autorze, tak bardzo unikałeś wprowadzenia nazwy: "statek kosmiczny" w jednym z pierwszych akapitów. Oczywiście, dzikusy nie pojmowały, tego, co zauważyli, ale narrator wiedział jak to nazwać. Mogło to wyglądać tak: Niespodziewanie pojawił się statek kosmiczny. Przerażeni tubylcy nie mieli jednak pojęcia, z czym mają do czynienia. Lub, jeśli przyjąłbyś, że narrację prowadzisz z perspektywy dzikusów, to należałoby wtedy unikać określeń typu "statek kosmiczny", ale tym samym uniknąć wprowadzania tłumaczeń dialogów przybyszów z przyszłości. Czyli np.: Przybysz powiedział coś w niezrozumiałym języku. Wochun po jego gestach domyślił się, że chcą ich otoczyć. Ostatnia uwaga. W niektórych momentach przejawiasz tendencję do tworzenia zbyt długich zdań. Nie zawsze się dobrze to czyta. Wiem, bo sam muszę czesto się poprawiać w tym zakresie. Poza tym to bardzo spodobało mi się to, że poruszony został temat (niby wyświechatny w SF, ale to nieprawda) etyki eksperymentów genetycznych na ludziach. Na plus zdecydowanie jest również to, że wytłumaczyłeś mi (laikowi w tych dziedzinach) te sprawy dotyczące "ulepszania" ludzi, by przybierały formę chimer, iście naukowo. W taki sposób, że moznaby w to uwierzyć :) Tak samo podobało mi się, że nie przeszedłeś obojętnie obok problemów technicznych dotyczących podróży w czasie, że wyjaśniłeś to tak (powtórzę się), że niemal można uwierzyć, że tak kiedyś się stanie.
Pisz dalej, bo to praca, a nie talent jest głównym czynnikiem decydującym o ewentualnym przyszłym sukcesie ;)
pozdro
Służę wyjaśnieniem: w pierwszym podrozdziale (w późniejszych segmentach opisujących punkt widzenia głównego bohatera od tego odszedłem) starałem się unikać wszelkich określeń, które miałyby związek z współczesną technologią, co daje złudzenie archaiczności naratora.
Oczywiście nie jest możliwe stworzenie narratora operującego całkowicie językiem bohatera, gdyż trzeba by wówczas zaprezentować taśmę (płytę CD) z szeregiem gardłowych chrząknięć. Zatem ten fragment tekstu to rodzaj stylistycznej sztuczki.
Dzięki za wszystkie uwagi.Pozdrawiam
A mi się podobało.
Chociaż oklepane. Ale "dla idei" będzie mocna czwórka, chociaż ciut lepszy pomysł to już byłaby piątka i to cholernie mocna piątka.
A do mnie nie przemówiło. Jakoś nie jestem w stanie zrozumieć agresorów – nie wykorzystują swojej przewagi technicznej, są niepotrzebnie okrutni, nijak nie dbają o sprowadzonych takim kosztem ludzi… Z jednej strony wehikuł czasu, z drugiej grożący w najbliższej przyszłości powrót do neolitu, bo ropa się skończyła. Jakoś mi się to nie chce poskładać do kupy.
Interpunkcja kuleje.
Trwająca już długo susza tym bardziej nie sprzyjała poszukiwaniu pożywienia i nieraz przyszło jeść napoczętą przez sępy padlinę, spleśniałe owoce leżące pod drzewami albo mchy zdzierane z kamieni.
Czy sępy kiedykolwiek zamieszkiwały te same tereny, co mamuty? Czy podczas długiej suszy owoce pleśnieją?
Babska logika rządzi!
Obawiam się, ze nie zrozumialas sensu tego prostego opowiadania.
Tak, kuleje. Przykłady brakujących przecinków:
Na powrót kaleczył kłami brzegi dołu wyrzucając naokoło ostre kamyki,
Opowieść ta szybko rozprzestrzeniła się pośród innych szczepów wzbudzając powszechną bojaźń i niepewność.
Opadła na polanę, a jej bok otwarł się ukazując ciemną jamę,
Kobiety i dzieci zawodziły głośno z przerażenia i rozpaczy, a mężczyźni chwytali drążki próbując je powyłamywać.
Przezwyciężając tępy ból mięśni podniósł się
Ale nie jest źle.
Babska logika rządzi!
Przeczytałam, niestety, bez satysfakcji.
Mogę starać się docenić pomysł, ale zdecydowanie odrzucam zachowanie ludzi, szczególnie uczonych. Mogłabym jeszcze usiłować zrozumieć sadyzm prymitywnych nadzorców, ale nie przyjmuję do wiadomości sposobu w jaki neandertalczyków traktowali uczeni.
Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Nie rozumiem Finkla=regulatorzy, czemu tak sie do mnie przyczepilas. Dalem ci juz do zrozumienia, , ze twoje opowiadania sa kiepskie i nikt ci ich nie wyda. Ja nie zamierzam zostac pisarzem, pracuje jako inzynier. A ty masz chyba bogatego meza, ktory pozwala ci na zbijanie bakow.
Ech, Finkla=/=Regulatorzy.
Nie przyczepiłam, czytam tutaj bardzo dużo tekstów, nie tylko Twoje.
Ktoś tam wydaje.
Nie znam tego męża.
Reszta się zgadza.
Babska logika rządzi!
Smelcie, mój nick może sugerować, że jest mnie kilka, ale uwierz na słowo – Regulatorzy jest jedna.
Nie wiem skąd przyszedł Ci do głowy ten osobliwy i dość śmiały pomysł, że Finkla i Regulatorzy to jedno.
Dodam jeszcze, że nie pojmuję Twojej reakcji na komentarz, który zamieściłam po lekturze Wochuna Zwycięzcy, albowiem pierwszy raz spotykam się z przypadkiem, kiedy to Autor opowiadania jest oburzony faktem, że ktoś je przeczytał.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Finkla nie oslabiaj mnie .
OK. Wkrotce usune swoje opowiadania z tej strony, jak tylko bede mial czas, (nawet teraz pisze z tableta) i przestana cie draznic. A twoje opowiadania sa bardzo ladne i fajne, mowie to w ciemno.
Pozdrawiam Finkla=regulatorzy i milego weekendu!!!!!!!
Mnie się podobało :)
Przynoszę radość :)