– Wiecie… – zaczął Marcin filozoficznym tonem, gdy otworzył kolejną już butelkę piwa – baby to są jednak pojebane.
Przez chwilę żaden z dwóch jego towarzyszy nie odpowiadał. Jak w każdą piątkową noc siedzieli na ławce przed blokiem i znali się już na tyle długo, że milczenie nie było dla nich niezręczne. Tym bardziej milczenie doprawione alkoholem.
– Bo? – Artur pomyślał, że właściwie może posłuchać wywodów kompana.
– Oj, wiele jest powodów. Ale jeden taki główny jest. Mojej Ance się dziecka zachciało, łapiesz?
– No, to musi być prawdziwa miłość. – W głosie Artura zabrzmiała ironia. Beknął głośno. – A ile wy się w ogóle znacie?
– To jest właśnie najlepsze! – Marcin ożywił się nagle, na tyle, że wylało mu się trochę piwa. – Dwa miesiące! Czaisz, kurwa, dwa miesiące! A ta chce dziecko, chce związek budować, idiotka. Nawet sprzątać nie umie, jak do niej przychodzę, to ma syf. W życiu bym z taką nie zamieszkał!
Artur ze zrozumieniem pokiwał głową i pociągnął porządnego łyka.
– Ty, a może ona kasy chce tylko, alimendy i te sprawy…
– Menda to ty sam jesteś. Kuba, a ty jak myślisz?
Siedzący z nimi Kuba był najmniej odporny na alkohol. Jeszcze po pierwszym czy drugim piwie zachowywał się w miarę normalnie, ale potem wszystko kończyło się obojętnym bujaniem w przód i w tył i kolegom rzadko udawało się z nim dogadać.
– Ja się zgadzam – oświadczył niezbyt przytomnie, gdy zorientował się, że czegoś od niego oczekują.
– Ej, Marcin, ale jak się tak zastanowić, to ty chyba dobrze gadasz o tych babach – odezwał się znów Artur, widząc, że trzeci z nich raczej nie dołączy do rozmowy. – Kiedyś mojej byłej ubzdurało się, że ją zdradzam i, żeby się zemścić, roztrzaskała mi nowego walkmana.
– Przejebane, chłopie – mruknął Marcin. – Przejebane…
Przez chwilę milczeli, rozważając problemy życia codziennego. Wokół nich było cicho; dochodziła druga w nocy i nikt się już tu o tej porze nie kręcił.
– Marcin – obudził się nagle Kuba. – Ty coś wczoraj mówiłeś, że Anka dziecka chce, nie?
– Dzisiaj mówiłem, dzisiaj.
– No to o to mi chodziło, że dzisiaj. Bo taki pomysł mam. Może jej dziecko zabierzesz?
W pierwszej chwili Marcin nie zrozumiał, potem dotarło do niego, że kolega patrzy na wykonaną z ciemnego drewna rzeźbę kobiety. Zawsze uważał, że jej twórca był beznadziejny, bo twarz wyszła wyjątkowo szkaradna, a prawa ręka nieproporcjonalnie długa. Po lewej zaś stronie kobieta trzymała niewiele ładniejsze niemowlę.
Wyobraził sobie scenę, jak przychodzi do Anki i pokazuje jej odrąbany kawałek drewna. Wyobraził sobie jej minę, gdy mówi, że dał jej przecież to, czego chciała. Wyobraził sobie jej oburzenie, gwarantujące, że temat dziecka na najbliższy czas zostanie zawieszony.
– Ja pierdolę! – Wybuchnął głośnym śmiechem. – Kuba, jesteś genialny! A żebyś wiedział, że jej to zaniosę! Normalnie Fundacja Spełniamy Marzenia! Czekajcie tu, skoczę po siekierę.
Marcin, chwiejąc się lekko, pobiegł do domu, a dwóm pozostałym chłopakom nie chciało się rozmawiać. Kuba znowu pogrążył się w apatii, Artur zresztą powoli wpadał w podobny stan. Przemknęło mu przez myśl, że być może w sprawie rąbania będącej od dawna znanym elementem osiedla rzeźby powinien zaoponować, ale gdy Marcin wrócił, zapomniał już, że miał coś powiedzieć.
* * *
Pani Mieczysława jak zwykle nie mogła spać. W pokoju było duszno, unosiła się nieprzyjemna woń spoconej pościeli. Otwarcie okna pomogło trochę, ale chłodne nocne powietrze sprawiło, że staruszka rozbudziła się jeszcze bardziej.
Westchnęła ciężko i zrezygnowana wstała z łóżka. Z wiklinowego, leżącego przy drzwiach kosza natychmiast poderwała się jej biała suczka.
– No już, Pusieńko. – Kobieta pogłaskała czule włochatego pieska i zaczęła się przebierać. – Pójdziemy na spacer.
Nie planowała iść daleko. Kozanów uchodził za dosyć spokojne osiedle, jednak była osobą ostrożną i nie przepadała za nocnymi wędrówkami. Postanowiła obejść tylko parę bloków.
Zmierzając w kierunku pętli autobusowej, mijała ustawione co kilkanaście metrów rzeźby. Nie lubiła ich, zawsze uważała za dziwne, niepokojące, a teraz panująca wokół ciemność tylko potęgowała to wrażenie.
Wielki ptak, prawdopodobnie kondor, siedzący na dużym jaju, którego przekrój ukazywał skulony płód ludzki. Pani Mieczysława uważała, że jest już za stara, by bawić się w interpretacje, jednak dostrzegała w tym coś intrygującego.
Niska i chuda postać, być może dziecko. Rysy twarzy oraz rozmiar uszu wskazywały, że chłopak nie jest Europejczykiem. Nie miał rąk, za to jego żebra były wyraźnie widoczne.
Kobieta z obwisłymi piersiami i dziwnymi wypustkami wokół pasa. Głowę miała pochyloną i osłaniała ją rękoma, jakby w obronie przed niewidzialnym napastnikiem.
Kuląca się – być może z zimna – staruszka.
W tej chwili pani Mieczysława dostrzegła, że nie tylko jej zachciało się nocnych spacerów. Naprzeciwko niej szła powoli wysoka kobieta w białej sukni, jednak nie zwracała na Mieczysławę uwagi. Podeszła do rzeźby skulonej staruszki i pocałowała ją. Potem ruszyła w kierunku pozostałych sylwetek i je też po kolei obdarzała pocałunkami.
Pusia najeżyła się i obserwowała kobietę, warcząc cicho. Jej właścicielka była niewiele mniej zdziwiona. To, że mężczyźni robili czasem głupoty w piątkowe noce, jakoś akceptowała, ale miała twarde przekonanie, że kobiecie doprowadzić się do takiego stanu nie przystoi. Pokręciła głową, ubolewając nad brakiem umiaru u młodego pokolenia i ruszyła dalej.
Kolejna postać, którą minęła, swoją postawą przypominała prostytutkę lub nagą modelkę. Włosy miała długie, piersi śmiało wypięte do przodu, dłonie zaś trzymała z tyłu, na pośladkach.
Stąd staruszka widziała już autobusy stojące na pętli. Nieużywane w tej chwili pojazdy ze zgaszonymi silnikami oraz światłami wyglądały, jakby one też były pogrążone we śnie. Nagle poczuła jakiś niepokój, ale nie mogła sobie uświadomić, z czym jest związany, zwłaszcza że suczka zachowywała się zupełnie normalnie.
Dotarło do niej dopiero, gdy wróciła do domu.
Ostatniej rzeźby nie było.
* * *
– Coś się dzieje – stwierdziła Anka głosem pełnym napięcia, dla wzmocnienia słów patrząc swojemu chłopakowi prosto w oczy. – Coś tu jest nie tak.
– Daj spokój. – Marcin skrzywił się i delikatnie przejechał dłonią po jej gładkiej łydce. – Może i kręci się na osiedlu jakiś porywacz, ale gliny lada dzień go zgarną. Świat jest chujowy i nic na to nie poradzisz, grunt, że my nie jesteśmy zagrożeni.
Dziewczyny wcale to nie uspokoiło. Z ostentacyjnym prychnięciem oswobodziła się z objęć Marcina, wstała z kanapy, na której siedzieli, i nalała sobie soku. Nie wracała już na miejsce, wiedząc, że póki będą przytuleni, Marcin nie skupi się na rozmowie.
– Jesteś okropny – mruknęła z wyrzutem. – Poza tym nie tylko o to chodzi. Po prostu… coś wisi w powietrzu. Znikające dzieci to jedno, ale zmieniła się atmosfera na ulicach. Wiesz, że zniknęła też rzeźba południcy? Ta niedaleko pętli.
– To faktycznie problem. – Marcin odruchowo ironią zamaskował fakt, że podjęty temat wcale mu się nie podoba.
Jego mózg zaczął pracować na pełnych obrotach. Jeszcze raz spróbował przypomnieć sobie wydarzenia z tamtej nocy. Nie, całej rzeźby na pewno nie porąbał. Prawdopodobnie ktoś po prostu zobaczył, że została częściowo oszpecona i ją stamtąd wyniósł. Ale Anka właściwie o niczym nie wiedziała – ostatecznie nie przyniósł jej drewnianego dziecka, gdyż nad ranem stwierdził, że pomysł jednak nie jest tak genialny. Po prostu spalił je w kominku. Mogli więc rozmawiać dalej.
– Zawsze myślałem, że to zwykła kobieta, tylko wyrzeźbiona przez jakieś beztalencie – powiedział. – Co to w ogóle są południce?
– Demony – odparła Anka. – Pojawiały się koło południa, zwykle na wsiach. Ludzie uważali, że to dusze kobiet, które umarły tuż przed ślubem. Nie doczekały swojego szczęścia, nie zdążyły też zostać matkami, więc zabierały dzieci bawiące się na polach. Czasami zadawały zagadki – jeśli ktoś odpowiedział dobrze, zostawiały go w spokoju. Ale potrafiły też zabić. Podobno ich zemsta na tych, którzy skrzywdzili ich przybrane dzieci, była straszna.
– Jesteś głupsza niż myślałem. – Marcin sam nie rozumiał, dlaczego te słowa zirytowały go do tego stopnia, ale nie miał zamiaru dłużej wysłuchiwać podobnych bredni. Wstał i ruszył w stronę wyjścia, zostawiając Ankę zszokowaną jego nagłą reakcją.
* * *
Zobaczył ją dzień później. Kobietę o lodowatych nieobecnych oczach, które nie mogłyby należeć do człowieka. Stała na chodniku pośród przechodniów jak mała zagubiona dziewczynka, co dziwnie kontrastowało z jej wysoką sylwetką. Rozglądała się dookoła i Marcin przeraził się, co będzie, gdy ich spojrzenia się spotkają. Jednak jej wzrok prześlizgnął się tylko po nim, sięgając gdzieś w dal, jakby szukając kogoś.
Więc nie wiedziała. Nie wiedziała, że to on jest tym, którego szuka lub zacznie szukać lada dzień. Jeszcze.
Czym prędzej ruszył dalej, pod wpływem szoku nie widząc nawet drogi przed sobą. Czuł, że to jedno wydarzenie wywróciło cały jego świat do góry nogami. Właściwie nie był pewien, czy to, co zobaczył, było rzeczywistością, ale nie musiał wierzyć w ludowe opowiastki, żeby dbać o swoje bezpieczeństwo. Postanowił wyprowadzić się jak najdalej od Kozanowa i nie zmienił zdania nawet wtedy, gdy dzieci na osiedlu przestały znikać i atmosfera względnie wróciła do normy.
* * *
Las był jednością. Wszystkie drzewa kołysały się w tym samym rytmie, delikatnie szeleszcząc poruszanymi przez wiatr liśćmi. Gdzieś w oddali zahuczała sowa, zapewne udająca się na nocne łowy, ale zaraz umilkła, jakby nie chciała zakłócać niosącej się nad rzeką pieśni.
Szamanka bujała się lekko, stojąc tuż przy wodzie. Oczy miała zamknięte, ale przez powieki i tak przedzierał się blask mocno świecącego tej nocy księżyca. Pieśń, którą śpiewała, miała w sobie zapomniane piękno związane z pierwotną dzikością. Potęgę, jaką niesie ze sobą natura. Szamanka nie rozumiała słów, ale wypływały one z jej duszy i dobrze wiedziała, dlaczego śpiewa.
– Czy gdybym spróbowała cię powstrzymać, miałabym szanse powodzenia?
Zgarbiona, otulona podniszczonym płaszczem staruszka była pierwszą istotą, która odważyła się bezpośrednio przerwać pieśń. Nie wydawała się jednak pewna siebie, a jej głos pełen był zrezygnowania.
– Pozwól mi robić swoje, Zapomniana. – Szamanka nie musiała otwierać oczu, by rozpoznać rozmówczynię. – Słyszałam, że ją powstrzymałaś. Powiedziałaś, że jej synek się odnajdzie, że będzie zazdrosny, gdy zobaczy, że znalazła sobie inne dziecko. Sama wiesz, że to bzdura, dałaś jej tylko złudną nadzieję. Wybacz, ale nie przekonuje mnie twoje podejście do świata.
Zapomniana podeszła bliżej. Przez chwilę patrzyła badawczo na skąpo odzianą kobietę z pasem zdobionym wypustkami z kości, potem z westchnieniem przeniosła wzrok na lśniącą blaskiem księżyca taflę wody.
– To by nie pomogło – powiedziała cicho. – Te dzieci i ich rodzice są niewinni.
Szamanka prychnęła pogardliwie, na jej ustach pojawił się nieprzyjemny uśmiech.
– Oni wszyscy są winni – stwierdziła z przekonaniem i po raz pierwszy otworzyła oczy. Płonęły nienawiścią. – To przeklęty teren i przeklęci są jego mieszkańcy. Niezdolni zaakceptować kogoś innego od siebie, wolą znęcać się i zabić niż pozwolić komuś odmiennemu żyć w spokoju. Bronisz ich? Bronisz po tym, co zrobili Afrykańczykowi i Kurtyzanie? Co zrobili tobie i mnie, a nawet mojemu ukochanemu Ptakowi?
– To były inne czasy – szepnęła Zapomniana, patrząc gdzieś w dal. – Inni ludzie.
Szamanka skinęła głową.
– Oczywiście. Dlatego już raz daliśmy im szansę, spróbowaliśmy wybaczyć. I co się stało? Zakłócili nasz wieczny spokój, nie dali wytchnienia nawet po śmierci. Odebrali jej dziecko, po prostu je odrąbując, jak najgorsze potwory. Co noc słyszę jej rozpaczliwe wycie, ty przecież też. To było jedyne, co miała. Muszą za to zapłacić.
– Chcesz ukarać całe osiedle za grzech jednej osoby? Przecież inni nie mają z tym nic wspólnego.
– Zapomniana. – Głos Szamanki zmiękł zauważalnie. Popatrzyła na towarzyszkę ze współczuciem. – A twój przypadek? Zawsze służyłaś pomocą, choć sama nie miałaś nic. Wysłuchiwałaś wszystkich, którzy tego potrzebowali, dawałaś dobre rady. Czasami ktoś kupił ci za to suchą bułkę. – Szamanka zaśmiała się gorzko. – A potem pozwolili ci zamarznąć na ławce, tuż przed blokiem. Nawet po psa pewnie by ktoś zszedł. Czy za to też nikt nie był odpowiedzialny? Czy gdybyś umierała teraz, cokolwiek by się zmieniło?
Staruszka odruchowo otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale po chwili je zamknęła. Pokiwała ze smutkiem głową i, patrząc na widoczne w oddali ciemne chmury, pogrążyła się we własnych myślach.
Nad lasem znowu uniosła się pieśń.
* * *
Pani Mieczysława po raz kolejny miała problemy z zaśnięciem. Stała przy oknie, wsłuchana w odległe odgłosy nocy. Leżąca w swoim koszyku Pusia oddychała miarowo, co jakiś czas tylko lekko poruszała pyskiem i staruszka zastanawiała się, czy zwierzętom też może się coś śnić.
Na dworze nie widać było żywej duszy, wydawało się, że całe osiedle śpi. Jedynie u mieszkających naprzeciwko Wesołowskich nadal paliło się światło.
No tak, pomyślała kobieta, przecież kupili sobie niedawno komputer i na pewno spędzają teraz całe noce przy tym diabelstwie. Staruszka z ubolewaniem obserwowała, że z czasem coraz więcej osób kupowało te maszyny do domów, nawet jeśli nie były im potrzebne do pracy. Przecież taki sprzęt musiał być strasznie drogi, można było przeznaczyć te pieniądze na cele charytatywne.
Nagle jej wzrok oderwał się od okien sąsiadów, gdyż dostrzegła na niebie duży, ciemny kształt. Przez chwilę ogromny ptak krążył złowróżbnie nad blokami, szybko jednak poleciał gdzieś dalej i zniknął kobiecie z oczu.
Zamrugała dwukrotnie, niepewna, czy stare już oczy jej nie oszukały. Takich ptaków jak tamten nie spotykało się w miastach, wątpiła też, by występowały gdziekolwiek w Polsce.
– Chyba już jestem śpiąca – mruknęła do siebie i ze zrozumieniem pokiwała głową, zwróciwszy nagle uwagę na przesłaniające niebo ciężkie chmury. – Pewnie to wiatr porwał jakiś czarny worek. Jak myślisz, Pusieńko?
Kobieta nie doczekała się odpowiedzi. Zamknęła więc okno i wróciła do łóżka, by jeszcze raz spróbować zasnąć.
Na ziemię spadła pierwsza kropla deszczu.
* * *
O powodzi, która nastąpiła wtedy na Kozanowie, mówiło się długo. Wały okazały się niewystarczające i Odra wylała, zajmując osiedle niczym bezlitosna królowa przeprowadzająca ekspansję bez względu na koszty. Zbudowane przez mieszkańców i pomagających im ochotników zapory z worków z piaskiem dały niewiele. Mieszkania, piwnice i garaże pełne były brudnej, niszczycielskiej wody, a ludzie płakali nad utratą swojego dobytku. Ci, którzy mieszkali wyżej, również odczuli skutki zalania. Nie było prądu, wody do mycia. Nie dało się dotrzeć do miejsc pracy, poruszać się można było tylko pontonami lub łódkami. Osiedle ogarnęła plaga komarów. Kiedy po jakimś czasie poziom wody opadł, wszędzie leżały gnijące śmieci. Nie wszyscy mieli pieniądze na remont, nie wszystko też nadawało się do odremontowania. Niektórzy ludzie, mieszkający na Kozanowie od urodzenia, musieli na zawsze opuścić swoje domy. Rok 1997 został zapamiętany na długo.
* * *
– Śpisz? – zapytała szeptem Anka, lekko potrząsając ramieniem swojego męża. Właściwie wiedziała, że tak, ale przed poinformowaniem go o sytuacji nie dałaby rady zasnąć.
– Coś się stało? – Marcin potarł sklejone powieki. – Kochanie, jest środek nocy.
– Jakaś kobieta stoi pod blokiem i wpatruje się w nasze okna. Nie chciałam cię budzić, myślałam, że odejdzie, ale stoi tak już naprawdę długo.
Młody mężczyzna wygrzebał się z łóżka i odruchowo spojrzał na zegarek. Nie było tak późno jak sądził – dochodziła północ, po prostu tego dnia długo pracował i położył się wcześniej. Przez chwilę szukał kapci, jednak w końcu wzruszył ramionami i na bosaka podszedł do okna.
To, co zobaczył, w jednej chwili strząsnęło z niego resztki snu, ale nie dał tego po sobie poznać. Nie chciał niepokoić żony, choć on sam był więcej niż zaniepokojony. Nie spodziewał się. Od czasu, gdy popełnił tę młodzieńczą głupotę, której teraz wstydził się nawet przed sobą, minęły cztery lata. Udało mu się wtedy uniknąć powodzi, wyprowadził się parę dni wcześniej i długo żył w spokoju, niemal zapomniawszy o sprawie. A teraz nagle zjawiała się południca. Co więcej, jeżeli zadała sobie trud, by go odnaleźć, nie sądził, by miała przyjazne zamiary.
– Spokojnie, skarbie – powiedział z trudem. – Połóż się, ja to załatwię. Nie wiem, co ta kobieta sobie wyobraża, ale zaraz jej tu nie będzie.
Przebrał się szybko i czule pocałował żonę przed wyjściem. Nie wziął ze sobą niczego, co mogłoby posłużyć jako broń, gdyż miał świadomość, że na taką istotę i tak by to nie podziałało. Poza tym miał dziwne wrażenie, że wszelkie próby bronienia się lub uciekania najwyżej oddaliłyby trochę to, co nieuchronne. Gdy schodził pogrążoną w ciszy klatką schodową, czuł, jak drżą mu nogi. Jeszcze przed chwilą zwracał uwagę na takie drobnostki jak szukanie kapci, a za parę minut prawdopodobnie będzie martwy.
Podwórko przed domem było puste. Nikt o nic nie pytał, nie zatrzymywał, i Marcin uznał, że to dobrze, bo chciał załatwić wszystko jak najszybciej, póki jeszcze starczało mu odwagi. Od razu podszedł do południcy.
Nie biły od niej żadne emocje, wydawała się zupełnie obojętna. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, w końcu Marcin odezwał się pierwszy.
– Przyszłaś po mnie, tak? W porządku. Mógłbym próbować cię przepraszać, ale wiem, że mi nie wybaczysz. Jeśli muszę zapłacić za to, co zrobiłem, rozumiem. Proszę tylko, byś nie mieszała w to Anki i po mojej śmierci nigdy już jej się nie pokazywała.
Sam nie wierzył, że to mówi. Ale mówił, słowa jakoś przechodziły przez gardło, i jednocześnie czuł, jak wszystkie jego plany i marzenia przestają mieć znaczenie, ulatują mu z głowy niczym ziarnka piasku, nieudolnie niesionego w dłoniach.
– Nie zabiję cię – odparła południca bezbarwnym głosem. – I tak teraz nie byłabym w stanie. Dochodzi północ, znalazłam cię w momencie, kiedy jestem najsłabsza. Ale południce często zadają zagadki, więc i ja tak zrobię. Jeśli odpowiesz poprawnie, na zawsze dam ci spokój.
Jej słowa zaskoczyły go. Może nie była tak rozgniewana, jak się spodziewał, może sytuacja wyglądała lepiej, niż początkowo przypuszczał. Skinął głową na znak, że jest gotowy.
W twarzy południcy dało się dostrzec jakąś zmianę. Przybrała nagle skupiony wyraz, popatrzyła zimnymi tunelami swoich demonicznych oczu prosto w oczy Marcina.
– Przyjdzie na świat – zaczęła niskim, przyprawiającym o dreszcze głosem – lecz świata nie zobaczy, a płuca jego nigdy nie nabiorą powietrza.
Odgadł wcześniej niż miałby prawo w innej sytuacji. Właściwie wiedział od początku, gdy tylko południca zaczęła zadawać pytanie, choć desperacko wypierał tę odpowiedź ze swoich myśli. Nie miał pojęcia o niczym. Anka jak dotąd mu nie powiedziała, być może sama nie była jeszcze pewna. Stał osłupiały, nie mogąc wykrztusić słowa i powoli dochodziła do niego także ta druga informacja, zalewając go falą bezradności i goryczy. Południca musiała zrozumieć, że się domyślił. Ale zmiana, która zaszła w wyrazie jej twarzy, wydała się jakaś wymuszona, nienaturalna, jakby widmowa kobieta zaplanowała sobie, by w tej chwili uśmiechnąć się mściwie, a teraz nie była w stanie tego zrobić. Kąciki jej ust uniosły się tylko lekko i zaraz opadły, najwyraźniej niepodpierane żadnymi rzeczywistymi emocjami. Oczy demona ziały ponurą pustką.
Pustką podobną do tej, jaką odczuwał Marcin przez najbliższe miesiące, obserwując promieniującą szczęściem Ankę, której nie był w stanie powiedzieć o tragedii, jaka miała ich spotkać.