– Nie, nie i po stokroć nie! – Sterta notatek zleciała z biurka, zaścielając podłogę. – Znowu mi się nie zsumowało! Toż to ludzkie pojęcie przechodzi!
– Prawda? – Na parapecie okna pojawił się nagle mężczyzna ubrany na czarno.
– A ty tu czego? Nie widzisz, że pracuję? Wyjdź stąd po dobroci, pókim jeszcze się nie rozeźlił!
– Robotą nazywasz te śmieszne notatki?! Pogódź się z faktem, że nie uda ci się odtworzyć tej receptury.
– A idź w diabły!
– To jest dopiero szczyt głupoty! – Mężczyzna zeskoczył z parapetu i posłusznie oddalił się do wyjścia. – Kto normalny wysyła Diabła w Diabły?!
Zgasły świece, okiennice zaczęły stukać złowrogo.
– To mi się dopiero trafił Diabeł Stróż! Fircyk chędożony… – Knoty świeczek znowu jasno zapłonęły. – Dobra, spójrzmy na to jeszcze raz…
Mężczyzna wziął do rąk starą księgę, zapisaną w języku jidysz. Zagłębił się w tekst, analizując ostrożnie każde słowo. Po chwili pogłaskał się po gładkiej łysinie i odłożył książkę.
– Przeklęci Żydzi… – przetarł zaspane oczy – żeby tak spartolić Biblię Szatana!
– Hynek, wyłaź czym prędzej z tej swojej pieczary! – zza drzwi dobiegł donośny, kobiecy głos. – Obiad czeka!
– Czego się drzesz, głupia babo?! Idę przecież!
– Ja nie widzę, żebyś szedł!
Hynek próbował wstać, walcząc z krzesłem, które nie chciało puścić. Gabinet nie pozwalał wyjść praskiemu alchemikowi. Półki z książkami tarasowały drzwi, notatki na podłodze kąsały łydki, świece dusiły kopcącym dymem…
***
– Marnie wyglądasz, Hynek – powiedziała kobieta, przerywając ciszę.
– Znowu się czepiasz, jedz i nie martw się o mnie.
– Może wyszlibyśmy gdzieś razem?
– Nie – kategorycznie odrzucił pomysł żony. – Przestań drążyć temat, Markéta, nie widzisz, co się dzieje na ulicach? Husyci mają większą obsesję na punkcie herezji niż inkwizycja.
– To wszystko przez te twoje notatki! Sąsiedzi patrzą na mnie krzywo, baby na targu palcami wytykają! – Markéta otarła łzę z policzka. – Spal te wszystkie papiery!
– Przestań, na miłość boską! – Przywalił pięścią w stół, aż wszystko podskoczyło. – Zamilknij, kobieto! Wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę!
Alchemik wstał od stołu, zabrał z wieszaka gruby kożuch i wyszedł. Mimo że był środek zimy, słońce świeciło wyjątkowo jasno, a na śnieg nie dało się wręcz patrzeć.
– Razi w oczy, nie, Hynek? – Z cienia wychyliła się postać.
– Czego chcesz? – zapytał alchemik.
– Nie masz łatwo w życiu – stwierdził Diabeł. – Żona męczy, praca nad recepturą nie postępuje… Nie łatwiej byłoby się powiesić?
– Chciałbyś, Diable przebiegły, co?
– A pewnie, że bym chciał. Poza tym możesz mi mówić po imieniu: Friedrich albo bardziej oficjalnie: Friedrich von Teufel.
– Dobra Teufel, słuchaj mnie uważnie!
– Ależ słucham, drogi przyjacielu!
– Nie przerywaj mi! – Oczy Hynka zapłonęły. – Nie mam pojęcia, po jaką cholerę mnie prześladujesz, ale przestań! Wracaj do piekła gotować smołę w kotle, czy co tam masz w zwyczaju. Po prostu daj mi święty spokój!
– Zabawne! – roześmiał się szyderczo von Teufel. – Twój Anioł Stróż krzyczał dokładnie to samo, zanim nadziałem go na włócznię niczym szaszłyk.
Hynek popatrzył na niego ze znudzeniem w oczach.
– Odejdź – powiedział dobitnie i poszedł w kierunku rynku staromiejskiego.
Praga żyła w swym naturalnym zgiełku. Ulice wypełniały setki głosów. Niemcy, Żydzi, Czesi i… Polacy… jak zwykle kłócili się, a później bili z Niemcami. Żydzi zaś wywęszyli w konflikcie okazję do zarobku i zaczęli nakłaniać Czechów do zakładów. Hynek minął zwaśnione strony, starając się nie rzucać w oczy. Przeszedł bokiem, omijając targowisko, by uniknąć wzroku ludzi. Po prostu chciał jak najszybciej wejść do „U Medvéda” i napić się pilzneńskiego, którego od wieków nie miał w ustach.
Usiadł przy wolnym stole w kącie sali, gdzie mógł powoli sączyć złoty trunek z dużego kufla. Jakże dobrze było się napić piwa po tak długim okresie abstynencji. Westchnął z zachwytu, dopijając ostatnie krople.
– Hynek?! Hynek z Brna?!
Alchemik wpadł w panikę. Zaczął nerwowo rozglądać się po sali w poszukiwaniu osobnika, który znał go z imienia.
– Tu jestem! – krzyknął szpakowaty typ stojący obok szynkwasu.
– Nie wierzę! Jan z Pardubic we własnej osobie! Przysiądźże się do mnie, powspominamy stare dzieje.
– Tyle lat cię nie widziałem, stary draniu! – zakrzyknął Jan, podchodząc do stolika. – Ano chętnie się przysiądę i pogawędzę dłuższą chwilę. Karczmarzu! Przynieście no tu piwa!
– Co słychać? Uniwersytet działa? – zapytał cicho Hynek.
– A jakże! Działa i to prężnie, nie licząc wydziału okultyzmu i kultury celtyckiej. „Czarnego Koguta” i „Wylkołaka” spalili dwa tygodnie temu, a Prokop z Dubé siedzi w lochu.
– Szkoda tak wspaniałych profesorów…
– Ano szkoda, szkoda… – Jan odwrócił się w stronę karczmarza – Gdzie to piwo?! Ech, zaraza z tymi karczmarzami. A jak tam twoje badania? – zapytał, przechodząc w szept.
– Lepiej tu o tym nie rozmawiać, powinieneś wiedzieć, dlaczego…
– Racja… To może odwiedziłbyś mnie dzisiaj, przyjdzie jeszcze kilka tęgich głów.
– Chętnie, tym bardziej, że pokłóciłem się z Markétą…
– Nieszczęsny los żonatego naukowca. – Uśmiechnął się Jan. – No, karczmarzu, gdzie to piwo?
***
W pokoju wypełnionym po brzegi woluminami zebrało się zacne towarzystwo profesorów praskich reprezentujących tajne wydziały magii. Hynek ucieszył się na widok dawnych współpracowników. Boleslav zwany Turczynem, Jaromír przezywany „Nochalem”, Karel z Karlowych Warów i Iwan, którego żacy ochrzcili mianem „Lucyferowicz”, zdecydowanie najbliższy sercu Hynka. Specjalizował się w naukach satanistycznych i nekromancji. Towarzystwo tak tęgich głów znacznie umiliło czas alchemikowi. Po wywodach swoich kolegów, zabrał głos Hynek.
– Od chwili odejścia z uczelni miałem czas, by całkowicie oddać się badaniom nad pierwiastkiem Szatana – odchrząknął, żeby skupić na sobie uwagę. – Wertując Klucze Salomona, dokonywałem dokładnych obliczeń, sumowałem i analizowałem, skupiając się przede wszystkim na demonach piekielnych, odkryłem, że mag może nawiązać kontakt z Szatanem, a nawet go wywołać! Tyle że to nie jest takie łatwe, bo tak naprawdę sigil Szatana może być dosłownie wszystkim. Arabskie grymuary mówią o skomplikowanych rytuałach i ofiarach liczących setki tysięcy ludzi. Nabyłem jednak, od przyjaciela z Niemiec, intrygujący tom Biblii Szatana spisany w jidysz. Fragment mówiący o tej owianej tajemnicą materii jest napisany wierszem i roi się w nim od metafor, które można interpretować na różne sposoby. Cała ta księga intryguje i jestem wręcz pewien, że coś mi umknęło, a wiadomo, że fantazja twórcza Żydów jest wyjątkowym kodem, którego rozszyfrowanie przeważnie graniczy z cudem.
– Chętnie ci pomogę z tymi badaniami – oznajmił Iwan. – Zaintrygowało mnie to, co powiedziałeś, a już w szczególności ta dziwna Biblia Szatana. Później ustalimy jakiś konkretny termin spotkań.
– Ja uważam, że to pomysł wręcz szalony! – rzekł Nochal z właściwą sobie wyniosłością. – Nie wiemy, co może być skutkiem wywoływania Szatana! Samo wywoływanie króla piekła, Baela, jest śmiertelnie groźne, a co dopiero Samaela! To nie na naszą moc, panowie, a w szczególności nie twoją, Hynku!
– Dałbyś spokój! – Iwan stanął w obronie alchemika. – To może zrewolucjonizować całą wiedzę o magii! Wyobraź sobie, co może oferować spętany Szatan. Sam Bóg nie jest w stanie nad nim zapanować, a istnieją szanse, że uda się człowiekowi!
– Właśnie! Sam Bóg nie jest w stanie nad nim zapanować, Jedyny, Prawdziwy Bóg! – wykrzyczał z oburzeniem Nochal.
– Czyli nie taki ten twój Bóg wszechmogący, jak go w tej księdze łgarstw i bujd malują – prychnął Jan z Pardubic. – Dałbyś spokój, tobie nikt się w badania nie pchał z buciorami, jak próbowałeś nawiązać kontakt z bytami niebiańskimi.
– Sataniści! Bluźniercy! Zaprzestań tych badań, Hynku!
– Jaromír, weź ty idź do burdelu. Bo od tych twoich postów i innych farmazonów fujara ci zwiędnie i zdziadziejesz do reszty!
– A to da się bardziej?! – zapytał sarkastycznym tonem Karel.
– Śmiejcie się, śmiejcie! Wspomnicie moje słowa, głupcy!
– Widzę, że nic się nie zmienił od mojego odejścia z uczelni – westchnął Hynek.
– Zmienił, a jakże!
– Na gorsze chyba – odezwał się cichy i flegmatyczny Turczyn. – Pewnego dnia całkiem mu na łeb siądzie i pójdzie nas sprzedać husytom, a wtedy cały uniwersytet spłonie!
– Nie kracz, głupi dziadu!
– A będę właśnie! – Boleslav zmienił w mgnieniu oka postać na kruczą, usiadł na stropie i zaczął krakać na złość Janowi.
– Loża wariatów! Ty chcesz poważnie, a oni będą śmiali się do rozpuku…
Hynek wrócił do domu późnym wieczorem. Po spotkaniu z profesorami magii miał znakomity humor. Wzięła go ochota na baraszkowanie z żoną. Dobierał się do urodziwej Markéty, ta jednak, nie zapominając o wcześniejszej kłótni, przywaliła mu otwartą dłonią w policzek. To by było wszystko, jeżeli chodzi o nocne harce.
***
Hynek szedł wąskimi ulicami Pragi. Śnieg lekko prószył, pokrywając wszystko dookoła białą pierzyną. Świat runął nagle w posadach. Hynek padł na kolana i złapał się za głowę, którą rozsadził nagły ból.
– Zostaw to lepiej, Hynek – powiedział Friedrich von Teufel, wychodząc zza starej kamienicy. – Na co ci to wszystko? Nic tym nie osiągniesz.
– Skąd ta pewność? – Ból rozdzierał głowę niczym rozżarzone kleszcze katowskie.
– Jestem jednym z bytów piekielnych, więc wiem więcej od ciebie. Poza tym wolę oszczędzić ci rozczarowania. – Uśmiechnął się Diabeł.
– Niedoczekanie twoje! Nie po to tyle lat studiowałem księgi, by się poddać.
– Ech, Hynek… Z ciebie taki alchemik jak ze mnie prorok Mahomet.
– Wiem, co robię. Nie potrzebuję twoich porad.
– Żeby nie było, że nie ostrzegałem…
Friedrich zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił. Hynek przysiadł na schodkach jednego z budynków i trzymał przez chwilę głowę między kolanami.
Ból i mdłości zniknęły po krótkim czasie. Alchemik, zataczając się, szedł powoli w kierunku Nowego Miasta. Szerokie ulice, wielkie place handlowe zasłaniał obraz ubóstwa. Niepokojące poczucie bycia obserwowanym zmusiło Hynka do przyspieszenia kroku. Obrał dłuższą drogę, by zgubić ewentualny ogon. Wszedł do domu Lucyferowicza tajnym wejściem, przygotowanym na takie właśnie sytuacje.
– Witaj, Hynek. Właź, właź! – dobiegł głos z sąsiedniego pomieszczenia.
– Masz tę księgę?
– Mam.
– To dawaj mi tu ją szybko.
Alchemik położył wyjątkowe wydanie Biblii Szatana przed nosem profesora nauk satanistycznych, po czym usiadł wygodnie w fotelu. Dom Iwana pachniał siarką. Na półkach stały liczne woluminy i dzieła o wszystkim, co powiązane z Szatanem. Lucyferowicz wpadł w czytelniczy trans, a Hynek najzwyczajniej w świecie usnął.
– Mam! Hynek, wstawaj do Diabła! Mam, już wiem!
– Nie drzyj się człowieku… Gadaj, co tam masz. – Hynek przetarł zaspane oczy.
– Hynek! Ci cholerni Żydzi użyli tu kodu liczbowego! Treść nie ma tu nic do powiedzenia. Tu chodzi o liczby. Na początek weźmy ilość stron, która wynosi sześćset sześćdziesiąt sześć…
– I co w tym odkrywczego?
– Jeden z autorów, widać po imieniu i nazwisku, miał korzenie tureckie, więc musiał wpleść tutaj coś z Koranu. I tak się zaiste stało. Według Koranu Szeitan bądź też Iblis reprezentuje sześć najgorszych cech: arogancję, upór, hipokryzję, bunt, zdradliwość i podżeganie. Oczywiste, prawda? Teraz podliczmy litery tych słów w języku polskim…
– Zaraz, zaraz… Po co tłumaczyć te słowa na polski?
– Ponieważ drugi autor jest Polakiem.
– No dobrze, to w takim razie co dalej?
– Po policzeniu liter przetłumaczonych słów wychodzi nam, że: upór i bunt mają cztery litery, podżeganie i hipokryzja dziesięć, a zdradliwość oraz arogancja nas nie obchodzą, ponieważ nie tworzą żadnej pary. Teraz wymieszajmy interesujące nas słowa w logiczną całość. Powstały nam następujące postępowania: podżeganie do buntu oraz hipokryzja wynikająca z uporu.
– I co w związku z tym? – niecierpliwił się powoli alchemik.
– Hynek, do jasnej cholery! Nie bądź ignorantem! Tak więc zauważ, że z dwóch postępowań wychodzą nam następujące osobowości: kłamliwy podżegacz, manipulant, który wykorzystuję ciemnotę ludzi nakłaniając ich do buntu i hipokryta zasłaniający się uporem, aby mieć czym wytłumaczyć swoje występki przeciw bliźnim.
– Do rzeczy, Iwan, chyba nie oczekujesz, aż nazwę cię geniuszem!
– Na to liczyłem, ale najwyraźniej się pomyliłem. Do rzeczy mówisz? Mówiąc najprościej, trzeba złożyć w ofierze dwie osoby charakteryzujące się tymi to właśnie cechami i to one są addytywnym sigilem Szatana! To zsumowanie dwóch śmierci stworzy pieczęć zdolną przyzwać Samaela.
– To tyle?!
Iwan Lucyferowicz popatrzył z zażenowaniem na Hynka.
– Zauważ, że ten banał trudno odkryć. To wcale nie jest takie oczywiście, że wystarczy złożyć dwie ofiary. Wiążą się z tym odpowiednie zaklęcia i osoby, a nawet wiem jakie…
***
Dwa dni później miało dojść do wywołania Szatana. Iwan zajął się ofiarami i przygotowaniami do rytuału, a Hynkowi pozostało po prostu czekać. No i doczekał się. Okazało się, że zwariowany mag uprowadził husyckiego księdza i urzędnika. Więźniowie siedzieli przywiązani do krzeseł stojących na dwóch wierzchołkach odwróconego trójkąta równobocznego wpisanego w okrąg. Na trzecim wierzchołku leżał nóż.
– Gdy zacznę wywoływanie, weź nóż i czekaj, aż wydam polecenie, byś poderżnął im gardła. – Uprowadzeni więźniowie szamotali się z linami, oczywiście bezskutecznie. – Pamiętaj! Najpierw ksiądz, a dopiero później urzędnik.
Dopiero gdy Hynek spojrzał na więźniów i nóż uświadomił sobie powagę sytuacji. Świadomość, że za chwilę zabije ludzi dręczyła sumienie, ręce i kolana zaczęły drżeć.
Iwan stanął przed ołtarzem, na którym leżało łacińskie wydanie Biblii Szatana. Mag zaczął recytować wybrane modlitwy do Samaela, w których przeważały prośby o przybycie. Następnie dźwięcznym barytonem wypowiadał zaklęcia ze Sztuki Goecji. Przyzywanie opierało się też na arabskich dziełach, aż wreszcie zakończyło na Biblii Szatana spisanej w jidysz.
– Teraz! – krzyknął Iwan, wchodząc w trans.
Nie mogę… To jest złe. Ręce drżały, niepewność narastała czas mijał. Muszę, tego wymaga mój cel, nie mogę teraz przestać! Hynek podszedł do kapłana i przejechał magicznym nożem Athame po jego szyi. Tymczasem Iwan wprowadzony w trans majaczył coś pod nosem. Urzędnik wierzgnął, zimne ostrze dotknęło jego skóry, zaraz potem zmarł. Hynek widząc krew odrzucił sztylet z obrzydzeniem. Padł na kolana, próbował usprawiedliwić się w myślach, ale widok zakrwawionego noża i trupów na to nie pozwalały. Zabiłem ich… Ja ich zabiłem! Alchemik czuł ogromny strach i poczucie winy. Przecież oni mogli mieć rodziny! Co by było, jakby Markéta straciła mnie?!
Iwan stracił przytomność, budynek zadrżał w posadach, a ze ścian posypał się tynk. Krąg zbrukany krwią zaświecił czerwoną poświatą. W środku trójkąta otworzył się portal, z którego biło jasne, oślepiające światło. Z magicznego przejścia wyszła postać.
Hynek skulił się i za wszelką cenę próbował osłonić oczy. Gdy światło znikło, oniemiał całkowicie. Postać w okręgu zaśmiała się szyderczo.
– Już ci mówiłem, że będziesz rozczarowany!
Jego widok pozbawił Alchemika tchu. Te wszystkie lata badań i spisywania notatek poszły na marne, to nie miało sensu!
– Ty nie możesz być Nim, to głupi żart… – wymamrotał Hynek.
– Niestety nie, to ja jestem Cesarzem Czeluści Piekielnych… – powiedział z szczerym współczuciem Friedrich von Teufel. – Chciałem ci tego oszczędzić, ale byłeś uparty. Prawdą jest, że badania były bezsensowne, bo można mnie wywołać na dwa sposoby. Ten, który odkrył twój towarzysz, czyli ten tragiczniejszy.
– Ja nie chciałem ich zabić… To… Nie chciałem!
– Nie tłumacz się, doskonale wiem co myślisz, ale dokonało się.
– A jaki jest ten drugi sposób na twoje przywołanie? – zapytał całkiem zrezygnowany Alchemik.
– Wystarczy stracić wiarę, a ja to wykorzystam.
Hynek podniósł się z klęczek. Drżącą dłonią otrzepał z siebie kurz i wyszedł. Idąc przez Pragę, zaczął się intensywnie pocić. Tyle lat pracy… Hynek poczuł suchość w ustach i ci ludzie, zabiłem ich!…wszystko poszło na marne! Ogarnęły go lekkie duszności i ból w klatce piersiowej. Wydawało mu się, że wszędzie widzi Friedricha von Teufela. Serce biło w przyśpieszonym tempie. Słyszał niewinny śmiech, który przerodził się w rechot, a chwilę później w płacz. Te miesiące sumujące się w lata! Nie, nie, nie! Strumień łez płynął kanałami zmarszczek. Czemu?! Nie poddam się! To kłamstwo, wierutne kłamstwo! Doszedł przed swój dom, kiedy duszności narastały, a ból za mostkiem wręcz rozsadzał pierś. Przed oczami alchemika przefrunął stos kartek. Notatki kąsały, wplątywały się w ubrania, cięły skórę. Nagły napad ostrej biegunki zwalił go z nóg. Wbił się paznokciami w kamienny stopień schodków. Markéta… wybacz mi kochanie…przepraszam, ja nie chciałem… Umierał we własnych odchodach, z jego zdartych paznokci ciekły stróżki krwi. Uparcie walczył ze śmiercią, wiedział co czeka go po tamtej stronie, von Teufel pokazywał mu to w snach. W końcu uległ, przed śmiercią uśmiechnął się tylko do Markéty, która wybiegła z domu widząc konającego męża.
Pochowali go dwa dni później…