“Dwudziesty, Jubileuszowy Zlot Miłośników Astronomii Bieszczady 2016” – pomarańczowy napis na okolicznościowej koszulce wyżynał się ostro z czarnego tła materiału.
– Idziesz wreszcie? Nie wiadomo ile mamy czasu!
– Idę, dajże mi chwilę! – odkrzyknąłem, wygładziwszy fałdy bawełnianej tkaniny, ciasno naciągniętej na grubą, polarową bluzę.
– No, nareszcie! – fuknęła Ruda miażdżąc puszkę po Red Bullu, gdy w końcu wyszedłem z łazienki na korytarz.
– Nie przesadzaj, aż tyle nie czekałaś.
– A ile? Ech, chodź wreszcie, bo nam cała noc ucieknie. Nie widziałeś prognozy?
– Wiesz, jak się one sprawdzają.
– Nie denerwuj mnie! – Zeskoczyła z parapetu i nie czekając dłużej, ruszyła ku schodom.
Na dole minęliśmy przybity do korkowej tablicy wydruk z Meteo.pl. Wyglądał istotnie nie najlepiej – szary w większości diagram, oznaczający nadchodzące zachmurzenie. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, wciąż dopisywała jednak pogoda. Kwietniowa, bieszczadzka noc skrzyła się w najlepsze gwiazdami, jakich nie widywaliśmy pod miejskim niebem. Rok w rok zapierała dech w piersiach – prawdziwa noc oraz prawdziwa ciemność, dla których gotowi byliśmy przebyć te sześćset z okładem kilometrów. Spojrzałem w górę i popadłem w cudowną dezorientację. W niesamowitym mrowiu punktów i punkcików nikły zaprzyjaźnione kształty gwiazdozbiorów, gubiły się znane gwiezdne konfiguracje, rozpływały charakterystyczne struktury. To jest to – pomyślałem i uśmiechnąłem się w duszy. Zmęczenie minęło, a ja znów chciałem napawać wzrok tym widokiem.
Na polu obserwacyjnym, które ktoś trafnie ochrzcił kiedyś Teleskopowiskiem, gęstniało od podobnie złaknionych oczu. Przywitałem kilka znajomych twarzy, zagaiłem parę rozmów i znowu poczułem się jak w domu. Trochę niepokoił wiatr, który wzmagał się chwilami. Z drugiej strony, przecież nawet najbardziej wiarygodne prognozy nie raz już zawodziły. Nie traciliśmy więc ducha, tylko pełni ekscytacji gotowaliśmy się do obserwacyjnej uczty. A jak nie – myśleliśmy – w schronisku mieli przecież grzańca i coś na ząb. No i te rozmowy do rana.
Humor nie dopisywał tylko Rudej. Wciąż zerkała na zegarek, psiocząc na zbyt późną porę i niepewną aurę. Pośpiech i wrodzone roztargnienie nijak nie pomagały jej dojść do ładu ze sprzętem. Raz po raz próbowała umieścić ciężką, astronomiczną lornetę na specjalnie skonstruowanym statywie. Była to zresztą prawdziwa duma i oczko w głowie dziewczyny, która na ten cud optyki wydała pewnego pierwszego dnia miesiąca całą pensję – co do złotówki. Śledziłem jej zmagania z uśmiechem i rozczuleniem. Pomocy jednak nie śmiałem oferować. Wiedziałem, że nie znosi, gdy traktuję ją jak dziecko.
Podziwiałem też rosnący wokół gąszcz teleskopów, astrografów, lornet oraz lornetek przeróżnych rozmiarów i konstrukcji. Ich zabiegani właściciele testowali wszelkie możliwe konfiguracje optyki, kamer i komputerów. Krzątali się w przygaszonym świetle czerwonych latarek, usiłując połączyć wszystko w sensowną całość, nie zaplątując się przy tym w kilometrowych zwojach okablowania.
Całkiem inaczej, bo dostojnie na skraju i na uboczu, w swoim zwyczaju po prostu jak najdalej od wszelkiego zamieszania, stanęły natomiast dwa największe potwory. Szesnasto i dwudziestocalowe zwierciadła prostych w konstrukcji, lecz potężnych teleskopów systemu Newtona. Ni mniej, ni więcej, tylko przepastne studnie na przemierzające kosmos fotony. Kolosy skrojone do obserwacji ciemniejszych struktur wszechświata – dla wprawionych koneserów – a od czasu do czasu także do obiektów jaśniejszych i bardziej znanych – dla pozostałych obserwatorów. I ja zerkałem chwilami w stronę tych imponujących machin. Miałem jednak zaplanowane na tę noc cele dla własnego teleskopu, no i nie zapomniałem o wsparciu, które jako bardziej doświadczony obiecałem Rudej w jej lornetkowym maratonie.
Sprzęt przygotowałem sobie wcześniej. Na koniec wydobyłem nielekko sfatygowany, lecz wciąż ulubiony atlas nieba z zaznaczoną zakładkami listą obiektów oraz sprawdziłem emitującą stłumioną czerwień latarkę czołową, upewniając się, że pamiętam, jak nie przełączyć jej omyłkowo w normalny tryb pracy i nie zepsuć tym samym idealnej ciemności, dla której tak wielu, przyjechało z tak daleka.
W końcu mogliśmy zaczynać obserwacje. Ruda od razu rzuciła się realizować swój plan, a ja na rozgrzewkę nacieszyłem oczy kilkoma opatrzonymi klasykami. Przez moją starą, podręczną lunetę padła więc gwiezdna Gromada Podwójna w Perseuszu, a jej podobny do dwóch rozsypanych garści diamentów wyglad jak zwykle wywołał dreszcz na ciele. Dalej Plejady, czyli M45 w Byku, gromady otwarte w Woźnicy oraz M44 w Raku, przeglądowo kilka gromad kulistych z herkulesową M13 na czele, no i chowające się niedługo pod horyzont mgławice M42 w Orionie oraz M31 w Andromedzie, których nijak nie mogłem sobie odpuścić. Oceniłem też orientacyjnie zasięg gwiazdowy. Wynik okazał się znacznie więcej niż dobry, co wzmogło jeszcze mój apetyt.
Robiło się coraz chłodniej i tylko to mnie trochę martwiło. Starając się zachować optymizm roztarłem zmarznięte ręce i ruszyłem do schroniska po lepsze ubrania i coś ciepłego do picia.
Gdy wróciłem, pełen nowych sił zamieniłem niewielką lunetę na znacznie mocniejszego, dziesięciocalowego Newtona. Dalsze kosmiczne wojaże przerywałem jeszcze kilkukrotnie by się ogrzać, ale i wspomóc Rudą, która gubiła orientację w gęściej upakowanych rejonach nieba. Ostatecznie jednak, co przyznałem, szło jej całkiem nieźle. W oczekiwaniu na mój główny cel – gromadę galaktyk w Pannie i Warkoczu Bereniki, których obiecałem sobie nie tykać, nim nie osiągną maksymalnie dogodnego położenia – zrobiłem rundę wokół zlotowej polanki. Cały teren kipiał obserwacyjnym podnieceniem. Zamieniłem kilka zdań ze znajomymi, jednak ci, pochłonięci ową gorączką, nie grzeszyli raczej rozmownością. Skierowałem zatem swoje kostniejące powoli z zimna ciało ku skrajowi Teleskopowiska i obstąpionemu przez grupkę obserwatorów dwudziestocalowemu kolosowi. By dosięgnąć okularu, ktoś akurat niezbyt rosły wspinał się właśnie po specjalnej drabince. Za chwilę i ja przyłożyłem doń oko i nie zawiodłem się, gdyż wygląd kosmosu z półmetrowego zwierciadła rozkładał na łopatki.
Nasycony widokiem, choć zmarznięty nie na żarty, wróciłem do swojego stanowiska. Usiadłem, wydobyłem z torby prawie do połowy pełny jeszcze termos z herbatą, po czym podałem parujący kubek Rudej, a potem nalałem sobie. Temperatura nadal szybko spadała, a wiatr, który na jakiś czas osłabł, zaczął ponownie przybierać na sile. Nad zachodnimi szczytami zniknęły gwiazdy – znak nadchodzących chmur.
– Prognoza chyba nie okaże się tak całkiem do kitu – zauważyłem raczej ponuro.
Ruda przeklęła pod nosem i usiadła obok mnie. Ktoś nieopodal również mi przytaknął. Ktoś inny za to narzekał:
– …gęba mi już drętwieje od tego mrużenia, mówię wam. Macie nasadkę dwuoczną? Dlaczego wszyscy produkują teleskopy pod pojedynczy okular? Co ja jestem, jakiś cyklop? – Kilka osób wyraźnie rozbawiła ostatnia uwaga.
– Co racja to racja, ale nasadki nie mamy. A co do cyklopów, to spytaj Dzikiego. – Po tym zdaniu ryknęli już otwarcie śmiechem, a ja poczułem, że się czerwienię.
– Dziku, to jak było z cyklopem? Opowiedz! – Zaczęło się.
– Z jakim cyklopem? – Ruda spojrzała na mnie marszcząc brwi.
– Tak. Tak właśnie było. – Zignorowałem chwilowo jej pytanie – Tak jak wam już sto razy mówiłem. I podtrzymuję, bo wiem co widziałem – odszczeknąłem.
– Jaki cyklop? – Ruda nie przestawała. Poczułem, że się nie wywinę i zaraz będę musiał opowiadać wszystko po raz sto pierwszy.
– Dziku, no ale weź powiedz, jak on wyglądał? – męczył któryś, chyba Waldi – mój stary przyjaciel.
– A jak miał wyglądać? – odburknąłem. – Wielki, przysadzisty, z okiem na środku czoła i prawie bez szyi.
– W dresie?
Znowu rechot.
– Nie, kur… – ugryzłem się w język. – nie w dresie.
– Bo wiesz, myślałem, że może chłopaki z wioski…
Wziąłem do ręki puszkę po energetyku i cisnąłem, nie celując wcale, w stronę znajomej postaci.
– No dobra, już nie drążę, ale opowiedz jeszcze kiedyś. Ty to tak fajnie opowiadasz.
– Masz jak w banku, Waldeczku. – Chciałem jak najszybciej zakończyć tę głupią rozmowę.
– Bo wiesz, Dziki zabłądził tu w górach dwa, czy trzy lata temu – gadał teraz do kogoś obok, o dwa tony ciszej, ale całkiem słyszalnie – i twierdzi, że nadział się na cyklopa. Zarzeka się.
– Ale przecież cyklopów nie ma tu już z dwieście lat. Wywędrowały albo je wypędzono – odpowiedział równie konspiracyjnie drugi głos. Ruda słuchała.
– No właśnie. Ale on…
Nie dokończył, gdyż podmuch wiatru zdarł nie najstaranniej widocznie zamocowaną osłonę z kratownicy jego teleskopu. Przez krótką chwilę to ja miałem ubaw.
– Oho! – powiedziała Ruda, gdy zaraz jednocześnie unieśliśmy wzrok.
Niebo, od zachodu do prawie zenitu, przykrywały chmury. Nie wyglądały wprawdzie na deszczowe, ale oznaczały koniec obserwacji. Nie było rady ani sensu dalej marznąć. Trzeba wracać do środka – skonkludowałem, choć w głębi nawet się ucieszyłem, mimo że zaplanowana gromada galaktyk musiała poczekać na lepsze czasy, podobnie jak lornetkowy maraton Rudej.
Wewnątrz schroniska usiedliśmy w niewielkiej świetlicy-stołówce, która tradycyjnie umilała zlotowiczom niepogodę. Na stole pojawiły się zaraz grzane piwo i wino, a niedługo po nich bigos – jedyne dostępne danie na ciepło. Dobre! – pomyślałem wtedy i bez ceregieli zabrałem się do szuflowania zawartości talerza. Ruda zrobiła to samo.
Posiłek znacznie poprawił nasze samopoczucia. Gdy milkł szczęk łyżek i widelców, atmosfera zaczęła się robić naprawdę przyjemna.
– No to chwal się wynikiem – zagadnąłem Rudą o ustrzelone lornetką obiekty.
– Trzydzieści dwa. Niecała połowa listy. – Skrzywiła się.
– Nie najgorzej.
– No i nie najlepiej. Liczyłam na całość.
– Nie twoja wina. Pogoda. Gdyby nie to, spokojnie dałabyś radę. Miałaś niezłe tempo.
– Może. – Odsunęła pusty talerz i sięgnęła po serwetkę. Ja natomiast przymierzyłem się, by sięgnąć po dokładkę.
Nieroztropnie.
– No to jak Dziku? Opowiesz? – odezwał się natychmiast znajomy głos.
– Nie zaznam spokoju tego wieczoru – wymamrotałem ku uciesze Waldiego i jego towarzyszy.
Ruda parsknęła. Gdzieś w międzyczasie zdążyłem jej opowiedzieć całą historię. Spodobała się jej. Twierdziła nawet, że wierzy.
– Co za natręt. Mów, co chciałbyś wiedzieć? – zapytałem, pociągając łyk ciepłego, korzennego napoju.
– Noo, wszystko!
– No to było to tak – Poprawiłem następnym łykiem. – jak wam już z milion razy opowiadałem! Mam wam to nagrać i rozdać po kopii?
– Noo, wiesz, rozdać… hmm, czemu nie?
Rechot, rechot, rechot i jeszcze więcej rechotu.
– O cholera! – Ruda zerwała się na równe nogi.
– Co jest?
– Lornetka! – odkrzyknęła będąc już na schodach do wyjścia.
– Lornetka? – zdziwił się Waldi, nagle niemal poważny.
– Tak – powiedziałem. – Jej oczko w głowie. Nie wiem, może się boi, że jej ją wiatr porwie…
Zaśmiali się, lecz już nie tak gromko, a nie minęła minuta i znów męczyli mnie o tę nieszczęsną historię. Zwłaszcza ci wszyscy, którzy jej jeszcze nie słyszeli – oczywiście podpuszczeni przez starych cwaniaków, co do czego nie miałem wątpliwości. Cóż było jednak robić? Zacząłem opowieść, a oni słuchali z rozdziawionymi ustami. Cicho się zrobiło, jak makiem zasiał. W kieszeni zawibrował mi telefon i to był jedyny słyszalny dźwięk poza moim głosem. "Oczy w oko z cyklopem" – taki dałem tytuł swojej przygodzie sprzed lat. Opowiadałem chyba z kwadrans i muszę przyznać, że ile razy bym tego nie robił, historia zawsze wywierała spore wrażenie. Tak też było i tego wieczoru, przeszkadzał mi tylko wibrujący co jakiś czas aparat. Dopiero gdy skończyłem, przy wyrazach wesołości, ale i poruszenia ze strony słuchaczy, wydobyłem go z kieszeni i odczytałem wiadomości od Rudej. Najpierw jedną, a potem dwie następne. Nie ulegało wątpliwości, że chciała, bym jak najszybciej dołączył do niej na zewnątrz. Zdziwiłem się, choć poczułem też zaintrygowany. Dopiłem co miałem do dopicia i czym prędzej ruszyłem na górę, cały czas ciekaw, w jakim właściwie celu. Rozbawione opowieścią towarzystwo prawdopodobnie nawet nie zauważyło mojego zniknięcia.
Widok, jaki po wyjściu przywitał me oczy, zaskoczył mnie prawdziwie. Zamiast smaganych wiatrem drzew i nieba spowitego skorupą chmur, zobaczyłem całkowite tego przeciwieństwo. Mrowie gwiazd i spokój. Spokój i Rudą stojącą jak wryta ze swą drogą lornetą wciśniętą w oczodoły. Musiała usłyszeć, że się zbliżam, bo błyskawicznie przycisnęła palec do ust, a natychmiast potem wykonała ręką gest ku ziemi, dając znak, bym przykucnął. Nie wiedziałem tylko, przed kim lub czym mam się kryć. Dopełzłem do niej prawie na czworaka. Wielka tuja, za którą się schowała, dała i mnie doskonałą osłonę.
– Co jest? – wyszeptałem.
– Ciii – padła prawie niesłyszalna odpowiedź. – Tam, przy dwudziestocalówce.
Zwróciłem wzrok we wskazanym kierunku i dostrzegłem jakiś ruch. Odległość i ciemność nie pozwalały jednak dojrzeć żadnych szczegółów.
– Daj popatrzeć. – Zrozumiałem wnet obecność lornetki przy jej twarzy.
– Czekaj, jest więcej, wychodzą z tamtych zarośli! Jeszcze dwa! Mniejsze!
– Kto wychodzi? Co mniejsze? – Nie mogłem się już powstrzymać. Mrużyłem na zmianę i wytrzeszczałem oczy tak, że bolały całe i zastanawiałem się, czy zaraz nie wypadną z orbit. Mało to jednak pomagało – w mroku widziałem niewiele więcej niż nic, a sam blask gwiazd nie mógł tego zmienić. – No dajże już. – Sięgnąłem do lornetki, ale dostałem po rękach. Usłyszałem za to jak Ruda śmieje się i cedzi cicho:
– Nie uwierzysz, nie uwierzysz…
– W co nie uwierzę? – Nie wytrzymałem i wyrwałem jej lornetkę. Przycisnąłem przyrząd do oczu i w sekundzie zaniemówiłem, znieruchomiałem, ugięły się pode mną nogi, a czas się zatrzymał.
– Co do…, nie moż…, no to teraz… – próbowałem artykułować, lecz mój mózg przechodził chyba twardy reset.
– Nie mówiłam? – śmiała się i zacierała ręce.
W polu widzenia lornetki dostrzegłem cztery postacie. Dwie większe i dwie mniejsze. Wszystkie potężnie zbudowane, a para większych zdecydowanie przewyższała gabarytami dorosłego człowieka.
– Cyklopi! – pomyślałem i musiałem to też powiedzieć na głos, gdyż Ruda potwierdziła.
Stwory krzątały się wokół dwudziestocalówki. Największy z nich pochylał urządzenie raz wyżej, raz niżej i obracał w różnych kierunkach, jakby przechodził przyspieszony kurs obsługi. Dwójka mniejszych biegała w kółko, podskakiwała i fikała koziołki, a drugi duży ganiał za nimi.
– Młode – przemknęło mi przez głowę. – Ruda, te małe to młode! – Odzyskałem też jako taką zdolność wypowiadania zdań.
Ruda chichotała. Przytomnie skombinowała skądś drugą lornetkę i zaraz oboje obserwowaliśmy niezwykły spektakl. Ojciec – bo tak nazwaliśmy największego z czwórki – uklęknął w pewnym momencie przy potężnym, choć nie dla niego, urządzeniu i przyłożył środek czoła z wielkim okiem do okularu. Zamarł na moment, potem oderwał je, zadarł wzrok w górę, złapał się za głowę ogromną dłonią i znowu przytknął jedyne oko do potężnego tubusu. Powtarzał to kilkukrotnie, zmieniając kierunek obserwacji, niekiedy wstawał, wykonywał kilka kółek w miejscu albo wokół machiny, gestykulując przy tym żywo i coś bełkocząc. Wtedy dopadała okularu Matka – drugi duży osobnik – i odtwarzała podobną sekwencję. W końcu oba przepychały się przy nieznanym im artefakcie, popędzały i odganiały wzajemnie, zaś młode, pozostawione same sobie, podskakiwały z wyciągniętymi ramionami, gdyż brakowało im kilkudziesięciu centymetrów, by samodzielnie zagłębić wzrok w otchłani kosmosu. Ostatecznie i one jednak dostąpiły ku temu okazji. Podtrzymywane rękoma rodziców, wymachując w powietrzu krępymi kończynami, wydawały z siebie dziwne dźwięki, które nie mogły być niczym, tylko głosem dziecięcego zachwytu.
Zaczarowani oglądaliśmy to niepojęte przedstawienie, prosząc w duchu, by szybko nie dobiegło końca. Osobliwy taniec rodziny jednookich stworzeń odebrał nam dech oraz poczucie czasu i wcale nie chcieliśmy się tym z nikim dzielić. Tak jak było, było dobrze. I trwałoby dalej, gdyby nie łomot drzwi i donośny głos kompanów, których tęsknota za nami dwojgiem wygoniła z ciepłych pomieszczeń, płosząc natychmiast nieprzywykłe do ludzkiej obecności istoty.
– Co jest? Co wy tutaj…? Szukamy was – rzucił któryś, a my odpowiedzieliśmy nieobecnym wzrokiem. – Szukaliśmy was – powtórzył. – Obserwujecie? Dlaczego nie wołacie, że jest pogoda?
– Właśnie mieliśmy do was wracać, zbierzemy tylko… nasze rzeczy – zdołała wydukać Ruda.
– No co wy? Zwijacie się? Chcecie odpuścić takie widoki? – zawołał zbiegając z werandy na trawiaste klepisko przed budynkiem.
– Potem może wrócimy.
– Jak się jeszcze ogrzejemy – dodała Ruda.
– Mi tam ciepło, jak widzę takie cuda. Idę zawołać resztę!
– My zawołamy – odrzekłem i podbiegłem kilka schodków w górę. Przyłożyłem lornetkę do oczu, lecz polana na swym skraju była pusta. W pobliskich zaroślach być może coś się poruszyło, lecz nie byłem pewien. Natomiast dwudziestocalówka stała, jak stała, tyle że wycelowana niedbale gdzieś w okoliczne krzaki, zamiast w kosmiczną przestrzeń.
Wróciliśmy do środka i usiedliśmy w świetlicy. Znów zostaliśmy tylko we dwoje. I znów nie tęskniliśmy za towarzystwem. Do rana mieliśmy bowiem co sobie opowiadać.
Następna noc obfitowała w udane obserwacje. Pogoda sprzyjała. Osiągnęliśmy swoje astronomiczne cele, lecz tak naprawdę wypatrywaliśmy czegoś innego niż gwiazdy. Bezskutecznie niestety, choć może na szczęście.
Tak też nastał dzień powrotu – jak zawsze trochę smutny, ale dla nas niezwykły. Przed wyjazdem nie mogłem spać. Wstałem bardzo wcześnie, by spokojnie załadować rzeczy oraz przygotować się do podróży. Po śniadaniu pożegnaliśmy znajomych i przyjaciół, przedtem umówiwszy się na przyszły rok. Nasza przygoda pozostała tajemnicą.
– Nie widzę teleskopu. Zapomniałeś spakować? – zauważyła Ruda wsuwając skrzynię z lornetą do bagażnika.
– Nie zapomniałem – odparłem.
– Jak to? – Zmarszczyła się.
– Tak to.
Zatrzasnąłem klapę. Chwilę milczała. Rzuciła jedno, a potem następne długie spojrzenie w kierunku zarośli na skraju Teleskopowiska. Uśmiechnęła się. Wsiedliśmy do auta. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, a silnik zadrżał. Moja córka przytuliła mnie. Czekała nas długa droga do domu.