- Opowiadanie: varg - Inne rodzaje oddziaływań

Inne rodzaje oddziaływań

Po­mi­mo słusz­nych uwag be­ta­te­ste­rów: Bar­dzo­Gru­bej­Lo­li oraz Ma­łe­go Sło­wi­ka, któ­rym ni­niej­szym po raz ko­lej­ny dzię­ku­ję, nie udało mi się bar­dziej skró­cić tego opo­wia­da­nia. Jest, jakie jest. Dłu­gie i miej­sca­mi prze­ga­da­ne. Takie jed­nak po­do­ba­ło mi się naj­bar­dziej.

I w tej for­mie wrzu­cam na por­tal, świet­nie zda­jąc sobie spra­wę, co to dla tego tek­stu ozna­cza.

PS. Re­gu­la­to­rzy – nie pa­mię­tam, czy za­sto­so­wa­łem gdzieś nie-por­ta­lo­wy spo­sób za­pi­su dia­lo­gów, ale na wszel­ki wy­pa­dek ostrze­gam, że może tam być.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Inne rodzaje oddziaływań

Krzyk. Roz­pacz­li­wy, lecz od­le­gły, do­bie­ga­ją­cy zza kra­wę­dzi świa­ta. Choć byłem już tak bar­dzo gdzie in­dziej, on po­dą­żał wciąż za mną, to­wa­rzy­szył w każ­dym z miejsc. Wy­peł­niał pust­kę po czło­wie­ku, któ­rym nie­gdyś byłem. Prze­ci­ska­ją­ca się ży­ła­mi gęsta maź tę­ża­ła, ile­kroć sły­sza­łem owo po­tę­pień­cze wycie. I nic nie mogło już prze­bić ob­le­pia­ją­cej mnie sko­ru­py. Tylko to.

Tylko To.

 

* * *

 

Obu­dził mnie ból głowy. Nie po­tra­fi­łem sobie przy­po­mnieć, jak tra­fi­łem do domu. Ślady ubło­co­nych butów zna­czy­ły dywan szla­kiem po­nu­rych przy­gód, z jed­ne­go z rogów stra­szy­ła le­d­wie na­po­czę­ta bu­tel­ka wy­so­ko­pro­cen­to­we­go al­ko­ho­lu. W za­kry­te okien­ni­ca­mi szyby nadal bęb­nił deszcz. Prze­klę­ta plu­cha nie da­wa­ła za wy­gra­ną, a mój na­strój coraz czę­ściej koń­czył w rynsz­to­ku. Nie mo­głem, cho­le­ra, przy­wyk­nąć do tej po­go­dy. Dla roz­luź­nie­nia wy­rzu­ci­łem z sie­bie wią­zan­kę prze­kleństw, ale nie po­mo­gło.

Spoj­rza­łem w roz­bie­ga­ne kocie oczy ze­ga­ra. Wska­zów­ki-wą­sy ukła­da­ły się w oko­li­cach go­dzi­ny czwar­tej. Uwiel­bia­łem takie tan­det­ne wy­na­laz­ki, zno­si­łem je do domu na pęcz­ki, sam nie wiem dla­cze­go. Sprzę­ty, któ­rych nikt nie chciał, od­rzu­co­ne, za­po­mnia­ne, za­stą­pio­ne Nowym i Lep­szym. Wzbu­dza­ły chyba we mnie ro­dzaj współ­czu­cia czy so­li­dar­no­ści, nie mia­łem jed­nak ocho­ty się­gać zbyt głę­bo­ko w sie­bie, cuch­nę­ło tam i gry­zło w oczy.

Głód skrę­cał mi kisz­ki. Nie­ste­ty, moja kuch­nia słu­ży­ła głów­nie za in­spi­ra­cję zna­jo­mym tur­pi­stom, cze­ka­ła mnie więc wy­pra­wa na ze­wnątrz. Bo­le­sna myśl. Zmy­łem z sie­bie płaty skrze­płe­go brudu, prze­bra­łem w coś śwież­sze­go i wy­sze­dłem. Mia­łem za­miar od­kryć jakiś przy­tul­ny lokal przy ulicy Włó­czę­gów – gdzie knaj­py zda­wa­ły się wy­ra­jać ni­czym ze snu wa­ga­bun­dy – nigdy tam jed­nak nie do­tar­łem.

Zo­ba­czy­łem ją, prze­szedł­szy le­d­wie kilka prze­siąk­nię­tych wil­go­cią prze­cznic. Stała po dru­giej stro­nie ulicy, mok­nąc w zu­peł­nym bez­ru­chu. Ko­bie­ta. Stru­gi wody cie­kły z jej płasz­cza i wło­sów, spły­wa­ły za koł­nierz, wy­le­wa­ły się z rę­ka­wów. Ona jed­nak trwa­ła tak z lek­kim uśmie­chem, za­mknię­ty­mi ocza­mi i prze­krzy­wio­ną z lu­bo­ścią głową, w zim­nym, za­ci­na­ją­cym je­sien­nym desz­czu. Jak wy­rwa­na z zu­peł­nie in­ne­go ob­ra­zu, może ta­kie­go, w któ­rym mo­gła­by się roz­ko­szo­wać za­pa­chem świe­żo sko­szo­nej trawy lub cie­szyć cie­płem słoń­ca na twa­rzy.

Dla­cze­go pod­sze­dłem? Nie wiem. Miała na imię Lii.

Za­pro­po­no­wa­łem coś roz­grze­wa­ją­ce­go. Miesz­ka­ła nie­da­le­ko, więc po­szli­śmy. Roz­ma­wia­li­śmy tro­chę, ale o ni­czym waż­nym. Była rzew­na i za­baw­na jed­no­cze­śnie, lu­bi­łem takie po­łą­cze­nie. Po­czu­łem owo kieł­ku­ją­ce gdzieś w środ­ku wra­że­nie, że znam ją od za­wsze, a ono pcha­ło mnie dalej, na prze­kór innym po­trze­bom. Wkrót­ce zna­leź­li­śmy się w bocz­nej ulicz­ce gdzieś za skwe­rem Au­be­li­var. We­szli­śmy na pię­tro. Wy­pi­li­śmy kilka drin­ków, było tro­chę żar­tów, przy­gód ze zdej­mo­wa­niem prze­mo­czo­nych ubrań, parę wni­kli­wych roz­mów o życiu, lecz nic na tyle urze­ka­ją­ce­go, żebym to za­pa­mię­tał. Coś mnie do niej cią­gnę­ło, coś znacz­nie sil­niej­sze­go niż zwy­kłe po­żą­da­nie. Z nią mu­sia­ło być po­dob­nie, w innym wy­pad­ku do ni­cze­go by prze­cież nie do­szło. Nie miało to naj­mniej­sze­go sensu, ale wtedy nie za­wra­ca­łem sobie tym głowy. Nasze dło­nie od­na­la­zły się i nie spo­sób już było ich roz­dzie­lić.

Zaj­rza­łem w te smut­ne ciem­ne oczy, mu­sną­łem po­li­czek, ostroż­nie po­ca­ło­wa­łem. Moja żądza szyb­ko roz­grza­ła jej skost­nia­łe ciało, a ja pod­da­łem się, za­gu­bi­łem w za­pa­chach i szep­tach. Czuję cię, czuję, mó­wi­łem chyba, je­steś bli­sko. W za­pa­mię­ta­niu za­mkną­łem oczy, a wtedy wszyst­ko za­czę­ło się zmie­niać. Może cho­dzi­ło o al­ko­hol, może o coś in­ne­go, lecz Lii znik­nę­ła nagle – choć była tam prze­cież nadal – a w my­ślach uj­rza­łem , Vidu, uko­cha­ną i utra­co­ną. Nie­okieł­zna­ną. Moje usta zmie­ni­ły rytm, na­par­ły moc­niej, za­czę­ły pie­ścić tak, jak uwiel­bia­ła ona, w spo­sób, który nie­gdyś to jej ciało roz­pa­lał do czer­wo­no­ści. Za­tra­ci­łem się w tę­sk­no­cie, lecz ni­ko­go już tam ze mną nie było.

Zro­zu­mia­łem to do­pie­ro na­za­jutrz, zaraz po prze­bu­dze­niu, gdy nasze spoj­rze­nia po­tknę­ły się o sie­bie. Ta­jem­ni­czą więź za­stą­pił wy­schnię­ty gry­mas. Lii ze­rwa­ła się, mam­ro­cząc coś wy­mi­ja­ją­ce­go. Zro­zu­mia­łem, że nic tu po mnie. Ona to wie­dzia­ła i ja wie­dzia­łem. Kawa? Nie, dzię­ku­ję, muszę le­cieć. Było mi cał­kiem miło. Mnie cał­kiem też. Wy­da­rze­nia wczo­raj­szej nocy sta­wa­ły się bar­dziej wy­bla­kłe niż sen.

– Nie­dłu­go za­po­mnisz – po­wie­dzia­ła, gdy za­kła­da­łem płaszcz.

Jej twarz wy­glą­da­ła, jakby miała się zaraz sto­pić. Bez­sku­tecz­nie po­szu­ki­wa­łem wła­ści­wych słów, po­głę­bia­jąc ciszę. Przed­po­kój tonął w pół­mro­ku, mia­łem jed­nak wra­że­nie, że ścia­ny drżą ni­czym osnu­te roz­grza­nym po­wie­trzem. Prze­tar­łem ku­ła­kiem oczy. Przy­po­mnia­łem sobie, że umie­ram z wy­czer­pa­nia.

Wy­mkną­łem się na ulicę. Nie pró­bo­wa­ła mnie za­trzy­mać. A może? Za dużo widzę. Po­wi­nie­nem być igno­ran­tem. Wów­czas po­my­ślał­bym może, że pró­bo­wa­ła i po­czuł­bym się le­piej. A prze­cież na­praw­dę po­lu­bi­łem Lii i jej smut­ne ciem­ne oczy.

Znów przy­wo­ła­łem w my­ślach Vidu. To była dawno za­bliź­nio­na rana, skąd więc to nagłe, kla­row­ne jak nigdy, wspo­mnie­nie? Dla­cze­go aku­rat teraz? Co łą­czy­ło szarą, desz­czo­wą Lii z moją po­god­ną, za­po­mnia­ną Vidu? Nie spo­dzie­wa­łem się od­po­wie­dzi. Drzwi zo­sta­ły za mną za­mknię­te i na­le­ża­ło je zo­sta­wić w spo­ko­ju. Ot, byłem nie­wol­ni­kiem sko­ja­rzeń, wiecz­nie szu­ka­ją­cym tego, co zo­sta­ło mu ode­bra­ne.

Drę­czo­ny tą re­flek­sją wstą­pi­łem do po­bli­skiej pie­ka­ren­ki po coś na szyb­ko. Prze­glą­da­jąc kie­sze­nie płasz­cza w po­szu­ki­wa­niu za­gu­bio­nych monet, na­tra­fi­łem na zmię­tą kar­tecz­kę, któ­rej treść mo­men­tal­nie mnie otrzeź­wi­ła. „Będę u Lou, nie­dzie­la, 12:00. D.” – prze­czy­ta­łem. Na chwi­lę stra­ci­łem od­dech.

Czy to moż­li­we? Po tylu la­tach?! Prze­cież… ależ oczy­wi­ście! W ty­po­wy dla niego spo­sób iry­tu­ją­ca, la­ko­nicz­na in­for­ma­cja. De­enav! Jak mo­głem za­po­mnieć? Zbesz­ta­łem wście­kle wła­sną bez­tro­skę.

Gdy do­tar­łem do miesz­ka­nia, zda­łem sobie spra­wę, że czas nie jest już po mojej stro­nie. Zanim się prze­bra­łem i do­pro­wa­dzi­łem do względ­ne­go ładu, koci zegar ode­grał odę do go­dzi­ny pierw­szej. Wie­rzy­łem, że De­enav bę­dzie na mnie cze­kał, co nie zna­czy, że mia­łem ocho­tę go wku­rzać. Kiedy to wi­dzie­li­śmy się po raz ostat­ni? Nie mo­głem sobie przy­po­mnieć, ale mu­siał minąć szmat czasu. Ten­den­cja do za­du­my cza­sem mnie spo­wal­nia, zwłasz­cza że wczo­raj­sze wy­da­rze­nia wciąż cze­ka­ły w ko­lej­ce na in­ter­pre­ta­cję. Szcze­rze mó­wiąc, nie wie­dzia­łem, co z nimi zro­bić. Wszyst­ko w swoim cza­sie, po­wta­rza­łem sobie. Dziś mój umysł ma wolne. Ale po­ra­dzi sobie ze wszyst­kim. Tylko póź­niej.

Na ze­wnątrz prze­sta­ło padać, lecz nadal było wil­got­no i nie­przy­jem­nie. W duchu prze­kli­na­łem prze­mo­czo­ne od kilku dni buty. Za­trzy­ma­łem tak­sów­kę, jakoś nie mia­łem ocho­ty na ko­mu­ni­ka­cję miej­ską, choć bar „U Lou” znaj­do­wał się góra dzie­sięć prze­cznic od mojej nory przy alei Mi­fu­dy pięt­na­ście, w cuch­ną­cych ko­ry­ta­rzach pod par­kiem Zwy­cię­stwa. Po­mi­mo owej nie­zbyt szczę­śli­wej lo­ka­li­za­cji „Lou” był praw­dzi­wym rajem dla po­dob­nych nam stra­ceń­ców. Cicho, przy­tul­nie, z da­ją­cy­mi złu­dze­nie dys­kre­cji cia­sny­mi wnę­ka­mi wy­po­sa­żo­ny­mi w mięk­kie, przy­ku­rzo­ne i trzesz­czą­ce ze sta­ro­ści ka­na­py. Nikt nie za­da­wał pytań, ni­ko­go nic nie ob­cho­dzi­ło i mieli dobrą whi­skey. Brat Lou, Amoi, stał za barem. Nie­zły gość. Chyba nie byli praw­dzi­wym ro­dzeń­stwem, po­nie­waż miał w sobie coś z ludzi pół­no­cy, ale nie ob­cho­dzi­ło mnie to na tyle, żeby za­py­tać. Gdy wsze­dłem, ski­nął głową i nie­dba­łym ru­chem ręki wska­zał jedną z ume­blo­wa­nych wnęk. Po­dzię­ko­wa­łem ade­kwat­nym ge­stem. Nigdy nie mo­głem się zde­cy­do­wać, czy je­stem dumny, że znają mnie w ta­kich miej­scach.

De­enav cze­kał w naj­ciem­niej­szym kącie knaj­py.

Wy­glą­dał jak trup, był wy­chu­dzo­ny i nie­ogo­lo­ny. W dłoni trzy­mał pa­pie­ro­sa, chyba go jed­nak nie palił, gdyż słu­pek po­pio­łu nie opa­dał na stół tylko dzię­ki ja­kiejś nie­zna­nej dotąd sile. De­enav wbił we mnie wzrok, choć nawet nie drgnął. Nie uśmiech­nął się, ale i nie wściekł. Dobry znak. Do­sia­dłem się bez słowa.

– Lev, Vidu nie żyje – po­wie­dział twar­do.

I tyle jeśli cho­dzi o dobre znaki, po­my­śla­łem. Przez chwi­lę mil­cza­łem, nie­pew­ny wła­snych emo­cji. Po­czu­łem coś jakby uką­sze­nie pust­ki, lecz nie na tyle bo­le­sne, by re­ago­wać ja­kimś te­atral­nym nie­zro­zu­mie­niem czy nie­do­wie­rza­niem. Gło­śno i wy­raź­nie usły­sza­łem, co po­wie­dział De­enav. Vidu nie żyje, nie ma jej, skoń­czy­ła się, prze­mi­nę­ła. Że­gnaj, Vidu, ma­leń­ka.

– Co się stało? – spy­ta­łem więc.

– Nie wiem zbyt wiele. Jakaś strasz­li­wa jatka. Mie­li­śmy wspól­ne­go zna­jo­me­go, po­li­cyj­ny fo­to­graf. Za­dzwo­nił do mnie. Myślę, że w szoku, nie­wie­le był mi w sta­nie po­wie­dzieć. Mia­łem się z nim skon­tak­to­wać póź­niej, ale nie ode­brał wię­cej te­le­fo­nu.

– Kiedy?

– Ze dwa dni temu. Tyle po­trze­bo­wa­łem, żeby cię zna­leźć.

– To zna­czy, że nie ukry­łem się wy­star­cza­ją­co do­brze – po­wie­dzia­łem z krzy­wym uśmie­chem.

Spoj­rzał na mnie zza pa­pie­ro­so­we­go dymu.

– Za­wsze cią­gnie cię w takie same miej­sca – mruk­nął. – Wy­star­czy je od­szu­kać i po­cze­kać aż przy­le­ziesz, zio­nąc tanią wódą i uwa­la­ny ja­kimś łaj­nem.

Wciąż się we mnie wpa­try­wał. Tro­chę mi do­gry­zał, ale miał rację. Dobry stary De­enav. Stary drań, mó­wiąc do­kład­niej, ale przy­naj­mniej za­wsze wia­do­mo było, czego się po nim spo­dzie­wać. Nie miał prze­sad­nych am­bi­cji i za­wsze walił pro­sto z mostu – albo pro­sto w mordę. Lu­bi­łem go też za kilka in­nych rze­czy, ale jakoś nie mo­głem ich sobie teraz przy­po­mnieć.

– Kon­tro­lu­ję moją po­trze­bę sa­mo­znisz­cze­nia, nie przej­muj się – za­pew­ni­łem.

– Wy­bacz, jeśli dałem ci do zro­zu­mie­nia, że się tobą przej­mu­ję – po­wie­dział cał­kiem po­waż­nie. – Nie przej­mu­ję się, po­wiem wię­cej, nie ob­cho­dzi mnie, co ro­bisz, do­pó­ki ro­bisz to z dala ode mnie. Zna­la­złem cię, bo w końcu cho­dzi o Vidu. Chyba ro­zu­miesz, co to ozna­cza?

Zna­łem ten ton, spraw­dzał mnie. Zmie­rzy­łem go wzro­kiem. De­enav był ode mnie o pół głowy wyż­szy i – po wszyst­kim, co prze­szli­śmy, nie­ła­two mi to przy­znać – chyba też przy­stoj­niej­szy. Nie­okrze­sa­ny, nie­po­skro­mio­ny i lekko sza­lo­ny. Choć nie był wcale lo­we­la­sem, ko­bie­ty za­wsze tra­ci­ły dla niego głowę. Także moje ko­bie­ty… Stare dzie­je, zresz­tą i ja mia­łem to i owo na su­mie­niu.

Znów za­czą­łem my­śleć o Vidu: a więc była już mar­twa, gdy ja i Lii by­li­śmy razem. Zbieg oko­licz­no­ści? Moż­li­we. Nie do­żył­bym jed­nak dzi­siej­sze­go dnia, gdy­bym nie po­tra­fił od­róż­nić przy­pad­ku od za­ci­ska­ją­cej się pętli. Mimo wszyst­ko za­gra­łem bez­tro­sko.

– Vidu… Dawno jej nie wi­dzia­łem, wiesz? Nawet nie mam po­ję­cia, co u niej – po­wie­dzia­łem i po­czu­łem się głu­pio. – To zna­czy, co się z nią dzia­ło, zanim…

– Wiem. Mó­wi­ła mi. Od­wie­dza­łem ją cza­sem – od­rzekł spo­koj­nie.

– Czy wy… – Chcia­łem spy­tać z cie­ka­wo­ści, nie sądzę, bym wią­zał z tym ja­kieś uczu­cia. A może?

– Nie.

– Mhm.

– Za­wie­dzio­ny?

– Nie. Sram na to, Deen. Po pro­stu spy­ta­łem. Lubię gro­ma­dzić fakty, wiesz, czuję wtedy, że ro­zu­miem życie.

– Za dużo kom­bi­nu­jesz, Lev. To cię spo­wal­nia. I dziew­czy­ny tego nie lubią.

– Wiem. Nie­waż­ne. Co teraz?

– Nie mam po­ję­cia, chło­pie. Po­cze­ka­my, aż to prze­tra­wisz. Może znaj­dzie­my ja­kieś roz­wią­za­nie. A tym­cza­sem… whi­skey?

– No nie obej­dzie się, Deen. Nie obej­dzie się. – Wy­szcze­rzy­łem zęby w smut­nym, bo smut­nym, ale jed­nak uśmie­chu. Do­brze było go wi­dzieć. Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści.

Nie­mym po­ro­zu­mie­niem ze­szli­śmy z te­ma­tu Vidu i trzy­ma­li­śmy się od niego z dala. Tro­chę wspo­mi­na­li­śmy, De­enav opo­wie­dział kilka czar­nych jak smoła dow­ci­pów. Chyba pró­bo­wa­li­śmy jakoś się trzy­mać w tej sy­tu­acji. Nie wiem, co on my­ślał. Ja stra­ci­łem Vidu dawno temu, więc jej odej­ście na za­wsze ni­cze­go spe­cjal­nie nie zmie­nia­ło. Oczy­wi­ście, nie można było tego tak zo­sta­wić. Czu­li­śmy, że coś się zbli­ża. A jed­nak za­re­ago­wa­li­śmy po swo­je­mu.

 

Dwie go­dzi­ny póź­niej wy­lą­do­wa­li­śmy u Kle­ima, fa­ce­ta, któ­re­go po­zna­łem na pew­nym wer­ni­sa­żu. Wy­sta­wiał tam kilka prac, które, być może przez pro­sto­tę swego prze­ka­zu, szcze­gól­nie do mnie tra­fia­ły. Kleim ma­lo­wał sceny z życia ludzi upodlo­nych. Kiedy na niego wpa­dłem, z głu­pia frant za­czę­li­śmy roz­ma­wiać i ry­chło, przy nie­wąt­pli­wym udzia­le wcze­śniej spo­ży­tych trun­ków, od słowa do słowa po­sta­no­wi­li­śmy – w ra­mach ja­kie­goś głę­bo­ko wów­czas uza­sad­nio­ne­go per­for­man­ce’u – ode­grać scenę z jed­ne­go z ob­ra­zów, do czego nie­zbęd­na nam była czy­sta wódka w du­żych ilo­ściach. W kwe­stii kon­sump­cji od­nie­śli­śmy spek­ta­ku­lar­ny suk­ces, czego nie można po­wie­dzieć o wspo­mnia­nym wer­ni­sa­żu, z któ­re­go nas zresz­tą wy­rzu­co­no. I w ten wła­śnie spo­sób wchło­nę­ło mnie nie­okieł­zna­ne to­wa­rzy­stwo Kle­ima – świat zroz­pa­czo­nych, do­ma­ga­ją­cych się od­kry­cia ar­ty­stów.

Lu­dzie, któ­rzy nie mieli nigdy do czy­nie­nia z bo­he­mą, a także wielu z tych, któ­rzy mieli, czę­sto nie zdają sobie spra­wy, że za jej pier­wot­ną, po­ry­wa­ją­cą ży­wio­ło­wo­ścią kryje się peł­za­ją­ca za­wiść. Wszy­scy ci ar­ty­ści, poeci i li­te­ra­ci cier­pią po pro­stu na po­twor­ny prze­rost am­bi­cji. Czer­pią od sie­bie i wy­nisz­cza­ją się, oce­nia­ją i za­zdrosz­czą po­kla­sku, nie zno­sząc skry­cie za naj­mniej­sze osią­gnię­cia. Skłę­bio­na, drżą­ca esen­cja ist­nie­nia, wy­pad­ko­wa sprzecz­nych po­trzeb i skry­wa­nych żądz, zna­czą­ca swój szlak od­pry­ska­mi krysz­ta­łów ar­ty­stycz­ne­go ko­men­ta­rza, nie wol­ne­go jed­nak od skaz i sła­bo­ści. Nie­zwy­kle in­spi­ru­ją­cy me­cha­nizm, który prze­wspa­nia­le ob­ser­wo­wa­ło się znad szklan­ki do­bre­go trun­ku, będąc jed­no­cze­śnie i we­wnątrz stada i poza nim. Ten twór­czy ko­cioł do­ce­niał mnie głów­nie za mocną głowę i umie­jęt­ność wy­po­wia­da­nia się na każdy temat, nawet jeśli w rze­czy­wi­sto­ści po­ję­cie o sztu­ce mia­łem blade i dą­żą­ce do zera. Roz­ra­sta­ło się wręcz we mnie pa­skud­ne po­dej­rze­nie, że cały ten zgiełk to w isto­cie hochsz­ta­pler­stwo i per­fi­dia pod­nie­sio­na do ab­so­lu­tu. Cóż, kwe­stia do­świad­cze­nia. W tym świe­cie po­ję­cie kul­tu­ry ja­wi­ło się wy­łącz­nie lep­kim two­rzy­wem, słu­żą­cym do re­ali­za­cji wła­snych fan­ta­zji. Nie chciał­bym być źle zro­zu­mia­ny – nie wy­obra­ża­łem sobie to­wa­rzy­stwa le­piej pa­su­ją­ce­go do mnie. Po pro­stu takie były fakty.

 

Kleim był chyba w kiep­skim na­stro­ju, gor­szym nawet niż zwy­kle. Szyb­ko jed­nak pojął, że tego dnia po­trze­bu­je­my ulec sza­leń­stwu i nie za­da­wał pytań. Sam naj­wy­raź­niej miał o czym za­po­mi­nać, gdyż nie za­do­wo­lił się rolą ob­ser­wa­to­ra. W brud­nej, mi­nia­tu­ro­wej klit­ce, w któ­rej za­le­gli­śmy, pię­trzy­ły się nie­do­koń­czo­ne ob­ra­zy, zu­peł­nie nie­po­dob­ne do wszyst­kie­go, co do­tych­czas wy­szło spod ręki Kle­ima – choć cha­rak­te­ry­stycz­nie nie­dba­ła kre­ska nie po­zo­sta­wia­ła wąt­pli­wo­ści co do au­tor­stwa. Szcze­gól­nie jeden motyw przy­kuł moją uwagę, zda­wał się bo­wiem w roz­ma­itych kon­fi­gu­ra­cjach po­wta­rzać na wielu płót­nach: sie­dzą­ca przed lu­strem ko­bie­ta w błę­kit­nej sukni roz­le­wa­ją­cej się pod nią wzbu­rzo­nym mo­rzem. Choć twarz bo­ha­ter­ki bie­la­ła w za­du­mie, to jej zwier­cia­dla­ne od­bi­cie wy­krzy­wia­ło się w zwie­rzę­cym prze­ra­że­niu, a roz­war­te sze­ro­ko oczy śle­dzi­ły każdy mój krok. Było w tym coś nie­po­ko­ją­co zna­jo­me­go.

Opróż­ni­li­śmy już kilka bu­te­lek, gdy De­enav za­czął się wy­co­fy­wać, rzu­cił, że bę­dzie mnie miał na oku, aż wresz­cie prze­stał być. Kleim rów­nież roz­ma­zał się, wy­blakł, bły­snął to tu, to tam, aż w końcu zo­sta­łem sam wśród bli­żej mi nie­zna­nych ludzi. John Dee po­ma­chał mi z bi­blio­tecz­ki, lecz półki na­bie­gły bą­bla­mi i spu­chły ciem­no­ścią. Chyba coś mó­wi­łem, ale nie pa­mię­ta­łem już, co i do kogo.

Pra­wie za­po­mnia­łem, że ży­li­śmy w mroku, z któ­re­go prę­dzej czy póź­niej za­wsze wy­peł­za­ły hor­ro­ry.

 

* * *

 

Wró­ci­łem chyba do miej­sca, gdzie wszyst­ko się za­czę­ło, dawno, dawno temu. To było w innym świe­cie, przy­po­mnia­łem sobie, po­dob­nym fi­zycz­nie, lecz my… my by­li­śmy wtedy tak bar­dzo inni. Sie­dzie­li­śmy w Ti­lau­ga’ter, ogro­dach od­kryć. Wie­dzia­łem, że po­mysł ten bar­dzo się Vidu spodo­bał. Uśmie­cha­ła się. W Do­de­ka­edrze pra­co­wa­łem z naj­wspa­nial­szy­mi ludź­mi na­szych cza­sów, lecz żaden z nich nie do­ra­stał jej nawet do pięt. Nie po­sia­da­łem się ze szczę­ścia, że zgo­dzi­ła się tu ze mną przyjść.

Spoj­rza­łem w sie­bie. Ma­ha­iben­do’khaam. Szu­ka­łem wła­ści­wej emo­cji. Ona też to ro­bi­ła, tak wy­czu­wa­łem. Wy­bra­łem dobry za­pach. Tro­chę mio­do­wej sło­dy­czy, odro­bi­na no­stal­gicz­ne­go po­wie­wu aro­ma­tycz­nych traw i uno­szą­ca to wszyst­ko w prze­stwo­rza ko­rzen­na mgieł­ka. Jej za­pach był inny, nie umia­łem go roz­po­znać, pro­sty, ale ude­rza­ją­cy i wspa­nia­le kom­po­nu­ją­cy się z moim. Może nawet do­mi­nu­ją­cy. Od­dy­cha­łem głę­bo­ko, ob­ser­wu­jąc emo­cje. Mia­łem wra­że­nie, że prze­pły­wam z miej­sca na miej­sce, dry­fu­ję żyłą pod­ziem­nej rzeki, szu­mią­cą wodą gnam w czar­ną głąb kra­so­wych ko­ry­ta­rzy. Tam, w moim wła­snym świe­cie, byłem już tylko ja i to, co za­bra­łem ze sobą. Tu mo­głem do­wol­nie kształ­to­wać wła­sną jaźń, na­bie­rać w dło­nie myśli i przy­glą­dać się im jedna po dru­giej. Ro­bi­łem to już wie­lo­krot­nie, choć jesz­cze nigdy w obec­no­ści dru­giej osoby.

Tak, tego wła­śnie po­trze­bo­wa­łem, wszyst­kie ele­men­ty ukła­da­ły się w pa­sjo­nu­ją­cą ca­łość o za­ska­ku­ją­cym, lecz nie­wąt­pli­wie spój­nym, kształ­cie. Po­wo­li opu­ści­łem świat moich prze­żyć, prze­peł­nio­ny eu­fo­rią wspa­nia­łe­go od­kry­cia.

Gdy się ock­ną­łem, wpa­try­wa­ła się we mnie uj­mu­ją­co błę­kit­ny­mi ocza­mi. Nieco zbyt nie­cier­pli­wie, za­uwa­ży­łem z nie­po­ko­jem. Przy­ją­łem jej spoj­rze­nie. Akan­te­ruu, czy­taj we mnie. Jej po­wie­ki za­drża­ły. Mój za­pach nie przy­padł jej do gustu. Czyż­by nie była tak sen­ty­men­tal­na, jak są­dzi­łem? A może wprost prze­ciw­nie, jej myśli wy­peł­niał ktoś inny, ktoś, kto się od­da­lił? Ale chcia­ła we mnie czy­tać. To cie­ka­we. Mru­gną­łem, koń­cząc kon­takt.

– Na imię mia­łem Gro­ut­ma­ra­te­itoe – po­wie­dzia­łem. Za­wsty­dzi­łem się teraz, że nie mia­łem dłuż­sze­go imie­nia.

– Że­gnaj, Gro­ut­ma­ra­te­itoe. Byłam Na­ivi­du­ema­ti­re­mo­kas­si­vei. Było mi bar­dzo miło – od­po­wie­dzia­ła.

– Mnie rów­nież.

– Mo­że­my kie­dyś zro­bić coś przy­jem­ne­go, pew­nie zo­ba­czy­my się w Do­de­ka­edrze.

– Wiem, mo­że­my.

– Je­ste­śmy sobie bli­scy.

Wsta­ła, a ja od­pro­wa­dzi­łem ją uśmie­chem. Rów­nież się uśmie­cha­ła. Wy­po­wie­dzia­łem jej imię, było warte wy­po­wie­dze­nia. Wy­mó­wi­ła moje jesz­cze raz i wy­szła. Coś było w tym, że nie po­tra­fi­łem roz­po­znać jej za­pa­chu. Do­strze­gła to, oczy­wi­ście. Za­czę­ła się roz­my­wać, blak­nąć, aż znik­nę­ła zu­peł­nie.

– Nie za­po­mnij mnie – usły­sza­łem jesz­cze jej głos.

– Nigdy.

 

* * *

 

Obu­dzi­łem się we wła­snym łóżku. Ode­tchną­łem z ulgą, gdyż nie za­wsze było to oczy­wi­ste. Pró­bo­wa­łem po­chwy­cić umy­ka­ją­cą senną marę, lecz ta prych­nę­ła lek­ce­wa­żą­co i czmych­nę­ła w cień. Śni­łem chyba o Vidu. Vidu, któ­rej nigdy już nie zo­ba­czę, zda­łem sobie spra­wę. A więc wciąż była dla mnie ważna. Dla­cze­go? I co Lii miała z tym wspól­ne­go?

Coś je łą­czy­ło, byłem tego pe­wien, coś, o czym za­po­mnia­łem. Wsta­łem. Wie­dzia­łem, że naj­wyż­sza pora po­szu­kać od­po­wie­dzi. Pcha­ny na­bie­ra­ją­cym roz­pę­du in­stynk­tem w jed­nej chwi­li wy­sze­dłem z domu.

Kilka go­dzin póź­niej, kom­plet­nie sko­ło­wa­ny, wra­ca­łem ciem­ną ulicą Mi­fu­dy. Nie po­tra­fi­łem od­na­leźć miesz­ka­nia Lii! W żaden spo­sób! Pa­mię­ta­łem ulicę, pie­ka­ren­kę, w któ­rej ku­pi­łem droż­dżów­kę i kawę na wynos – z ła­two­ścią od­twa­rza­łem szcze­gó­ły tam­te­go po­ran­ka. Nie mia­łem jed­nak bla­de­go po­ję­cia, gdzie miesz­ka­ła. Nie wie­dzia­łem, skąd wy­sze­dłem i któ­rę­dy wra­ca­łem, za cho­le­rę nie mo­głem dojść, jakim cudem wcze­śniej zna­leź­li­śmy się u niej.

Po­czu­łem nie­przy­jem­ne pul­so­wa­nie w skro­niach. Czy to wszyst­ko w ogóle się wy­da­rzy­ło? Spo­ci­łem się tylko, pró­bu­jąc od­two­rzyć prze­bieg ostat­nich dni. Nic. Pust­ka. Ja­kieś za­ćmie­nie umy­słu, po­mrocz­ność jasna, blo­ka­da w mózgu, puch­ną­cy guz. Wy­na­tu­rze­nie, prze­rwa­nie oko­wów ciała – coś kryło się w tym wo­do­spa­dzie myśli. Roz­bo­la­ła mnie głowa. Mi­ja­ni prze­chod­nie wpa­try­wa­li się we mnie, jakby wie­dzie­li, jakby prze­czu­wa­li. Po­dłuż­ne cie­nie roz­le­wa­ły się bo­ka­mi, lecz umy­ka­ły w dal, gdy tylko pró­bo­wa­łem po­dą­żyć za nimi wzro­kiem. Chod­nik zda­wał się mięk­ki, ulice tra­ci­ły ostrość. Co się ze mną dzia­ło?

Gdy do­tar­łem do sie­bie, nieco zbyt ner­wo­wo szarp­ną­łem klu­czem w zamku, przez co za­ciął się i mu­sia­łem z nim wal­czyć dobre kilka minut. Za ple­ca­mi usły­sza­łem skrzy­pie­nie uchy­la­nych drzwi, na ko­ry­tarz wylał się cień nie­do­wi­dzą­cej są­siad­ki. Oczy­wi­ście, wzię­ła mnie za nie­trzeź­we­go. Pa­skud­na baba, wiecz­nie tylko cze­ka­ła oka­zji, by mnie przy­szpi­lić i wy­po­mnieć wszel­ką sła­bość. „O, pro­szę! Znowu taki wraca pi­ja­ny! Pa­trz­cie go!”, sły­sza­łem jej głos z prze­szło­ści.

– To ja, pani Vra­al­sen. Nic się nie stało. Zamek wy­mie­nić po­wi­nie­nem chyba – wy­mam­ro­ta­łem.

Nie usły­sza­łem od­po­wie­dzi. Coś, co mogło być panią Vra­al­sen, ale mogło też nią nie być, wy­da­ło głę­bo­kie sap­nię­cie i scho­wa­ło się z po­wro­tem. Za­czy­na­łem chyba po­pa­dać w obłęd. Pra­wie czu­łem, jak in­stynkt prze­trwa­nia od­pa­la dawno nie­uży­wa­ne ob­wo­dy w moim mózgu. Wresz­cie drzwi pu­ści­ły. Wsze­dłem do przed­po­ko­ju, za­mkną­łem się od środ­ka i za­czą­łem ba­ry­ka­do­wać. Na wszel­ki wy­pa­dek.

Gdy skoń­czy­łem, po­now­nie za­krę­ci­ło mi się w gło­wie. Je­stem prze­mę­czo­ny, muszę od­po­cząć. A potem zjeść wresz­cie coś sen­sow­ne­go – pod­ją­łem mocne po­sta­no­wie­nie. Usia­dłem na łóżku i od­pły­ną­łem nie­mal na­tych­miast. Za­wi­słem w pół­śnie, na kra­wę­dzi jawy, wy­peł­ni­ły mnie wizje gęst­nie­ją­ce­go życia i Vidu z wiel­ką głową, która eks­plo­do­wa­ła żół­tym pyłem wprost na mnie. Wrzesz­czą­ca Lii, wal­czą­ca ze swym roz­ra­sta­ją­cym się cia­łem. A potem długo, długo nic. Aż w końcu…

 

* * *

 

– Daj spo­kój, Lev. To nad­cho­dzi, wi­dzia­łeś prze­cież. Nie mamy czasu – po­wie­dział głos w słu­chaw­ce.

Wes­tchną­łem. Co z tego, że Deen miał rację. Co z tego, że ten świat był chci­wy, okrut­ny i głupi. Po­lu­bi­łem go, cho­le­ra. Nie chcia­łem się z nim roz­sta­wać. Zwłasz­cza teraz, gdy tyle się wy­da­rzy­ło. Każdy prze­skok ozna­czał zmia­nę, a co cze­ka­ło na nas po dru­giej stro­nie, dia­bli ra­czy­li wie­dzieć. Ufa­łem oczy­wi­ście Vidu, wie­dzia­łem, że sta­ra­ła się zgry­wać moż­li­wie dużą licz­bę pa­ra­me­trów – i wy­cho­dzi­ło jej to cał­kiem nie­źle, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści – ale mimo wszyst­ko… Tylu już stra­ci­li­śmy po dro­dze, w tak wielu obrzy­dli­wych miej­scach. Ba­gni­ste, wy­peł­nio­ne po brze­gi głod­ny­mi ob­leń­ca­mi Ma­la­dis, po­sta­po­ka­lip­tycz­ne, zmu­to­wa­ne Vugh. Na ich tle cała ta Zie­mia wy­da­wa­ła się pra­wie rajem. Gę­stość życia nie za­wsze prze­kła­da­ła się na jego ja­kość, o moż­li­wo­ści po­ro­zu­mie­nia nie wspo­mi­na­jąc.

Domu, ucie­le­śnie­nia snu o naj­głęb­szej mą­dro­ści, nawet już nie pa­mię­ta­łem. W ogóle nie­wie­le pa­mię­ta­łem. Po każ­dym przej­ściu od­twa­rza­li­śmy wspo­mnie­nia z me­mo­gra­fu, ale te tra­ci­ły ostrość jak kopia set­nej kopii. Na po­cząt­ku było nas czte­ry­stu trzy­dzie­stu jeden. Licz­ba pierw­sza, lecz to przy­pa­dek. Tak przy­naj­mniej są­dzi­łem. Teraz zo­sta­ło… nie byłem nawet pe­wien ilu. Nie­wie­lu.

Pa­trzy­łem na po­gnie­cio­ny skra­wek pa­pie­ru, le­d­wie go zresz­tą za­uwa­ża­jąc. Do­sko­na­le zna­łem treść wia­do­mo­ści. Trzy zda­nia, które po raz ko­lej­ny miały od­mie­nić moje życie.

– Du­blin więc? – upew­ni­łem się.

– Du­blin. Czter­na­sty li­sto­pa­da, czwar­ta czter­dzie­ści jeden rano, czasu lo­kal­ne­go.

– Gray Stre­et sie­dem­na­ście – uzu­peł­ni­łem, by dać do zro­zu­mie­nia, że pa­mię­tam. – Gdzie je­steś?

– Li­zbo­na.

Mie­li­śmy nieco ponad czter­dzie­ści go­dzin, ale ja i tak byłem bli­żej, w Pa­ry­żu.

– Będę mu­siał ukraść sa­mo­chód – mruk­ną­łem.

– Ja też. Sam wiesz, jak jest z sa­mo­lo­ta­mi.

– Wiem. Mamy plan B?

– Nie. Nie zdą­ży­my. Za­ga­pi­li­śmy się, Lev. Ale tym razem odej­dzie­my da­le­ko. Miną wieki, nim nas znaj­dzie. Jeśli w ogóle znaj­dzie. Vidu pra­co­wa­ła nad tym pra­wie dwa­dzie­ścia lat.

– A po­zo­sta­li?

– Mówią, że dadzą radę.

– Świet­nie. Będę, tylko… Deen, prze­każ Vidu, że skoro mamy odejść tak da­le­ko, to tym razem nie chcę pa­mię­tać. W po­rząd­ku?

Roz­mię­ka­ją­ce ścia­ny za­czę­ły wy­gi­nać się w łuki, jakby nie mogły już dłu­żej pod­trzy­my­wać su­fi­tu. Szme­ry wokół mnie na­ro­sły.

– Prze­myśl to jesz­cze, Lev, wiesz, że pa­mięć to nie tylko wie­dza, to także oso­bo­wość, to…

– Chyba tu jest – ucią­łem po­spiesz­nie i rzu­ci­łem słu­chaw­kę na wi­deł­ki.

Kształ­ty wokół mnie wy­brzu­sza­ły się mo­zol­nie z nie­przy­jem­nie zna­jo­mym, choć pra­wie już za­po­mnia­nym, szu­mem.

 

* * *

 

Ock­ną­łem się w środ­ku nocy. Z ulicy nie do­bie­gał nawet szmer. Byłem mokry od potu i czu­łem się nie­wie­le le­piej. Bu­tel­ka nadal stra­szy­ła ze swo­je­go kąta, teraz zda­wa­ła się się­gać su­fi­tu ni­czym wiel­ki, ciem­ny obe­lisk. To tylko gra cieni, po­wta­rza­łem sobie. Czu­łem lęk, bałem się ścian, bałem się krze­seł, bałem się ko­cie­go ze­ga­ra o roz­bie­ga­nych oczach. Mu­sia­łem stąd wyjść. Na­tych­miast. W do­dat­ku na­bra­łem nagle pew­no­ści, że z moją pa­mię­cią jest coś nie tak, że Deen coś przede mną ukry­wał. A może sam nie wie­dział? To wszyst­ko nie miało prze­cież sensu.

Z lek­kim za­że­no­wa­niem ro­ze­bra­łem wznie­sio­ną wcze­śniej ba­ry­ka­dę i tak cicho, jak to było moż­li­we, wy­sze­dłem na ko­ry­tarz. Czy nie mla­snę­ło coś aby za drzwia­mi pani Vra­al­sen? Wo­la­łem nie spraw­dzać. Zbie­głem po scho­dach i wy­pa­dłem na ze­wnątrz. Bru­ko­wa­ny­mi ulicz­ka­mi su­nę­ła mlecz­no­bia­ła mgła. Sze­dłem na pa­mięć, lecz im dalej brną­łem, tym mniej roz­po­zna­wa­łem szcze­gó­łów, w końcu zu­peł­nie tra­cąc orien­ta­cję. Do­pie­ro obec­ność sze­re­gu roz­pa­da­ją­cych się ła­we­czek pod­po­wie­dzia­ła mi, że zna­la­złem się nad rzeką. Z od­da­li prze­bi­ja­ły wątłe świa­teł­ka – pew­nie por­to­wych dźwi­gów. Za­pa­dła cisza, z rzad­ka tylko prze­ry­wa­na przy­tłu­mio­ny­mi dźwię­ka­mi, tak jed­nak od­le­gły­mi, że po­czu­łem się jak za­mknię­ty w szkla­nej kuli.

Kroki usły­sza­łem do­pie­ro w ostat­niej chwi­li. Drgną­łem gwał­tow­nie i na­tych­miast zro­bi­ło mi się z tego po­wo­du głu­pio. Jakiś czło­wiek minął mnie, prze­szedł jesz­cze kilka me­trów i przy­sta­nął. Był otu­lo­ny czar­nym, mięk­kim płasz­czem, na koł­nierz opa­da­ły swo­bod­nie dłu­gie siwe włosy.

Brut­to tempo, no? (Pa­skud­na po­go­da, co?) – po­wie­dział po wło­sku głę­bo­kim gło­sem.

Za­po­mnia­łem, że znam wło­ski. Nigdy nie sły­sza­łem, by ktoś tutaj mówił w tym ję­zy­ku. Znie­nac­ka przy­po­mniał mi się mój sen. Du­blin. Paryż. Li­zbo­na. To nie były miej­sca w Mie­ście, to jasne. A zatem gdzie? I co się z nimi stało?

– By­wa­ło go­rzej – od­po­wie­dzia­łem cicho; nie byłem nawet pe­wien, czy tam­ten mówił do mnie.

– Ist­nie­je nie­skoń­cze­nie wiele miejsc, w któ­rych jest znacz­nie go­rzej – od­parł.

Wciąż stał ob­ró­co­ny ple­ca­mi i nie wi­dzia­łem jego twa­rzy, lecz głos sły­sza­łem nie­zwy­kle wy­raź­nie, pra­wie jakby do­bie­gał z wnę­trza mojej czasz­ki.

– Niech pan o niej za­po­mni – dodał.

– Prze­pra­szam, chyba nie zro­zu­mia­łem…

– Lii. Niech jej pan nie szuka. Sama pana znaj­dzie, gdy bę­dzie po wszyst­kim.

Nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć. Myśli kłę­bi­ły mi się w gło­wie. Mąż? Ko­cha­nek? Dla­cze­go mnie od­szu­kał? Czy mnie śle­dził? I co za­mie­rza?

– Kim pan jest? – spy­ta­łem w końcu.

– Nie­ste­ty, nie mogę tego panu po­wie­dzieć – rzekł czło­wiek. – Widzi pan, sam nie wiem. Ale pro­szę o mnie my­śleć jak o… gło­sie roz­sąd­ku. Tak bę­dzie naj­le­piej. Kto wie? Może to jest do­kład­nie to, czym je­stem?

Wo­do­spad si­wych wło­sów za­czął po­dej­rza­nie fa­lo­wać, lecz nie wi­dzia­łem do­brze, bo i jego po­chła­nia­ła już mgła. Męż­czy­zna po­chy­lił głowę, zgar­bił się, jakby chciał w ca­ło­ści znik­nąć pod płasz­czem. Usły­sza­łem zna­jo­my szum.

Nie cze­ka­łem na roz­wój wy­pad­ków. Szyb­kim, prze­cho­dzą­cym w trucht kro­kiem od­da­li­łem się wzdłuż na­brze­ża. Raz po raz oglą­da­łem się za sie­bie, lecz nikt chyba za mną nie szedł. A może jed­nak mi­gnę­ło coś w tej mgle? Od­su­ną­łem na­tręt­ne myśli. Po­trze­bo­wa­łem chwi­li sku­pie­nia. Nie za­czy­na­łem aby do­szu­ki­wać się w tym cze­goś, co nie ist­nia­ło? Opa­nuj się, Lev, skar­ci­łem sam sie­bie. Coś dziw­ne­go dzie­je się do­oko­ła, to fakt. De­enav znik­nął, to także fakt. Ale ty w tym sza­leń­stwie mu­sisz po­zo­stać nor­mal­ny. Ktoś tu musi być nor­mal­ny. Chyba że…

Ro­zej­rza­łem się, tro­chę zbity z tropu, gdyż do­tar­ło nagle do mnie, że gło­śno roz­ma­wiam sam ze sobą. Tra­cąc rezon, usia­dłem na wiel­kiej ster­cie za­gra­bio­nych tu przez kogoś mo­krych liści. Po­chwy­ci­łem dło­nią sporą ich garść i przy­ci­sną­łem do twa­rzy. Kon­takt z czymś na­ma­cal­nym mnie uspo­ka­jał. A może tak, wró­ci­łem do po­przed­niej myśli, pod­dać się temu sza­leń­stwu? My­śleć jak wa­riat? Jeśli mam w tym wszyst­kim funk­cjo­no­wać, muszę po­stę­po­wać tak, jak świat po­stę­pu­je ze mną – zu­peł­nie nie wedle stan­dar­do­wych sce­na­riu­szy. Może za któ­rymś razem się po­gu­bi? Już sam tok ro­zu­mo­wa­nia przy­padł mi do gustu i po­ma­gał wziąć się w garść. Wy­cią­gną­łem się jak długi, od stóp do głów za­ko­pu­jąc się w wil­got­nych, pach­ną­cych li­ściach. Bo dla­cze­góż by nie.

 

* * *

 

To było w jed­nym z pa­ry­skich par­ków, pew­ne­go zło­ci­ste­go dnia za­to­pio­ne­go w szu­mie kasz­ta­now­ców.

Zło­ży­ła usta w dzió­bek i za­czę­ła wy­da­wać z sie­bie ten idio­tycz­ny dźwięk, choć do­sko­na­le wie­dzia­ła, że do­pro­wa­dza mnie on do szału.

– Cho­le­ra jasna, Vidu! Prze­stań, pro­szę cię! Zaraz mózg wy­peł­znie mi z głowy, za­grze­bie się w tych to li­ściach i bę­dzie uda­wać pie­przo­ną tru­flę!

– No już, do­brze. Do­brze. Prze­pra­szam. Już nic nie robię – po­wie­dzia­ła z cwa­niac­kim uśmiesz­kiem, głasz­cząc mnie po twa­rzy. Miała tak pięk­ne, błę­kit­ne oczy.

– Dzię­ki.

– Choć może i chcia­ła­bym to zo­ba­czyć.

– Co?

– No tę tru­flę.

– Głu­pia je­steś, wiesz?

– Przy­naj­mniej nie mam w gło­wie tru­fli – od­par­ła, chi­cho­cząc.

– A cho­le­ra wie, co ty tam masz.

Uśmiech­nę­ła się. Miała dobry humor, ale to był rze­czy­wi­ście udany dzień. W innym wy­pad­ku by się wście­kła. Cza­sem lu­bi­łem tak prze­spa­ce­ro­wać się kra­wę­dzią ot­chła­ni jej gnie­wu, za­ry­zy­ko­wać. Myślę, że ona grała ze mną w po­dob­ny spo­sób. To chyba spra­wia­ło, że cała ta za­ba­wa nas nie nu­dzi­ła, uza­leż­nia­jąc jed­no­cze­śnie od sie­bie.

Takie rze­czy widzi się oczy­wi­ście do­pie­ro z per­spek­ty­wy czasu. To za­ska­ku­ją­ce, jak wiele po­tra­fią przed nami ukryć nasze wła­sne emo­cje. Tam, skąd po­cho­dzi­li­śmy, mało kto to poj­mo­wał. Ja, Vidu, Deen, w na­szym świe­cie by­li­śmy dzi­wa­ka­mi, na­ło­gow­ca­mi kon­tak­tu. Kwe­stia braku na­tu­ral­nych wro­gów, jak sądzę, ale to tylko moje do­my­sły. Z wła­snej per­spek­ty­wy trud­no uj­rzeć kul­tu­rę jako zja­wi­sko. Do­pie­ro tutaj, na Ziemi, po­rów­nań mie­li­śmy pod do­stat­kiem. Mu­sia­łem przy­znać, że Vidu, po la­tach prób i błę­dów, osią­gnę­ła mi­strzo­stwo w syn­chro­ni­za­cji. Tu­tej­si wła­ści­wie nie róż­ni­li się od nas fi­zycz­nie, poza oczy­wi­stą ułom­no­ścią in­te­lek­tu­al­ną, na­to­miast z be­ha­wio­ral­ne­go punk­tu wi­dze­nia po­zo­sta­wa­ły dro­bia­zgi. Do­sze­dłem do wnio­sku, że w od­róż­nie­niu od nich prak­tycz­nie bez wy­sił­ku wspię­li­śmy się na szczyt łań­cu­cha po­kar­mo­we­go, przez co nie zdą­ży­ły się w nas utrwa­lić re­gu­ły stada. Prze­trwa­nie w po­je­dyn­kę nie na­strę­cza­ło w na­szym świe­cie więk­szych trud­no­ści, stało się wręcz pre­fe­ro­wa­ne w do­bo­rze na­tu­ral­nym ponad dą­że­nie do kon­fron­ta­cji, zwy­kle nio­są­cej ze sobą ofia­ry. Z tego wzglę­du sta­ra­li­śmy się, by ja­kie­kol­wiek więzi warte były wkła­da­ne­go w nie wy­sił­ku. Owe ry­tu­ały za­pa­chów, imion, nada­wa­li­śmy zna­cze­nie wszyst­kie­mu, co do­ty­czy­ło kon­tak­tu z in­ny­mi. Po­zba­wie­ni che­micz­ne­go na­ka­zu, tak do­brze zna­ne­go tu­tej­szym, po­trze­bo­wa­li­śmy atrak­cyj­ne­go in­te­lek­tu­al­nie uza­sad­nie­nia. Po­nad­to w kul­tu­rze bez im­pe­ra­ty­wu po­dzia­łu na grupy wojny wy­wo­ły­wa­no rzad­ko i nie­mal wy­łącz­nie z za­zdro­ści. Oczy­wi­ście, nigdy tego nie do­ce­nia­łem.

Deen na­zwał to kie­dyś cy­wi­li­za­cją he­ro­ini­stów. Nasi po­bra­tym­cy łą­czy­li się z po­trze­by kopa, lecz prze­ży­wa­li go w sa­mot­no­ści. My na­to­miast… my wi­dzie­li­śmy wszyst­ko ina­czej. To były wspa­nia­łe czasy, naj­wspa­nial­sze. Szko­da tylko, że mą­drość jest tak nie­płod­na.

– Chodź, Lev, wejdź­my do wody – za­żą­da­ła nagle Vidu.

– No co ty, nie mam żad­ne­go stro­ju. Zresz­tą ty też nie.

– Więc chodź­my w ubra­niach – po­wie­dzia­ła. Po­pa­trzy­łem na nią ba­daw­czo, chyba mó­wi­ła po­waż­nie. – No już, chodź, nie bądź drę­twia­kiem.

– Czy ja wiem…

– Bę­dzie faj­nie. Chodź!

Może i bę­dzie, dla­cze­góż by nie, po­my­śla­łem. To ona na­uczy­ła mnie tego spo­so­bu ro­zu­mo­wa­nia. Wsko­czy­li­śmy więc w ubra­niach do zim­ne­go stawu, pew­ne­go pięk­ne­go wio­sen­ne­go dnia. Cho­ro­wa­li­śmy potem przez bodaj dwa ty­go­dnie. A jed­nak to wła­śnie tamte chwi­le wspo­mi­na­łem z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią – zatem pew­nie było warto. Któż zresz­tą po­tra­fi oce­nić, co w życiu warto, a czego nie? Może gdyby tam­te­go dnia nigdy nie było, nadal bym go szu­kał, za­miast ża­ło­wać, że prze­mi­nął. Cza­sa­mi nad­miar wspa­nia­łych prze­żyć po­tra­fi rzu­cić się nie­po­trzeb­nym cie­niem na resz­tę ży­wo­ta. A ze mnie był wy­jąt­ko­wo sen­ty­men­tal­ny kre­tyn.

Wkrót­ce potem na­de­szło. Pa­mię­ta­łem, że dzwo­ny do końca biły na trwo­gę. Ude­rze­nie za ude­rze­niem. Cios za cio­sem.

 

* * *

 

 „Lev!”

Byłem gdzieś, prze­dzie­ra­łem się przez li­ście, drob­ne ga­łę­zie sma­ga­ły mnie po twa­rzy. A może były to ko­rze­nie? Wi­szą­ce, mięk­kie, roz­cza­pie­rzo­ne. Nie wi­dzia­łem nic.

„LEV!”

Sły­sza­łem głos, ale cichy i nie­waż­ny. Nie ro­zu­mia­łem zresz­tą ani słowa. Jaki lew? Byłem ra­czej kre­tem. Prze­dzie­ra­łem się przez pulch­ną mięk­kość, coś wiło się w mroku, zmie­rza­łem do­kądś, ale nie pa­mię­ta­łem, gdzie i po co. Tchnie­nie stę­chli­zny, nos za­pcha­ny glebą. Wokół żad­ne­go świa­tła. Ktoś krzy­czał. Jak długo? Może od stu­le­cia?

„LEV! Ock­nij się, niech cię dia­bli!”

Obcy głos wtar­gnął do mojej świa­do­mo­ści. Wołał z ze­wnątrz. Mu­sia­łem wyjść z tego miej­sca. Wi­dzia­łem swoje koń­czy­ny, ob­ser­wo­wa­łem, jak się po­ru­sza­ją, ma­je­sta­tycz­ne i mi­go­tli­we, ale nie czu­łem tego ruchu fi­zycz­nie. Uspo­ko­ić się. Od­dy­chać głę­bo­ko, mia­ro­wo. Po­ko­nać czas. Sko­pać mu tyłek.

 

– Ży­jesz? – spy­tał ktoś.

– Żyję – od­po­wie­dzia­łem.

Moje oczy ude­rzy­ła nagła ja­sność, która, ga­snąc z wolna, stała się roz­pro­szo­nym we mgle świa­tłem la­tar­ni. Byłem wil­got­ny od potu.

– Boże, czło­wie­ku! Ależ mi na­pę­dzi­łeś stra­cha. Na­wa­li­łeś się? Nie cuch­niesz. Ja­kieś pro­chy? Co z tobą?

To był De­enav. Mój dziel­ny De­enav przy­był z od­sie­czą.

– Nic. Nie wiem… Chyba nic. Gdzie je­stem? Co się stało? – To nie pot mnie ob­le­piał. Wciąż tkwi­łem w ster­cie mo­krych liści, na twa­rzy czu­łem sią­pią­cy deszcz, byłem prze­mo­czo­ny i zzięb­nię­ty. – Co tu ro­bisz, Deen?

Spoj­rzał na mnie za­tro­ska­ny. Po­ło­wę jego twa­rzy po­kry­wa­ły ślady krwi, a ufaj­da­ny był nie go­rzej ode mnie.

– Nie teraz. Zresz­tą sam do końca nie wiem. Chodź, wsta­waj – po­wie­dział, ła­piąc mnie pod pachy. – Zmy­wa­my się stąd.

– Dam radę. Prze­szli­śmy to już kie­dyś. Na imię mia­łem Gro­ut­ma­ra­te­itoe – od­po­wie­dzia­łem, choć zu­peł­nie nie wiem dla­cze­go.

Zro­bi­łem na nim wra­że­nie, aż gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze.

– Levi… Ty pa­mię­tasz? – za­py­tał, ale chyba znów usły­sza­łem tro­skę w jego gło­sie.

– Nie, też nie do końca. Coś czuję, ale nie wiem co – od­po­wie­dzia­łem zgod­nie z praw­dą.

– Idzie­my. Mu­si­my po­ga­dać. Nad­ro­bi­my za­le­gło­ści.

Otrze­pa­łem się po­spiesz­nie. Ru­szy­li­śmy po­przez mgłę, która… cóż, nie tylko była tu nadal, ale zda­wa­ła się gęst­nieć tym bar­dziej, im moc­niej łu­pa­ło mnie w gło­wie. Cie­ka­wa za­leż­ność. Zma­ca­łem sobie czasz­kę. Wy­da­wa­ła się nie­na­ru­szo­na, lecz dziw­ny, tępy ból ani my­ślał od­pu­ścić. Prze­nio­słem coś z tego snu, nie wie­dzia­łem co, ale czu­łem to wy­raź­nie ni­czym tkwią­cy w oku pa­proch.

Zna­jo­my neon nad wej­ściem do „Lou” mru­gnął do nas po­wi­tal­nie. By­li­śmy w domu.

– Po­patrz na mnie, Lev – po­wie­dział De­enav, gdy usie­dli­śmy. – Pa­mię­tasz, jak się po­zna­li­śmy?

Dziw­ne py­ta­nie. Był mi czymś na kształt przy­ja­cie­la od wielu, wielu lat. Choć nie było to może wła­ści­we okre­śle­nie. My nie mie­li­śmy przy­ja­ciół – do­po­wie­dzia­ło coś w mojej gło­wie. Nie. De­enav na­le­żał do mojej grupy, a to samo w sobie było zja­wi­skiem dość oso­bli­wym. Róż­ni­ca sub­tel­na, a jed­nak nie na­rzu­ca­ła na nas iry­tu­ją­cych reguł współ­ży­cia.

Tak czy owak mu­sia­łem pa­mię­tać, kiedy się po­zna­li­śmy. Wy­tę­ży­łem umysł, wzrok ugrzązł mi gdzieś w szcze­li­nach pod­ło­gi. To było w ja­kimś mie­ście, nie tym jed­nak, innym, tu zna­leź­li­śmy się znacz­nie póź­niej. Gdzie więc by­li­śmy przed­tem? Przed ocza­mi sta­nął mi bu­dy­nek, ol­brzy­mie cen­trum badań, wie­lo­ścian o set­kach kopuł po­łą­czo­nych pod­nieb­ny­mi tu­ne­la­mi. To wszyst­ko. A Vidu? Park i ką­piel w sta­wie? Te wspo­mnie­nia dawno już zro­sły się z Mia­stem, ale im dłu­żej nad tym my­śla­łem, tym bar­dziej nie po­tra­fi­łem ich w nim umiej­sco­wić. Za­czą­łem się wście­kać. Czy to moż­li­we, żebym nie pa­mię­tał nic sprzed Mia­sta i nawet nie zda­wał sobie z tego spra­wy?! Toż to non­sens ab­so­lut­nie mo­nu­men­tal­ny! A jed­nak – byłem tego pe­wien – nie tu wszyst­ko się za­czę­ło. „Że­gnaj Gro­ut­ma­ra­te­itoe” – słowa, które usły­sza­łem tak dawno temu, tak bar­dzo gdzie in­dziej. Po­now­nie spoj­rza­łem na De­ena­va. Cze­kał.

– Nie… Nie pa­mię­tam. Nie wiem, jak to moż­li­we, ale nie po­tra­fię tego wy­grze­bać ze swo­je­go tę­pe­go łba. Pa­mię­tam tylko Gro­ut­ma­ra­te­itoe.

Nie do końca był to ślepy strzał. Czu­łem ponad wszel­ką wąt­pli­wość, że to ważne.

– Do­brze. Ja za to nie pa­mię­ta­łem o tym. Wiem na­to­miast, że no­si­łem kie­dyś imię Te­ena­vuu’vi­len­tha­ru­bau. A potem byłem Kra­xem, Ca­la­imi­sem i być może jesz­cze wie­lo­ma in­ny­mi. Ja jed­nak przy­wra­ca­łem sobie pa­mięć, ty na­to­miast… cóż, widać twój umysł wy­peł­nił sobie luki wedle wła­sne­go uzna­nia.

– Co to zna­czy? – po­wie­dzia­łem po krót­kiej pau­zie, w trak­cie któ­rej zde­cy­do­wa­łem, że będę z nim szcze­ry.

– Tylko tyle i aż tyle. Sam bar­dziej to wszyst­ko czuję, niż pa­mię­tam – mruk­nął, gła­dząc się po karku. – Każdy prze­skok ozna­cza ko­lej­ne braki, coś z elek­tro­ma­gne­ty­ką. Vidu zno­si­ła to naj­le­piej, dla­te­go z cza­sem pod­da­li­śmy się jej prze­wod­nic­twu. Jak stado ślep­ców, cho­le­ra. Wiem jed­nak, że wszyst­ko za­czę­ło się od Lii. Hmm… nie pa­mię­tam już jej peł­ne­go imie­nia, ale nie­waż­ne. Ta dziew­czy­na ko­cha­ła cię na zabój, pew­nie do końca. Mówię o tym nie tylko dla­te­go, że tak myślę, lecz dla­te­go, że mi to po­wie­dzia­ła.

– Aha. Do­sko­na­le. Nie ro­zu­miem, co to ma do rze­czy – oznaj­mi­łem.

Chcia­łem zy­skać na cza­sie. Za­uwa­ży­łem oczy­wi­ście, co po­wie­dział. Uzna­łem jed­nak, że nie warto re­ago­wać ani prze­sad­nie, ani przed­wcze­śnie.

– Nie ro­zu­miesz… Wła­śnie, ja tym bar­dziej nie. Te inne ro­dza­je od­dzia­ły­wań, ta „gra­wi­ta­cja” życia, to prze­cież twoja spe­cjal­ność i twoja teo­ria, Lev. Siły wy­kra­cza­ją­ce poza ho­ry­zont zda­rzeń. Ja byłem tylko in­ży­nie­rem, chło­pie, ale myślę, że przy­tra­fi­ło nam się coś, z czego ona, Lii, naj­le­piej zda­wa­ła sobie spra­wę. W ta­jem­ni­cy przed nami za­czę­ła to zgłę­biać i… nie wiem… Może za­brnę­ła za da­le­ko, prze­stą­pi­ła pe­wien próg, któ­re­go nie po­win­na była prze­kra­czać, hmm… otwo­rzy­ła drzwi, które miały po­zo­stać za­mknię­te i tak dalej. Hi­sto­ria tej ka­te­go­rii i bez happy endu. Jedno wiem, mu­si­my teraz spie­przać przed tym, co zna­la­zła, owym no­wo­two­rem, który do­padł w końcu ją samą. Lecz nie za­do­wo­lił się tym, o nie, lezie, kurwa, dalej, zże­ra­jąc nie­skoń­czo­ne po­ła­cie gów­nia­nych świa­tów i ich gów­nia­nych miesz­kań­ców.

– Nie je­stem pe­wien, czy tak bym to ujął.

– Mam to gdzieś. – Mój ko­men­tarz odbił się od De­ena­va jak od be­to­no­we­go bun­kra, był w pod­łym na­stro­ju. Za­pa­trzo­ny w jakiś od­le­gły punkt nie­świa­do­mie za­ci­skał pię­ści. Nagle jed­nak zwiot­czał i po­chy­lił głowę. – Bra­ku­je mi Vidu – rzekł cicho.

Za­milkł. Zda­łem sobie spra­wę, że po­ło­wa gości nas ob­ser­wu­je. Nie wie­dzia­łem, czy cho­dzi­ło bar­dziej o to, co mówił, czy o to, że nadal był uma­za­ny krwią, na teraz mu­sia­łem to jed­nak zi­gno­ro­wać. Nad­szedł bo­wiem czas…

– Spa­łem z Lii dwa dni temu. Tak sądzę.

De­enav w mil­cze­niu za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Wolną ręką zdra­py­wał skrze­py z twa­rzy. Świe­ża krew po­cie­kła mu w oko­li­cach ucha.

– Nie wi­dzie­li­śmy nigdy jej ciała, więc… – rzekł w końcu. – Ty tam z nią zo­sta­łeś, w Du­bli­nie. My­śle­li­śmy, że już po tobie, a wtedy po­ja­wi­łeś się nagle jak dia­beł z pu­deł­ka. Byłeś w szoku, twier­dzi­łeś, że nie wiesz, co się stało… Mie­li­śmy wąt­pli­wo­ści.

– Nie wiem, Deen. Praw­da jest taka, że w ogóle nie pa­mię­tam Lii. Po­ję­cia nie mam, skąd się tu wzię­ła, czy sama wie­dzia­ła, kim je­stem i dla­cze­go mimo wszyst­ko wy­lą­do­wa­li­śmy w łóżku.

– Inne ro­dza­je od­dzia­ły­wań, co?

– Nie wiem. Po pro­stu się stało. Cho­ciaż mam ostat­nio te sny, Deen, są jak jawa. Boję się, że nie wszyst­ko, co widzę, dzie­je się na­praw­dę.

– Gdy cię zna­la­złem na na­brze­żu, byłeś w ja­kimś tran­sie. Oczy otwar­te, ale zu­peł­ny brak re­ak­cji. Jak kukła. Bałem się o cie­bie. Czę­sto ci się to przy­tra­fia?

– Nie mam po­ję­cia. Słu­chaj, po­wiedz mi wszyst­ko, co wiesz. Może za­cznę coś ko­ja­rzyć. Cały czas czuję się jak we śnie i chciał­bym mieć pew­ność, że już się obu­dzi­łem. Wiesz, że lubię fakty.

– Nie mam pew­no­ści, czy mamy aż tyle czasu. Chcesz całą hi­sto­rię?

– Całą – od­po­wie­dzia­łem z prze­ko­na­niem.

– W po­rząd­ku, ale obie­caj, że wy­słu­chasz i nie bę­dziesz prze­ry­wać, choć­by nie wiem jak ab­sur­dal­nie to brzmia­ło. Nie wszyst­ko pa­mię­tam, część usły­sza­łem po pro­stu od Vidu. Nie mam na­to­miast za­mia­ru do ni­cze­go cię prze­ko­ny­wać – za­strzegł.

– Jasne. Wal.

I opo­wie­dział mi całą hi­sto­rię. Zro­zu­mia­łem, że byłem tylko głu­pim dzie­cia­kiem, który nie ma pojęcia o pro­ble­mach do­ro­słych i myśli, że naj­gor­sze, co może go spo­tkać, to brak wia­der­ka i gra­bek w pia­skow­ni­cy. A szło to mniej wię­cej tak…

 

Wszyst­ko ob­ra­ca się, wi­ru­je w ryt­mie od­de­chu ko­smo­su, nic nie stoi w miej­scu. Atomy zde­rza­ją się z ato­ma­mi, gwiaz­dy z gwiaz­da­mi, ga­lak­ty­ki z ga­lak­ty­ka­mi. Wszech­świa­ty z wszech­świa­ta­mi i grupy wszech­świa­tów z in­ny­mi gru­pa­mi i tak bez końca w każdą ze stron. Świa­ty pod­le­ga­ją zmia­nom i prze­ni­ka­ją się z in­ny­mi. To pod­le­gły ści­słym re­gu­łom ta­niec ist­nie­nia, w który wpi­sa­ne jest wszyst­ko, nawet nie­ist­nie­nie. Obec­ność życia wprost wy­ni­ka z tych zasad, będąc ich szcze­gól­nym roz­wią­za­niem, nie jest jed­nak celem samym w sobie, lecz ścież­ką ano­ma­lii, wy­bo­rem, który za­kłó­ca sta­łość wiel­kie­go rów­na­nia. Małą zmien­ną o wie­lo­wy­mia­ro­wych war­to­ściach po­tra­fią­cych zde­fi­nio­wać na nowo zbiór pa­ra­me­trów wszech­rze­czy. Życie mogło się po­ja­wić lub nie, mogło przyj­mo­wać naj­róż­niej­sze po­sta­cie i kształ­ty, mogło być zbu­do­wa­ne z naj­wy­myśl­niej­szych struk­tur albo z pro­stych związ­ków po­wszech­nych ato­mów. Mogło też wy­peł­niać ko­smos po brze­gi.

Czy każdy atom jest wszech­świa­tem? Nie wiem. Czy ist­nie­je gdzieś byt zbu­do­wa­ny z wszech­świa­tów? Nie wiem. Czy wszyst­ko to jest praw­dą – też nie wiem. Ale to za te teo­rie otrzy­ma­łeś tyle na­gród, Lev. I to z ich po­mo­cą za­szcze­pi­łeś w Vidu wiarę, którą ob­ró­ci­li­śmy w czyn.

Wtedy by­li­śmy bar­dzo bli­sko sie­bie. Ja, ty, one obie. Razem do­ko­ny­wa­li­śmy cudów, ty teo­re­tyk, ja prak­tyk, one z mo­ty­wa­cją do eks­pe­ry­men­tów. Two­rzy­li­śmy wspa­nia­ły ze­spół, w pracy i w życiu. Pa­mię­tasz Do­de­ka­edr? Tak na­zy­wał się ten ośro­dek. W miej­scu, które za­pew­ne już nie ist­nie­je. Sta­bil­ne przej­ścia mię­dzy świa­ta­mi były do­stęp­ne od dawna, ale ko­rzy­ści z nich po­zo­sta­wa­ły wy­łącz­nie fi­lo­zo­ficz­ne – ra­chu­nek praw­do­po­do­bień­stwa nie miał dla nas li­to­ści. Wylot por­ta­lu tra­fiał prze­waż­nie w śro­dek ssą­cej pust­ki o nie­po­ję­tych pa­ra­me­trach fi­zycz­nych. Sondy roz­pły­wa­ły się w prze­strze­ni i tyle. Po­cząt­ko­wy en­tu­zjazm zo­stał wy­par­ty przez po­stę­pu­ją­cy ma­razm. Za­pa­dła już nawet de­cy­zja o końcu pro­jek­tu. Wtedy po­ja­wi­łeś się ty.

Mia­łeś teo­rię, że życie od­dzia­łu­je głę­biej niż tylko gra­wi­ta­cyj­nie, że można te mi­ni­mal­ne od­chy­le­nia za­krzy­wień prze­strze­ni śle­dzić – nawet poza kra­wę­dzie – by od­naj­dy­wać jego sku­pi­ska. To był praw­dzi­wy prze­łom. Wresz­cie prze­sta­li­śmy błą­dzić po omac­ku. Tak wszyst­ko się za­czę­ło. Ko­lej­ny roz­kwit badań, nowe od­kry­cia. Pierw­sze wy­pa­dy na drugą stro­nę… Nadal pa­mię­tam tam­ten świat – tru­ją­cy mo­loch zdu­szo­ny ol­brzy­mim żół­tym po­ro­stem. Kawał obrzy­dli­wej skały, ale udało się nam, Lev. Prze­szli­śmy! A to był prze­cież do­pie­ro po­czą­tek. Nie­skoń­czo­ność stop­nio­wo od­kry­wa­ła przed nami swoje ta­jem­ni­ce. Wspa­nia­łe lata. Lii pra­co­wa­ła nawet no­ca­mi, szu­ka­jąc sta­bil­nych wę­złów, bo…

Ty i Vidu, ro­zu­miesz, nie mogła tego znieść. Vidu też to wi­dzia­ła i… wiesz chyba, jak się skoń­czy­ło. Zo­sta­wi­ła cię. Potem byłem ja – potem, mówię ci – i ko­lej­ne wiel­kie roz­sta­nie. Im bar­dziej jed­nak tok­sycz­ne sta­wa­ły się nasze re­la­cje, tym moc­niej by­li­śmy od sie­bie uza­leż­nie­ni i tym lep­sze osią­ga­li­śmy re­zul­ta­ty. Tłu­ma­czę sobie, że od po­cząt­ku o to wła­śnie cho­dzi­ło Vidu. Cóż, mam prawo do wła­snych wnio­sków. Ale po­myśl, ona za­wsze trak­to­wa­ła nas tro­chę jak dzie­ci. Taka już była, prze­wyż­sza­ła nas we wszyst­kim o głowę, a my, w za­chwy­cie, tra­ci­li­śmy dla niej swoje.

Lii na­to­miast, cóż, od­su­nę­li­śmy się od niej, a ona… znowu ta twoja gra­wi­ta­cja życia, zaraz, jak to na­zwa­łeś? Takie śmiesz­ne okre­śle­nie, ale przy­lgnę­ło. Cią­że­nie afek­tyw­ne? No więc zna­la­zła spo­sób, jak je wy­łu­skać z szumu, po­dą­żyć po zmia­nach pól jak po sznur­ku w kie­run­ku naj­więk­szej gę­sto­ści, a po dru­giej stro­nie… To była naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ca z two­ich teo­rii. Skazy. Skoro mogło ist­nieć wszyst­ko, mu­sia­ło ist­nieć i ono – wy­peł­nia­ją­ce w ca­ło­ści jakąś połać mul­ti­wer­sum wy­pa­cze­nie życia, w nie­kon­tro­lo­wa­ny spo­sób re­ali­zu­ją­ce po­trze­bę gro­ma­dze­nia się i or­ga­ni­zo­wa­nia. Uwa­ża­no to za bzdu­rę i wy­śmie­wa­no, mó­wio­no, że taka masa nie może ist­nieć. A potem Lii się udało. Nie wiem, co za­szło, ale osta­tecz­nie To przedar­ło się przez za­bez­pie­cze­nia i za­ro­sło cały Do­de­ka­edr, a my ra­to­wa­li­śmy się uciecz­ką jed­nym z eks­pe­ry­men­tal­nych przejść.

Nie pa­mię­tam wszyst­kich świa­tów, które prze­mie­rzy­li­śmy, ale to pa­skudz­two dalej za nami peł­znie. Nie po­trze­bu­je szcze­lin, po pro­stu prze­ni­ka na drugą stro­nę. Może zwy­czaj­nie puch­nie, Lii nie chcia­ła o tym mówić. To nawet nie musi być cały or­ga­nizm, tylko jakaś jego od­no­ga. Jeśli mia­łeś rację, roz­py­cha się w nie­skoń­czo­no­ści, więc sam może być nie­skoń­czo­ny, choć to zu­peł­nie nie­wy­obra­żal­ne.

Na ko­niec tra­fi­ła się ta cała Zie­mia. Nie wiem, dla­cze­go tak ją lu­bi­łeś, ko­lej­ne obrzy­dli­we miej­sce. Wko­pa­li­śmy się jak dur­nie. Chyba naj­sa­mot­niej­szy ze świa­tów, pra­wie nie dało się tam wy­czuć żad­ne­go śladu. Vidu nie mogła wy­zna­czyć współ­rzęd­nych, w Lii coś pękło… Zresz­tą z nią od dłuż­sze­go czasu było coś nie tak, co zro­zu­mia­łe, bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści. Ona chyba chcia­ła tam zo­stać. W każ­dym razie nie po­ja­wi­li­ście się, prze­szli­śmy sami. My­śle­li­śmy, że już po was, a wtedy wy­rzu­ci­ło cie­bie. To tyle z naj­waż­niej­szych punk­tów tej hi­sto­rii. Lii nie wy­szła nigdy, przy­naj­mniej nic mi o tym nie wia­do­mo. Jeśli jed­nak tu jest… Nie wiem, co to ozna­cza, ale śmierć Vidu nie wróży nam nic do­bre­go. Po­wiem ci coś, ona była pewna, że z Du­bli­na wy­do­sta­nie­my się poza za­sięg Tego, wło­ży­ła w to cho­ler­nie dużo pracy, lata ob­li­czeń. Uwa­żam, że tylko dla­te­go do cie­bie wró­ci­ła, po­trze­bo­wa­ła in­spi­ra­cji, wście­kło­ści.

Na­to­miast jeśli To i tak nas zna­la­zło… Bo wi­dzia­łeś chyba te… aber­ra­cje? Lev?

Lev! Co się…

 

* * *

 

Krzyk wciąż ko­ła­tał mi się w gło­wie, bałem się, że zo­sta­nie ze mną na za­wsze.

– To nie prze­sta­nie, zro­zum – mó­wi­ła dalej Lii. Le­ża­ła na pod­ło­dze, z góry kapał roz­peł­za­ją­cy się szlam. Ruch wokół nas gęst­niał, wszyst­ko pu­chło, wy­brzu­sza­ło się i szu­mia­ło, lecz ona wciąż ga­da­ła, jakby nie miało to już żad­ne­go zna­cze­nia. – To rak, który wy­peł­nił całe uni­wer­sum, a potem zalał ko­lej­ne, to ilo­czyn wszyst­kich cech życia. Tego nie da się unik­nąć, ma nie­moż­li­wą masę, musi wy­twa­rzać ma­te­rię z ener­gii oso­bli­wo­ści, może nawet na­gi­na war­to­ści pól ska­lar­nych prze­strze­ni. Nie za­pa­da się, ro­zu­miesz? My­li­łeś się, Lev! Wszy­scy się my­li­li­śmy!

Skraw­ki ma­te­rii wiły się mię­dzy nami. Po­cią­gną­łem ją za rękę. Była zimna i twar­da jak lód.

– Lii, mu­si­my iść…

– Dokąd, Lev? Do tej celi śmier­ci, cze­kać na wyrok? Mam dosyć. Za­ra­ża­my tylko bez­myśl­nie ko­lej­ne świa­ty, nie wolno nam, nie mamy prawa. Nie wiem, ja… Prze­pra­szam. Chcia­łam tylko udo­wod­nić twoją teo­rię, za­im­po­no­wać ci, żebyś mnie za­uwa­żył, a potem to… wszyst­ko.

– Chodź­my, Lii. Mo­że­my jesz­cze prze­cież być razem. We dwoje. – Jej smut­ne ciem­ne oczy ci­snę­ły kpią­cym spoj­rze­niem; nigdy nie umia­łem po­znać, kiedy było już za późno.

– Nie bądź śmiesz­ny. To ko­niec. Wiesz, że jest zbyt wiel­kie, niech­by i naj­słab­sza z sił, ale przy tej masie… Nie mamy prawa!

– Ja… – Spoj­rza­łem na jej pęcz­nie­ją­cą stopę. – Nie mogę, Lii. Przy­kro mi. Na­praw­dę mi przy­kro.

– Zo­stań ze mną – Przy­cią­gnę­ła mnie bli­żej. – Czuję, że To nas nie skrzyw­dzi. To woła, Lev, szep­cze…

– Nie mogę, Lii. Vidu już jest po dru­giej stro­nie i…

W jej oczach strach szar­pał się z roz­pa­czą. Nie mo­głem na to pa­trzeć. Wy­rwa­łem się i ru­szy­łem do wyj­ścia.

– Le­eeev!!!

Jej krzyk wzmógł się, za­ła­mał, prze­szedł w char­kot. Nie oglą­da­łem się. Nie chcia­łem tego wi­dzieć. Pra­wie już prze­kra­cza­łem por­tal, gdy coś oplo­tło mnie i szarp­nę­ło w tył. Tyle pa­mię­ta­łem.

 

* * *

 

Uda­li­śmy się do miesz­ka­nia Vidu. Jeśli mie­li­śmy wy­do­stać się z Mia­sta, tam wła­śnie na­le­ża­ło szu­kać wy­try­cha. Zda­niem De­ena­va ostat­nio nie pra­co­wa­ła – szcze­rze wie­rzy­ła, że mamy przed sobą przy­naj­mniej kilka setek lat spo­ko­ju – ale że żaden z nas nie po­tra­fił tego, co ona, jej spu­ści­zna po­zo­sta­wa­ła naszą je­dy­ną szan­są.

Wciąż prze­twa­rza­łem w umy­śle ostat­nią opo­wieść. W pierw­szym od­ru­chu uzna­łem ją oczy­wi­ście za stek bzdur. Mu­sia­łem jed­nak przy­znać, że po­ru­szy­ła we mnie taką la­wi­nę wspo­mnień, iż w końcu zmu­szo­ny byłem przy­jąć ją za, w czę­ści przy­naj­mniej, praw­dzi­wą. Poza tym znacz­nie bar­dziej od­po­wia­da­ła mi taka wer­sja wy­da­rzeń, niż ta, w któ­rej grupa osił­ków pa­ku­je mnie w ka­ftan bez­pie­czeń­stwa. Na moją opty­kę wpły­nął też mocno fakt, że do miesz­ka­nia Vidu do­sta­li­śmy się, wszedł­szy w ścia­nę (spo­koj­nie, mam klucz, po­wie­dział bez cie­nia eks­cy­ta­cji De­enav).

Otóż to. Nie wiem nawet, czy była to ścia­na wła­ści­we­go bu­dyn­ku, ot – wkro­czy­li­śmy w nią i w jed­nej chwi­li zna­leź­li­śmy się w miesz­ka­niu na trze­cim pię­trze. Nim zdą­ży­łem za­sta­no­wić się, jak to moż­li­we, De­enav mysz­ko­wał już w dużym po­ko­ju.

Chyba nie do końca mi ufał, nie wy­ja­śnił też osta­tecz­nie, skąd wzię­ła się krew na jego twa­rzy, wie­dzia­łem jed­nak, że le­piej na niego nie na­ci­skać. Sam mia­łem swoje wąt­pli­wo­ści – prze­cież to, że zna­lazł mnie w tej ster­cie liści, nie mogło być przy­pad­kiem. Wszy­scy gwał­tow­nie się de­ge­ne­ro­wa­li­śmy, zda­łem sobie nagle spra­wę, a Deen opa­dał na dno wcale nie wol­niej ode mnie – po pro­stu było to dno in­ne­go morza. Nadal mia­łem dla niego sporo sym­pa­tii, lecz za­czy­na­łem ro­zu­mieć, że od dawna nie by­li­śmy już sobą.

Ro­zej­rza­łem się i ogar­nę­ła mnie ko­lej­na fala wspo­mnień. Dawno tu nie byłem, a sporo się zmie­ni­ło. Vidu za­wsze miała gust dość… spe­cy­ficz­ny, lecz teraz ze ścian spo­glą­da­ły na mnie po­two­ry, zjawy i inne po­dej­rza­ne kształ­ty, a ko­lo­ry­sty­ka po­miesz­czeń przy­wo­dzi­ła na myśl dolne kręgi pie­kieł. Ta­jem­ni­cze sym­bo­le i gra­fi­ki wy­glą­da­ły zza każ­de­go rogu. Na pół­kach kłę­bi­ły się książ­ki, które mu­sia­ły, przy­naj­mniej w czę­ści, po­cho­dzić jesz­cze z Ziemi. Dee, Pie­tro d’Abano, Ma­thers – nie wie­dzia­łem, że za­bra­ła to wszyst­ko, choć wła­ści­wie mnie to nie zdzi­wi­ło. Roz­bu­cha­na me­ta­fi­zy­ka tam­te­go sa­mot­ne­go, upo­rczy­wie po­szu­ku­ją­ce­go kon­tak­tu świa­ta miała w sobie coś nie­by­wa­le atrak­cyj­ne­go.

– Nie­zły wy­strój – sko­men­to­wa­łem.

– Ta. Tro­chę się po­zmie­nia­ło. Nawet od czasu, gdy tu ostat­nio byłem. I nie mówię wcale o krwi.

– Krwi?

– Mó­wi­łem prze­cież, że była jatka. Może le­piej nie za­glą­daj do sy­pial­ni. Po­waż­nie. Przej­rzyj szu­fla­dy czy coś – za­su­ge­ro­wał.

Zi­gno­ro­wa­łem ten pro­tek­cjo­nal­ny ton, czego na­tych­miast po­ża­ło­wa­łem.

Widok po­ra­żał. Łóżko, ścia­ny, nawet sufit po­kry­wa­ła za­krze­pła krew. Wy­glą­da­ło to tak, jakby w po­ko­ju eks­plo­do­wa­ła bomba z czer­wo­ną farbą. Epi­cen­trum mu­sia­ło się mie­ścić gdzieś w oko­li­cach po­dusz­ki, na któ­rej Vidu ukła­da­ła co wie­czór swoją za­fra­so­wa­ną głowę. Po­cząt­ko­wo pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć, co tu za­szło, lecz szyb­ko do­sze­dłem do wnio­sku, że wolę nie wie­dzieć. Wró­ci­łem do sa­lo­nu i za­pa­dłem się w skó­rza­nym fo­te­lu usta­wio­nym przed te­le­wi­zo­rem. Za­baw­ne, nie umia­łem sobie wy­obra­zić Vidu oglą­da­ją­cej te­le­wi­zję. Już bar­dziej pa­so­wa­ła do niej ta czar­no-zło­ta, rzeź­bio­na szafa roz­py­cha­ją­ca się w jed­nym z kątów.

– Daj mi coś do picia – za­żą­da­łem. De­enav po­pa­trzył na mnie z iry­ta­cją, ale ski­nął głową i wy­cią­gnął z barku coś moc­niej­sze­go. Mu­sia­łem być blady jak ścia­na.

– Mó­wi­łem, żebyś tam nie wcho­dził – po­wie­dział, po­da­jąc mi szklan­kę.

– Wiesz, że mu­sia­łem.

Po­cią­gną­łem łyk. Gorz­ki smak al­ko­ho­lu zmie­nił nieco tok moich myśli i za­czą­łem się uspo­ka­jać.

– Na cie­bie to nie dzia­ła? Ten widok? – spy­ta­łem.

– Wi­dzie­li­śmy już gor­sze rze­czy. Masz szczę­ście, jeśli nie pa­mię­tasz. Ale nie mówię, że wcale mnie to nie rusza. Je­stem wście­kły, Lev. Wście­kły jak kurwa mać. Ale co z tego, nie mo­że­my tra­cić czasu, w każ­dej chwi­li mogą się zo­rien­to­wać, że tu je­ste­śmy. To, jakby nie pa­trzeć, nadal jest miej­sce zbrod­ni.

Chcia­łem coś od­po­wie­dzieć, lecz moją uwagę przy­kuł jeden z ob­ra­zów. Przed­sta­wiał sie­dzą­cą przed lu­strem damę w błę­ki­cie. Prze­ra­żo­ne nią – lub mną – od­bi­cie nie po­zwa­la­ło o sobie za­po­mnieć. Pod­sze­dłem bli­żej.

– Ro­bert Kleim – prze­czy­ta­łem pod­pis.

– Żar­tu­jesz!

– Nie, to jego. O, patrz, tam jest drugi. Cho­le­ra, trze­ci!

– A to skur­wiel… – syk­nął Deen.

– Co?

– Pie­przył ją.

– Nie prze­sa­dzaj. Ja też mam obraz Kle­ima. Dobry jest i tyle – za­uwa­ży­łem.

– Nie oszu­kuj się. Z ja­kie­go in­ne­go po­wo­du mia­ła­by to tu wie­szać? Nie pa­mię­tasz jaka była? Zro­bi­ła­by wszyst­ko, żebyś my­ślał, że… ona… Kurwa! Pie­przył ją, nie ro­zu­miesz?! By­li­śmy tu obaj, a wy­bra­ła ja­kie­goś przy­błę­dę, pier­do­lo­ną faunę lo­kal­ną. Pew­nie wy­łącz­nie po to, by nas wkur­wić. Mó­wi­łeś mu o niej?

– Kle­imo­wi? Coś na pewno. Sam wiesz, jak to jest po wy­chy­le­niu pierw­sze­go gą­sior­ka. – Sta­ra­łem się mówić spo­koj­nie, nie chcia­łem go bar­dziej na­krę­cać. – Nie­speł­nio­ne na­mięt­no­ści, pieśń smut­ku i roz­pa­czy i tak dalej, zresz­tą on ko­chał do­sko­na­łość, a dla mnie Vidu wła­śnie…

Próbę zmia­ny te­ma­tu prze­rwa­ło gło­śne skrzyp­nię­cie od stro­ny opa­słej szafy. Chcia­łem ru­szyć w tamtą stro­nę, ale wście­kłość do­da­ła De­ena­vo­wi szyb­ko­ści. Szarp­nął rzeź­bio­ne drzwi, raz, drugi, trze­ci, aż wresz­cie pu­ści­ły. Z dzi­kim okrzy­kiem po­chwy­cił w środ­ku jakby wiel­kie stare futro, które wy­szarp­nął na ze­wnątrz i rzu­cił na pod­ło­gę.

Fu­trem był Kleim we wła­snej oso­bie. Wydał mi się dziw­nie mięk­ki, może pi­ja­ny, oczy miał za­czer­wie­nio­ne i trząsł się jak osika. De­enav nie cze­kał na wy­ja­śnie­nia. W furii sko­czył na le­żą­ce­go i przy­du­sił go ko­la­nem.

– Za­bi­łeś ją, co? – wy­sy­czał. – Faj­nie było? Ze­rwa­łeś sobie kwia­tek, hę? Tak, skur­wiel­ku? A teraz ci trosz­kę przy­kro? A może tylko przy­sze­dłeś na­pa­wać się zwy­cię­stwem?

– Nnie… ale prze­cież, nnie… Llev, ppo­wiedz mmu! – wy­ją­kał Kleim.

– Za­bi­łeś ją! – wrza­snął De­enav, czer­wo­ny już na twa­rzy. – Przy­znaj się! Przy­znaj albo za­pier­do­lę cię na miej­scu! Ty gnoj­ku! Nędz­na formo gów­nia­ne­go życia! Po­wiedz, że za­bi­łeś moją Vidu! Chcę to usły­szeć!

Nie cze­kał na od­po­wiedź, za­czął bić. Naj­pierw raz, potem drugi, na prze­mian walił pię­ścia­mi wiel­ki­mi jak głazy na­rzu­to­we, pod­czas gdy tam­ten nie­udol­nie osła­niał się rę­ka­mi. Oto i więzi mię­dzy­ludz­kie w całej oka­za­ło­ści. Afekt ob­na­żo­ny. W pierw­szej chwi­li chcia­łem to po­wstrzy­mać, ale nie mo­głem, pa­trzy­łem za­fa­scy­no­wa­ny. Deen nie po­tra­fił uwie­rzyć, że Vidu wy­bra­ła­by kogoś spoza na­szej grupy. Bił, jakby każdy cios miał temu za­prze­czyć, jakby osza­lał na tym punk­cie.

Zda­łem sobie naraz spra­wę, że nie dzia­ło się to po raz pierw­szy, że nasza de­ge­ne­ra­cja dała o sobie znać znacz­nie wcze­śniej. Taki stał się Deen. Vidu na inne, przy­jem­niej­sze może spo­so­by wy­peł­nia­ła swoją pust­kę. A ja? Co stało się ze mną?

Krew przej­mo­wa­ła salon. Zro­bi­ło się ciem­niej, grube klu­chy ma­te­rii wy­peł­nia­ły ota­cza­ją­cą nas prze­strzeń. Żal mi było Kle­ima, nie miał prze­cież wpły­wu na to, co zro­bi­li­śmy z tą czę­ścią mul­ti­wer­sum. Po­czu­łem, że cała ta agre­sja Deena była w rze­czy­wi­sto­ści skie­ro­wa­na do mnie. Ot, zwy­kła kom­pen­sa­cja. Uwie­rzył już może, że znik­ną­łem, że zo­sta­nie z Vidu sam, że wy­star­czy cze­kać cier­pli­wie na jej znak. Z tak jed­nak ol­brzy­mią – w jego od­czu­ciu – po­raż­ką nie umiał sobie po­ra­dzić.

Wszyst­ko trwa­ło może mi­nu­tę, acz czas tra­cił gwał­tow­nie impet, roz­cią­ga­jąc się jak guma. Mia­łem dosyć, mu­sia­łem prze­rwać ten po­nu­ry spek­takl. Sły­sza­łem ja­kieś głosy za drzwia­mi, ale nie były one istot­ne. Pokój po­kry­ły puch­ną­ce wy­bro­czy­ny, stru­mie­nie mazi za­czę­ły wy­pły­wać z pęk­nięć. Barwy prze­su­nę­ły się ku czer­wie­ni. De­enav bił wciąż, nie­świa­dom ni­cze­go, choć Kleim prze­stał się już po­ru­szać.

Tym­cza­sem To parło ze wszyst­kich stron, set­ka­mi szcze­lin wy­peł­nia­ło sobą prze­strzeń, nie­rów­no­mier­nie, to zni­ka­jąc, to po­ja­wia­jąc się znowu, z każdą chwi­lą jed­nak bar­dziej wy­pie­ra­jąc do­tych­cza­so­wą za­war­tość. Kro­ple my­ślą­cej ma­te­rii ka­pa­ły na pod­ło­gę, lecz nie wsią­ka­ły w nią, łą­cząc się za­miast tego i roz­dy­ma­jąc. Ol­brzym wkra­czał, za­gar­niał, po­chła­niał, cią­gnąc za sobą ogon próż­ni. Chwi­la­mi był nie­mal wszę­dzie, potem przy­ga­sał ni­czym pożar tłu­mio­ny wi­chu­rą, by znów na­pie­rać ze zdwo­jo­ną siłą. Wę­dru­ją­cy chaos sił wi­tal­nych, jed­no­byt, ży­wo­ma­te­rion wy­ko­śla­wio­ny pier­wot­ną po­trze­bą. Ho­mo­gen kró­lew­ski. Gdy wy­szedł ze mnie, od­pły­ną­łem. Moje koń­czy­ny wy­strze­li­ły ku De­ena­vo­wi i za­mie­ni­ły go w karmę.

 

* * *

 

Spoj­rza­łem w mar­twe kocie oczy ze­ga­ra. Nie po­ru­sza­ły się już, tylko pa­trzy­ły z wy­rzu­tem. Wsta­łem z łóżka. Czu­łem pul­so­wa­nie, ale tym razem nie miało ono źró­dła we mnie. To świat drgał ryt­micz­nie jak wy­ko­nu­ją­ca pracę tkan­ka.

Wy­pły­ną­łem na ko­ry­tarz. Przez otwar­te na oścież drzwi zo­ba­czy­łem roz­wa­lo­ną przed te­le­wi­zo­rem panią Vra­al­sen. Jej twarz upro­ści­ła się do czer­wie­ni. Nie pa­trzy­ła w moim kie­run­ku – w te­le­wi­zji był te­le­tur­niej. Prze­ci­sną­łem się mię­dzy roz­dę­ty­mi ścia­na­mi i, omi­ja­jąc tłu­ste, lśnią­ce sople, wy­do­sta­łem na ulicę. Stała tam Lii, z uśmie­chem, prze­krzy­wio­ną głową i za­mknię­ty­mi ocza­mi. W jed­nej chwi­li byłem obok.

– Udało ci się uciec – po­wie­dzia­łem po dłuż­szej chwi­li. – Z Ziemi.

– Nie, Lev. – Otwo­rzy­ła oczy. Były ciem­ne i smut­ne. – Ale już po wszyst­kim. Mó­wi­łam, że To nas nie skrzyw­dzi. Słu­cha mnie. Za­wsze o tym wie­dzia­łam. To dla­te­go po­zwo­li­ło się od­na­leźć. Od­no­wi­ło mnie, od­two­rzy­ło w bez­mia­rze. Nie­dłu­go sam tego za­znasz.

– Było we mnie, w środ­ku. – Pra­wie zwy­mio­to­wa­łem na tę myśl. – Praw­da?

– Oczy­wi­ście. Zło­ży­ło w tobie za­rod­nik, by rósł, był naszą la­tar­nią mor­ską, sy­gna­li­za­to­rem. Źró­dłem cią­że­nia. Ina­czej pły­nę­li­by­śmy do cie­bie znacz­nie dłu­żej. Nie mo­głam na to po­zwo­lić. To, co tu wi­dzisz, to tylko od­no­gi, ale i one zbyt są ol­brzy­mie, by dzia­łać fi­zycz­nie, zbyt po­wol­ne. Dla­te­go wy­ko­rzy­stu­je nas, jak duchy po­dą­ża­ją­ce linią wła­snych pra­gnień. To po pro­stu wspa­nia­łe, Lev! Ge­ne­ru­je­my bodź­ce, na które od­po­wia­da, sam wkrót­ce zo­ba­czysz.

– Lii… Ja pa­mię­tam już, że za­bi­łem Vidu… I De­ena­va. Ro­ze­rwa­łem ich na strzę­py. Dla­cze­go? Nie mu­sia­łem prze­cież. Po co to wszyst­ko?

– Od­da­la­li nas od sie­bie, Lev, wiesz o tym. Mu­sie­li­śmy usu­nąć ich z rów­na­nia. To był twój po­mysł, nie pa­mię­tasz? Nie pa­mię­tasz, jak po­wie­dzia­łeś, że bę­dzie­my razem, tylko we dwoje? Teraz wresz­cie mo­że­my, ko­cha­ny.

Słu­cha­łem, ale po­wo­li gu­bi­łem wątek, co wła­ści­wie mia­łem na myśli? Roz­pły­wa­łem się, opusz­cza­ło mnie uczu­cie po­je­dyn­czo­ści. Czu­łem bi­ją­cą od Lii i ze­wsząd jed­no­cze­śnie myśl. Wy­peł­nić sobą pust­kę. Roz­rost, speł­nie­nie, doj­rza­łość, go­to­wość do roz­ro­du. Ge­no­typ roz­mia­rów ga­lak­ty­ki. Pod­da­łem się pul­so­wa­niu, wie­dzia­łem, że po dru­giej stro­nie czeka na nas do­sko­na­łość. Oplo­tłem ją koń­czy­na­mi.

Lii uśmiech­nę­ła się do mnie i wy­po­wie­dzia­ła swoje imię. Było cho­ler­nie dłu­gie.

Koniec

Komentarze

OK, Vargu, dialogów nie ruszam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie trafiło do mnie.

Nie umiałam nawiązać porozumienia z narratorem. On chyba miał jakiś problem i to poważny, a bredził do mnie o zacinającym się zamku i snach. Wkurzała mnie jego rozlazłość, zamiast wyjaśnić, o co chodzi, kim jest, wdawał się w jakieś dywagacje. Sądzę, że w realu omijałabym kogoś takiego bardzo szerokim łukiem. Nie nadaje na moich falach.

Ale napisane całkiem przyzwoicie.

Babska logika rządzi!

Nabiję Ci niepotrzebny komentarz na liczniku, bo moją opinię już znasz ;).

Jak powiedziałem, nie pogniewałbym się, gdybym przeczytał to opowiadanie w magazynie, za który zapłaciłem. Cieszę się, że uwzględniłeś większość wskazówek, chociaż szkoda, że nie znalazłeś lepszego zastępstwa za scenę z facetem mówiącym po włosku. Wciąż w moim odczuciu za bardzo rozwadnia linię fabularną (chociaż kupuję powód, dla którego jakiejś sceny w tym miejscu potrzebowałeś).

 

Na pohybel rzeźbieniu jednym i tym samym dłutem. Fajnie jest przeczytać coś dobrego, gdzie nie było dużo uderzeń odrywających “zbędny materiał”.

Mały Słowiku – co tam, bardziej oficjalny komentarz też nie zaszkodzi :) Dzięki.

Cięcia się niestety nie powiodły, nie byłem zadowolony z efektu, bo każdy z tych elementów pełni mimo wszystko jakąś funkcję i wiąże się z innymi. Wyjęcie jednego sypało mi całość jak domek z kart. Ta historia zdążyła już chyba za bardzo “okrzepnąć”, stać się jakby faktem i każda inna wersja wydawała mi się po prostu zmyślona, bo przecież nie tak to było ;)

Finklo – wielkie dzięki za przeczytanie, lecz nie wiem, niestety, co odpowiedzieć.

Nie zrozumiałem Twojego komentarza. Mam tylko mętne wrażenie, oparte na użytych słowach (sny; wyjaśnić, kim jest; poważny problem) że mogłaś sporo przeoczyć. Sam zresztą miałem wrażenie, że przeoczyć można, dlatego rzuciłem to na betę, ale jak na złość żaden z trojga czytelników-oblatywaczy nie miał większych wątpliwości.

Jedyne, co rozumiem, to niechęć do narratora – co zabawne, w Kasztanach Tobie nie przeszkadzał, choć, jeśli dobrze pamiętam, przeszkadzał komuś innemu – ale już wypowiedzi o omijaniu w realu nie pojmuję. Raskolnikowa też bym w “realu” omijał, ale nie przyszłoby mi do głowy, by tak podsumować recenzję jego historii.

Może jest tu jakiś ciekawy wniosek odnośnie podejścia czytelników do narracji pierwszoosobowej – ja sam mam spory dystans, więc pewnych rzeczy mogę nie widzieć – ale chyba mam za mało danych, żeby go wyciągnąć.

Hmmm. Jak by Ci to wytłumaczyć. No, problem bohatera to ja chyba z grubsza zrozumiałam. Kłopot w tym, że zanim doszliśmy do sedna sprawy, facet zdążył mnie totalnie znudzić pierdołami. Jeśli zacinający się zamek tak mu straszliwie w życiu przeszkadza, to niech go sobie naoliwi albo wymieni. To nie jest takie trudne. A nie zawraca ludziom głowę długim biadoleniem.

Z omijaniem to niezupełnie tak jak z Raskolnikowem. On może mieć jakąś siekierę w zanadrzu… A Twój narrator próbuje tylko zanudzić na śmierć.

Albo może na przykładzie. Kiedyś pracowałam w jednym budynku z facetem, który, spotkawszy znajomego na schodach, natychmiast zaczynał mu coś opowiadać. Niespiesznie, nieciekawie, o mało interesującej sprawie. W ogóle nie przeszkadzało mu, że trzymam rower w ręce i na krzywych schodach nie bardzo mogę go postawić (a nawet, gdybym tam miała dwa metry kwadratowe na każdym stopniu, to jak ognia unikałabym sygnału, że rozmowa mnie wciągnęła i zamierzam zostać na dłużej). Po kilkudziesięciu sekundach traciłam wątek opowieści faceta i zaczynałam się zastanawiać, czy jeśli upuszczę mu rower na nogę, to zrozumie, że to nie był dobry moment na długą historię…

I podobnie miałam z Twoim bohaterem, tylko bez roweru (tym razem się upiekło ;-) ). Zamiast słuchać, o czym mówi, zastanawiałam się, jak bardzo mnie nudzi i na jaki kolor pomalować sufit. Nie ten typ osobowości, z którym mogłabym się dogadać.

Babska logika rządzi!

O, wyjaśniłaś doskonale. Znam ten typ. I też sobie z nim nie radzę :) Bohatera bym jednak do tej grupy nie zaliczył (w przeciwieństwie do połowy naszego gatunku), ale co tam akurat kogo nudzi to już sprawa indywidualna.

Ok, więc to tylko Twoja odporność na klimat. Bałem się, że coś więcej. Szkoda, że tyle wystarczyło, by przesłonić koncept, lecz liczyłem się z tym, a jakże.

Zachęciłeś mnie przedmową. Tekst, którego nie dało się skrócić? Za długi? Nie mogłeś bardziej zaciekawić. 

Przeczytałem i jestem bardzo zadowolony. Opowiadanie mnie wciągnęło, wszystkie wątki uważam za szalenie interesujące, a finał trafił całkowicie w mój gust. Świetne! Jestem naprawdę zadowolony z lektury. Kliknąłbym bibliotekę bez mrugnięcia, daję Ci ocenę 6. 

Dzięki!

Vargu, mam mieszane odczucia. Z jednej strony lektura mocno mnie znużyła i nie będę ukrywać, że gubiłam się, nie mogąc dostrzec ciągłości opisywanych zdarzeń. Z drugiej strony sprawy nie ułatwiały fragmenty ni to snu, ni to nagłej obecności w jakimś innym gdzieindzieju. Rzecz zaczęła się klarować dopiero pod sam koniec i jakkolwiek chyba dotarł do mnie sens opowiadania, to drogę do celu muszę uznać za dość wyboistą, długą i męczącą.

 

Nasze dło­nie od­na­la­zły się i nie spo­sób już było ich roz­dzie­lić. – Dłonie są rodzaju żeńskiego, więc raczej: Nasze dło­nie od­na­la­zły się i nie spo­sób już było je roz­dzie­lić.

 

i mieli dobrą whi­skey. Brat Lou, Amoi, stał za barem. Dobry gość. – Powtórzenie.

 

szu­mią­cą wodą gnam w czar­ny głąb kra­so­wych ko­ry­ta­rzy. – …szu­mią­cą wodą gnam w głąb czarnych, kra­so­wych ko­ry­ta­rzy. Lub: …szu­mią­cą wodą gnam w czarną głębię kra­so­wych ko­ry­ta­rzy.

Zakładam, że bohater nie mówi o czarnym głąbie, a o głębi.

 

Próbę zmia­ny te­ma­tu prze­rwa­ło gło­śne skrzyp­nię­cie od stro­ny opa­słej szafy. Chcia­łem ru­szyć w tamtą stro­nę… – Czy to celowe powtórzenie?

 

A możę tylko przy­sze­dłeś na­pa­wać się zwy­cię­stwem? – Literówka.

 

Kro­ple my­ślą­cej ma­te­rii ka­pa­ły na pod­ło­gę, lecz nie wsią­ka­ły weń… – …nie wsią­ka­ły w nią

Za SJP: weń «w niego»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy – Dziękuję za wizytę i łapankę. Jak zwykle odbijają się czkawką zmiany w ostatniej chwili. Z drugiej strony tak krótka lista i tak mnie cieszy.

Z tymi dłońmi miałem ciężki orzech do zgryzienia. Stawiam, że jest poprawnie, choć to “ich” rzeczywiście zaskakuje – dlatego przeprowadziłem podczas pisania śledztwo. Jak w końcu dogrzebałem się w necie, dzieje się tak ponoć, gdyż biernik (je) masowo wypiera w podobnych sformułowaniach dopełniacz (ich: rąk, gór, matek itd.). Natomiast nadal bardziej poprawnie jest z dopełniaczem.

Resztę poprawię wkrótce.

Podpowiedź do treści: “sny” nie są snami, tylko zwykłymi wspomnieniami. Ale że tekst wymaga skupienia, to się zgodzę. Postanowiłem pisać na przemian – raz lekko, raz ciężko. Żeby każdy miał okazję sobie pomarudzić. Teraz była kolej na ciężko.

Łukaszu Kuliński – Twoje zadowolenie cieszy mnie niebywale :) Nie ma chyba lepszej nagrody dla autora za poniesiony trud. Dziękuję za czytanie, komentarz, ocenę i wirtualnego klika.

Vargu, cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. I nie ukrywam, że raduję się zapowiedzią lżejszego tekstu. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wciągnął mnie klimat tego opowiadania. Ładnie napisane, intryguje koncepcyjnie.

 

Jak w końcu dogrzebałem się w necie, dzieje się tak ponoć, gdyż biernik (je) masowo wypiera w podobnych sformułowaniach dopełniacz (ich: rąk, gór, matek itd.).

Właśnie, to kwestia raczej przypadka niż rodzaju, bo ten drugi jest oczywisty. Chodzi o to, że zaprzeczenie orzeczenia zmienia dopełnienie biernikowe w dopełniaczowe. Nie dało się ich rozdzielić, to jasne, ale w nie sposób było je/ich (te ręce / tych rąk) rozdzielić czasownik nie jest zaprzeczony bezpośrednio, a w takich sytuacjach czasem trudno o jednoznaczne rozstrzygnięcie. Ja bym się nie czepiał, ale po zastanowieniu… Może warto rozważyć przeformułowanie zdania?

 

szumiącą wodą gnam w czarny głąb krasowych korytarzy. – …szumiącą wodą gnam w głąb czarnych, krasowych korytarzy. Lub: …szumiącą wodą gnam w czarną głębię krasowych korytarzy.

To jest przyjemnie archaiczne. Z tego, że obecnie nie używa się pewnych słów czy wyrażeń na co dzień, nie wynika, że są one nie na miejscu w tekście literackim. Przeciwnie – umiejętnie dobierane i dozowane okazują się pożądaną przyprawą.

Z tym że powinno być: gnam w czarną głąb.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Dzięki za odwiedziny, Jerohu, przyjmuję, że Twoje słowa wyrażają satysfakcję z lektury :)

Głąb poprawiłem wedle powyższej sugestii. Głąb ze mnie.

Zdania z dłońmi już nie przeformatuję – myślałem nad nim bodaj jeden cały dzień (sic!), tzn. właściwie było tam inne, perfekcyjne, które jednak generowało mi jakieś niemożliwe do usunięcia powtórzenie (nie cierpię takich sytuacji!). To najlepsze zastępstwo, jakie udało mi się znaleźć i wolałbym go nie ruszać.

(edit) Regulatorzy – ;D

Trudny w ocenie tekst. Przeczytałem na dwa posiedzenia (pierwsze przerwała Liga Mistrzów :P ) i muszę powiedzieć, że z lektury, pomimo pewnych zastrzeżeń, jestem zadowolony.

Postacie (Lev, Lii, Deenav) – interesujące i wiarygodne, choć kulały momentami w dialogach (np. furia Deenava w scenie, gdzie bije Kleima, moim zdaniem taka sobie). Osobna pochwała należy się za imiona – ciekawe, ładnie brzmią :)

Sam pomysł naprawdę monumentalny, możesz być z niego dumny, choć konstrukcja opowiadania sprawia, że czyta się, momentami, problematycznie. I nie jest to kwestia warsztatu – ten stoi na wysokim poziomie.

W pierwszą części tekstu wdarła się drobiazgowość, która, choć pozwoliła Ci zbudować klimat, zabiła zarazem dynamizm. Może gdybyś wprowadził atmosferę zagrożenia i umieścił na pierwszym planie to skażenie, chwyciłoby mocniej.

Również scena z Levem i Vidu – zbyt tajemnicza, niezrozumiała. Później wszystko się klaruje, jednak na etapie “budowania wrażenia” może zniechęcić czytelnika.

W dalszej części było już tylko lepiej – stopniowo odsłaniałeś kulisy pomysłu, przedstawiłeś beznadziejną, zdawałoby się, pracę Vidu i ciągłe szukanie ratunku, ucieczki…

Przywiązanie Leva do Ziemi – wierzę na słowo, bo początkowe sceny niezbyt mnie do tego przekonały. Rozumiem, że nie pamiętał poprzednich światów, a postać Lii trącała struny jego podświadomości, jednak to późniejsze rozrzewnienie trochę przesadzone.

Te multiwersa, cały rozmach wizji… jestem pod wrażeniem.

 

Również zakończenie uznaję za udane – niby dobre, ale jakieś takie… smutne.

 

Tyle ode mnie, na koniec kilka uwag:

smutne[+,] ciemne oczy.

Dlaczego między przymiotnikami nie stawiasz przecinka? Dwa razy taka sytuacja miała miejsce…

– Niestety, nie mogę tego panu powiedzieć powiedział człowiek.

Brzydkie powtórzenie.

Zmacałem sobie czaszkę.

Może “zbadałem”? Aktualnie brzmi mocno zabawnie ;D

Zrozumiałem, że byłem tylko głupim dzieciakiem, który nie rozumie problemów dorosłych

I znów powtórzenie, choć subtelniejsze ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ajj, znowu powtórzenia w zdaniach zmienianych na ostatnim etapie. Muszę chyba robić sobie jakieś freezy na zmiany i usuwać tylko usterki. Choć akurat to “zmacałem” bardzo mi się podobało w swojej frywolności. Ten bohater miał trochę taki być, choć w tym opowiadaniu w ogóle tego nie widać.

Między przymiotnikami nie stawiam przecinka, bo nie muszę. Miałem na myśli ciemne oczy, które są smutne, nie oczy, które są ciemne i smutne. Zgodzę się jednak, że ponieważ powtarzam tę frazę, to traci ona cechę chwilowości i to może bardziej by uzasadniało użycie przecinka… choć nadal chyba nie jest on niezbędny.

Byłem świadom konstrukcji początku i tego, że może “nie chwytać” – zresztą było to też wskazywane na becie – natomiast kiedy piszę na poważnie, staram się nie tworzyć “pod portal”. Wiem, czasy są, jakie są, klęska urodzaju, trzeba się umieć sprzedać… Trudno. Czasem chcę po swojemu. Moja strata. A tak naprawdę uważam, że strata tych, którzy nie mieli ochoty się zagłębić ;)

Dzięki za to Tobie, CountPrimagenie, za zagłębienie się, celny komentarz i jakże przyjemny punkcik.

A! No i scena z furią Deenava… Tak, też uważałem, że musi być przyjęta na wiarę, ale chciałem oszczędzić miejsce, nie przekroczyć chociaż tych nieszczęsnych 60k. Myślę, że tę scenę należałoby jeszcze lepiej przygotować (trochę to robię, ale w skromnym zakresie), żeby uznać za całkowicie wiarygodną, a to wymagałoby dialogów, opisów itd. itp.

Pozdrawiam.

Wiem, czasy są, jakie są, klęska urodzaju, trzeba się umieć sprzedać… Trudno. Czasem chcę po swojemu.

yes

 

przyjmuję, że Twoje słowa wyrażają satysfakcję z lektury

Potwierdzam :)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Rzeczywiście, warto zapoznać się z tekstem :)

Nie jestem zaskoczony, że nie skracałeś – całą pierwszą część opka postrzegam jako swoiste budowanie klimatu i miejsca akcji, zapoznanie czytelnika z bohaterami… Tempo akcji jest niespieszne, jednak dzięki temu ta posępna atmosfera snuje się po treści. Cięcie tego byłoby męką, już łatwiej napisać jeszcze raz, “po łebkach”… ;(

Jak dla mnie – teraz jest jak najbardziej na plus. Odniosłem się do rozwleczenia, gdyż cierpi na tym Twoja poczytność, a wiadomo, że czym więcej opinii, tym więcej wiedzy i rozwój jest sprawniejszy… :)

Czasem jednak należy napisać coś po swojemu, a nie pod publiczkę, to z pewnością daje znacznie więcej satysfakcji ;)

 

Co do tych przymiotników – rzeczywiście, w ten sposób tego nie odczytywałem. Cóż, zrobisz, jak uważasz za słuszne :)

 

Trzymaj się, powodzenia przy następnych tekstach!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Jerohu, CountPrimagenie – dzięki :)

Przeczytałem opowiadanie jednym tchem. Wciągnęło mocno. Pierwsza wątpliwość pojawiła się w okolicach połowy – o co tu, kurwa, chodzi? Po kolejnych akapitach wracałem to tego prostackiego pytania. No nic, przeczytałem do końca i się rozjaśniło. Vargu, pochłonął mnie styl, którym uraczyłeś mnie, czytelnika. Ujmujące porównania pokazywały dokładniej świat bohatera. Klimat gęsty i namacalny. Styl i pomysł są świetne. Tylko, nie możesz nadwyrężać mojej (czytelnika) cierpliwości – no żebym musiał czekać prawie do końca opowiadania, żeby dowiedzieć się, jaki bohater ma problem? W tym kontekście przeholowane, na mój gust. Problem w tym, że to kluczowa sprawa dla opowiadania. Poza tym, ochy i achy dla stylu i klimatu.

 

Cieszę się, że wpadłeś, Blackburn. Dzięki za pochwały i zastrzeżenia. Szczególnie miło mi, że określiłeś moją bezładną pisaninę słowem styl ;) Pomysł na samą konstrukcję opowiadania oparłem na innym, niemal zupełnie zignorowanym tutaj – i równie długim – tekście i przyznam, że napisałem je po prostu pod własny gust. Tak to już jest, że ja nie lubię opowiadań, nazwijmy je, internetowych i nie bardzo mam ochotę takowe pisać. Wolę cierpliwe składanie historii z klocków – które tam są, dlatego wszystkie elementy były dla mnie tak istotne – gorzej, gdy gust czytelnika jest tak diametralnie inny, że tych klocków w ogóle nie widzi i np. scena paranoi wydaje się sceną z zamkiem ;) Nie przeczę, oczywiście, że przeholowałem – tego nie jestem w stanie ocenić, pozostaje mi uwierzyć i obiecywać poprawę.

Widzę w tym pewien bolesny konflikt, bo chyba jednak reprezentuję gust mocno niszowy. Każdy mimo wszystko usatysfakcjonowany czytelnik bardzo mnie więc cieszy.

Pozdrawiam.

Ciekawe opowiadanie. Wciągające.

Owszem, na początku nie wszystko było dla mnie zrozumiałe, chyba przez te “przeskoki” do innej rzeczywistości, ale w końcu jakoś załapałam i wszystko się poukładało.

Mnie się podoba taki niespieszny klimat, niby nie dzieje się wiele, a jednak skala jest ogromna, dotyczy niejednego uniwersum. Bardzo fajna sprawa.

Przeczytałam z przyjemnością.

 

Przynoszę radość :)

Bardzo dziękuję za punkcik, Anet! Też lubię to niespieszne budowanie klimatu, zawsze lubiłem. Ale rozumiem, że nie wszystkim bywalcom portalu takie podejście będzie pasować. Tym bardziej cieszy mnie więc każdy, kto da się mimo wszystko wciągnąć – jak zresztą tu powyżej napisałem.

Mogłem chyba jednak te przeskoki lepiej oznaczyć albo chociaż wydzielić. No trudno. Wciąż się uczę.

Pozdrawiam.

Ja po prostu czasem wolniej “łapię” takie rzeczy, więc się nie sugeruj ;)

Przynoszę radość :)

Tak to już jest, że ja nie lubię opowiadań, nazwijmy je, internetowych i nie bardzo mam ochotę takowe pisać.

Chodzi o opowiadania, które się czyta łatwo, szybko, przyjemnie, w których czytelnik bez trudu może się odnaleźć? Prościej mówiąc: opowiadania “pod publiczkę”? Żeby była jasność, od razu powiem, że nie hejtuję ani opowiadań typowo rozrywkowych, ani opowiadań nietypowych (nierozrywkowych). Na jedne i drugie jest miejsce. Na jedne i drugie jest czasem ochota.

Zacząłem tak z dupy strony, ale rzuciło mi się w oczy powyższe zdanie z Twojego komentarza, i doszedłem do wniosku, że jesteś świadomy, jakie są “Inne rodzaje oddziaływań”. Bo miałem pisać, że czytałem dzięki kredytowi zaufania, musiałem się skupić i ostatecznie było warto. W sumie rzadko się tu zdarzają takie opowiadania – niby męczące, ale ostatecznie zrozumiałe. Wystarczy poczekać, a wszystko tu w końcu wskakuje na swoje miejsce. Przynajmniej na tyle, na ile ja potrzebowałem do satysfakcji. Możliwe, oczywiście, że coś mi umknęło. 

Po przydługawym i chaotycznym wstępie powiem wprost: podobało mi się, bardzo dobre opowiadanie, poziom piórkowy (szkoda, że nie trafiło na lepszy czas).

Warsztat dojrzały. Widać, że masz jakiś styl. Ładnie budujesz klimat, postaci przyzwoite. 

Na osobną pochwałę zasługują dialogi. Wydały mi się realistyczne jak rzadko. Urzekł choćby dziwny szyk zdania skierowanego do sąsiadki; może to niezamierzone, ale mi skojarzyło się to z filmami Koterskiego. 

Tytuł – fajny. Pamiętam, jak opowiadanie się pojawiło, tytuł przyciągał uwagę. Ale brak biblioteki nie zachęcił do lektury. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, jaki błąd popełniam ;)

Fabuła niespieszna, ale w tym przypadku brak dynamiki to bynajmniej nie zarzut. Wymaga to cierpliwych czytelników, którzy potrafią zaufać autorowi. No i w tym tkwi problem. Nie wszystko dla wszystkich, nie wszystko w każdym czasie. Nie każdy tekst można mierzyć tą samą miarą. 

Pomysł nadawałby się do antologii weird fiction. Pomyśl o tej przyszłorocznej. Masz szanse. 

Co tu więcej rzec? Opowiadanie niełatwe, ale satysfakcjonujące. Ode mnie wymagało skupienia i nieco zaparcia; na szczęście nie miałem wrażenia, że nie wiesz, co robisz, lecz przeciwnie – czułem, że to wszystko zmierza do jakiegoś sensownego końca. To się chwali. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Już Ci to mówiłem face2face, ale żeby nie było tu tak bez odpowiedzi – dzięki za Twój komentarz. Niezmiernie miło się takie czyta. Za klika do bib też dziękuję. Choć wolałbym więcej krytyki. Zwłaszcza, że do tego tekstu mam już spory dystans, więc jakoś bym ją zniósł ;)

A cały czas myślę, co robić z takimi tekstami – bo widać, że tu dla nich nie miejsce. I myślę, i myślę…

Cóż, Vargu, nie jest tak zadowolony, jak Fun, a właściwie, znacznie mniej. Gdy skończyłem, wpadł mi w oko pierwszy komentarz Finkli, i tak jak zazwyczaj się z nią nie zgadzam, tak tutaj, cóż, moje odczucia są bardzo podobne.

Zacznę jednak od plusów, poprzeplatam trochę zło z dobrem. ;)

Bardzo dobry warsztat, fajnie piszesz, lekko. Rzeczywiście dialogi rzucają się w oczy, aż szkoda, że trochę ich mało, tych zwykłych, nie tych wyjaśniających. I to na tyle, jeśli chodzi o plusy.

Część tekstu skanowałem wzrokiem, przyznaję, inaczej musiałbym porzucić lekturę. Rozwleczone niemiłosiernie, przez kupę czasu nie wiadomo nawet jaki to świat i o co chodzi, więc trudno jest komukolwiek kibicować lub nie, bo nie wiadomo w czym. Są niepotrzebne wstawki w tekście, wręcz całe akapity do wycięcia, jak na przykład ten:

Ludzie, którzy nie mieli nigdy do czynienia z bohemą, a także wielu z tych, którzy mieli, często nie zdają sobie sprawy, że za jej pierwotną, porywającą żywiołowością kryje się pełzająca zawiść. Wszyscy ci artyści, poeci i literaci cierpią po prostu na potworny przerost ambicji. Czerpią od siebie i wyniszczają się, oceniają i zazdroszczą poklasku, nie znosząc skrycie za najmniejsze osiągnięcia. Skłębiona, drżąca esencja istnienia, wypadkowa sprzecznych potrzeb i skrywanych żądz, znacząca swój szlak odpryskami kryształów artystycznego komentarza, nie wolnego jednak od skaz i słabości. Niezwykle inspirujący mechanizm, który przewspaniale obserwowało się znad szklanki dobrego trunku, będąc jednocześnie i wewnątrz stada i poza nim. Ten twórczy kocioł doceniał mnie głównie za mocną głowę i umiejętność wypowiadania się na każdy temat, nawet jeśli w rzeczywistości pojęcie o sztuce miałem blade i dążące do zera. Rozrastało się wręcz we mnie paskudne podejrzenie, że cały ten zgiełk to w istocie hochsztaplerstwo i perfidia podniesiona do absolutu. Cóż, kwestia doświadczenia. W tym świecie pojęcie kultury jawiło się wyłącznie lepkim tworzywem, służącym do realizacji własnych fantazji. Nie chciałbym być źle zrozumiany – nie wyobrażałem sobie towarzystwa lepiej pasującego do mnie. Po prostu takie były fakty.

Blok tekstu, jakiegoś przemyślenia Autora, który wyraźnie odleciał gdzieś myślami.

 

Siada też końcówka. Rozmowa “wyjaśniająca” bohatera z Deenavem zwyczajnie mi się nie podoba. Te zdziwienia i niedowierzania nie przekonały mnie.

To nie jest opowiadanie niełatwe, jak pisze Fun, to opowiadanie męczące. Za bardzo popłynąłeś z głównym bohaterem i jego przemyśleniami. Mógłby ruszyć dupę i więcej robić, zamiast myśleć. Myśleć to ja umiem sam . ;) Przynajmniej mam taką nadzieję.

Na koniec coś, na co często zwracam uwagę przy takiej narracji. Ilość “emków”. U innych zdarza się więcej, ale i w Twoim opowiadaniu trochę ich jest.

 

 

Hej, Darconie. Wiesz, też się dziwiłem, że nikt jak dotąd nie przyczepił się fragmentu o bohemie. Pomijając już mój stosunek do niego po dwóch latach. Ale to jest jakby zamknięcie w pigułce wszystkiego, o co tu chodzić może:

– że pewnych czytelników nie interesuje, co chcę powiedzieć, chcą po prostu historii (albo czegoś tam, jak to zawsze powtarzam: “jakbym wiedział czego chcą, byłbym już sławny”) – co absolutnie nie jest złe same w sobie, to zwykłe spostrzeżenie, raczej cenne;

– że to maskuje pewne fakty, np. to, że usiłuję tu symulować (auto)analityczny sposób myślenia kultury odmiennej od naszej z banalnej przyczyny rozgałęzienia na jakiejś losowej bifurkacji; to jest wręcz głęboka krytyka kultury samej w sobie (a więc z mojego punktu widzenia ten fragment ma kluczową funkcję!);

– że to wcale nie jest opowiadanie, tylko kolejna skrócona powieść, a w powieściach ja takie wtręty uwielbiam, czy wręcz doceniam je za nie – tylko tam, oczywiście, jest na nie miejsce

– że w ogóle kwestia początkowego podejścia czytelnika do tekstu jest niezmiernie istotna i jednocześnie zależna od bardzo wielu czynników, a ja chciałbym znać je wszystkie

– że ta pierwsza osoba rzeczywiście jest cholernie trudna, choć sedna tej trudności wciąż nie potrafię dobrze uchwycić

– i… dużo dużo innych, o których nie chce mi się pisać

 

Szczerze mówiąc, ja w ograniczonym stopniu rozumiem czytelników, którzy chcą komuś kibicować. Ja mam inaczej. Trochę mniej istotny jest dla mnie bieg wydarzeń, a zachwycam się tłem, złożonością, niuansami. O ile je dostrzegam, oczywiście. Ale tak, tę lekcję już wyciągnąłem i staram się stosować, problem w tym, że wychodzą mi z tego teksty, które mnie się nie podobają… Bo to nie jest u mnie naturalne (”to”, czyli podążanie utartym schematem “podróży bohatera”), przez co efekty wydają mi się sztuczne i na siłę.

Te zdziwienia i niedowierzania nie przekonały mnie.

Tego z kolei ja nie rozumiem. Ale może nie wiem, o której rozmowie mówisz.

Hm. A na “emki” nigdy nigdzie nie zwracałem uwagi. Może nie mam jeszcze wystarczająco zrytego postrzegania redaktorskim spaczeniem. Co zresztą ten portal wywołuje, się czasem wściekam, że nic już nie potrafię przeczytać bez krytycznego spojrzenia. Ale hm… no uwierzę Ci, że to problem i pomyślę o tym, analizując inne teksty. “Czasem” mi chyba zaznaczyłeś nieco na wyrost.

 

Cóż, tak czy owak, dzięki za (prawie) przeczytanie, Darconie.

Tak, jestem z czytelników przywołanych przez Ciebie w pierwszym myślniku, uważam też, że takich jest najwięcej. Chyba nie pisałem tego jeszcze na forum, ale moich opowiadań nie czyta nikt z bliskich, czy ważnych dla mnie w życiu prywatnym osób. Nie chcę by wypowiadał się ktoś przez pryzmat tego, kim jestem, jak myślę i co mam do powiedzenia. W ogóle przez “pryzmat mnie”. 

Najlepiej o tym świadczy powyższy komentarz Funa, po którym zdałem sobie sprawę, że musi znać Cię osobiście, musieliście się widzieć, rozmawiać. I wpłynęło to na jego komentarz. Wpłynęło też na czytanie, które zdaje się było bardziej uważne.

Ja też uwielbiam klimat, świat, niuanse, jeśli to mnie kupi, to i logiki potrafię się nie czepiać. :) Ale nie może być tego zbyt dużo, tych niuansów, by nie zlewały się w strumień świadomości bohatera. Myślę, że zbliżyłeś się tutaj do tej granicy.

Co do “emek”, korzystam z prostego CTRL+F i wyszukuję na całej stronie zwrot “em”, stąd zaznaczyło też “czasem”. :) Dobre narzędzie do wyłapywania powtórzeń. Z tego powodu unikam pierwszej osoby, bardzo rzadko czytam bowiem teksty z umiarkowaną ilością emek, choć czasami się zdarzają.

Bywało się na nowofantastycznych piwach, więc tak, rozpoznajemy się z Funem po cechach szczególnych ;) Ale też myślę, że to nic złego – zaczynając n-tą książkę Lema spodziewam się, że będzie warta mojego czasu, pomimo nieszczególnie łatwego stylu. W jakimś sensie “znam go” i ufam mu. Tu jest chyba podobnie.

A pisanie tak, żeby “chwytało” w internecie wymusza stosowanie szkodliwych w mojej opinii zabiegów stylistycznych, których bardzo nie lubię. Jak napisałem w przedmowie i w którymś z komentarzy – to opowiadanie napisałem pod siebie, świadom, że Portal nie jest właściwym dla niego miejscem. Co może było błędem, zwłaszcza że Słowik od początku mi mówił, że na papier z tym, choć hipotetyczni redaktorzy bez wątpienia też zmusiliby mnie do agresywnych cięć, więc to chyba nie takie proste.

W ogóle moim wzorcem pisania w pierwszej osobie jest tzw. Amber Zelaznego (zbiorczo chyba mówiło się “Kroniki Amberu”, ale moim zdaniem to bardzo źle brzmi). I ten to właśnie mój ukochany Amber jedna z moich ex, również miłośniczka fantastyki, skreśliła po niecałych 100 stronach, ponieważ bohater był dupkiem. I ja nigdy tego nie mogłem zrozumieć, bo ja owszem zgadzałem się całkowicie, że bohater był dupkiem, ale tam chodziło o całą wizję, o ten rozmach, o te nawiązania do Platona, Carolla, Szekspira, Van Gogha. Wszystko to. Co tam bohater. Niech sobie gada, co chce.

Gusta i potrzeby czytelników są bardzo różne. Staram się o tym nie zapominać.

Zgadzam się, publikacje w internecie wymagają trochę innych sposobów przyciągania uwagi czytelnika. Nie mam zaś zdania, czy szkodzą. I ogólnie, czytając na papierze jestem bardziej wyrozumiały, ale to nie wiedzieć czemu. :)

Amberu nie znam, będę musiał zajrzeć.

Nowa Fantastyka