- Opowiadanie: Nighter6 - Aetherum

Aetherum

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Aetherum

Śniłem o mieście, lecz było to miasto inne niż to, które znałem. Ulicami płynęły rzeki, kamienice na rynku oplatała winorośl, a na ich dachach tysiącem kwiatów promieniały ogrody. Powietrze wypełniał zapach kwitnącej jabłoni, nad wodą niosło się echo ptasich głosów, a zieleń raziła w oczy swoją intensywnością. Betonowe słupy latarni zamieniły się w drzewa, których gałęzie uginały się od błękitnych, okrągłych owoców, świecących nocą. Największe wrażenie budziły jednak motyle – wielkie, unoszące się na wietrze w rojach, a każdy o innym kształcie i ubarwieniu. Przysiadały na mnie bez lęku i zdały mi się bardziej duchami niż żywymi stworzeniami.

Nagle spokój zburzył ostry, nieprzyjemny dźwięk – jakby ktoś walił w kościelny dzwon, lecz przecież odwiedzałem senne miasto tyle razy i nigdy nie widziałem tam kościoła. Od tego hałasu wszystko zaczęło się trząść, rozmazywać…

– Art… – Usłyszałem odległe wołanie i odwróciłem się, ale wokół nie było nikogo.

– Art. Art!

– Co się dzieje?! – krzyknąłem sfrustrowany w pustą alejkę.

– Art! Odbierz ten cholerny telefon!

Obudziłem się, po omacku znalazłem komórkę i wymamrotałem zaspane "słucham".

– Co? Gdzie? – Natychmiast się rozbudziłem. – Zaraz tam będę.

– Co się stało, kochanie? – zapytała Laura.

– Trup.

– Mhm.

– Muszę jechać.

Pocałowałem ją w policzek, ubrałem się szybko, zbiegłem po schodach i wsiadłem do samochodu. Dźwięk policyjnej syreny przeszywał noc, gdy prułem ulicami śpiącego Poznania. Jarek czekał już na mnie. Był to jeden z tych jednorodzinnych domków w jakimś zaułku, gdzieś niedaleko skrzyżowania Słowiańskiej i Murawy. W pobliżu majaczyło blokowisko z wielkiej płyty, ponure, obmywane deszczem, z jednym jedynym światłem palącym się w oknie dokładnie pośrodku budynku.

– Wszystko tak jak ostatnio – rzucił na powitanie Jarek. Jego też chyba wyrwali ze snu – blady, z podkrążonymi oczami, w mieszanym świetle latarni i policyjnego koguta wyglądał jak upiór.

Skrzywiłem się. Pokój był cały we krwi – ze wszystkich ścian ściekały szkarłatne krople, nawet na suficie znalazło się kilka zasychających plam. Kobieta została dosłownie rozpruta – z rozrzuconymi kończynami, przecięta na pół, wyglądała jak makabryczny kostium z człowieka. Nie musiałem czekać na orzeczenie lekarza, wiedziałem, że była w ciąży, czułem to – czułem ten ślad nowego życia, brutalnie wyrwanego z łona matki. Westchnąłem, spojrzałem w okno.

Zamiast wieżowców w nocne niebo wystrzelały gigantyczne, zakrzywione szpony ze stali, niby dłoń potwornego boga. Przeszedł mnie dreszcz, zacisnąłem powieki. Kiedy je otworzyłem, halucynacja zniknęła.

– Mamy za to świadka – kontynuował Jarek. – Córka tej biedaczki. Może spróbowałbyś się od niej czegoś dowiedzieć, zanim przyjedzie prokurator? Ja się tu troszkę rozejrzę.

– A co, niekomunikatywna?

– Dziwisz się? Ale ty spróbuj. Użyj tych swoich czarów.

– To się nazywa urok osobisty, Jaruś.

Wzruszył ramionami, skupiony na zawartości przed chwilą otwartej szuflady. Powtórzyłem jego gest i przeszedłem do sąsiedniego pokoju. Dziewczynka siedziała w kącie skulona, obejmując rękami kolana. Jej twarz była niewidoczna, skryta pod grzywą jasnych włosów. Czuwający nad małą policjant na moje nieme pytanie rozłożył bezradnie dłonie.

Pomyślałem, że dla tego dziecka zdarzyła się jedna z tych rzeczy, które nas określają, sprawiają, że jesteśmy, kim jesteśmy, kształtują na całe życie, nieodwracalnie. Nieomal to widziałem – jakbym patrzył w odbicie majaczące w odłamkach roztrzaskanego lustra – rozprute marzenia i świeżo narodzone koszmary.

Otrząsnąłem się. Ukląkłem przed dzieckiem.

– Hej, mała. Jestem Artur. A jak ty się nazywasz? – Starałem się mówić możliwie najbardziej kojącym tonem.

Uniosła z ociąganiem głowę, jak człowiek zbudzony w środku nocy. Kiedy ujrzała mnie nad sobą, skurczyła się przerażona i od razu chciała ukryć z powrotem we włosach, ale wtedy nasze spojrzenia spotkały się. W oczach dziewczynki dostrzegłem odbicie własnych – zielonych, fosforyzujących w mroku niby oczy sowy. Nie mogła odwrócić wzroku, przyciągałem ją w niewytłumaczalny sposób i czułem tę władzę nad nią. Im dłużej pozwalała mi patrzeć w swoją duszę, tym silniejszy wpływ na nią wywierałem, aż wreszcie przemówiła.

– Emilia – odpowiedziała stłumionym głosem.

– Emilio, czy widziałaś, kto zrobił coś złego twojej mamie?

– Tak. S-schowałam się pod ł-łóżkiem.

– Jak wyglądał?

– Był d-duży, miał w-wielkie ręce…

– A jego twarz?

Pokręciła milcząco głową.

– Czy coś mówił?

– Ż-że… ż-że…

– Spokojnie, Emilio.

Moje słowa jednak tylko ją zelektryzowały.

– Ż-że musi teraz znaleźć rzekę – wypaliła szybko i zaczęła się trząść.

– Rzekę?

– Tak, rzekę Styks, co na zachodzie płynie przez krainę umarłych – wyrecytowała.

Zerwałem się z miejsca. W chwili, gdy straciłem z nią kontakt wzrokowy, drgnęła, rozejrzała się dookoła jak somnambulik, który zgubił się podczas lunatykowania, a potem natychmiast wcisnęła z powrotem w kąt.

– Co to za Styks? – Zainteresował się młody aspirant – Przecież w Poznaniu nie ma takiej rzeki.

Nie zdołałem powstrzymać uśmiechu rozbawienia.

– To z mitologii greckiej, ale może chodzić o jakąś inną rzekę. Zabieram Jarka i ruszamy w pościg, morderca może być jeszcze w pobliżu. Zabezpiecz miejsce i poinformuj o wszystkim prokuratora.

Niemal wbiegłem do drugiego pokoju i chwyciłem partnera za ramię.

– Idziemy.

– Co?

– Idziemy. Mam trop.

Nie pytał o nic więcej, po chwili znaleźliśmy się na zewnątrz.

– I gdzie teraz, mistrzu?

– Szukał rzeki na zachodzie, więc my też poszukamy.

Popatrzył na mnie jak na szaleńca.

– Po pierwsze, Warta jest w drugą stronę. Po drugie – po co?

– Nie zajmuję się analizowaniem umysłu psychopaty. Znajdziemy rzekę, to może znajdziemy i jego.

– A masz mapy hydrologiczne?

– A masz smartfona?

– Racja.

Po chwili gnaliśmy już ulicami na zachód, zmierzając do najbliższego cieku oznaczonego na mapie. Tak późno w nocy miasto wydawało się umarłe, tylko z rzadka trafiał się jakiś zapomniany przechodzień. Zmieniło się to, gdy dotarliśmy do gęstszej zabudowy centrum, przestało padać i księżyc w pełni wyłonił się zza chmur, zalewając asfaltowo-betonowy krajobraz powodzią srebrnego światła. W jego świetle zacząłem dostrzegać przemykające w półmroku sylwetki ludzi – rozmaitych lumpów, młodocianych degeneratów, narkomanów, jakichś zbirów, kobiety ubrane jak prostytutki, mężczyzn z obłędem czającym się w oczach, czy wreszcie ludzi o wyglądzie pospolitych włamywaczy. Pełnia przyciągała ten nocny ludek tak jak zapalona w letni wieczór lampa przyciąga robactwo. Wyłazili ze swoich nor całymi stadami, pobudzeni, niespokojni, a blask księżyca demaskował ich przynależność do ćmiego narodu. W pewnej chwili wszystko wydało mi się surrealne – chodnik stał się mostem zawieszonym nad przepaścią, nad którą chyliły się poczerniałe, zrujnowane kamienice o wybitych szybach, oplecione jakimś bluszczem czy też raczej wijącymi się glonami. Nagle usłyszałem dobiegający z otchłani plusk wody. Rzeka. Gdzieś tam, na dole, była rzeka.

– Musimy zejść w dół – powiedziałem, tylko w połowie świadom, że mówię na głos.

– Skąd wiedziałeś? – zapytał Jarek.

Wróciłem do rzeczywistości. Zatrzymaliśmy się przy schodach prowadzących z pagórka na ulicę biegnącą wąwozem. Otaczały nas zwyczajne, trochę tylko zaniedbane piętrowe domy. Spod jednego z nich grupka dresiarzy przyglądała nam się podejrzliwie. Chyba wyczuwali, że jesteśmy z policji, bo w ich wzroku czuło się nie tylko wrogość, ale i lęk.

– Szczęśliwy strzał – mruknąłem.

– Przysięgam, czasem mnie przerażasz. Chodźmy, ta twoja rzeka jest blisko.

Zeszliśmy na dół, ale nie było śladu żadnej wody, z wyjątkiem kałuż po deszczu.

– Musi być gdzieś pod nami – stwierdził Jarek. – Poszukajmy innej…

– Nie. To tutaj. Trzeba zejść niżej.

– Niżej? Oszalałeś. Nawet ten świr nie taplałby się chyba w kanałach, co?

– On tam gdzieś jest – powiedziałem z uporem. – Szukał rzeki i znalazł ją.

– Skąd niby wiesz?

– Mówił coś o Styksie. Styks u Greków płynął w podziemiu.

– Żartujesz, prawda?

– Nie. Ale popatrz tam. – Pokazałem mu właz studzienki kanalizacyjnej.

– Och. Zruszony. Niech cię szlag.

Chwyciłem krótkofalówkę.

– Mówi podkomisarz Artur Majewski, podejrzany prawdopodobnie zszedł do kanałów na ulicy… Jaka to ulica?

– Nie wiem. Boczna Niestachowskiej?

– …w którejś z bocznych Niestachowskiej. Kontynuujemy pościg, bez odbioru.

Szum, trzask, trzask.

– Przyjąłem.

Jarek wyjął skórzane rękawiczki z kieszeni kurtki i odsunął właz. Ja zszedłem pierwszy. Było mokro, ciasno i ciemno, no i oczywiście śmierdziało.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł… Możemy się tam potopić – rzucił, ociągając się z wejściem w szyb.

– Daj spokój. Przecież tylko mżyło, a teraz przestało w ogóle padać. Złaź na dół.

W końcu mnie posłuchał. Włączyłem latarkę.

Znaleźliśmy się w głębokim kanionie, którego brzegi niknęły gdzieś w mroku. Staliśmy po pas w atramentowym potoku, czułem, jak jego lodowate wody szczypały moje ciało. Wśród ostrych skał, jakby zbudowanych z żelaza, dostrzegłem smukłe sylwetki krokodyli.

– Cholerne szczury – syknął Jarek. – I co teraz? Skąd wiemy, czy to jest ta rzeka, a nie tylko strużka deszczówki płynąca przez kanał burzowy?

– To rzeka – odpowiedziałem pewnie. – Idziemy z prądem.

Nie mogliśmy zrobić inaczej. Prąd był zbyt silny.

– Miałeś rację z tą mżawką. Ten chodnik jest zupełnie suchy.

Przemykaliśmy szybko kanałem, nie widać było jednak nawet żadnego śladu, że morderca tu był. Zacząłem węszyć w powietrzu.

– Powinniśmy zawrócić. – stwierdził z rezygnacją Jarek, kiedy dotarliśmy do rozwidlenia tunelów.

– Nie. Czuję go. Tym razem nie pozwolę mu uciec.

– Artur, zgubimy się tutaj! – zaprotestował.

– Idziemy. Ta gnida nikogo już więcej nie zabije. Dopadniemy go.

Nie czekając na odpowiedź Jarka, skręciłem w korytarz po lewej – wybierając tym samym lewe rozwidlenie czarnej rzeki. Chcąc nie chcąc, mój partner ruszył za mną. Przyspieszyłem jeszcze kroku, oświetlając latarką każdy zakamarek kanałów. Nie wiem, jak długo to trwało. Rozdarty między dwoma światami, straciłem poczucie czasu. Szukaliśmy coraz bardziej gorączkowo, rozbolały mnie nie tylko nogi, ale również kark, od ciągłego zginania głowy w niskim tunelu. W końcu jednak coś jaśniejszego mignęło w strumieniu światła latarki.

– Stać! Policja! – krzyknąłem, rzucając się jednocześnie do biegu.

Kroki uciekającego odbijały się echem w tunelu, teraz jednak, kiedy chwyciłem trop, wiedziałem, że mi nie umknie.

– Artur! Zwolnij!

Nie słuchałem, pędziłem kolejnymi korytarzami i zakrętami, a on czmychał – czmychał jak zając, który wyczuł woń psów gończych. I wreszcie, podobnie jak zając, został zagnany do swojej nory. Znieruchomiał w blasku latarki, za plecami mając tylko ścianę.

 

***

 

– Jesteś mój, bydlaku – warknąłem, nie poznając własnego, zwierzęco brzmiącego głosu.

Wymierzyłem pistolet, ledwo powstrzymując się przed naciśnięciem spustu. Dyszałem ciężko, lecz w pełni panowałem nad dłońmi. Zmierzyłem go wzrokiem, jego różową, pulchną twarz, zmrużone oczy…

Szybki jak kobra, wyciągnął własną broń i plunął ołowiem. Odpowiedzieliśmy ogniem i przez chwilę było słychać jedynie świst kul. A potem poczułem nagłe gorąco w brzuchu, moment zaś później wrócił chłód czarnego potoku. Najpierw straciłem władzę w rękach, pistolet wypadł mi z dłoni, następnie stałem się zupełnie bezwładny. Prąd uniósł moje ciało i zaczął wciągać w mulastą toń. Ogłuszony postrzałem, oślepiony ciemnością, nie wiedziałem już, gdzie jest góra, a gdzie dół. Znowu wygrał. Znowu wygrał, a ja tonę, tonę, tonę…

Chwyciły mnie czyjeś ręce. Leżałem na chodniku serwisowym kanału burzowego, z nogami w rynsztoku, którym płynęła deszczówka.

– Artur! Artur! – wrzeszczał Jarek. – Słyszysz mnie? Tylko nie próbuj umierać, do cholery!

Słyszałem go, ale nie mogłem odpowiedzieć. Nie miałem już władzy nad żadną częścią swojego ciała.

Zaczął mnie nieść do wyjścia. Nie czułem bólu. Czas rozciągał się dziwnie, a rzeczywistość nieustannie wyginała. Raz Jarek brodził z trudem w czarnej rzece, raz biegł truchtem przez kanał burzowy. Pozostawałem świadomy przez całą drogę. Słyszałem, jak wzywa pogotowie, widziałem skupione twarze ratowników, a potem czerwony kościół Najświętszego Serca Jezusa i zabytkowe kamienice migające na Dąbrowskiego i Roosevelta, a wreszcie szpital miejski imienia Raszei. Należał on do miasta ze snów – był piękną, kwiecistą łąką na samotnej górze, z której roztaczał się widok na olbrzymi dębowy las. Niebo zaróżowiło się od wstającego słońca, w jego pierwszych promieniach wszystko dookoła lśniło, jakby wytopione ze szlachetnych kruszców i wysadzane klejnotami. To góra życia, pomyślałem, nim wróciłem do rzeczywistości, w której anestezjolog pogrążał mnie w narkozie. Zapadłem w głęboki sen bez snów.

 

***

 

– Muszę się przewietrzyć – powiedziałem.

– Teraz? Może pójdziemy potem na spacer?

Spacer, prychnąłem, lecz tylko w myślach. Zebrałem się w sobie, starając się nadać swojemu głosowi neutralny ton.

– Może. Zobaczymy. Ale muszę na balkon.

Laura zaczęła wstawać z kanapy, ale podniosłem dłoń.

– Poradzę sobie.

Dostrzegłem ukłucie bólu w jej oczach – tego bólu przyprawionego współczuciem, litością i niepokojem, który zdążyłem tak dobrze poznać przez ostatnie miesiące. Od czasu strzelaniny minął marzec, minął kwiecień i przyszły ciepłe, majowe dni. Nie pamiętam, kiedy ostatnio spędzałem z Laurą tyle czasu, chyba jeszcze na studiach.

Jak zwykle, zaciąłem się na progu. Na różne sposoby usiłowałem przepchnąć przezeń koła, cały czas czując na sobie spojrzenie żony oraz mojej siostry, Julii, która odwiedziła nas tego popołudnia. Wiedziałem, że jeszcze moment i jedna z nich wstanie. Zacisnąłem zęby i zacząłem szarpać wózkiem, odpychając się od parapetu. Udało się. Wyjechałem na molo z sennego świata.

Tak, z czasem coraz częściej widywałem rzeczy, których nie było, właściwie kiedy tylko zamykałem oczy, śniłem o rajskim mieście. Niekiedy, tak jak dziś, z balkonu naszego wieżowca dostrzegałem jezioro o przezroczystej wodzie, z brzegiem równo kończącym się z balustradą. W rzeczywistości stawowi odpowiadał plac osiedlowy między blokami. Drugi kraniec akwenu niknął gdzieś we mgle, zamiast budynków naprzeciwko były tylko białe, kłębiące się opary.

Kolejne leniwe popołudnie. Nadchodziła burza, odetchnąłem naelektryzowanym powietrzem i zdało mi się, że ból w tych dwóch bezużytecznych kłodach, które niegdyś były moimi nogami, nieco zelżał. Patrzyłem, jak ciemne chmury zbierają się na horyzoncie, wdychałem zapach wilgoci, niesiony przez wiatr. Przymknąłem oczy, ukołysany szumem i cichym brzęczeniem głosów z salonu za moimi plecami. Minął może kwadrans, nim uniosłem powieki. Świat wstrzymał oddech – lada moment miał lunąć deszcz. I właśnie wtedy, dwa miesiące po tym, jak cudem odratowali mnie w Raszei – zobaczyłem ją.

Stała na balkonie, oparta o barierkę. Miała białą skórę i długie, jasne włosy, które sięgały jej do stóp, zwijając się wokół czarnej, zwiewnej sukienki. Patrzyła na mnie, oczami zielonymi jak dwa wielkie szmaragdy. Była najpiękniejszym widziadłem, jakie wytworzył mój umysł. Głos również miała cudowny – wysoki i delikatny zarazem.

– Witaj, braciszku.

– Braciszku? My się chyba nie znamy – odpowiedziałem z rozbawieniem.

Czemu by nie? Pomyślałem, że zupełnie już postradałem zmysły. Widywałem rajskie ogrody, więc równie dobrze mogłem porozmawiać z własną halucynacją.

Pokręciła głową.

– Ależ to nieistotne. Jestem twoją siostrą, mogę więc nazywać cię bratem.

– Moją siostrą? – zaśmiałem się. – Moja siostra jest tam, w środku – machnąłem ręką w kierunku wnętrza mieszkania.

– Ona może być siostrą ciała, które zamieszkujesz, ale wasze dusze miały inną matkę.

– A co to niby znaczy?

– Powiedz, czy ona widzi to, co ty?

– Oczywiście, że nie. Jako wytwór mojego umysłu pamiętasz przecież, że wraz z ojcem w liceum wysłali mnie do psychiatry. Niestety nie pomogło – nawet mi się chyba właśnie pogarsza.

– To dlatego, że nie należysz do tego świata. Zagłuszasz jednak zew swojej prawdziwej ojczyzny, stąd też nasza matka posłała mnie po ciebie.

– Och? Chcesz mnie zabrać?

– Jesteś potrzebny w Aetherum. Zostawiłabym cię w spokoju, aż sam byś dojrzał – zostało ci jeszcze kilka lat – ale nadeszły trudne czasy i nie możemy czekać.

– Ojej. A jeśli nie będę chciał iść? – zapytałem z udawanym zaniepokojeniem.

– Nie mogę cię zmusić. – Wzruszyła ramionami.

– Tutaj mi wygodnie.

– Jesteś pewien? Czy nie chciałbyś znowu przejść się o własnych nogach? – Teraz to w jej oczach błysnęła kpina.

– Wolę być kaleką w rzeczywistości niż biegaczem we śnie.

– Aetherum nie jest snem. To prawdziwy świat, choć nie złożony z materii – odpowiedziała poważnie, tonem nauczycielki – Poza tym, kiedy już wyzwolisz się z okowów ciała, tutaj również zyskasz pełną władzę nad swoją formą.

Zrobiłem się podejrzliwy.

– Więc jeśli ci zaufam, stanę się znów sprawny?

– Sprawny? – parsknęła. – Będziesz mógł zrobić tak.

Zwinnie wskoczyła na balustradę i przebiegła po niej z nieludzką szybkością, ani na chwilę nie tracąc równowagi. Potem spłynęła z powrotem na dół, jej ręka wystrzeliła, chwyciła jeden ze stalowych prętów barierki i wyrwała go przy akompaniamencie jazgotu metalu. Skręciła go w dłoniach jak kartkę papieru, rozciągnęła i oparła się na powstałej w ten sposób lasce.

– Artur? Co tam się dzieje? – zawołała zaniepokojona Laura.

– Jesteś prawdziwa – wyjąkałem wstrząśnięty.

– Powiedz, że to kot. I tak nie mogłyby mnie zobaczyć.

– To tylko kot! – odkrzyknąłem, z trudem panując nad głosem. – Zaraz, a skąd mam wiedzieć, że to naprawdę nie kot narobił hałasu, a to wszystko nie jest tylko jakimś omamem?.

Zimny koniec żelaznej laski dotknął mojego podbródka.

– Wystarczy już tego zwątpienia, braciszku. Przecież czujesz, że jestem prawdziwa, tak jak Faerie, rajski ogród z twoich wizji.

Oblał mnie pot.

– Więc nie zwariowałem…

– A czy twój instynkt, dziedzictwo duchowego pochodzenia, kiedykolwiek cię zawiódł?

Powoli pokręciłem głową. Milczała, świdrując mnie kocimi oczami – dopiero teraz dostrzegłem, że nie tylko tęczówki są w niespotykanym odcieniu, ale źrenice również ma nieludzkie.

– Czy… czy to co mówiłaś jest prawdą? Możesz zwrócić mi nogi?

– To i o wiele więcej. Musisz tylko ująć moją dłoń i zabiorę cię z tego świata.

– A czy będę mógł tutaj wrócić?

– Jeśli zechcesz – odpowiedziała i uśmiechnęła się tajemniczo.

– Nie podoba mi się to.

– Jeśli nie pójdziesz ze mną, nigdy nie zdołasz odnaleźć człowieka, który cię okaleczył.

Drgnąłem, poczułem, jak robi mi się gorąco.

– Znasz go? – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.

– To tylko pionek – odpowiedziała z pogardą. – Ale pionek naszego wroga. Zetknęło was ze sobą przeznaczenie. Możesz je dopełnić.

Nie wiedziałem już, co jest prawdą, a co snem. Tak długo byłem przykuty do wózka, bez żadnej nadziei, że już się z tym pogodziłem, a teraz ta kobieta… tyle oferowała… Czy to w ogóle dzieje się naprawdę? Zacisnąłem ręce na głowie, zamknąłem oczy. Niech to szlag, niech to szlag.

– Muszę… muszę porozmawiać z żoną…

– Nie. Nie będzie żadnej rozmowy ani żadnych pożegnań.

– Nie zostawię jej tak!

– Nie można inaczej.

– Dlaczego moja halucynacja stawia mi warunki? Może jednak zwariowałem. Nie powinienem był z tobą rozmawiać. Nie powinienem cię słuchać. Odejdź. Zostaw mnie, proszę.

Uśmiechnęła się melancholijnie, lecz nie ruszyła się z miejsca. Spróbowałem się wycofać, wrócić z powrotem do pokoju. Ręce mi się trzęsły i nie mogłem zawrócić wózkiem na małej powierzchni balkonu. W końcu mi się to udało, starając się nie patrzeć na kobietę, podjechałem do progu.

– Jest jeszcze jedno – odezwała się wówczas. – Czy wiesz, dlaczego mnie wysłano?

Zignorowałem ją ostentacyjnie, coś jednak sprawiło, że zatrzymałem wózek.

– Faerie, nasz dom, jest zagrożony. Potrzebujemy każdego – każdego – podkreśliła – Nawet takiej gąsieniczki jak ty. Inaczej rajski ogród, który znasz ze snów, wkrótce zgnije i zarośnie chwastami, zamieniony w bagno. Twojej ojczyźnie grozi zagłada, rozumiesz? Dlatego po ciebie przyszłam – aby wezwać cię do walki.

Próbowałem jej nie słuchać, chciałem wjechać do mieszkania, ale moje ręce nie były mi posłuszne. Starałem się myśleć o Laurze, o rodzinie. Życie było okrutne dla kalekiego policjanta, ale dało się je znieść. Rozpłakałem się. Nie wiedziałem, co się dzieje, może to szaleństwo, lecz… na samą myśl, że ten niewyobrażalnie piękna kraina ze snów była narażona na śmierć, skręcało mnie w środku. Nie mógłbym tego znieść, pękłoby mi serce. Bezwolnie chwyciłem wyciągniętą dłoń istoty, która podawała się za moją siostrę. Na jeziorze unosiła się złota, rzeźbiona łódka.

– Wrócę tutaj. Wrócę, Laura – szepnąłem, kiedy widmo pomagało mi wsiąść na statek.

Potem popłynęliśmy w kierunku drugiego brzegu, prosto we mgłę.

 

***

 

Odtąd to Aetherum stało się moją rzeczywistością, a do ziemskiego świata mogłem tylko zaglądać w pojedynczych przebłyskach. Czas tutaj mijał inaczej – jego upływu nie dało się zmierzyć ani odczuć, nie wiem więc jak długo tkwiliśmy w oparach, które zdawały się mieć konsystencję miodu, nim dobiliśmy do brzegu wyspy, stanowiącej jądro krainy Faerie i gdzie wzniesiono miasto zamieszkane przez fae. Było to magiczne miejsce – spacerowaliśmy wyłożonymi alabastrem alejkami, ogrodzonymi przez kwitnące drzewka o ogromnych, złotych kwiatach. Przesiąknięta słodyczą woń wabiła kolibry i ogromne motyle, które pamiętałem ze swoich snów, a drozdy kryjące się w gąszczu gałęzi głogu śpiewały łagodną melodię, osnuwającą całe miasto. Kamienice – jedną z nich rozpoznałem jako pałac Gorków ze Starego Rynku, zatem nadal gdzieś pod tym rajskim krajobrazem krył się „prawdziwy” Poznań – porastała winorośl albo przynajmniej roślina ją przypominająca, bo „winogrona” miały kształt półksiężyców i były turkusowe. Na szczytach budynków urządzono pełne kwiatów ogrody albo też dachy w całości pokrywał mech. Poznałem również wieżę Zamku Cesarskiego – tyle że wyższą, szczuplejszą, ze złotą kopułą i stojącą samotnie.

Większość z tego widziałem jednak już we snach. Moje zainteresowanie budziło co innego – istoty zamieszkujące miasto. Smukli mężczyźni i kobiety, jasnoskórzy i jasnowłosi, wszyscy bez wyjątku nieskazitelnej urody. Niektórzy mieli pazury, kopyta, ogony albo jelenie rogi, lecz wszyscy nosili się elegancko i z gracją sunęli po ulicach miasta.

Matka czekała na nas przy bramie kryształowego pałacu – gdyby duchy miały serce, na jej widok zabiłoby ono mocniej w mojej piersi. Wiedziałem kim jest, wydawało mi się, że prawie ją pamiętam.

– Witaj, gąsieniczko. – Skinęła lekko głową, jej włosy zadrgały jak języki płomieni. Wyciągnęła dłoń, błyskając złotymi zapinkami w rękawie białej sukni i dotknęła mojego czoła.

Przyjemne ciepło rozlało się po moim ciele, wszystkie mięśnie uległy rozluźnieniu, a oddech uspokoił się. Poczułem się tak, jakbym po długim dniu w pracy, złapany po drodze przez zimną ulewę, przyszedł do domu, zrzucił z siebie przemoknięte ubranie i położywszy się na łóżku, okręcił kocem.

Matka odwróciła się i wkroczyła do pałacu. Z zewnątrz przypominał nieco zabytkowy budynek Dyrekcji Poczty od strony Kościuszki, jednak był tak zniekształcony, że mogło to równie dobrze być nieodległe Collegium Minus. Siostra podążyła za nią, a ja bezwiednie za nimi. Szliśmy przezroczystymi korytarzami, ze ścianami ozdobionymi gobelinami ze scenami polowań. Polowań na ludzi – widmowe sylwetki z łukami i oszczepami ścigały półnagie stworzenia, przypominające humanoidalne małpy, albo obdzierały je żywcem ze skóry, a na niektórych tkaninach nawet piekły nad ogniem. Mgliście przypominałem sobie legendy o Dzikim Łowie.

– Gdzie właściwie idziemy, matko? – Odważyłem się zapytać.

– Ucztować.

Zaczęliśmy schodzić, coraz niżej i niżej, aż znaleźliśmy się we wnętrzu wzgórza, na którym stał dwór. Komnata była ciemnym kurhanem, z jedwabiami i atłasami kryjącymi labirynt korytarzy i wnęk. W samym środku znajdował się niski i długi stół, otoczony poduszkami. Jego blat pokrywał kobierzec egzotycznych owoców, jakich nigdy przedtem nie widziałem. Fioletowe, złote, błękitne i czerwone, w formie gwiazd, płaskie lub przypominające kryształy, na ich widok poczułem przemożny głód, choć przecież nie miałem nawet żołądka.

– Dalej. – Zachęciły mnie obie, rozkładając się na otomanach. – Musisz nasycić pragnienia duszy, jeśli masz nabrać siły w tym świecie.

Posłuchałem ich i ułożyłem się obok w półsiedzącej pozycji. Owoce były miękkie w dotyku, a w ustach rozlewały się oszałamiającą słodyczą. Nektar uderzał do głowy i po chwili czułem się jak pijany. One również jadły, uśmiechając się niemożliwie szeroko, prezentując białe jak płatki kwiatów konwalii, równiutkie zęby. Świat rozmazał się w moich oczach, rozpływał się tak jak te eteryczne owoce na języku i nie mogłem go ponownie uchwycić. Poczułem ogarniające mnie mdłości. Wtedy jednak usłyszałem muzykę i śmiechy, tanecznym krokiem do komnaty wchodziło coraz więcej i więcej duchów, zwabionych zapachem.

– Co się dzieje? – zapytałem, zamroczony.

Siostra pogładziła mnie po policzku. Świat wokół wirował, czułem się okropnie, miałem wrażenie, jakby ktoś wypełnił moje trzewia lawą.

– Wkraczasz w pełni do naszej rzeczywistości, gdzie nie ma materii, a wszelka forma jest tymczasowa.

Potem wszystko działo się jak we śnie, z którego zapamiętałem tylko fragmenty. Nadzy mężczyźni o ciałach chłopców i kobiety o figurach dziewcząt wili się w ekstazie, a ja tańczyłem wraz z nimi, oszalały z udręki i rozkoszy, które zlały się w jedno. Pnącza wyrosły ze ścian, zakwitły i wydały więcej słodkich owoców. Karmiliśmy się nimi wzajemnie, lecz im więcej ich jadłem, im więcej orzeźwiającego soku spływało w moje gardło, tym bardziej głodny oraz spragniony się czułem. W końcu zrozumiałem, że owoce wcale nie zapełniają rozdzierającej mnie pustki, lecz przeciwnie, powiększają ją. Było już jednak za późno, pochłaniałem desperacko kolejne porcje ambrozji, niezdolny zwymiotować, choć trzęsłem się, targany torsjami.

Aż wreszcie, gdy skosztowałem już wszystkich cudów Faerie, zrzuciłem swoje człowieczeństwo jak zużytą skórę. Artur Majewski nie obudził się już rano, ponieważ sam stał się snem.

 

***

 

Wielka bitwa o Rajski Ogród miała odbyć się przy rondzie Rataje – przy granicy ze strefą Czarnych Moczarów. Nie było już czasu do stracenia. Wciśnięto mi w dłonie łuk i wraz z innymi widmami znalazłem się na murach twierdzy, grodzącej odpowiednik mostu Królowej Jadwigi. Widziałem, jak jedna z nieskończonych odnóg Czarnych Moczarów zmieniła swój bieg i niby wąż podpełzła niemal pod same fortyfikacje. Jej wody wezbrały, aż cała równina przed nami zmieniła się w bagno, a wszystko ruszyło, gdy mokradło zetknęło się z przezroczystym rozlewiskiem sennej Warty – w owej chwili z błotnistej wody wyskoczyła horda demonów o żabich kształtach i ruszyła do szturmu. Nie czułem strachu, lecz by dodać sobie otuchy, próbowałem myśleć o Laurze – o tym, że muszę przeżyć, aby do niej wrócić. Ale z trudem potrafiłem przypomnieć sobie jej twarz, jej głos, jej zapach – wszystko to zacierało się w mojej pamięci coraz bardziej.

Usłyszałem melodię harfy – dźwięk ten rezonował ze mną i jak gdyby harfista grał raczej na strunach mojej duszy niż na instrumencie, mechanicznie podniosłem łuk i leniwie napiąłem cięciwę, podobnie jak inni wokół mnie. Setka strzał, jaśniejących jak promienie słońca, pomknęła w szeregi atakujących i położyła setkę utopców pokotem. Ich ciała, przebite świetlistymi pociskami, padały w wodę i szybko znikały, pochłaniane przez Czarne Moczary. Nim pierwszy szereg dotarł do murów, wystartowały wiły, odpowiadając nam ogniem. W nie było trudniej trafić, mimo że ich nagie, blade ciała i błyszczące skrzydełka wyróżniały się na tle pociemniałego nieba. Fruwające dziewczęta pryskały strumieniami żrącej cieczy, która topiła mury i moich towarzyszy z równą skutecznością. Wkrótce dźwięki harfy zostały niemal zagłuszone kakofonią wrzasków cierpienia. Kilka kropel kwasów spadło i na mnie, zostawiając po sobie dymiące, bolesne plamy. Przez jakiś nieokreślony odcinek czasu dawaliśmy odpór demonom, choć wydawało się, że ilość utopców jest nieskończona. Szala przechyliła się naszą niekorzyść, kiedy na niebie do wił dołączyli płanetnicy, mali starcy z głowami w kształcie kapeluszy, ciskający oszczepami elektrycznej energii. Gdy z Czarnych Moczarów wyłonili się potężni, brodaci leszy, wiedziałem już, że nie utrzymamy murów. A jednak długo udało nam się opóźnić nieuniknioną klęskę. Wśród nas pojawiła się nowa odmiana fae – niscy, lecz bardziej krępi, o gładkiej, ciemnoszarej skórze i pozbawieni włosów na głowie. Nie mieli żadnej broni, lecz tworzyli ją z powietrza – topory poleciały na wroga, wywierając druzgocący efekt: gdzie upadły, tam rodziły się koszmary. Demony ginęły w widowiskowych męczarniach, a każda śmierć rozsiewała panikę i wywoływała chaos. Czarne wody nadal nieustannie płodziły duchy, ale te, którym udało się wspiąć na górę, natychmiast strącaliśmy. Czas nie płynął – trwało to całą wieczność, nim mur wreszcie runął – przeciwnik posłał przeciw nam ogniki, które rozbijały się o skalną ścianę i wybuchały w samobójczych atakach. Kamienie zaczęły kruszyć się pod naszymi stopami, aż wreszcie staliśmy już tylko na zrujnowanej stercie gruzu, powoli tonącej w Czarnych Moczarach.

Melodia harfy nakazała nam wycofać się na most i dopiero wtedy rozpoczęła się prawdziwa rzeź. Towarzysze obok mnie, fae, których imion nie znałem i nigdy nie dane będzie mi poznać, padali na kamienie, brocząc srebrzystą krwią. Ich gładkie twarze były dla mnie obce, ale wiedziałem jedno: oni również walczyli, aby ocalić Ogród. Dlatergo kiedy utopiec skoczył na jednego z nich, rozrywając mu gardło szponami, dopadłem go i rozbiłem czaszkę potwora buławą, a następnie wskoczyłem z powrotem do szeregu. Wkrótce jednak ów szereg zaczął topnieć, aż wreszcie uświadomiłem sobie, że stałem się samotnym klinem wbitym w skrzydło nieprzyjacielskiej hordy. Czy przydało się policyjne szkolenie z tłumienia zamieszek i lata służby? Nie wiem, ale byłem dobry w zabijaniu. Krwawiłem z tysięcy ran, na srebrno, podobnie jak wszyscy fae. Ręce i nogi płonęły bólem zmęczonych mięśni, poparzona kwasem skóra odpadała płatami, lecz przedzierałem się dalej naprzód.

I wtedy pojawił się on. Stało się tak, jak przewidziała moja siostra – Saenwynn – przeznaczenie musiało się wypełnić. Kiedy ujrzałem go wśród szeregów wroga, obnażyłem zęby i z mojej piersi wydarł się zwierzęcy ryk. On również mnie zauważył, uśmiechnął się i ruszył mi na spotkanie, z olbrzymim leszym przy boku. Wskoczyłem na zielonego wielkoluda i tak jak Saenwynn w swoim show na balkonie, przebiegłem po jego ramieniu, aż znalazłem się przy głowie. Wystarczyło jedno, precyzyjne uderzenie buławy w tył czaszki, aby gigant runął na kolana – kolejne roztrzaskało jego łeb, krwawe fragmenty mózgu obryzgały mi twarz. Starłem je wierzchem dłoni i jednym susem znalazłem się z powrotem na ziemi. Uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny o pulchnej twarzy i długich rękach. Mimo tego rzucił się na mnie, wywijając wielkim nożem. Był niesamowicie szybki, zdołał dziabnąć mnie w odsłonięty bok, nim odgoniłem go machnięciem buławy. Wtedy zaczął krążyć wokół mnie, żądląc raz po raz i stopniowo znowu zaczął się uśmiechać.

Przegrywałem. Wokół nas bitwa trwała nadal, wydawało się nawet, że fala demonów z Czarnych Moczarów załamuje się, ale ja nie mogłem poradzić sobie z tym człowiekiem. W moim umyśle płonęły obrazy ośmiu ciał zamordowanych kobiet, każdym krokiem pamiętałem ból utraconej w nogach władzy, a mimo tego rozsadzająca mnie wściekłość nie była wystarczająca, aby go zwyciężyć. Nie byłem pewien, co się stanie, jeśli tutaj umrę. Spróbowałem pomyśleć o Laurze – lecz tym razem nie potrafiłem już przywołać niczego poza jej imieniem.

I wtedy, w tej mrocznej chwili, uzmysłowiłem sobie, że nie zginę tutaj, z rąk tego obrzydliwego gada. Był tylko człowiekiem, a ja – istotą o wiele starszą od ludzi, dla której stanowili oni tylko uwięzione w materii małpy. Przestałem się bronić i rzuciłem się do ataku. Pozwoliłem, by nóż ugrzązł w moim ramieniu, a drugim złapałem go za gardło.

Kiedy już miałem zacisnąć palce i zmiażdżyć jego tchawicę, poczułem, że mój wróg rozpływa się w powietrzu. Astralna projekcja. Saewynn ostrzegała mnie o tym. Chwyciłem srebrną nić, łączącą materialne ciało seryjnego mordercy z jego eterycznym awatarem i podążyłem za nią.

Po raz pierwszy odkąd stałem się fae, postawiłem stopę w świecie ludzi. Ból był straszliwy, kiedy mój duch wrzynał się w fizyczną rzeczywistość, jednak parłem naprzód, aż stworzyłem dla siebie ciało. Zamrugałem, otrząsając się z przykrych doznań. Nie wiedziałem, gdzie się znalazłem – było bardzo ciemno, jakaś piwnica lub pokój z zasłoniętymi oknami. Coś poruszyło się w ciemności, poczułem dotyk zimnej stali. Ale tutaj, z powrotem w Poznaniu, mój przeciwnik był tylko człowiekiem, a ja – demonem. Zdematerializowałem się, pozwalając nożowi przejść przez powietrze, potem zaś natychmiast pojawiłem się znowu – już za jego plecami. Ścisnąłem mu szyję ramieniem, drugą ręką odchylając głowę.

– Tak je zabijałeś, prawda? Najpierw podduszenie, później rozpruwanie. A potem składałeś dziecko Czarnym Moczarom w ofierze.

Zacharczał.

– Umrzesz tutaj, człowieku – szepnąłem mu do ucha. – Umrzesz tak, jak żyłeś.

Rzuciłem go oszołomionego na ziemię i podniosłem nóż z podłogi.

– T-ty… j-jesteś policjantem… n-nie możesz…

– Już nie. – Uśmiechnąłem się. – Jestem snem, a dla ciebie – koszmarem.

– B-błagam… T-to Moczary… o-opętały mnie… ja n-nie chciałem… S-styks…

– Niezbyt mnie to obchodzi.

Przycisnąłem go kolanem, a potem wypatroszyłem jak świnię. Strasznie się przy tym rzucał, ale byłem od niego znacznie silniejszy. Nigdy nie dowiedziałem się nawet, co to było za miejsce. Należało do obcego, brzydkiego świata, z którym miałem już niewiele wspólnego.

 

***

 

O Arturze Majewskim przeczytałem potem w małej kolumnie w gazecie: sparaliżowany policjant zniknął z balkonu na jedenastym piętrze wieżowca przy Placu Waryńskiego. Na balustradzie znaleziono odciski palców oraz stwierdzono, że jeden pręt został wyłamany. Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że śledczy podejrzewają samobójstwo. I tyle – ani słowa więcej. Czy ktoś znalazł roztrzaskane ciało mężczyzny na chodniku, a ja byłem tylko ostatnim snem dogorywającego umysłu? Nie wiem. To nieistotne – tutaj, w Aetherum, nie czyniłoby mnie to ani trochę mniej prawdziwym.

Koniec

Komentarze

Czyżby jakieś echa poznańskiego konkursu?

Jest jakaś historia, ale momentami się dłużyło. Zwłaszcza przy opisach rajskiego miasta – słodkie i śliczne do przesady – i scenach walk – a to już moja osobista animozja. Mam wrażenie, że główne motywy nieco ograne, nie znalazłam czegoś, co by mnie olśniło nowością.

Warsztatowo całkiem nieźle, ale czasem coś mi zgrzytnęło – a to powtórzenie, a to literówka.

Pokój był cały we krwi – ze wszystkich ścian ściekały szkarłatne krople,

Hmmm. Człowiek ma około 4-5 litrów krwi. Czy tyle farby wystarczy, żeby pomalować pokój?

Babska logika rządzi!

Zaczęło się nieźle, spodziewałam się sprawy kryminalnej z pewną domieszką czegoś sennego, ale kiedy rzecz stała się wyłącznie opisem fantastycznych, sennych projekcji, całe zainteresowanie gdzieś uleciało i tylko z obowiązku doczytałam do końca.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

– Hej, mała. Je­stem Artur. A jak ty się na­zy­wasz? – Raczej: – Hej, mała. Je­stem Artur. A jak ty masz na imię?

 

tylko z rzad­ka tra­fiał się jakiś za­po­mnia­ny prze­cho­dzień. – Raczej: …tylko z rzad­ka tra­fiał się jakiś zapóźniony prze­cho­dzień.

Chyba nikt nie zaprząta sobie pamięci przechodniami.

 

za­le­wa­jąc as­fal­to­wo-be­to­no­wy kra­jo­braz po­wo­dzią srebr­ne­go świa­tła. W jego świe­tle za­czą­łem… – Powtórzenie.

 

czy wresz­cie ludzi o wy­glą­dzie po­spo­li­tych wła­my­wa­czy. – Wiem, że to widzi policjant, ale chciałbym wiedzieć, jak wygląda pospolity włamywacz.

 

– Mu­si­my zejść w dół – po­wie­dzia­łem… – Masło maślane. Czy mogli zejść w górę?

 

– Po­ka­za­łem mu właz stu­dzien­ki ka­na­li­za­cyj­nej.

 – Och. Zru­szo­ny. – Wiem, że zruszona może być ziemia na polu, ale jak zrusza się właz do studzienki?

 

– Powinniśmy zawrócić. – stwierdził z rezygnacją Jarek… – Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

roz­bo­la­ły mnie nie tylko nogi, ale rów­nież kark, od cią­głe­go zgi­na­nia głowy w ni­skim tu­ne­lu. – W jaki sposób bohater zginał głowę?

Proponuję: …od cią­głe­go pochylania głowy w ni­skim tu­ne­lu.

 

a on czmy­chał – czmy­chał jak zając… – Dlaczego kursywa?

 

Ze­bra­łem się sobie, sta­ra­jąc się nadać swo­je­mu gło­so­wi neu­tral­ny ton. – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

a to wszyst­ko nie jest tylko ja­kimś oma­mem?. – Po pytajniku nie stawiamy kropki.

 

Spró­bo­wa­łem się wy­co­fać, wró­cić z po­wro­tem do po­ko­ju. – Masło maślane.

 

że ten nie­wy­obra­żal­nie pięk­na kra­ina ze snów… – …że ta nie­wy­obra­żal­nie pięk­na kra­ina ze snów

 

spa­ce­ro­wa­li­śmy wy­ło­żo­ny­mi ala­ba­strem alej­ka­mi, ogro­dzo­ny­mi przez kwit­ną­ce drzew­ka… – Aleja jest obsadzona drzewami, ale drzewa nie ogradzają alei.

 

Za­chę­ci­ły mnie obie, roz­kła­da­jąc się na oto­ma­nach. – Czy obie panie ulegały rozkładowi?

Proponuję: Za­chę­ci­ły mnie obie, rozsiadając się na oto­ma­nach.

 

Szala prze­chy­li­ła się naszą nie­ko­rzyść… – Chyba miało być: Szala prze­chy­li­ła się na naszą nie­ko­rzyść

 

prze­ciw­nik po­słał prze­ciw nam ogni­ki… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Dla­ter­go kiedy uto­piec sko­czył na jed­ne­go z nich… – Literówka.

 

Uśmiech znik­nął z twa­rzy męż­czy­zny o pulch­nej twa­rzy i dłu­gich rę­kach. – Brzmi to bardzo źle.

 

Sa­ewynn ostrze­ga­ła mnie o tym. – Ostrzegamy o czymś, czy raczej przed czymś?

 

Zde­ma­te­ria­li­zo­wa­łem się, po­zwa­la­jąc no­żo­wi przejść przez po­wie­trze, potem zaś na­tych­miast po­ja­wi­łem się znowu – już za jego ple­ca­mi. – Z tego wynika, że bohater pojawił się za plecami noża.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

“Aetherum” to jedno z największych moich rozczarowań na portalu. Początek przeczytałam jednym tchem – fantastyczny klimat, intrygujący bohater, świetne zawiązanie fabuły – po prostu miodzio, nawet uwzględniając niewielkie warsztatowe potknięcia. Niestety czar prysł wraz z pierwszym słowem wypowiedzianym przez eteryczną siostrę Artura. Brnęłam przez pseudo-elfickie uroki Ogrodu (jeżu, jak ja nie znoszę elfów) wyłącznie dlatego, że miałam nadzieję na jakieś niespodziewane, zaskakujące zakończenie. Którego, z żalem stwierdzam, nie było. Buuu crying

Hmm... Dlaczego?

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka