- Opowiadanie: mlotek - Mount Asshole

Mount Asshole

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Mount Asshole

– Ponieważ istnieje!

– Ponieważ istnieje! – odkrzyknął Johnowi tłum rozradowanych i podpitych himalaistów, wznosząc kolejny toast słynnym zdaniem George’a Mallroy’a. W bazie na wysokości trzech tysięcy metrów żyło się całkiem przyjemnie. Urządzone tu zostało małe, górskie miasteczko. Były namioty kuchenne, sanitariaty, lekarz, namiot łączności. Nawet pseudo sklepik, gdzie członkowie ekspedycji mogli wymieniać się różnymi dobrami przywiezionymi ze swych krajów czy sprzętem, za zwykłą walutę. I oczywiście maszty z flagami. Na ekspedycji  kilkanaście lat temu, pod innym szczytem, grupa francuskich  himalaistów ze skautowską przeszłością postanowiła wprowadzić pewien typowo harcerski/skautowy zwyczaj i zbudować maszt z flagą Francji. Miał cztery metry. Wcześniej sześć,  ale pierwsza wichura go skróciła. I tak, teraz, każda ekipa stara się zbudować jak najwyższy śniegowo-drewniano-metalowo-plastikowy, czy co jeszcze można wykorzystać, słup ze skrawkiem materiału w narodowych barwach.  Brytyjczycy zapomnieli flagi,  więc dowiązali do czubka zegar wskazujący godzinę piątą i filiżankę. Ale najwyższy, dziewięciometrowy maszt, należał do Greków. Mimo trwającego trzydzieści lat kryzysu w kraju, w górach radzili sobie świetnie. W zapotrzebowaniu wpisali o trzy namioty więcej niż były im potrzebne (licząc z zapasem) i dzięki temu użyli tyczek do budowy zwycięskiego w tym sezonie masztu. Teraz sączyli swą nagrodę w postaci szampana i raczyli nas przemową. Właściwie robił to John, dwudziestopięcioletni Grek, z niegreckim imieniem. Mówił zgrabnym angielskim, choć czasem zdarzały mu się przejęzyczenia:

– Kiedy pierwszy raz widziałem zdjęcie Japata Tungi, pomyślałem: ”Może nie ma już Japonii, ale jest ta piękna góra. Niebezpieczna jak każda i inna jak żadna. Muszę tam się znaleźć”. Więc jestem. Stoi przed wami, opalony Grek o brytyjskim imieniu, tureckim nazwisku, rosyjskim pochodzeniu, sponsorowany przez firmę z Ameryki. I powtarzam: to niebezpieczna góra! Nie wejdziecie na nią bez tlenu i masek z filtrami! Nie dotkniecie gołą skórą niczego powyżej siedmiu tysięcy metrów! Nie wbijecie czekana w jeszcze nie do końca przyswojone przez Japatę ciało Japończyka. Nie zranicie się, ani jednego zadrapania! Nie zrobicie żadnej z tych rzeczy. Dlaczego? Bo inaczej umrzecie! Więc jak chcecie tu wejść, skoro jest tak dużo ograniczeń? Nie można po prostu wlecieć na tę górę mierzącą dziewięć tysięcy i jeden metr? Można. Ale po co? Wejdziemy na nią przy pomocy sprytu i umiejętności. Każdy z nas dużo czytał o tamtych wydarzeniach. O eksperymentach naukowych zleconych przez prezydenta Japonii. Miały mu one otworzyć wrota nieśmiertelności, a zamiast tego banda naukowców doprowadziła do anihilacji wszystkich żyjących organizmów na terenie kraju, stwarzając z nich ten brutalny cud. Cud świata? Cud natury? Skała z ludzkich i zwierzęcych ciał ma jak dotąd niepoznany przez nas skład. Na poziome siedmiu tysięcy metrów, zaczyna kruszeć, a jej drobiny unoszą się w powietrzu. Każde zetknięcie z tą substancją powoduje natychmiastowe przyłączenie do człowieczej rafy koralowej. Stajecie się wtedy częścią góry. Niewchłonięci do końca Japończycy czy inni wspinacze, którzy od 2038 roku próbują  zdobyć Japata Tungę to newralgiczne punkty konstrukcyjne tego obiektu.  Trzy lata temu jeden Polak wbił w takie ciało czekan, by uchronić się przed zabójczym upadkiem. Cały wschodni filar mierzący trzysta metrów oderwał się i spadł wraz z nim. Ciała nie odnaleziono. Specjalnie pod tę wyprawę opracowano nowy sprzęt górski. Jak dotąd nikt nie zdobył szczytu. 78 ofiar śmiertelnych na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. Dziś w roku 2044, gdy nadal nie zdobyto tego szczytu stajemy tu, ekspedycjami z trzydziestu różnych krajów by zmierzyć się z tym potworem. Wyścig sznurów trwa. Kto zrobi więcej poręczówek by iść po zwycięstwo? Kto ma linę, która wytrzyma czterdziestometrowy lot przyjaciela w temperaturze minus sześćdziesięciu stopni Celsjusza? O tym dowiemy się w najbliższym kwartale. A teraz bawmy się. Trzydzieści krajów, trzydzieści rożnych dróg, jeden cel. Wspólne zabawy na dole. Pozostaje mi jeszcze jedno pytanie, które pozwolę zadać mojemu przyjacielowi z drużyny, Miguelowi. Miguel pochodzi z rodziny, która hoduje wiele różnych krzewów na swych polach i ma dla nas coś specjalnego. Miguel, proszę cię.

– No dobra, niech będzie – widać było po nim, że jest lekko zawstydzony

– Mam tego kilkadziesiąt rodzajów, normalnie biorę cztery euro za pięć gramów, ale dzisiaj bawcie się na mój koszt. Komuś herbaty? – Fala  śmiechu przepłynęła przez obecnych w namiocie-świetlicy. Ale  herbaty spróbowali. Były to w końcu szlachetne odmiany.

******

Po dwóch  miesiącach, w tym dwudziestu dwóch słonecznych i pozostałych śnieżnych lub burzowych dniach było wiadomo, kto na pewno nie zdobędzie najwyższego szczytu świata.

Śmiertelne wypadki  spotkały:  Brazylijczyków, Czechów, Słowaków, Niemców, Węgrów, Argentyńczyków, Sudańczyków, Meksykanów i Portugalczyków. Postanowili się wycofać.

Zasoby skończyły się:  Brytyjczykom, Białorusinom, Polakom, Finom, Norwegom, Litwinom, Włochom, Hiszpanom, Francuzom, Belgom.  

Rosjanie dalej dostawali żywność. Sprzętu im nie brakowało. Kupowali i chwalili herbaty Miguela. Smakowały im szczególnie jako składniki nalewek robionych na wódce. Ale któregoś dnia spakowali  się i wrócili do siebie. Nieoficjalna informacja jest taka, że skończyła im się właśnie wódka.

Pod górą koczują już tylko ekspedycje z dziesięciu państw. W tym Grecy z nadal najwyższym, choć teraz ledwo co sześcioipółmetrowym masztem.  Ich  droga „ Odrodzenie Sakury” jest zaporęczowana do ośmiu tysięcy sześciuset czterdziestu czterech metrów. Od wyjściowego obozu do obozu  szczytowego dzielą  ich cztery noclegi w terenie. Atak szczytowy przypada za cztery dni, kiedy pojawić się ma okno pogodowe. Wyruszają dwoma parami. John z Miguelem. Hulio  z Maxem. Wytyczne mają proste. Osiągnąć szczyt za wszelką cenę. Jeśli któryś z nich zginie po drodze, ale reszta będzie mogła kontynuować podejście, ma to zrobić. To nie jest walka jak za czasów Messnera i Kukuczki, kiedy ważny był styl, etyka, a niezdobytych najwyższych gór było dużo. Teraz to walka o to, który kraj przejdzie do historii. Walka, w której do wygranej dąży się po trupach by wytyczyć „tę klasyczną drogę”.  O szóstej rano Grecy wyruszają do góry. Pierwszy duży trawers, jakieś pięć tysięcy pięćset metrów nad poziomem morza nazwany będzie Trawersem  Maxa. Tam właśnie spadł  i już nigdy nie wrócił. Bo niby czemu miałby? Umarł.

*****

– Wtedy zdecydowaliśmy wraz z Miguelem, że Hulio wraca na dół. Nie protestował. Przecież właśnie zginął jego brat. Gdy był w bazie dostaliśmy od niego sygnał, że jest cały i zdrowy. Gnaliśmy przed siebie jak gazele po sawannie, jak Ussain Bolt po rekord świata i w ten sposób pierwszego dnia osiągnęliśmy obóz trzeci na wysokości 6200 m.n.p.m. Następnego dnia, wyczerpani, wstaliśmy  o czternastej. Nie było części ciała, która by nas nie bolała. Ledwo dotarliśmy do czwórki, a oddalona była o ponad tysiąc metrów wysokości. Nigdzie wcześniej nie dało się założyć obozu, więc musieliśmy tam dobić. Mijaliśmy po drodze straszne ilości niewchłoniętych ciał. To był bardzo niebezpieczny teren. Szczególnie Komin Umarlaków. Jest to komin mający sto metrów wysokości, a wszędzie w środku wystające członki Japończyków i kilku wspinaczy. Bardzo trudne przejście. Tak nam minął dzień drugi. Na szczęście byliśmy w czwórce (7450 m.n.p.m.)  i mieliśmy sześć godzin do pobudki. Oczywiście przedłużyliśmy ten czas do godzin ośmiu. Teraz nie mogliśmy zapomnieć nawet na moment by mieć sprawne maski i filtry, inaczej mogliśmy umrzeć. Do obozu piątego szło się stosunkowo dobrze. Droga była łatwa, po prostu strasznie stroma. W cały dzień zrobiliśmy jakieś sześćset metrów. Nie mogliśmy znaleźć namiotu. Został zasypany. Gdy Miguel go zlokalizował, odkopanie, by dostać się do jego wnętrza trwało trzy godziny. Wymęczeni padliśmy w środku. Zdążyliśmy zjeść nasze pozostałe racje i wlać w siebie po trzy litry herbaty. Zielona którą parzył Miguel niesamowicie nas relaksowała. Chyba domyślacie się czemu była „zielona”. Dzień czwarty, ataku szczytowego, a nas dzieli od czubka prawie tysiąc cholernie nieprzyjemnych metrów. Jesteśmy strasznie głodni. Nasze śniadanie, obiad i kolacja czekają wyżej. W  szóstym obozie. Aktualnie jesteśmy na wysokości 8280 m.n.p.m. Każdy ruch w górę jest dla mnie wyczynem porównywalnym do ostatnich kroków maratonu, a kilka w życiu przebiegłem. Meteorolodzy mieli rację, okno pogodowe jest. Ani jednej chmury, tylko słońce. Obóz szósty również był zasypany. Miguel miał lepszą aklimatyzację, ja zacząłem mieć zawroty głowy. On kopał, a ja odpoczywałem. W końcu dorwaliśmy się do jedzenia. Namiot był w połowie przygnieciony śniegiem, ale szczelny. Nie było mowy o noclegu wewnątrz. Wyciągnęliśmy sprzęt, podłączyliśmy nowe butle z tlenem. Na zmianę siedzieliśmy w namiocie by coś zjeść. Miał zainstalowany filtr powietrza i, gdy spędziłeś w nim pół godziny ze szczelnie zamkniętymi wszystkimi trzema warstwami materiału, mogłeś wreszcie zdjąć filtr i skonsumować posiłek. Kiedy jeden był w środku drugi kopał śnieżną jamę. Na szczęście teren był bezpieczny. To była okropna noc, ale ją przeżyliśmy. Wynagrodziła ją za to pogoda, Dzień po planowanym ataku szczytowym niebo dalej było bezchmurne a słońce mocno świeciło. 8700 m.n.p.m. Od szczytu dzieli nas tylko 400 metrów. Umieramy tak powoli idąc pod górkę. O dwunastej widać wierzchołek. Jest płaskim okręgiem o średnicy na oko półtora metra. Miguel wchodzi na niego pierwszy. Ja jestem drugi. Na tej wysokości ludzie przestają racjonalnie myśleć . Miguel w przypływie euforii wyciąga sprzęt do gotowania i zaczyna topić śnieg. Do tej pory piliśmy wodę specjalne zabutelkowaną poniżej 7000 m.n.p.m. Jeśli napije się tej to umrze. A żeby się jej napić musiałby zdjąć maskę i filtr, więc właściwie to umarłby wcześniej.

– Miguel, wiesz, że nie możemy teraz niczego tu wypić, inaczej umrzemy. –zapytałem go niepewnym głosem.

– W sumie racja. Czekaj – wylał rozpuszczony śnieg. Wyciągnął zieloną herbatę i wrzucił do pustej menażki. Po chwili zaczęła się ona spalać i wydzielać narkotyczne opary. Których i tak nie mogliśmy poczuć. Miguelowi to nie przeszkadzało. W tym czasie wyciągnąłem aparat i robiłem zdjęcia. Mam ich całą serię. Miguel wstaje by się przeciągnąć. Miguel przeciąga się. Miguel ma nogę zbyt blisko płomienia palnika. Miguel zmienia się w skalny kawałek samego siebie. Miguel jest kawałkiem góry. Mój przyjaciel wtedy umarł. Zastygł w pozycji zwycięstwa przeciągania się, z uniesionymi rękoma. W jednej trzymał metalową puszkę herbaty. Wtedy był to dla mnie szok. Dopiero po chwili, gdy zdążyłem schować aparat, zauważyłem że Miguel się nie rusza. Gdy tylko dotarło do mnie, co się stało zacząłem uciekać w dół. Jego ciało stało się teraz odsłoniętym nerwem góry. Wystarczy, żeby coś go naruszyło i najwyższe sto, może dwieście metrów tego monstrum zmieni się w ruchome osuwisko. Teraz, po kilku latach mimo, że nadal ze smutkiem wspominam tamten dzień to jednak zdarza mi się o nim myśleć z pewną dumą, że mogłem tam być i zawodem, bo Japata Tunga, od śmierci Miguela, nie dość, że zmieniła nazwę na Japata Miguela, to dalej pozostaje niezdobytym szczytem. Kiedy stał się on kawałkiem góry, jakby nie patrzyć zwiększył jego wysokość o jakieś 2,2 metra. No i kto tam odważy się wejść? Teraz to już nie ma szans wyjść z tego żywcem, póki góra go nie pochłonie zrównując się z nim swoją wysokością, co może potrwać nawet kilkanaście lat. Tym samym Grecy przejdą do legendy, jako jedyny naród, który jednocześnie zdobył i nie zdobył najwyższego szczytu Ziemi. W gronie wspinaczkowym Miguel jak i Japata Tunga zyskały żartobliwe i dość ironiczne przezwisko „Mount Asshole”.  

 

Ponowny raport Johna Markiza dotyczący Wyprawy na Japata Tungę ( 03.02.2044 – 16.04.2044) z dnia 06.01.2050 r.

 (Zawiera nagranie przemówienia Miguela Yilmaza z dnia 07.03.2044)

 

Koniec

Komentarze

Młotku, cztery razy wstawiłeś ten sam tekst. Usuń trzy zbędne, żeby nie robić bałaganu. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Tak, przepraszam.

W bazie, na wysokości trzech tysięcy metrów żyło się całkiem przyjemnie. – zbędny przecinek

 

Muszę tam się znaleźć”(+.)

 

Stoi przed wami, opalony Grek o brytyjskim imieniu, – zbędny przecinek

 

Nie można po prostu wlecieć na tę górę mierzącą 9001 metrów? – bardzo nierówno zapisujesz liczebniki – raz prawidłowo słownie, a raz jak tu cyframi

 

Wejdziemy na nią przy pomocy spryteu i umiejętności.

 

Miały mu one otworzyć wrota nieśmiertelności, a zamiast tego banda naukowców doprowadziła do anihilacji wszystkich żyjących organizmów na terenie kraju(+,) stwarzając z nich ten brutalny cud.

 

 Trzy lata temu jeden Polak wbił w takie ciało czekan, by uchronić się przed śmiercionośnym upadkiem. – rozumiem, że wyrażenia takie jak wytłuszczone, są tymi wspomnianymi przejęzyczeniami?

 

Kto ma linę(+,) która wytrzyma czterdziestometrowy lot przyjaciela w temperaturze minus sześćdziesięciu stopni Celsjusza?

 

Miguel, proszę cię. No dobra, niech będzie – widać było po nim, że jest lekko zawstydzony– Mam tego kilkadziesiąt rodzajów, normalnie biorę cztery euro za pięć gram, ale dzisiaj bawcie się na mój koszt. Komuś herbaty? – Ffala  śmiechu przepłynęła przez obecnych w namiocie-świetlicy.

Myślniki tu wprowadzają zamieszanie. Poza ostatnim trzy poprzednie wydają mi się zbędne. 

 

Pod górą koczuje już tylko dziesięć państw. – chyba koczują przedstawiciele dziesięciu państw 

 

Teraz, to walka o to, który kraj przejdzie do historii. – zbędny przecinek

 

Pierwszy duży trawers, jakieś 5500 m.p.n.m. nazwany będzie Trawersem  Maxa. – znów: liczebnik, poza tym nie używamy też skrótów, a przy okazji po metrach m nie stawiamy kropki 

 

Tam właśnie spadł w dół i już nigdy nie wrócił. – masło maślane – nie można spaść w górę, czy bok

 

Szczególnie Komin umarlaków. – jeśli to nazwa własna, to oba człony wielką literą 

 

Nasze śniadanie, obiad i kolacja czekają na nasz wyżej.

 

– Miguel, wiesz, że nie możemy teraz niczego tu wypić, inaczej umrzemy. –zapytałem go niepewnym głosem. – skoro pytanie, to nie kropka a pytajnik

 

Zastygł w pozycji zwycięstwa/przeciągania się, z rękoma uniesionymi ku górze. – raz: po co to łamanie?; dwa – znów masło maślane – nie da się unieść rąk w dół

 

Sam pomysł góry, choć w pewien sposób makabryczny, jest bardzo ciekawy i mi się spodobał. Mniej spodobało mi się jego przedstawienie. Masz bloki tekstu, które mogą znużyć, zwłaszcza, że podajesz w nich wprost i trochę beznamiętnie całą historię. Osobiście wolałabym mieć ją podaną w formie bardziej sfabularyzowanej, która wywoła dreszcz i emocje. 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Bardzo fajny pomysł, opowiadanie czyta się z ciekawością mimo licznych utrudnień stylistyczno-gramatyczno-konstrukcyjnych… Absolutnie konieczne jest poprawienie technikaliów i sposobu narracji, ten tekst ma potencjał.

nie da rady

Zgadza się, pomysł na górę bardzo fajny. Sama wyprawa ni to śmieszna, ni to poważna. Bo tu herbaciana imprezka lepsza niż w Bostonie, tam trup ściele się tak, że gęściej nie można.

Gorzej z wykonaniem – sporo drobiazgów. Literówki, te nieszczęsne liczby (zwłaszcza w wypowiedziach)…

Babska logika rządzi!

Przeczytałam z przyjemnością, która byłaby znacznie większa, gdyby opowiadanie było lepiej napisane.

W czasie lektury nachodziły mnie wizje kojarzące się z Katedrą.

 

nor­mal­nie biorę czte­ry euro za pięć gram… – …nor­mal­nie biorę czte­ry euro za pięć gramów… 

 

W tym Grecy z nadal naj­wyż­szym, choć teraz ledwo co sze­ścio– i pół me­tro­wym masz­tem. – …choć teraz ledwo co sze­ścioipółme­tro­wym masz­tem.  

 

Walka, gdzie do wy­gra­nej dąży się po tru­pach… – Walka, w której do wy­gra­nej dąży się po tru­pach

 

Ni­g­dzie wcze­śniej nie dało za­ło­żyć się obozu… – Ni­g­dzie wcze­śniej nie dało się za­ło­żyć obozu… 

 

Bar­dzo cięż­kie przej­ście.Bar­dzo trudne przej­ście.

 

 Wy­cią­gnę­li­śmy sprzęt, zmie­ni­li­śmy butle z tle­nem. Na zmia­nę sie­dzie­li­śmy… – Powtórzenie.

 

Wy­cią­gnął zie­lo­na her­ba­tę i wrzu­cił do pu­stej me­naż­ki. – Literówka.

 

zda­rza mi się o nim my­śleć z pew­nym za­szczy­tem… – Co to znaczy myśleć z zaszczytem?

Można myśleć o czymś z dumą, ale chyba nie z zaszczytem.

 

Po­now­ny ra­port Johna Mar­ki­za dot. Wy­pra­wy na Ja­pa­ta Tungę ( 02.03.2044 – 04.16.2044) – Nie używamy skrótów. Zbędna spacja po otworzeniu nawiasu. Czy w dacie nie ma pomyłki?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Finkla – aż się z Tobą zgodzę, niektóre elementy (dla mnie najbardziej skautowska przeszłość z samego początku) chyba są zbyt groteskowe…

Ale, Autorze, nie zmienia to mojej ogólnej opinii. Tekst do wielu poprawek, ale przemawiający do wyobraźni, więc rokujący :)

nie da rady

Taaak, skauci coś za bardzo przypominają piwnych. ;-)

Babska logika rządzi!

Uff, dzięki za uwagi, poprawione. Co do bardziej sfabularyzowanej wersji: zobaczymy.

Cieszę się, że uznałeś je za przydatne. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Doskonały pomysł, tylko wykonanie nie najlepsze. Największe zgrzyty moim zdaniem to pomieszanie czasów gramatycznych i łopatologiczna pierwszoosobowa narracja. Dodam jeszcze, że opowiadanie kończy się tam, gdzie powinno się zacząć. 

Niemniej, z przyjemnością przeczytałabym rozwinięcie historii, tak więc – pisz, pisz i jeszcze raz pisz, Mlotku!

Hmm... Dlaczego?

Fajny pomysł :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka