- Opowiadanie: batmanek - Bartosz Gorczyca - Zmiana Władzy

Bartosz Gorczyca - Zmiana Władzy

Opowiadanie wygrało tegoroczny (2016) konkurs “Płock – Miasto pełne tajemnic”, edycja: 3.  Wszelkie uwagi bardzo chętnie wysłucham :)   Zachęcam do lektury!

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Bartosz Gorczyca - Zmiana Władzy

Zmiana władzy

 

Pot spływał po pomarszczonej i łysawej głowie Przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, Mariana Woźniaka. Drżącymi rękami trzymał zapisaną kartkę i patrzył przed siebie na Kazimierza Janiaka, towarzysza z Centrali.

– Towarzyszu Woźniak. Zreasumujmy. Wezwaliście nas, by pomóc, by zatrzymać falę, jak to nazwaliście, wynaturzenia w mieście. Chwała wam za to, towarzyszu, że nie udajecie przed Partią i sobą, że jest źle. Kiedy następne wybory do MRN?

– Za rok, towarzyszu Kazimierzu… – odpowiedział cichym, niepewnym głosem.

– Za rok będziemy mieli okrągły tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty. Partia, powtarzam, pomoże. Ale to kosztuje. Jesteście bardzo popularni w Płocku. I dobrze. W przyszłym roku ustąpicie z pozycji Przewodniczącego i wskażecie, zasugerujecie, nowego. Nowym przewodniczącym zostanę ja. – Janiak odpalił papierosa i zaciągnął się głęboko. – Macie już swoje lata, towarzyszu. Na wojnie walczyliście. Czas na emeryturę.

– Wy, Kazimierzu? Dlacze…

– Zastanawiacie się dlaczego? Ani nie jestem gospodarzem, ani nigdy nie pracowałem na miejskiej posadzie… Otóż, towarzyszu przewodniczący, macie tu duży problem. Problem, jak to nazwaliście, wynaturzenia. I nie potraficie sobie z nim poradzić. A ja, można by rzec, jestem w tych sprawach ekspertem.

Przewodniczący Woźniak coraz bardziej żałował telefonu, który wykonał ledwie wczoraj.

– Ja dokładnie wiem gdzie uderzyć. Tak, by bolało, by powstała rana, od której umrze cały organizm. Potrzebuję na to czasu i środków. Skażenie nie zniknie od razu, gdy delikatnie się je trąci, prawda towarzyszu? Zmarnowaliście wiele środków na tak zwany rozwój miasta. Niby piękny i mądry wybór, przewodniczący. Niestety jest on zupełnie nieskuteczny i niezgodny z tym, co powinno być robione. Czyżbyście zaczęli sympatyzować z całą tą bandą leseferystów z Francji? – Janiak zaciągnął się głęboko.

– K… kim?

– Nie udawajcie głupiego. Mieliście przecież okazję poznać kilku z tych… wolnorynkowych myślicieli, nieprawdaż? Znudził was nasz system podatkowy? Może powinien przyjrzeć się temu prokurator? Jak myślicie… Zaproponujcie. Sowiński lubi zakładać zdrajców stanu. Z partyjnym sędzią Rzyplińskim klepią to, co im napiszę. Zawsze.

Przewodniczący przełknął ślinę. Przypomniał sobie, jak po gościnnych wykładach z teorii światowych ekonomii w Warszawie uczestniczył w ciężko zakrapianej imprezie. Tam mogło zdarzyć się zgoła wszystko.

– Panie Kazimierzu. Wyjaśnijmy sobie coś. Od wielu lat jestem w Partii, zawsze jej dobrze służyłem. Nie masz pan dowodów na te brednie, więc zapytam wprost: co chcesz pan tym osiągnąć? Przewodniczący Rady się towarzyszowi marzy? Kariera polityczna? Ja też mam wysoko postawionych….

– Nie mi, towarzyszu, nie mi… To polecenie z góry – Janiak wyciągnął wygodnie nogi i uśmiechnął się bezczelnie – w stosownym czasie dostaniecie stosowne instrukcje. A teraz mówcie dokładnie i szczegółowo. Co to za problem?

Nastąpiła chwila ciszy, Woźniak wyraźnie ważył i liczył słowa.

– Od wielu stuleci w Płocku mamy do czynienia z pewnym zjawiskiem, które… można by włożyć między bajki. Ale to nie są legendy, to dzieje się naprawdę. W bezpośrednim sąsiedztwie Wisły, gdzieś pod Wzgórzem Tumskim, istnieje sieć starych tuneli, w których mieszkają…. te… ci…

– Kto, do diabła!? Konkrety! – Janiak mocno wbił papierosa w popękaną, kamienną papierośnicę.

– Potwory. Ludzie jak my, ale takie, co żyją już po paręset lat. Z ciałami pokrytymi czarnymi krostami. Ponoć ogień ich się nie ima, ani ksiądz nie potrafi…

– Ksiądz powiadacie, towarzyszu?

– Tak…

– Hmmm… to żeście utrafili w sedno… Macie tu telefon?

 

Spotkali się ponownie po kilku dniach. Janiak stał na nasypie kolejowym biegnącym wzdłuż Wisły i palił papierosa, oglądając z oddali Wzgórze Tumskie, malownicze fortyfikacje tkające nad miastem średniowieczne historie. Razem z nim stał bardzo wysoki brunet, o fizys brutala z tęgimi, żylastymi ramionami. Jego ręce, skryte w czarnych rękawicach, też były nienaturalnie duże. Woźniak stanął obok nich i odetchnął głęboko.

– To jest ojciec Mateusz Myszkowicz – skinął w dal Janiak, ignorując pytający wzrok Przewodniczącego – on pomoże nam w rozwiązaniu problemu.

– Witam – odezwał się ksiądz głosem głębokim i mrocznym – mów mi Ojcze Mateuszu.

– Dobrze, ojcze. Jaki jest plan?

Janiak i ojciec Mateusz wymienili spojrzenia.

– Potrzebuję, Przewodniczący, żebyście opowiedzieli mi wszystko, co wiecie na ich temat. Tych potworów. Przede wszystkim jakie mają zwyczaje, jak wyglądają, czy widuje się je tylko nocami… Wszystko, czego nie powiedzieliście Janiakowi. – Rzekł Mateusz powolnym, pełnym siły głosem.

– Sam widziałem… Kilka dni temu, w słońcu, na targu warzywnym przechadzali się i kupowali warzywa. Jak zwykli ludzie! Ale zza ich ciemnych okularów, rękawiczek i długich płaszczów widać było krostki. Czarne, małe plamy na skórze. Mnie nie oszukają, o nie!

– Co o nich mówią legendy miejskie?

– A czego to, ojcze, nie mówią. Że krew wypijają, że w nocy dzieci porywają by nad ranem oddać je nawiedzone złym duchem, że pijanych mordują a cnotliwych gwałcą. Wyją w lesie, nieostrożnym jawią mary na bagna prowadzając. Cały wieczór można by opowiadać.

– To wieczorem weźcie kilka butelek i widzimy się w u Janiaka.

Janiak skinął głową. Rozeszli się.

 

Minęło kilkanaście dni, pierwszy etap akcji został przygotowany w najmniejszych szczegółach. Ojciec Mateusz doszedł do paru wniosków, wiele wnosząc z tego, co mówił Przewodniczący. Po pierwsze, te potwory, o ile istniały, raczej unikają ludzi. Nie atakują, chyba, że muszą, by się ukryć. Chcą po prostu przetrwać. Po drugie, mogą wyglądać jak normalni obywatele, oszpeceni ospą. Zdarza się. Po trzecie, i to było najważniejsze, asymilowali się ze społeczeństwem, nikt nie wiedział, że spotyka ich cały czas, na każdym rogu, każdej ulicy… A to oznaczało, że byli wśród nich tacy, którzy nie wyróżniali się z tłumu. Ich wysypka musiała być skrzętnie schowana, lub… niewidoczna. Dużo niewiadomych, ale Partia i Zakon wymagały, by usunąć wszelkie abominacje. Janiak z Mateuszem mieli już kilka sukcesów na tym polu.

Ojciec od kilku dni kręcił się po ulicach Płocka, lustrując zza ciemnych okularów wszystkich przechodniów. Podejrzanych znalazł z dwudziestu, wszystko chłopy na schwał, nie ich szukał. Potrzebował informacji, a tę najskuteczniej wyegzekwować od kogoś słabego i wystraszonego. W końcu znalazł ofiarę. Nazywał się Tomasz Kotołek i był palaczem w pobliskiej cegielni. Wracał do domu nocami, mieszkał w sąsiedztwie Wzgórza. Idealnie to pasowało: po przerzuceniu kilku ton węgla dziennie, był i tak cały umazany na czarno, więc nikogo nie dziwiły plamki na ciele. Ludzie zapewne myśleli, że to już po prostu jego skóra miejscami nabrała takiego koloru, od całego tego obcowania z czarnym złotem, lub że był po prostu brudasem.

Wracał zawsze tą samą drogą: z Sienkiewicza skręcał w Tumską, następnie szedł Grodzką, aż do kwatery. O tej porze na skrzyżowaniu tych dwóch ostatnich ulic, z reguły nie było żywego ducha. Tak było i tego wieczora. Janiak z Woźniakiem schowali się w cieniu, który rzucały pobliskie drzewa. Odwróceni w stronę skrzyżowania prowadzili ożywioną dyskusję o przeszłości Płocka. Ale nie Mateusz. Nie było go widać nigdzie widać.

Nadszedł potwór. Lekko utykając dochodził do skrzyżowania Tumskiej z Grodzką. Coś zaszumiało, zerwał się gwałtowny wiatr i Mateusz, w mgnieniu oka, pojawił się za ich plecami z Kotołkiem przewieszonym przez ramię.

– Idziemy – zakomunikował.

 

 

* * *

Minęło kilkanaście miesięcy. Nowy Przewodniczący Kazimierz Janiak dotarł do ujęcia wody pitnej pod Płockiem, ramię w ramię z ojcem Mateuszem.

– Witam, panie Przewodniczący, witam w naszej skromnej konstruk… – zaczął u rdzewiejącej bramy niepewny inżynier, ale Janiak mu przerwał.

– Witam. Sami jesteście?

– Sam tu jestem. Nie ma wiele roboty, tylko pilnujemy jakości wody i tego, by pompy działały. Wie pan, ja…

– Pokażcie nam – przerwał Mateusz.

Inżynier zawahał się, lecz po chwili wzruszył ramionami i zaprowadził gości do pomieszczenia technicznego. Był to niewielki, rozpadający się ceglany budynek, pewnie pozostałość po jakiejś konstrukcji militarnej wzniesionej dziesiątki lat temu w dawno już zapomnianym celu. W oddali zaczęły kłębić się chmury.

– Tutaj będzie dość głośno – krzyknął próbując przekrzyczeć pompy.

Przewodniczący Janiak skinął. Wymienił spojrzenia z Mateuszem, po czym zapytał:

– Gdzie dozujecie chemię?

– Tutaj – nachylił się do małego, żelaznego pojemnika umieszczonego nad rurą – Tu pobieramy próbki i zanosimy do…

Nie dokończył. Osunął się martwy na ziemię, po tym, jak Mateusz złapał go za kark i złamał jak zapałkę. Bez słowa otworzyli pojemnik i wlali jakiś ciemny płyn. Wyszli, po czym Janiak podniósł prawą rękę. Podszedł do nich zwykły, szary człowiek. Zerwał się mocny wiatr.

– Konieczny, od dziś jesteście tu inżynierem.

– Tak jest.

– Będziecie dostawać dawki pewnego uzdatniacza wody. Będziecie dolewać regularnie i nie zadawać pytań.

– Tak jest.

– Wiecie, kim jestem? – zapytał Janiak

– Nie, panie kochany, ale ten budzi podziw – wskazał głową wielkiego księdza.

– Dobrze… Jak tam wasza rodzina? Syn się chowa?

– Taaak – Konieczny zawiesił niepewnie głos.

– Nie wejdziecie do tego budynku, towarzyszu, aż nie pozwolą wam operacyjni. Będą za piętnaście minut.

Janiak uśmiechnął się, zapiął płaszcz i poklepał poufale Koniecznego po ramieniu.

– Zimno zaczyna się robić. Pozdrówcie żonę i synka. Powiedzcie, że dostaliście podwyżkę i samodzielne stanowisko.

– I nic nie widziałem, proszę pana – dokończył nowo upieczony inżynier.

– Dokładnie – wtrącił się ojciec Mateusz.

Burza rozpętała się na dobre. Jakby na złą wróżbę dla miasta…

 

* * *

 

Minął kolejny rok. Mateusz dostał we władanie jakiś pomniejszy kościółek na przedmieściach starego miasta, Janiak na dobre zadomowił się w Płocku. Rządzili sobie we dwójkę, spełniając zobowiązania wobec Partii i Zakonu, czasem tylko wypuszczali się nocami i potrafili zniknąć na kilka dni. Wszystko wedle potrzeb.

To był ciemny i pochmurny dzień, zresztą kilka ostatnich miesięcy obfitowało w rekordy w ilości wody, którą dostarczała aura. Janiak z Mateuszem pili kawę, a przed nimi siedział niewysoki staruszek w brązowym, startym prochowcu. Na jego żylastych, poplamionych rękach wiek naznaczył już swoje piętno, jego twarz również przyozdobiona została zmarszczkami. Jedyne, czego demon upływającego czasu nie tknął były jego oczy. Jedno błękitne, drugie zielone, patrzyły bystro, sprawiały wrażenie, jakby nie koncentrowały się tylko na rozmówcy, ale ogarniały wszystko wokół. Wszyscy trzej, po wymianie powitań, zapalili papierosa.

– Przewodniczący. Jak sprawa z potworami? Z raportów wynikało, że znaleźliście ich około dwustu.

– Prawdopodobnie, to znaczy na pewno, naliczyliśmy ich stu osiemdziesięciu czterech. Śmierć, w wyniku wypadków losowych poniosło dwóch. W wyniku naszych działań możemy zapomnieć o kolejnych sześćdziesięciu. Dwunastu Ojciec Mateusz wyeliminował operacyjnie, reszta ginie pod wpływem specyfiku. Czy życzysz sobie więcej informacji na temat samych potworów, ekscelencjo?

– Poproszę.

Głos zabrał Mateusz.

– Są one dużo bardziej niebezpiecznie, niż do tej pory. Zorganizowane i silne. Co najgorsze, prawdopodobnie odzyskały zdolność do rozmnażania się. Nie mam tu pełnych danych, ale wydaje nam się, że pojawiło się kilka niemowląt. Te… Potwory… nie chodzą już same, lecz przynajmniej trójkami. Biorąc pod uwagę ich nadludzkie siły i zdolności… Przestajemy sobie z tym radzić. Trucizna, którą dozujemy, straciła właściwości, albo domyślili się, co robimy.

– Czyli mamy ponad sto dwadzieścia dziwnych stworów. A wy sobie z tym nie radzicie? – zapytał chłodno człowiek, którego określili mianem Ekscelencji.

– Niestety… tak.

– Macie jakieś dane na ich temat? Gdzie można ich znaleźć? Może gromadzą się gdzieś?

– Mamy podejrzenia, że niedaleko Wzgórza Tumskiego jest sieć tuneli, które służą im za miejsce zebrań.

– Ciężkie powietrze. Pewnie dziś będzie wielka burza… Dobrze… Wieczorem pojedziemy tam z moimi chłopakami. Należy zakończyć to jak najszybciej.

– Tak jest, ekscelencjo.

Ekscelencja schował lewą dłoń z pierścieniem obsadzonym rubinem w kształcie krzyża i wstał, najwyraźniej uznając spotkanie za skończone.

 

To była pamiętna noc. Dwudziesty drugi sierpnia, roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego. Nad miastem rozpętała się największa burza w tysiącletniej historii, pioruny uderzały tak często, jakby same niebiosa grały requiem dla ofiar nadchodzącej rzezi. W stronę Wzgórza Tumskiego podążało kilkunastu mężczyzn słusznych rozmiarów, z pistoletami, ubranych w przyległe do ciała, czarne kombinezony. Za nimi, na końcu szło trzech ludzi: Janiak, Mateusz i Ekscelencja. Potężna ulewa zagłuszała kroki, było bardzo ciemno. Na polecenie Janiaka, w całym mieście wyłączono prąd, a więc i światło na ulicach. Doszli do miejsca docelowego – dziury w ziemi zasłoniętej kilkoma większymi krzakami.

– W Imię Boże. Ku Jego chwale! Mordujcie! – krzyknął Ekscelencja, czyniąc nad oddziałem znak krzyża.

Ruszyli. Z tyłu, a dokładniej na zewnątrz, pozostali tylko Janiak, Mateusz i Ekscelencja. Wśród nawałnicy słychać było przytłumione krzyki i głuche pomruki strzałów. Schowali się pod drzewem, odpalili papierosy.

– Chłopakom idzie sprawnie. Stu śmierdzieli eliminują z reguły w godzinę – przerwał ciszę Ekscelencja.

– Dlaczego nie puściliście mnie z nimi? – zapytał Mateusz

– Jesteś produktem pewnego eksperymentu, pamiętasz? Oni wszyscy powstali jako odpad. Ty zaś zostałeś wyłowiony niczym diament – syknął Ekscelencja – muszę ci przypominać jak ważny jesteś?

Nastąpiła cisza. Przerwał ją zdezorientowany Janiak.

– Eksperymentu?

– W pewnym sensie… jestem taki jak oni.

– Czyli?

– Czyli radziłbym się wam zamknąć – zirytował się Ekscelencja.

Strzały ucichły.

– Oho, już kończą. Pewnie kończą nożami.

– Nie, bracia. Oni już skończyli! – usłyszeli głos z góry.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, spadło na nich kilkanaście par rąk. Jedyny ojciec Mateusz przez chwilę się szamotał – ale mieli zbyt dużą przewagę. Padł trafiony w głowę jakimś ciężkim przedmiotem.

– Budź się.

Cisza.

– Budź się, no. Wystarczy ci.

Mateusz z wolna otworzył oczy. Był związany. Siedział w jakiejś wydrążonej w skale jaskini. Nie był w stanie ocenić jej wielkości, wiedział, że percepcja może być, w takich warunkach, złudna. Dookoła niego siedziało po turecku kilkudziesięciu ludzi. Nie. Potworów. Nie ukrywali swojej wysypki.

– Witam, kochany – pochylił się nad nim jeden z nich, niewysoki, szczerząc w uśmiechu przegniłą resztkę zębów – miło, że postanowiłeś do nas dołączyć. Może tego nie czułeś, ale zleciały ci tu dwie doby! Już baliśmy się, że Marek zbyt mocno ci przyłożył. Marku! Następnym razem słabiej. Zabiłbyś jednego z nas!

– Jednego z was? Nie do końca…

– Misiu kochany, nie kłam – zaśmiał się bezzębny potwór – widzieliśmy oznaczenie. Imponująca wysypka. Gienia mówi, że chętnie urodzi ci dzieciaka – rozległ się rozległy rechot.

Ojciec Mateusz podniósł się i z trudem usiadł na kamiennym podłożu. Kątem oka dostrzegł jakąś wyjątkowo szkaradną kobietę, która uśmiechała się obleśnie. Zapewne Gienia.

– Gdzie są…

– Twoi koledzy? Misiu, nie martw się o nich. Lepiej mi powiedz co z nimi robiłeś? Mordowałeś swoich?

– Ja… Em…

– Musiałeś im pomóc?

– Co tydzień… ja… dostaję pewien specyfik. Uzależnili mnie i…

– I jak co hostię nie przypierdolisz, to zdechniesz, tak?

– Tak.

– Nie dość, że zielony, to jeszcze narkoman! – zakrzyknął bezzębny, zwracając się do tłumu, jak paź, który wymyślił najprzedniejszy żart.

Cała jaskinia zatrzęsła się od gromkiego echa śmiechu.

– Cisza! – zakrzyknął nagle jeden z nich. Uciszyli się.

– Jesteś wielkim skurwysynem, Ojcze Mateuszu. Sześciu chłopa cię trzymało i nie mogło dać sobie rady. Dopiero kamień cię uspokoił. Będziesz spokojny, żebyśmy mogli normalnie porozmawiać?

– Tak.

Dziesięć minut później siedzieli przy stole, pijąc wodę.

– Zacznijmy od początku. Nazywam się Zbigniew Hibner. Przewodzę naszemu małemu stowarzyszeniu. Tym, na których tak mocno polowaliście. Ty nazywasz się Ojciec Mateusz. Jesteś na usługach Partii, co za tym idzie Zakonu. Mordowałeś nas.

– Tak. – Ojciec Mateusz wiedział, że nie ma tu sensu kłamać – zabijałem wasz rodzaj.

– Nasz. Jesteś jednym z nas.

– Nie do końca. Ja, jakkolwiek to nie zabrzmi, jestem wyjątkowy. Uprzedzę wszystkie twoje pytania… Nie mam pojęcia kim jesteśmy. Wiem tylko tyle, że ja wyszedłem najlepiej.

– Dlaczego tak myślisz? – zapytał Zbigniew.

– Tak mi mówili. Nie uciekam, a poluję, to chyba… Żaden człowiek, ani… żaden z nas, umownych nas – powiedział z naciskiem – nie jest tak silny czy szybki jak ja.

– Wyciągnij rękę. Spróbuj się ze mną. Kto jest silniejszy.

– Dobrze.

Chwilę później zdziwiony Mateusz z całej siły parł… ale nie wystarczyło. W kilka sekund uderzył wierzchem dłoni o drewniany stół, rozlewając resztkę napoju.

– Nieźle – powiedział zdziwiony.

– Z twojej strony również. Faktycznie, druga wersja jest bardzo silna. Przy odpowiednim treningu byłbyś ode mnie mocniejszy. – Odezwał się Zbigniew.

– Druga wersja? – zapytał Mateusz.

– Jak ci powiem… Czy mi uwierzysz? Czy wolisz prawdę usłyszeć od przełożonych?

Zapadło milczenie, Zbigniew skinął, po chwili, kilka metrów od ławy, pojawili się Ekscelencja z Janiakiem. Związani i rzuceni na skałę.

– To ci goście nas próbowali pomordować. Wiemy, że coś było w wodzie. Konieczny to bardzo rozmowny gość, zwłaszcza z gorącymi kleszczami na jajach. Ale muszę wam to przyznać, że dobrze się pilnowaliście, nie daliście nam ani wystarczających dowodów do ataku, ani sposobności. A my, widzisz, chcieliśmy tylko przeżyć. I zrozumieliśmy, że dopóki wy tu będziecie, to my będziemy umierać. Dlaczego, Pietre? – Zbigniew odwrócił się do Ekscelencji – Czy już zapomniałeś, jak nas szkoliłeś? Może powiesz prawdę siedzącemu tutaj Mateuszowi?

Cisza. Zdezorientowany Janiak odezwał się.

– Nie mam pojęcia, o czym mówicie. Co to ma znaczyć, Ekscelencjo? – zwrócił się do mężczyzny obok siebie.

– A, no tak. Mamy jeszcze nominowanego z ramienia Partii. Będzie przeszkadzał. Marecki. – Zbigniew skinął głową w stronę Janiaka.

Zdezorientowany Przewodniczący rozejrzał się dookoła. Z jego prawej strony podszedł do niego gęsto pokryty bliznami stwór. Zanim Przewodniczący zdążył zareagować, Marecki złapał go za szczękę, otworzył ją, chwycił język i wyrwał. Następnie rzucił dławiącego się krwią Janiaka na kamienną podłogę.

– Zdecydowanie lepiej. Ciszej … – powiedział Zbigniew – a teraz, drogi Mateuszu, o czym my to… aaa no tak. Pietre. Miałeś coś powiedzieć.

– Nie. – Odparł krótko Ekscelencja.

– Oj nie bądź taki. Należy się chyba Mateuszowi odrobina prawdy, czy nie?

– Nie. Nic wam się, pieski, nie należy.

– No, no…. wiedziałem, żeś hardy, ale że aż tak? – Zbigniew wykrzywił głowę – może w takim razie ja zdradzę mu pewien sekret? Sekret, którego żaden z was nigdy nie powie otwarcie?

Obrócił się do ojca Mateusza. Po chwili kontynuował.

– Ekscelencjo, Janiak już niewiele nam powie. Zdaje się, że zapomniał języka w gębie.

Skulony Janiak zajęczał z bólu, co i tak zostało zagłuszone przez salwę śmiechu.

– Jesteśmy tylko eksperymentem. Ja i ty. Jest nas jeszcze kilku, zlokalizowałem trzech. – Zaczął Zbigniew – Na każdego „udanego” przypada kilka setek nieudanych – tutaj ogarnął ręką jaskinię – eksperymentów. Ludzi jak ja i ty, karmionych trucizną. Całe wioski ginęły, w psiej, kurwa, agonii, Ilu przetrwało? Dwóch do pięciu na sto! I z nich co tysięczny to ja i ty. Silniejszy, szybszy, z wysypką umiejscowioną w miejscu z reguły niewidocznym. Także, kiedy mówię do ciebie bracie, tak jak i do nich, wiedz, ze mówię prawdę. Nie jesteśmy braćmi we krwi. Jesteśmy braćmi w zmianie. Braćmi w wysypce. Braćmi w cierpieniu tych, których cierpienie dało nam siłę. Braćmi w wielu latach setek chorób, które przeszliśmy, by być takimi, jakimi jesteśmy.

Mateusz milczał.

– Jesteście tylko gównianym wypadkiem przy pracy – odezwał się nagle Ekscelencja. Tylko pięciu z was nadaje się do pierwotnego celu. A teraz mnie wypuścicie.

Bezzębny, wymierzył mu siarczysty policzek, po którym Ekscelencja uderzył głową o posadzkę.

– Spokojnie, bracie – odezwał się Zbigniew – wróćmy do naszej rozmowy. Zatem Mateuszu, co zamierzasz teraz zrobić?

– Generalnie powinienem was tu wszystkich pozabijać. Jak tego nie zrobię, pojutrze umrę.

– Nie umrzesz. Powiedz mi, jak wygląda ten specyfik, który musisz ćpać?

– Strzykawka z czarnym płynem. Około 15 mililitrów. W udo.

– Hmmm – zamyślił się Zbigniew – to bardzo mi przypomina o przeszłości. Działałem na tej pieprzonej smyczy, Zakonnym gównie. Nawet nie pytaj co musiałem przez te ostatnie sto lat robić. Mordowałem kurwy w Anglii. Chińczyków przy kościelnych rewoltach. Kurwa. Nawet Stalina musiałem ubić. Pewnego dnia, zniszczony psychicznie stwierdziłem, że nie biorę. Co mi groziło? Śmierć? Pierdolenie… I wiesz co się okazało? Że jestem jeszcze szybszy, silniejszy i mądrzejszy. Chciałem umrzeć, a wyzwoliłem się. Nic takiego strasznego mi się nie stało. Poza tym, że zacząłem być na celowniku Zakonu. Zakonu, z którego później powstała Partia.

Obydwoje spojrzeli na Ekscelencję.

– Co z tego jest prawdą, Ekscelencjo? – zapytał Mateusz.

– Wszystko. A jednocześnie tak mało wiecie, idioci. Wypuścicie mnie teraz, a ja dam wam jeden dzień na zniknięcie z Płocka. W przeciwnym razie w tydzień żaden z was nie pozostanie przy życiu. – Jak wielu ludzi z Zakonu cię zna, Zbigniewie? – zapytał nagle Mateusz, a głos jego obniżył się o kilka stopni i stał się lodowato zimny.

– Tylko Ekscelencja i… w sumie chyba jeszcze przeor, chociaż on może mnie nie pamiętać, spotkałem się z nim ostatnio pięćdziesiąt lat temu. Ja byłem takim… – odpowiedział

– Wiem, wiem. Mnie też nazywali cichym i tępym narzędziem – przerwał mu Mateusz – powiem ci, co zrobimy. Mnie znają tam wszyscy, ja też znam wszystkich. Na pół roku odejdziecie stąd. Nie z Płocka, tylko z tego miejsca. Przeniesiecie się w krypty, przy moim kościółku. Ja natomiast…

Ojciec Mateusz wstał. Powolnym krokiem zbliżył się do Ekscelencji, w ręku ściskając metalowy kubek. Zanim przerażony starzec zdążył coś powiedzieć, na jego twarz spadła ręka Mateusza, rozbijając mu głowę. Nie wystarczyło. Ramię uzbrojone z metalowy kubek uderzało rytmicznie, za każdym razem jęk starcza był coraz słabszy. Kilka minut później, gdy czaszka Ekscelencji leżała na posadzce w kawałkach, Mateusz zwrócił się do Janiaka. Pozbawił go życia w mgnieniu oka.

 

* * * * *

 

– Rozumiem – odłożył słuchawkę.

Odwrócił się do okna i spojrzał na mozaikę Zielonej Góry, malownicze miasto, tylko gdzieniegdzie poprzecinane blokami.

– Straciliśmy Pietera i Janiaka. Zginęli w walce. Mateusz urządził im pogrzeb. Problem eksperymentu w Płocku został zażegnany. Faktycznie, moi ludzie sprawdzili te całe tunele pod Wzgórzem Tumskim. Nic tam nie ma, poza śladami walki. Ponadto, Mateusz mówi, że przez ostatnie półtora roku udało mu się pozyskać odpowiednią pacynkę na urząd Przewodniczącego. Nazywa się Hibner. Zbigniew Hibner. Miejscowy robotnik, postać z proletariatu. Czysty jak sam skurwysyn. Sprawdzimy go.

– Tak też trzeba zrobić – odpowiedziała mu zakapturzona postać siedząca w rogu pokoju – musisz zrobić tu remont – dodała rozglądając się po popękanych i pożółkłych ścianach.

– A ten Mateusz… Wydaje się wyjątkowo produktywny. Szkoda go na taki, za przeproszeniem, Płock.

– To z czasem.

 

 

Pół roku później Zbigniew Hibner został ostatnim w historii Przewodniczącym Rady Narodowej Płocka.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Cześć.

Gratuluję zwycięstwa! Naprawdę.

Tekstu nie czytałem, po kilkunastu wierszach oceniam, czy chwyciłem przynętę. Nie chwyciłem.

Nie szkodzi, przypuszczalnie to świetne dzieło.

Ale czy wiesz, że masz dość dużo błędów interpunkcyjnych? I wiesz, gdzie są?

Myślę, że warto poprawić ten aspekt, aby inne bardzo dobre Twoje teksty nie odpadały w innych konkursach przez wzgląd właśnie na błędy w przecinkach.

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Z jednej strony gratuluję zwycięstwa, z drugiej nie mogę pojąć, jak tak niedopracowany tekst, z masą usterek wygrał w konkursie. Nie świadczy to dobrze – moim zdaniem – o poziomie konkursu. 

Nie mam niestety możliwości w tej chwili wylistować wszystkiego, ale przykładem może być określenie “oboje” odnoszące się do dwóch mężczyzn. Powinno być ”obaj”. Takich błędów jest więcej. Do tego wspomniana przez Piotra interpunkcja mocno kuleje. Np. po wielokropku nie stawia się już dodatkowej kropki.  

Co do fabuły, to też nie powala. Jak dla mnie jest zbyt beznamiętnie i poszarpanie. Bardzo długo nie wiem, o co chodzi w zaprezentowanych epizodach, a końcówka tylko częściowo i nie do końca satysfakcjonująco wyjaśnia. Postaci przewijają się jak muzycy na sylwestrowej scenie i nie zdążyłam się z żadnym zżyć, by mu kibicować. Nic mnie tu nie wciągnęło, a na koniec tylko pozostało wzruszenie ramionami na zasadzie “acha, ok”. 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

“Pot spływał po pomarszczonej i łysawej głowie Przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, Mariana Woźniaka. Drżącymi rękami trzymał zapisaną kartkę i patrzył przed siebie na Kazimierza Janiaka, towarzysza z Centrali”.

 

Klasyczny przykład problemu z tożsamością podmiotu domyślnego. Z tych dwóch zdań wynika, że „pot trzymał kartkę i patrzył”. Dlaczego tak jest?

Podmioty mają to do siebie, że w sprzyjających warunkach potrafią przeskoczyć ze zdania do zdania. Rozłóż sobie na czynniki pierwsze obydwie frazy, autorze. Wyjdzie Ci, że w zdaniu pierwszym podmiotem jest „pot” (rodzaj męski). W zdaniu drugim masz podmiot domyślny (także rodzaj męski). W takim przypadku (gdy zgadzają się rodzaje) podmiot ze zdania poprzedniego przeskoczy na miejsce podmiotu domyślnego w zdaniu następnym.

I wychodzi:

 

Pot spływał po pomarszczonej i łysawej głowie Przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, Mariana Woźniaka. Drżącymi rękami (pot) trzymał zapisaną kartkę i patrzył przed siebie na Kazimierza Janiaka, towarzysza z Centrali.

 

Poprawny zapis wyglądałby tak:

 

Pot spływał po pomarszczonej i łysawej głowie Przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, Mariana Woźniaka. Przewodniczący/Mężczyzna drżącymi rękami trzymał zapisaną kartkę i patrzył na Kazimierza Janiaka, towarzysza z Centrali.

 

Albo:

 

Pot spływał po pomarszczonej i łysawej głowie Przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, Mariana Woźniaka, który drżącymi rękami trzymał zapisaną kartkę i patrzył na Kazimierza Janiaka, towarzysza z Centrali.

 

Niestety są to dwa pierwsze zdania tekstu. Zdania bardzo ważne, bo pierwsze zdania to powitanie czytelnika. Tymi zdaniami mnie, autorze, bardzo słabo powitałeś. Przeczytałem siłą rozpędu większy kawałek, ale mnogość usterek zwyczajnie mnie pokonała. Szkoda.

Dzięki! Potwierdzę jeno, że jeszcze się uczę i wiem, że dłuuuga droga przede mną!

Bat

Nie znam założeń konkursu, nie wiem jakie były jego wymagania, więc nie mogę ocenić, czy opowiadanie je spełnia.

Natomiast w oderwaniu od konkursu, opowiadanie jest mało jasne. Być może opisujesz zdarzenia czytelne dla płocczan, ale nie dla mnie. Mówiąc wprost – nie wiem, Batmanku, co miałeś nadzieję opowiedzieć.

W Zmianie władzy nie dostrzegłam choćby odrobiny science fiction.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

We­zwa­li­ście nas, by pomóc, by za­trzy­mać falę, jak to na­zwa­li­ście, wy­na­tu­rze­nia w mie­ście. – Dwa grzybki w barszczyku.

Wystarczy: We­zwa­li­ście nas, by pomóc za­trzy­mać falę, jak to na­zwa­li­ście, wy­na­tu­rze­nia w mie­ście.

 

Ja­niak od­pa­lił pa­pie­ro­sa i za­cią­gnął się głę­bo­ko.Ja­niak zapa­lił pa­pie­ro­sa i za­cią­gnął się głę­bo­ko.

Odpalić papierosa można od innego, już palącego się.

 

So­wiń­ski lubi za­kła­dać zdraj­ców stanu. – Co to znaczy?

 

uczest­ni­czył w cięż­ko za­kra­pia­nej im­pre­zie. – Raczej: …uczest­ni­czył w mocno/ obficie/ hojnie za­kra­pia­nej im­pre­zie.

 

Panie Ka­zi­mie­rzu. Wy­ja­śnij­my sobie coś. Od wielu lat je­stem w Par­tii, za­wsze jej do­brze słu­ży­łem. Nie masz pan do­wo­dów na te bred­nie, więc za­py­tam wprost: co chcesz pan tym osią­gnąć? – Dlaczego jeden z towarzyszy zaczął do drugiego mówić per pan?

 

– Nie mi, to­wa­rzy­szu, nie mi… To po­le­ce­nie z góry… – – Nie mnie, to­wa­rzy­szu, nie mnie

 

Ja­niak mocno wbił pa­pie­ro­sa w po­pę­ka­ną, ka­mien­ną pa­pie­ro­śni­cę. – …w po­pę­ka­ną, ka­mien­ną popielnicę.

Sprawdź w słowniku, do czego służy papierośnica.

 

oglą­da­jąc z od­da­li Wzgó­rze Tum­skie, ma­low­ni­cze for­ty­fi­ka­cje tka­ją­ce nad mia­stem śre­dnio­wiecz­ne hi­sto­rie. – W jaki sposób Wzgórze tkało rzeczone historie?

 

Razem z nim stał bar­dzo wy­so­ki bru­net, o fizys bru­ta­la z tę­gi­mi, ży­la­sty­mi ra­mio­na­mi. – Domyślam się, że górne kończyny bruneta były obnażone.

 

Jego ręce, skry­te w czar­nych rę­ka­wi­cach… – Raczej: Jego dłonie, skry­te w czar­nych rę­ka­wi­cach

 

mów mi Ojcze Ma­te­uszu. – …mów mi ojcze Ma­te­uszu.

Ten błąd pojawia się kilkakrotnie także w dalszej części opowiadania.

 

z re­gu­ły nie było ży­we­go ducha. Tak było i tego wie­czo­ra. – Powtórzenie.

 

Nie było go widać ni­g­dzie widać. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

za­czął u rdze­wie­ją­cej bramy nie­pew­ny in­ży­nier… – Dlaczego to był niepewny inżynier?

 

Wszy­scy trzej, po wy­mia­nie po­wi­tań, za­pa­li­li pa­pie­ro­sa. – Trzech panów zapaliło jednego papierosa?

 

dłoń z pier­ście­niem ob­sa­dzo­nym ru­bi­nem w kształ­cie krzy­ża… – Pierścieni się nie obsadza.

Może: …dłoń z pier­ście­niem, ozdobionym ru­bi­nem w kształ­cie krzy­ża

 

Scho­wa­li się pod drze­wem, od­pa­li­li pa­pie­ro­sy.Scho­wa­li się pod drze­wem, za­pa­li­li pa­pie­ro­sy.

 

roz­legł się roz­le­gły re­chot. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Z jego pra­wej stro­ny pod­szedł do niego gęsto po­kry­ty bli­zna­mi stwór. – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

– Zde­cy­do­wa­nie le­piej. Ci­szej … – Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

Około 15 mi­li­li­trów.Około piętnastu mi­li­li­trów.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Oby­dwo­je spoj­rze­li na Eks­ce­len­cję. – Piszesz o mężczyznach, więc: Oby­dwaj/ Obaj spoj­rze­li na Eks­ce­len­cję.

Obydwoje, to mężczyzna i kobieta.

 

za każ­dym razem jęk star­cza był coraz słab­szy. – Literówka.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie porwało. Mnie też dziabnął w oczy ten zgubiony podmiot na samym początku. Scena w jaskini wydaje mi się nieco chaotyczna – momentami gubiłam się, kto wypowiada które słowa.

Fabuła nie rzuciła na kolana; lubię jakieś oryginalne pomysły, motyw superbojowników taki nie jest. Właściwie, to proces powstawania kojarzył się z wiedźminami. I nie wyjaśniasz, kto ich produkował, w jaki sposób…

Jest różnica między “także” a “tak że”.

Gratuluję wygranej. :-)

Babska logika rządzi!

Znalazłem moment i siły, żeby tekst doczytać.

I mam dwie uwagi.

 

Protagonista

 

Niespecjalnie, autorze, wiedziałeś, kto ma być głównym bohaterem tej opowieści. Mateusz się nadaje, dałoby się unieść całą tę historię na jego plecach i byłaby to historia lepsza. Ty jednak wybrałeś rozbicie na kilku bohaterów, którzy właściwie niespecjalnie czytelnika obchodzą. W tak krótkich tekstach to zabieg ryzykowny, osłabiający opowieść. Ojciec Mateusz, potwór-produkt, który nie do końca wie, kim jest, jak powstał, to dość nośny bohater, udźwignąłby to opowiadanie sam. Dobrze by było trzymać się takiego bohatera cały czas. Czytelnik już tak ma, że lubi się identyfikować, lubi lubić albo nie lubić – lubi głównych bohaterów w ogóle.

I warto z tej prawidłowości korzystać.

 

Opis

 

To już uwaga czysto warsztatowa. Kilka osób zarzuciło opowiadniu chaos, niejasność. Sądzę, że właśnie z powodu Twojego podejścia do opisu. Na tapetę weźmy pierwszy dialog.

Mamy tutaj problem – jak to ładnie kiedyś określił Feliks W. Kres – gadających głów. Czytelnik nie ma bladego pojęcia, gdzie dzieje się ta scena. Bo nie ma opisu miejsca. Jest kilka szczątkowych informacji, że gada Janiak z Woźniakiem, że jeden jest łysy, że palą papierosy.

Proste pytanie – gdzie oni się znajdują? Gdzie odbywa się ta rozmowa?

W biurze? W urzędzie, w toalecie, w zoo, w klubie ze striptizem? Gdzie?

 

Nie wiemy gdzie. My, czytelnicy, bo nam, autorze, poskąpiłeś opisu. Nie budujesz konsekwentnie opisów miejsc, zdarza Ci się zapomnieć o opisie postaci, tak prowadzonej opowieści czytelnik nie umie sobie zwizualizować. To akurat jest problem dość częsty w dzisiejszych czasach, bo żyjemy w erze obrazu, kina, telewizji. Autorzy swoje opowieści przede wszystkim “widzą” i zapominają czasami je opisać, bo dla nich wszystko jest oczywiste. Dla czytelnika niestety nie.

Nie Ty pierwszy, autorze, się z tym borykasz i nie ostatni.

 

Opis niest niezbędny. Choćby i był to opis szczątkowy (nie musisz od razu się rozwodzić nad pięknymi okolicznościami przyrody). Jeśli dwóch facetów prowadzi jakąś rozmowę, to wypada wykonać niezbędne, opisowe wprowadzenie. Piszesz, że siedzą w biurze jednego z nich (możesz wpleść takie informacje w dialog), dajesz kilka detali, budujesz jakiś nastrój, informujesz, że jeden wygląda tak i tak, drugi owak.

I jest obraz.

I jest dobrze.

Gdy gadają zawieszone w pustce głowy, dobrze nie jest.

Przyjrzyj się swojemu pisaniu pod tym kątem.

 

„Dzięki! Potwierdzę jeno, że jeszcze się uczę i wiem, że dłuuuga droga przede mną!”

 

Znakomite podejście. Nic tylko chwalić. :)

Nie porwało, ale nie czytało się źle ;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka