- Opowiadanie: rprz - Słońce zachodzi

Słońce zachodzi

Jak to ktoś napisał przy innym opowiadaniu: “kolejne z salonu odrzuconych konkursu wiedźmińskiego”. Zapożyczam, bo miło się znaleźć na salonach, choćby i z takim komentarzem od jury: <<Wiedziałem, że będzie źle, gdy czytając otwierającą opowiadanie scenę akcji nie czułem nic – ot, wiedźmin robi piruety, a mnie to porywa tak samo jak opis deszczu w pierwszym zdaniu. Później nie jest lepiej – narracja się ciągnie strasznie i wstęp do jakichkolwiek wydarzeń zajmuje wieczność. Proponuję popracować nad tempem tekstu.>>

Dla ciekawych, co odrzucono, zamieszczam oryginalny tekst bez przeróbek (no, tu i ówdzie tylko jakąś literóweczkę poprawiłem). Pewnie już to wersja ostateczna, bo czasu brak na zmiany (jak i brakowało na pisanie, ale spróbowałem). 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Słońce zachodzi

 

 

Deszcz w zasadzie nie przestawał padać, a jeśli nawet, to by siąpić, kropić albo lać. Kopyta czarnego wierzchowca z miękkim mlaskaniem coraz bardziej ospale wyrywały się z błota, by za chwilę znów w nim utonąć. Jeździec, otulony przemoczonym płaszczem, kiwał się na siodle. Spojrzał w dolinę ponad krawędzią wąskiego traktu, gdzie skała prawie pionowo opadała w dół. Nadal zasnuta była ciężką, wilgotną i burą mgłą… Poklepał konia po karku.

– Taa, mały, już niedaleko. Gdyby świeciło słońce już widzielibyśmy Beeleguivt, ale jeszcze tylko zjedziemy w dół i znajdziemy ciepły kąt i strawę… – mruknął. Naraz drgnął i sięgnął ręką do szyi. Medalion w kształcie łba wilka lekko wibrował. Wstrzymał konia i odrzucił kaptur, nasłuchując, lecz ulewa wzmogła się i głuszyła wszelkie inne dźwięki. Przez chwilę rozważał, czy nie sięgnąć do sakw po eliksir, jednak odrzucił pokusę. Spojrzał na wisior.

– To tylko ludzie, jeszcze daleko… Spokojnie… – Gładził szyję karosza, który rozdął chrapy, wietrząc. – Damy radę…

Zrzucił płaszcz i przytroczył go do juków. Skrócił pas przecinający mu na ukos pierś. Znad ramienia wychynęła rękojeść miecza. Ruszył ostrzem – lekko wyszło z pochwy. Zakręcił głową, aż coś chrupnęło w szyi. Przesunął ręką po krótkich, posiwiałych i przerzedzonych mocno włosach. Uderzył konia piętami. Ruszyli.

 

Było ich czterech, czekali, nawet się nie kryjąc, za zakrętem. Dwóch, w średnim wieku, wspartych na rohatynach, na środku drogi, w misiurkach na głowach i grubych kurtach. Trzeci na widok jeźdźca wstał powoli z rozłożonej pod drzewem płachty i uniósł kuszę. Młodszy był wyraźnie, rozciągnął usta w drapieżnym uśmiechu. Czwarty przesunął się szybko skrajem ścieżki by wyjść spod gałęzi, bo za broń miał topór na długim stylisku. Z wytatuowanej w czerwone zygzaki twarzy trudno było odczytać wiek. Już był obok, z prawej, i wyciągał łapę do uzdy.

 – No, panie wędrowiec, w taką pogodę, psia jej mać, w górach niebezpiecznie. Może konia odprowadzim, gdzie sucho, szkoda by było okulawić na śliskim. A od was co nieco na jego utrzymanie weźmiem, bo to i żryć i chlać i dach nad głową dać trza a wszystko dziś kosztuje. – Wyszczerzył popsute zęby.

Pozostali kompani leciutko, powoli, przesuwali się bliżej. Ubrania mieli dość suche, kryjówka nie mogła być daleko. Dziw, że pod bokiem Beeleguivt uwili gniazdo, ale podróżny lata całe nie był w tych rejonach, a i wtedy gródek nie zawsze zapewniał okolicy bezpieczeństwo.

- Dziękuję, zbytek łaski, koń zwyczajny różnym ścieżkom, poradzi sobie… A „żryć i chlać” nie wszystko lubi, wybredna bestia – odparł jeździec, prostując plecy. Medalion zakołysał się i uśmiech zbira zniknął jak zdmuchnięty. Łotr świsnął przez zęby, ale nie odstąpił.

– Hola, bracia, wiedźmina tutaj mamy, rzadki to zwierz w tych czasach, ale i jak zwierza trza takich mutantów gonić i ze skóry oprawiać – zawołał, nie odwracając się i zaciskając dłoń na drzewcu broni.

W tej samej chwili młodziak nacisnął spust kuszy, zaśpiewała cięciwa, wiedźmin błyskawicznym, rozmazanym ruchem szarpnął lewą ręką za pas, miecz wskoczył mu do uniesionej nie wiedzieć kiedy prawicy. Naraz twarz wykrzywił mu paroksyzm bólu i uzbrojona ręka wykręciła się dziwnie. Coś brzęknęło stalowo, głownia opadła na twarz topornika, zbyt lekko, kreśląc jednak na niej kolejny krwawy wzór.

– Odbił, w locie odbił! – Wrzaski bandy zmieszały się z rykiem rannego i chlupotem deszczu. Już nadbiegali, z trzech stron, tylko czwarty zataczał się, zasłaniał twarz, a spomiędzy palców płynęły w błoto krwawe łzy. Wiedźmin nie czekał, przerzucił miecz do lewicy, zeskoczył z konia i zawirował w piruecie, prawa ręka zwisała bezwładnie. Sparował pchnięcie rohatyny płazem, przyskoczył. Bandyta stęknął, z pleców wystawał mu sztych miecza. Wiedźmin obrócił się wraz z trupem, wyszarpując broń, kątem oka złowił ruch, przypadł do ziemi. Druga rohatyna o włos minęła jego głowę, pęd pociągnął zbója w przód, przeleciał obok potykając się. Wyhamował, lecz nogi się pod nim ugięły i padł na kamienie, jaskrawoczerwone od krwi tryskającej z rozchlastanej tętnicy. Dwaj pozostali zbliżali się ostrożnie, topornik z rozoranym okiem i młody, z kordelasem w ręku. Siwowłosy ocenił odległość i złożył palce w Znak. Nie szczędził sił, huknęło, aż drzewa ścieżki zafalowały a z ziemi wzbiły się fontanny błota i odłamków skał. Zbóje w jednej chwili zniknęli za krawędzią ścieżki i z cichnącym szybko wrzaskiem przepadli w kłębiącej się niżej mgle.

Wiedźmin opadł na kolana. Dyszał ciężko a pod nosem wiła się strużka krwi. Rozejrzał się po placu boju. Pokonani nie poruszali się już, deszcz miarowo bębnił o poskręcane ciała. Nieopodal wierzchowca lśnił pocisk wystrzelony przez kusznika.

– Lambert, Lambert – wyrzęził do siebie. – Kto by pomyślał, że dawne rany uratują ci życie. Gdyby nie skurcz nie odbiłbyś, boś nawet bełtu nie widział…

 

Gdy wiedźmin dojeżdżał do bram Beeleguivt, świeciło słońce. Dzięki temu mógł od jakiegoś czasu podziwiać, jak wiele zmian nastąpiło kiedy bywał w odległych krainach. Już nie pełna kocich łbów dróżka, lecz ciasno wyłożona płaskimi kamieniami, szeroka na dwa wozy droga prowadziła nie do małego, otoczonego drewnianą palisadą grodu, ale do miasteczka pełną gębą, bronionego przez porządny kamienny mur. W jego cieniu rozłożyło się gwarne podgrodzie pełne ludzi. Brama raz po raz to połykała to wypluwała kupców, wieśniaków i niebieskie ptaki w krzykliwych strojach. Mimo gwaru i rozgardiaszu jego przybycie nie pozostało niezauważone, wciąż ludzie milkli i patrzyli spode łbów, gdy przejeżdżał. Z pewnym zadowoleniem, ale i nostalgią zauważył, że takich jest jednak mniej niż kiedyś. Nostalgia brała się stąd, że objawiających jakiekolwiek zadowolenie było tak samo niewielu jak zawsze a to z kolei oznaczało, że coraz więcej ludzi miało go po prostu w rzyci.

Mgła rozproszyła się już zupełnie i przed wjazdem w mroki bramy wiedźmin rozejrzał się wokół. Dolina miała kształt zwężającego się od wschodu ku zachodowi saka, otoczonego stromymi, niemal pionowymi ścianami skalnymi. Na dół prowadziły nieliczne, strome i wąskie ścieżki jak ta, którą przyjechał. Tylko przy szerszym końcu doliny wygodniejszy trakt spełzał z gór przełęczą. Była to jedyna droga, którą mogli przybyć swoimi wozami kupcy z dalekich krain i udać się ku morzu, nie nadkładając wielu dni. Nic dziwnego, że Beeleguivt rozłożyło się właśnie tutaj… i nic dziwnego, że rosło w siłę i bogactwo z podatków i handlu. Przynajmniej tak było jakiś czas temu. Wiedźmin spojrzał ku wschodowi. Nawet stąd widać było dziwną, niebieskawą poświatę, przesłaniającą przełęcz jak trzepocąca na wietrze firana. „Może coś z tego będzie…” – pomyślał, choć jak dla niego było zbyt gwarnie i ruchliwie dookoła, znaczy: nie jest tak źle… Jeszcze.

 

Drzwi do gospody zaskrzypiały, gdy wchodził, ale niewielu zwróciło na niego uwagę. Nie zmartwił się, bo gospodarz skinął mu lekko głową – on zauważył, a tylko na tym mu w tej chwili zależało. Padł z ulgą na ławę w najciemniejszym kącie i zrzucił mokry płaszcz. Zzuł buty i wyciągnął nogi. Gospodarz przydreptał i bez pytania postawił przed nim kufel piwa i coś przypominającego pół kury. Pewnie nic innego nie było w karcie albo i karty też nie. Protestować było tylko stratą czasu. Przymknął lekko oczy.

– Proszę proszę, któż to odwiedził nasze skromne miasteczko – Głos nad głową sprawił, że aż drgnął. Zaklął z cicha pod nosem. Usnął? „Kiedyś zarżną mnie we śnie i to będzie ironiczne zwieńczenie mojego życia” – przemknęło mu przez myśl. Spojrzał w górę. Nie mógł zogniskować wzroku, dziobate oblicze mówiącego było jakoś zamazane a źrenice wodnistych oczu co chwila uciekały to w jedną, to drugą stronę, jakby właściciel nie mógł utrzymać ich na wodzy. Kolor też zmieniał się, przebywając w mgnienie oka całe spektrum od głębokiej czerni poprzez niemożliwe czerwienie aż po równie niemożliwe fiolety. Na głowie pyszniła się szopa kruczoczarnych włosów i tylko u samej nasady, nad czołem, widać było zgniłozielony kolor.

– Niech cię, Anderes, ty wciąż tutaj? Nikt cię jeszcze nie wbił na pal, nie spalił ani próbie wody nie poddał? Albo, prozaicznie, nie potraktował nożem pod żebro czy tasakiem przez głupi łeb? – Pogrzebał w pamięci – Damską parasolką w rzyć… albo inny ważny organ, jeśli go aktualnie posiadałeś, też nie dostałeś? – Spytał z nieukrywaną nadzieją.  

– Jak widzisz, jak widzisz… A właśnie, jak widzisz? – Przybysz wyszczerzył się w uśmiechu. Wiedźmin skrzywił się, zęby również morfowały, raz były ostre jak szpile, raz równe i lśniące, a raz – i wiedział, że takie są naprawdę – czarne i spróchniałe.

– Widzę dobrze, dzięki za troskę. Zamknij lepiej gębę i siadaj, gdzie najciemniej. A może najlepiej obok mnie, to na dwoje babka wróżyła, którego odmieńca sól tej ziemi prędzej weźmie w obroty.

– A dziękuję, usiądę, bo nogi już nie te, co kiedyś, podobnie jak u ciebie. – Wskazał na rzucone byle jak buty. – Niebezpiecznie byłoby z taką na przykład jeżycą na bosaka walczyć, gdyby jakaś akurat wygrzebała się z klepiska… A czy na dwoje babka wróżyła, to się okaże, bo taka, co ją znałem dobrze – zamlaskał – zawsze na jedno wróżyła, a mianowicie na to, co wróżący chciał usłyszeć i za co słono płacił. Dlatego prosperowała. Ty jesteś wiedźminem i życie twoje zależy od tego, żeby widzieć rzeczy, jakimi są. A ci – tu zatoczył ręką wokół – ta, jak powiedziałeś, sól tej ziemi, widzą, co chcą widzieć, żeby sobie żyć spokojnie, przekonani o własnym rozumie i wyższości. Wiesz, jak widzisz co dziwnego, to źle o tobie świadczy. Jak inni widzą to samo, to już inna sprawa. Tylko skąd to wiedzieć? Dopiero, kiedy ktoś ważniejszy zobaczy, o, to wtedy wszyscy widzą i to od dawna… Był kiedyś taki cesarz, co lubił delikatne szaty…

– Znam, słyszałem to sto razy i za każdym razem głupiej – przerwał wiedźmin. – Kupił muślinowe wdzianko z podatków, zamiast wzmocnić wojsko, a jak ktoś nierozważnie pamflet napisał, że nie przystoi i że mu dupę widać, a w ogóle to gdzie publiczne pieniądze, dawał głowę pod topór, jeszcze atrament nie wysechł, a czasem nawet i zanim cokolwiek napisał. Prewencyjnie. Tak to było?

– Dobrze pamiętasz, jakoś tak, a nawet, jeśli inaczej, to ta wersja na moje ucho realistyczniej brzmi.

– To ja ci realistycznie powiem, zmiataj stąd, bo niedługo się może coś tu zacząć. Prewencyjnie. Szczególnie jak spojrzysz na wschód…

– Na wschód powiadasz… No to ja ci znowu powiem, że się już zaczęło i pewnie to cię tu sprowadza…. Bo nie ja chyba? Zbyt marna ze mnie figura i nikt złamanego szeląga za mnie nie da.

– Ciebie raz kiedyś puściłem a nie zwykłem dwa razy wchodzić do tej samej rzeki. Zresztą już wtedy powiedziałem, że doppelganger nie jest potworem. Z natury.

– Jak ludzie. Też z natury. Ale miecze nosisz dwa nie od parady, dokładnie tak jak Gwynnbleid… Do meritum jednak, wróżę z tej oto kaczki – tu mimik bez żenady oderwał kawał mięsiwa i zaczął się posilać – że wkrótce odwiedzi cię ważna persona, tłusta jako i ten ptak i podobnie obrosła w pióra, ale to, co będzie miała do zaoferowania nie spodoba ci się, tak jak to co właśnie z tymże biednym zwierzęciem robię…

– Co do jednego masz rację, nie podoba mi się, co robisz. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego u licha nie sprawisz sobie czystych paluchów. Pewnie, żeby iluzja była doskonała. Co do reszty, pożyję, zobaczę… A ja wróżę, że najesz się dziś do syta, bo oto oddaję ci to, co zbrukałeś swoimi łapskami, choćby brud był iluzoryczny, a sobie przewiduję nową porcję i lżejszą sakiewkę. Nawiasem mówiąc, to kura, nie kaczka, więc swoją pożal się bogom przepowiednię możesz sobie wsadzić tam, gdzie masz to, co tam masz aktualnie.

– Enigmatyką swojej wypowiedzi zadziwiłbyś filozofów, ale zrozumiałem aluzję. Za objaśnienia zoologiczne dziękuję, mnie zajedno czy jem kaczkę czy kurę. Odwzajemnię się wiadomością z zakresu hydrologii, że i tak nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, czy by ci się chciało czy nie. Za to zdarza się, że rzeki zmieniają koryta i nie ma wyjścia, trzeba się zamoczyć… Bywaj zdrów, może się jeszcze spotkamy, a może nie. Kaczkę zabieram na później.

– Kurę… – mruknął pod nosem Lambert ku plecom odchodzącego mimika. – A przepowiednie mają to do siebie, że albo się sprawdzają, albo nie – na dwoje babka wróżyła.  

 

Po zjedzeniu kolejnej kury czy kaczki – kucharz postarał się, żeby po smaku trudno było poznać – i wypiciu kilku kufli piwa, wiedźmin przeciągnął się i z niechęcią pomyślał o opuszczeniu jadalni. Spojrzał w okno – zmierzch już dawno zapadł. Skinął na karczmarza.

– Izby potrzebuję, z czystym, dobrze wypchanym siennikiem… I dużą balię wody, ciepłej.

– A już służę waszmości, już służę… Dobrze, że hojny pan przybył. – Wiedźmin lekko się żachnął na wzmiankę o hojności, co nie uszło uwadze karczmarza. Kontynuował jednak jakby nigdy nic. – Dla hojnego pana będzie wielka balia, z mydlinami i świeże witki brzozowe, całe naręcze. Teraz, jak ta niebieskość, by ją pokręciło, francę, szlak przesłania, coraz trudniej o takich gości. Jacyś przychodzą, przyjeżdżają, ale takich to panie wielmożny, czasem za próg nie ma co wpuścić – skrzywił się dziwnie. – Nie to, co pan szanowny. Jeszcze jakoś przędę, ale bogowie widzą, że jak tak dalej pójdzie, interes trzeba będzie zwinąć i z żoną i dzieckami na wygnanie pójść… I od nowa zaczynać na obczyźnie.

Wiedźmin uśmiechnął się w duchu, bo jako żywo gospodarz na tubylca nie wyglądał, tutejsi byli jasnej karnacji, karczmarz zaś skórę miał śniadą, a brązowe oczy patrzyły teraz z niemym wyrzutem.

– Prawdę szczerą mówię, panie łaskawy, i fakty autentyczne to są, przez tę niebieskość nie wiadomo czy będzie co jutro do garnka rodzinie włożyć. Kurwicy można dostać, z uniżonym przeproszeniem waszmości.

Tu przerwał i nachylił ku gościowi. Mrugnął lekko i niemal niedostrzegalnie skinął głową w stronę odleglejszego kąta sali.

– A jak już o tym mowa… Może większa balię naszykować strudzonemu wędrowcowi?

Wiedźmin spojrzał ponad ramieniem gospodarza. Na ławie siedziały dwie hoże dziewoje, pewnie szykując się do snu, bo w strojach lekko niedbałych. Strzeliły oczami spod poczernionych brwi i zaszczebiotały coś do siebie. Jedna, brunetka, mimochodem pociągnęła w górę spódnicę, odsłaniając pół uda, a druga, dla odmiany blondynka, przeciągnęła się leniwie, przyprawiając wypełnioną po brzegi, prześwitującą koszulę niemal o rozerwanie.

Lambert poruszył się na ławie. Naraz poczuł rwący ból w nodze a zaraz potem przeszywające kłucie w boku. Skrzywił się. Wieść niosła, że przed śmiercią przelatywało człowiekowi przed oczami całe życie. Dla wiedźmina była to żadna nowość – miał to za każdym razem, kiedy przyszło mu przemoknąć czy porządnie zmarznąć. Odzywały się wszystkie dawne rany i mógł niemal miesiąc po miesiącu przypomnieć sobie: lewy bok, dziesięć lat temu, w maju, na ukwieconej łące żabnica wbiła mu jadowity kolec; prawa noga, nad kolanem, styczeń, chyba przed pięciu laty, dwuręczny miecz, szczęściem pawężnik pośliznął się na lodzie, bo już by nie miał co wspominać; prawa ręka – sfinks w Zig Gurat, nawet nie zadał żadnej zagadki tylko od razu z zębami… Mógł tak jeszcze długo wyliczać a tymczasem…

– Dziękuję za propozycję. – Wstał z ławy, starając się nie zachwiać – Ale średnia balia dla mnie jednego wystarczy. Za mydliny i witki podwójnie zapłacę – dodał, widząc zawód na twarzy gospodarza. „Poza tym za stary jestem, by kurwicy dostać, jak tyle lat unikałem” – uzupełnił w myśli.

 

Upłynęło parę dni i nie wyglądało na to, żeby przepowiednie mimka miały się sprawdzić. Nie tylko żadna ważna persona, ale zgoła pies z kulawą nogą nie pofatygował się, aby z wiedźminem porozmawiać. Tylko dzieci wytykały go palcami i śledziły krok w krok. Brakło nawet zwyczajowych ofert typu: „mam wrednego sąsiada, czy pan wiedźmin nie zechciałby…”, „żona/mąż mnie bije i zdradza, mam kogoś lepszego, ale boję się, co będzie jak się małżonek dowie, może…”. Lambert nigdy nie pomyślał, że zatęskni za traktowaniem go jak pospolitego zbira i najemnego mordercę. Włóczył się po mieście, które powoli pustoszało – kupcy i podróżni wyruszali na zachód, ku morzu, nikt zaś nowy nie przybywał, nie licząc pojedynczych myśliwych i bartników, którzy schodzili czasem z gór sobie tylko i kozicom znanymi ścieżkami. Błękit na wschodzie raz przygasał to znów rozpalał się mocniej. Czasem tworzył migotliwą, wysoką jak okoliczne szczyty kurtynę, sprawiającą, że nawet po zachodzie słońca lampy i łuczywa stawały się ledwie potrzebne. W takie rozświetlone upiornym blaskiem noce Lambert skracał pas od miecza bardziej niż zwykle i dokładnie przeglądał zawartość skrzyneczki z dekoktami. Marszczył wtedy brwi, bo część flakonów i woreczków była już niemal pusta. Coraz więcej zużywał przed każdą walką i prawie nie mógł już sobie przypomnieć – a może nie chciał – kiedy ostatni raz pokonał potwora bez ich pomocy. Co gorsza, by zwalczyć a czasem tylko zmniejszyć ból kąsający zadawnione rany, sporządzał wywary nawet i nie szykując się do boju, po prostu by zwlec się rano z posłania a potem powłóczyć się po mieście.

W jeden z takich poranków, kiedy kolejny pojemniczek pokazał dno, wiedźmin siedział ponuro za stołem, zagryzając nieledwie wargi, czekając, aż mikstura zacznie działać. W kuflu pieniło się piwo, ale nie miał ochoty nawet na łyk. Naraz drzwi otworzyły się szeroko i do pomieszczenia wkroczył pobrzękując bronią żołnierz w barwach Beeleguivt. Rozejrzał się wokół i, najwyraźniej zadowolony z inspekcji, otworzył drzwi na oścież. Do środka wkroczył słusznej postury mężczyzna ubrany w obszyty futrem jakiegoś egzotycznego zwierza płaszcz. Okalające łysy czubek głowy włosy były starannie ufryzowane. Wiedźmin nie dałby głowy, że i nie ufarbowane, podobnie jak sumiaste wąsiska. Nie błyskało nigdzie siwizną, choć twarz zdradzała dojrzały wiek. Sposób wejścia, strój i złoty łańcuch z herbem miasta kołyszący się na wydatnym brzuchu zdradzały możnego, a Lambert, zasięgnąwszy wcześniej języka, rozpoznał samego grododzierżcę. Za nim do izby wmaszerowało jeszcze dwóch zbrojnych i zajęło miejsca po obu stronach drzwi, podczas gdy pierwszy żołnierz usadowił się przy szynkwasie, skąd miał oko na salę. Burmistrz potoczył wkoło wzrokiem i, ujrzawszy wiedźmina, przywołał na twarz jowialny uśmiech. Lambert nie odpowiedział tym samym, bojąc się, że raczej wyjdzie mu krzywy grymas, a tego akurat z pewnością możni tego świata nie lubili. Przybyły nie dał poznać, czy brak reakcji go ubódł, i wciąż z uśmiechem podszedł bliżej.

– Pan Lambert, wiedźmin, jak mniemam? – zapytał

– Słusznie wasza miłość mniema – wycedził przez zęby zapytany. – Wybaczcie ton, ale i ludzie mojej profesji miewają gorsze dni, szczególnie gdy już parę lat wysługi za sobą mają – Dodał szybko, bo cień przemknął przez oblicze możnowładcy, a zrażanie go z punktu do siebie nie było dobrym pomysłem.

– Tak i mniemam, choć przykro to słyszeć, jako że od sprawności… ludzi waszej profesji zbyt często życie innych zależy. – Lekkie zawahanie w głosie nie uszło uwagi wiedźmina, jak i niezbyt zawoalowany przytyk.

– Dziękuję za troskę o me zdrowie, a kto jak ja wiele lat służy ludziom… i nie tylko, ten i niejeden raz tak potrafi pokierować biegiem rzeczy, żeby w pełni sił stawać do boju. – Wiedźmin zadbał, by równie lekkie zawahanie było słyszalne, ale przy odrobinie dobrej woli puszczone mimo uszu.

– Miło mi słyszeć, że wasza samoocena zgadza się z tym, co słyszałem tu i ówdzie. – Wielmoża usiadł bez zaproszenia za ławą. Zaraz też gospodarz postawił przed nim kufel. Wiedźmin zauważył z pewną dozą melancholii, że był wyraźnie większy i czystszy od jego własnego. Także płyn go wypełniający zdradzał kolorem zdecydowanie większą zawartość piwa w wodzie.

– Jestem Jayden, grododzierżca Beeleguivt. – Oczywiście obyło się bez uścisku dłoni. – I witam, choć z opóźnieniem, w moim mieście. Różne wieści dochodziły i do nas w czasie wojny, która, chwalić bogów, już skończona i Nilfgaard zaprowadził już niemal wszędzie porządek. Już myślałem, że nikt z waszego cechu przy życiu nie został, wszystkich pochłonęła zawierucha czy piaski pustyni, choćby, daleko nie szukając, Geralt z Rivii zniknął bez śladu. O tobie, panie Lambercie, też różnie mówiono, pewniejszymi się zdały wieści o zagładzie, krążyły nawet wieści o jakichś wizjach, ale ja wolałem czekać na twarde fakty. Te w końcu przemówiły o przynajmniej jednym wiedźminie, co w nowym porządku rzeczy próbuje znaleźć miejsce.

– Wizje mają to do siebie, że często urywają się przed najważniejszym fragmentem lub pokazują świat takim, jakim mógłby być, gdyby ludzie byli jak bezwolne kukły na postronku fatum – odparł sucho Lambert – Ja zaś wolałem wziąć sprawy we własne ręce. Wydobyłem się z zawieruchy i w nowym wspaniałym świecie próbuję odnaleźć miejsce dla siebie.

– O braniu spraw we własne ręce też słyszałem, a jakże. To się chwali, osobliwie teraz, pod rządami miłościwie nam panującego cesarza Emhyra. Choć i nie wszystkim takie branie się podoba i nie wszędzie się nim pochwalić można. Tak przynajmniej słyszałem. Cóż, jakby nie było, dla wiedźmina „wspaniałym” tego świata jeszcze – czy już – nazwać nie można, choć nowym – z pewnością. Porządek, jak mówiłem, niemal wszędzie, a pod Nilfgaardzkimi rządami i potworów coraz mniej – już nie po was ludzie posyłają, ale po setnię wojska z pobliskiego garnizonu. Jakby to ująć, załóg po wsiach i miastach przybywa a wszelakiego plugastwa ubywa. Przyjdzie bandytów po drogach gromić, choć i ich z tych samych powodów już w wielu miejscach nie uświadczysz.

– Gdybym wierzył w bogów to powiedziałbym, że chwalić bogów jeszcze jakoś wiążę koniec z końcem, ale nie wierzę, więc tylko powiem, że wiążę. A od łapania zbirów na traktach jestem daleki.

– Daleki, nie daleki… Zresztą nikt nie mówi o łapaniu. Kilka dni temu, wyobraź sobie wiedźminie, moi ludzie znaleźli u stóp urwiska dwóch grasantów, paskudnie połamanych i zupełnie nieżywych. Jakby jakaś wielka siła rzuciła ich z grani…

– Wyrzuty sumienia są taką siłą, co potrafi największego herosa przywieść do rzucenia się w przepaść, a myślę, że ci dwaj mieli sobie co wyrzucać. – odparł Lambert, z emfazą skandując każde słowo.

– O, z pewnością! – roześmiał się szczerze Jayden, parskając piwem. – Prawdziwe z nich były bestie. Co sprowadza mnie znów do nurtu naszej pogawędki. – Spoważniał w jednej chwili. – Dziś, Lambercie, inne monstra trzeba tępić. Zapraszam za mną.

Wstał nagle i nie oglądając się ruszył w kierunku drzwi. Wiedźmin, nieco zaskoczony, podążył w jego ślady, bo propozycja wyglądała na jedną z tych nie do odrzucenia. Znudzeni już trochę żołnierze ruszyli za nimi.

 

Na dworze Jayden, poprzedzany przez dwóch zbrojnych, zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie jedną z ulic. Lambert rozpoznał, że dążą w kierunku niewielkiego, brukowanego ryneczku. Podwładni burmistrza odgarniali na boki tych, którzy nie dość szybko usuwali się z drogi. A ulica mimo wczesnej pory była dość ruchliwa, niemal wszyscy przechodnie także zmierzali w tę samą co oni stronę. Gdy byli już niedaleko, niewielki orszak skręcił w ozdobioną herbem miasta i strzeżoną przez dwóch trabantów bramę. Po kamiennych schodach weszli na piętro i przez wyłożoną kobiercem komnatę wydostali się na obszerny balkon. Kilku strojnych mężczyzn w ciężkich łańcuchach na szyjach skłoniło się na widok burmistrza.

– Wiedźminie, poznaj rajców Beeleguivt. Panowie, Lambert, kto wie, czy nie ostatni przedstawiciel swego fachu.

Rajcy skłonili się, wyraźnie płycej niż burmistrzowi i wnet odwrócili się w stronę balustrady. Z balkonu ratusza rozciągał się widok na rynek, wypełniający się szybko kolorowym i rozemocjonowanym tłumem. Przyczyna była aż nazbyt oczywista – centrum rynku zajmowało drewniane podwyższenie, nad którym górowała wsparta na solidnych słupach długa pozioma belka z wiszącymi na niej krążkami. Na platformie, pod każdym krążkiem, nieco z tyłu, zamocowany był kołowrót. Ostatnie wątpliwości rozwiewał widok mistrza małodobrego, stojącego bez ruchu na deskach podium. Ubrany był, można powiedzieć, modnie, w jaskrawoczerwony kubrak, takież pludry i ciżmy o długich, zakręconych noskach. Z nieosłoniętej niczym twarzy biła pewność siebie prawdziwego zawodowca.

Naraz z długiego budynku naprzeciwko, którego zakratowane okna niechybnie wskazywały na więzienie, wysypała się garść halabardników. Nie patyczkując się zbytnio, rozgarnęli drzewcami broni tłum ciekawskich i utworzyli ścieżkę od ciemnej czeluści bramy wprost do kilku schodków prowadzących na szafot. Wiedźmin zmrużył oczy i już miał powiedzieć, że na egzekucje w ostatnich niespokojnych czasach napatrzył się dość, gdy znad jego głowy, z ratuszowej wieży, rozbrzmiały trąby. Tłum zafalował i pokrzykiwania przeszły w szemranie wielu szepczących głosów. Z bramy więzienia wynurzyła się powoli prowadzona przez muskularnych strażników grupka skutych i połączonych wspólnym łańcuchem postaci. Pogwar gapiów powoli narastał aż tu i ówdzie rozległy się pojedyncze krzyki i gwizdy. Wkrótce już cały plac huczał wyzwiskami.

– Potwory !

– Bękarty diabła !

– Magiczny pomiot !

– Nieludzkie nasienie !

– Gińcie w mękach !

– Urżnąć wam członki a kadłuby psom rzucić !

– Nie wam po boskiej ziemi chodzić!

– Zwierzęta, bestie !

– Kozojeby!

Za przekleństwami wnet poleciały kamienie, zgniłe owoce i nieczystości. Krążący w tłumie strażnicy nie żałowali płazów mieczy i w paru miejscach wybuchły krótkie, lecz gwałtowne szamotaniny. Po chwili przestano ciskać w skazańców, tylko nienawistne wrzaski nie ustały a stojący bliżej napierali na rzędy halabardników i z całych sił pluli na idących. Naraz gdzieś w głębi placu starzec w białej, długiej szacie wychynął ponad tłum, wzniesiony  na ramionach ubranych w podobne szaty młodych ludzi. Zwrócił wykrzywioną nienawiścią twarz ku niebu i zaczął coś zawodzić, wygrażając pięściami w kierunku więźniów.

Lambert przyjrzał się uważniej, bo coś dziwnego było w ruchach i postawie przesuwających się w stronę szafotu postaci. Drgnął lekko. Skóra pierwszego, młodego mężczyzny, lekko opalizowała błękitem w promieniach słońca. Szedł pochylony, na palcach i zgiętych mocno w kolanach nogach, co nadawało mu pozór zwierzęcia. Splątane i tłuste włosy na głowie pokrywały kilka wyraźnych guzów czy wybrzuszeń. W przerażonej i spoconej twarzy lśniły niesamowite, całkowicie błękitne oczy. Za nim, płacząc wniebogłosy, toczyło się na ledwie widocznych spod spuchniętego, okrągłego jak piłka ciała, dziecko. Nienaturalnie małą, łysą głowę zajmowała niemal w całości rozdziawiona paszcza pełna ostrych ząbków. Trzecią w kolejności była wysoka, górująca nad towarzyszami i całym zgromadzeniem, piękna kobieta. Nosiła złachmanione, lecz kiedyś najwyraźniej kosztowne ubranie. Wiedźmin przez dłuższą chwilę nie mógł się dopatrzyć w niej niczego dziwnego. Dopiero gdy gwałtownie się odwróciła, by uniknąć lecącego w jej stronę brukowca, długie, zaczesane do tyłu, niemal białe włosy zafalowały odsłaniając widoczną przez cienką skórę pulsującą, mieniącą się czerwienią, będącą w ciągłym, wirującym ruchu masę. Korowodu dopełniało trzech niskich mężczyzn, ciemnoskórych, o szerokich, płaskich twarzach, odzianych we wzorzyste koszule, u których wiedźmin nie zauważył żadnych widocznych oznak mutacji.

Wśród ciągłego wrzasku tłumu skazańcy wstąpili na podwyższenie. Znów rozbrzmiały trąby. Mistrz spojrzał na balkon i na lekkie skinienie głowy burmistrza począł wyciągać ze stojącej przy nim skrzyni jakieś liny. Naraz w promieniach słońca na ich końcach zalśniły metalowe haki. Skazańcy krzyknęli i usiłowali się cofnąć, ale krzepcy strażnicy osadzili ich na miejscu nie szczędząc kopniaków i razów. Kat wspiął się na skrzynię i sprawnie przerzucił liny przez krążki na belce, mocując luźne końce do kołowrotów. Tumult wzrósł jeszcze, starzec nie krzyczał już lecz wył nieartykułowanie. Wiedźmin zauważył, że pojedyncze osoby starają się opuścić rynek, lecz ciżba była zbyt wielka. W jednym miejscu pomiędzy przeciskającym się przez tłum starszym mężczyzną a innymi gapiami wszczęła się gwałtowna sprzeczka. Parę rąk pochwyciło opierającego się i starało zawrócić w stronę szafotu. Naraz coś błysnęło i głowa starego zanurzyła się w morzu innych. Lambert zagryzł wargi widząc, że stojący nieopodal całego zdarzenia strażnik, odwrócił się i począł przeciskać przez tłum w całkiem inna stronę.

Strażnicy na podwyższeniu poczęli odpinać skazańców od łańcucha. Błękitnoskóry krzyczał i wierzgał zdeformowanymi nogami, ale wyłamując mu ręce na plecy przywlekli go do kata, który sprawnym ruchem wbił hak pod żebro. Całkiem ludzki krzyk przeszył powietrze. Mistrz, nie zwlekając, zakręcił kołowrotem i bez widocznego wysiłku podniósł wierzgające  ciało w powietrze. Zablokował kołowrót i kolejny skazaniec został zaciągnięty ku swemu przeznaczeniu. Wiedźmin nie odwrócił wzroku.

 

Zapadał zmrok. Lambert stał na opustoszałym już rynku. Po tłumie pozostały tylko śmieci, zgubione części garderoby tudzież skradzione właścicielom, opróżnione i porzucone sakiewki. I plama zaschłej krwi w miejscu, gdzie wcześniej wiedźmin widział z góry starszego mężczyznę. Nikogo oczywiście nie złapano na gorącym uczynku, świadków brak. Sprawa była w toku, ale stary był samotnikiem, znanym w mieście z „nieustannego i nieuzasadnionego”, jak powiedział Jayden, krytykowania postępowania władz, więc wiedźmin nie miał złudzeń. Przed nim wznosił się szafot ozdobiony sześcioma zakrwawionymi i brudnymi od ekskrementów ciałami. Liny na kołowrotach poskrzypywały a ciała lekko obracały się jakby do taktu w lewo… w prawo… w lewo… w prawo…

– Panie wiedźminie… – Głos z tyłu sprawił, że Lambert odwrócił się gwałtownie, wściekły na siebie. Coraz częściej tracił czujność. Jego oczom ukazała się grupka dzieci, rozpoznał kilka twarzy, bo dość często w bezpiecznej odległości towarzyszyły mu w wędrówkach po mieście. Czasem nawet odważały się wykrzyczeć do jego pleców jakiś – zwykle obraźliwy i grafomański – wierszyk, po czym, nie czekając, rozpraszały się po kątach jak stado wróbli. Teraz też z piskiem zniknęły w mroku podcieni domów i uliczkach. Tylko jeden chłopiec, wysoki i blady, pozostał na miejscu. Jego wiedźmin także poznał – włóczył się za nim ciągle.

– Widzę, że też na karę tych odmieńców napatrzyć się nie możesz… pan nie może – zająknął się i dokończył niezręcznie, ale zaraz mówił dalej, gorączkowo, z pałającymi oczyma.– Ja z pobliskiej wioski, którą ONI w pień wyrżnęli, w pień, jak ja w lesie byłem i tylko jak wróciłem to ciała i krew wszędzie… Ale pan nam pomoże i ich wszystkich, jak przyjdą, to mieczem potraktuje, a ja pomogę ochotnie i mam coś takiego, weźmijcie, sam pracowałem od lat, od kupców się trochę nauczyłem…

Wyciągnął rękę, teraz wiedźmin zauważył, że ściskał w niej dziwnie okuty kawał drewna, nieporęczny i toporny.

– To pomoże, ja próbowałem, ćwiczyłem jeszcze przed TYM, a ich wszystkich trzeba też w pień, zanim przyjdą po nas, po drogach szukać i rżnąć, rżnąć tak żeby noga nie uszła, pomożecie, to ludzie ruszą też i wyduszą plugastwo do ostatniego bękarta… Wiem, że wy…pan… też takich nienawidzi i wybija gdzie spotka.

Chwycił Lamberta za dłoń i próbował mu w nią wcisnąć trzymany przedmiot. Oczy błysnęły krwawo w promieniach zachodzącego słońca i odbiły się w nich niewyraźnie wiszące zwłoki skazańców. Wiedźmin nie wytrzymał, wyszarpnął rękę i trzasnął na odlew w roznamiętnioną twarz, tak podobną do innych, zastygłych w nienawiści i żądzy mordu, których wiele – zbyt wiele – widział w życiu. Chłopak jak szmaciana lalka potoczył się po bruku w mrok, kij wypadł mu z ręki i zadźwięczał metalicznie okuciami. Wiedźmin podniósł go – był nad podziw ciężki – i rzucił w ślad za dzieciakiem.

– Precz – wycedził przez zęby – idź ze swoją cudowną zabawką mordować, ale mnie w to nie mieszaj. Tych tu widziałeś w swojej wiosce? Czy tych co przyjdą, i będą się czymś od ciebie różnić? A może dzieci ich i dzieci ich dzieci? Precz! – Wrzasnął, gdy coś poruszyło się w ciemności. Zaszurało, gdy chłopiec podnosił swój niedoszły dar i utykające kroki wnet ścichły w oddali. Wiedźmin nie dałby głowy, tym bardziej bez eliksirów, ale usłyszał coś jakby szeptem rzucone przekleństwo.

 

 

– Panie wiedźminie – Głos Jaydena ociekał – udawanie lub rzeczywiście – zmęczeniem i troską. – Panie wiedźminie, widzę, że cech wasz mimo powołania do tępienia potworów przesiąkł ideami, których z nim zgoła nikt nie kojarzy. Geralt z Rivii chyba najbardziej był z tego sławny – lub niesławny, ale nie tylko on… Widziałeś kaźń na potworach, a nie była ona bezpodstawna, bo całą wieś wybili nie dalej jak dwa dni temu. Sprawiedliwość u nas rychła i nieunikniona, a oni nawet nie chowali się i dali połapać jak szczeniaki…

Siedzieli w sali posiedzeń ratusza, sami przy długim stole, pod ozdobionymi herbowymi tarczami okolicznych rodów ścianami. Największa tarcza prezentowała herb Beeleguivt. Nowomodne, łukowate i strzeliste okna wpuszczały przez drogie, grube szkło światło poranka.

– Panie burmistrzu – Ton wiedźmina dla odmiany był jak sopel lodu. – Cech nasz, jak słusznie powiedziałeś, do tępienia POTWORÓW został powołany i długie wieki temu właśnie służył. A Geralt był – za pozwoloniem – najlepszym wiedźminem, którego znałem a może i w ogóle najlepszym. A jego idee były zupełnie zgodne z powołaniem – kaźń widziałem, ale nie na monstrach ale na ludziach – zmutowanych ludziach…

– Od mutanta do potwora droga niedaleka a może i w ogóle to to samo – przerwał Jayden.- Takich jak tamci będzie więcej – i w końcu przyjdą, co w nich już nic ludzkiego nie będzie, a wtedy jak postąpisz, wiedźminie? Zgodnie z powołaniem, czy po Geraltowemu – ręce założysz i będziesz patrzył na rzeź? – machnął ręką, bo Lambert nabierał właśnie powietrza, by odpowiedzieć.

– Nie – słuchaj mnie teraz. Skąd oni się wzięli – wiesz? Może się domyślasz a ja ci powiem. Błękitna mgła czy lśnienie cię tu przywiodło – nie potwierdzaj, widzę i wiem, bo wieść o niej się rozniosła szeroko. I właśnie ta kurtyna onych produkuje – ciągną tędy różni, którym się może Nilfgaardzkie porządki nie podobają, albo tacy co w wojnie stracili wszystko i chcą za morzem albo w miastach czy portach szczęścia szukać. Ich trzeba by – wiesz, wiedźminie? – już zawczasu wydusić, hołotę, bo nas zaleją i zniszczą… Jak to się mówi? A tak, prewencyjnie… – Poczerwieniał i pociągnął długi łyk ze stojącego przed nim oszronionego kufla ale nie dał rozmówcy dojść do głosu.

– Prewencja to dobra rzecz… Bo często ciągną całymi rodzinami, a jak ciągną z rodzinami to nie mogą przez górskie ścieżki i walą prosto w dolinę. A tam błękit… Czasem większy, czasem mniejszy, czasem wcale. Całkiem do niedawna, znaczyło to, że bezpiecznie można przejechać, ale zresztą, kto to wie – na pewno niektórzy przejechali i na oko nic im nie było. Potem ruszyli dalej i może teraz właśnie zmieniają się w monstra. Wiesz w ogóle, skąd się to wzięło?

– Słyszałem, że jedna z ostatnich albo i w ogóle ostatnia grupa czarodziejów i czarodziejek niechętnych Nilfgaardowi próbowała się wydostać za morze i tu ich dopadł pościg. Bitwa była długa. W końcu zmiażdżyli ich przewagą liczebną, ale ziemia odtąd tak skażona magią, że bez konsekwencji nie można tam przejść… A emanacją tego skażenia jest ów błękit. I rzeczywiście, przybyłem tu z jego powodu, ale nie po to, by magicznie odmienionych ludzi wyrzynać. Tam, gdzie jest tak silna magia, ściągają też inne… – zawahał się – siły, stworzenia… A zabijania takich nasz kodeks nie wzbrania, wręcz nakazuje.

– Taak… Dobrze słyszałeś, ale nie do końca. My tutaj jednak byliśmy i wtedy. Słuchaj więc – racja, grupę magów dopadł pościg i rzeczywiście zaczęła się bitwa. Trwała i trwała, bo magowie byli silni. Okrążeni, walczyli jak lwy, bo dobrze wiedzieli, co ich czeka w razie pojmania. Ale i generałowie Emhyra, mimo że tanio cenią życie swoich ludzi, nieczęsto decydują się na bezsensowną rzeź. Zepchnęli więc magów pod zbocze góry. A w górze – miękkiej, wapiennej – już od jakiegoś czasu pracowali krasnoludzcy górnicy i tak wydrążyli korytarze, że cała trzymała się na słowo honoru a raczej na słowo drewnianego stempla. Potem wystarczyło podłożyć ogień i wypalić drzewo. Powiadam ci, wiedźminie, widoku zbocza zsuwającego się najpierw powoli a potem coraz szybciej i szybciej na magów nie da się zapomnieć. Zorientowali się, oczywiście i całą moc obrócili na nowe zagrożenie… Sporo jej im jeszcze zostało, lecz nie dość. Ziemia i wapień gotowały się jak w tyglu a z nimi magowie, krasnoludzcy górnicy – ponoć kto inny wcześniej korytarze podpalił i nikomu nie udało się wydostać – i żołnierze Nilfgaardu, na których po równi spadały skały. Gdy stało się jasne, że kamienie ich pogrzebią, część czarodziejów znów zaatakowała w rozpaczy wroga. I już się nie oszczędzali – przeryli całą dolinę na wskroś ognistymi kulami, błyskawicami i bogowie wiedzą, czym jeszcze, aż w końcu zginęli pod zwałami. – Jayden bawił się w zamyśleniu wisiorem. – Taak, jak mówię, rzeź była, ale nie bezsensowna. – Skrzywił się. – Powiadają, że niektórzy – najpotężniejsi – jeszcze nie do końca umarli i swoją sztuką utrzymują się ledwie-ledwie przy życiu, czekając aż ziemia ich wypluje z powrotem. Tak mówią. Podobno w tej bitwie najwięcej Nilfgaardczyków zginęło, przeliczając na głowę przeciwnika. Ocalałych dowódcy Emhyra rozdzielili po dalekich garnizonach. Często po takich, gdzie sztuką było dożyć do końca służby, żeby nie psuli morale gadaniem o potędze magii i o tym, jak swoi zwalili im górę na głowy.

Jayden pociągnął tęgo piwa. Wiedźmin także.

– Koniec końców, mamy tutaj emanację, jak dobrze rzekłeś – czy ona po tej bitwie czy ulatnia się z trucheł czarodziejskich, nie wiadomo, ale mniejsza. Grunt, że kto się zbliży, odmienia się. Ale próbują, bo co im zostało? Może i kogoś nie odmieni, a może jak księżyc w pełni to nie odmienia? Różnie bajają. Ja myślę, wiedźminie – dobrze, że ta kurtyna oddziela nas od rzesz prących ku nam po wojnie. Zalali by nas, mimo że – prewencyjnie – zapuszczamy się przez góry za błękit i… – zamilkł.

– Innych odmienia tak, że zdychają od razu. – kontynuował po chwili. – Lecz jeszcze zbyt wielu przechodzi – kilku widziałeś i dziwię się, że cię miecz nie świerzbiał. Po prawdzie liczyłem, że w prewencji nam pomożesz. A tu niespodzianka, niemiła raczej, ale bywa i tak. Pojedź jednak do wsi, ludzie moi drogę pokażą – może zmienisz zdanie. Zostawiliśmy na razie wszystko jak było – znowu prewencyjnie, żeby ludzie widzieli, co do nas lezie i czego tu szuka.

Burmistrz wstał gwałtownie.

– Jedź, wiedźminie Lambercie a miej oczy otwarte. Jak zdanie zmienisz, to wiesz, gdzie mnie szukać. Jedź i patrz.

 

Wiedźmin jechał i patrzył. Wysłany z nim żołnierz pokazał drogę, ale potem Lambert kazał mu odjechać. Zresztą, od pewnego momentu trudno było nie trafić – kołujące ścierwojady były niezawodnym drogowskazem.

Wieś była niewielka, przysiółek raczej – kilka chat wkoło, liche zagrody na inwentarz, pośrodku plac z przystrojonym polnymi kwiatami słupem i proste ławy. Zapewne tu się zbierali świętować, radzić i po prostu gadać. Ale co innego teraz przyciągało wzrok – rozrzucone wszędzie ciała, pokryte plamami zakrzepłej krwi. Część zwłok została rozczłonkowana, napastnicy pozbawili ofiary rąk, nóg, głów. Wszędzie roiło się od wron, walczących z krakaniem o co lepsze kęsy i brzęczących, tłustych much. Fetor był niemal nie do zniesienia, na szczęście wiedźmin przewidująco znieczulił się jednym ze swych dekoktów przed opuszczeniem Beeleguivt.

Wyglądało na to, że wieśniacy zostali zaskoczeni i wybici błyskawicznie – żaden nie miał wideł, cepa czy choćby kija w ręku. Jeden leżał w progu chałupy na plecach, głową do wnętrza, widać wychodził – sprawdzić, co się dzieje? Na piersiach ziała okropna rana, żebra były zgruchotane a wyszarpane wnętrzności zbryzgały odrzwia i ścianę. Lambert patrzył długo. W końcu pokiwał lekko głową i ruszył wokół placu. W pewnym miejscu prześwit między chałupami był większy, niż gdzie indziej, otwierając widok na łąkę, przechodzącą nieopodal w las. Trawa od zabudowań była zdeptana szerokim, wijącym się pasem, niknącym w poszyciu. Lambert wytężył wzrok – na jednym z pni kora niewysoko nad ziemią była świeżo odarta. Ruszył stępa wzdłuż dziwnego szlaku. Naraz coś zabłysło w słońcu wśród połamanych źdźbeł. Pochylił się w siodle i nabił przedmiot na czubek miecza. Na sztychu drżała duża, trójkątna łuska, z jednej strony tęczowa, z drugiej kompletnie czarna. Wiedźmin westchnął i schował znalezisko do juków. Zawrócił do wsi i podjął przerwany objazd majdanu. Za rogiem kolejnej chaty leżało ciało dobrze zbudowanego, młodego mężczyzny. Siła najwyraźniej nic mu jednak nie pomogła – spoczywał dziwnie wykręcony, w wielkim rozbryzgu krwi i tkanek, jakby spadł z wysokości.

Wiedźmin wstrzymał gwałtownie konia. Przy zwłokach klęczała jakaś ciemna postać, skłaniając się i podnosząc rytmicznie, jakby w żalu chciała przekazać zmarłemu ostatnie pożegnanie. „Żałobnik czy kie licho?” – zdumiał się jeździec. Naraz wiatr zmienił kierunek i do nozdrzy Lamberta doszedł okropny zapach zgnilizny, zupełnie zacierając unoszący się wszędzie fetor śmierci i pokonując nawet działanie eliksiru. Koń parsknął i postać odwróciła gwałtownie głowę. Z pełnej ostrych zębów paszczy zwisały strzępy mięsa a zajmujące pół głowy oczy z maleńkimi w pełnym świetle dnia kropeczkami źrenic wpiły się w intruza. Szczeliniaste nozdrza ze świstem wciągnęły powietrze i w tej samej chwili z nieludzkim wizgiem stworzenie odbiło się potężnie od ziemi, nie wstając z kolan. Wiedźmin już miał w dłoni miecz, lecz najwyraźniej potwór nie miał ochoty do walki – olbrzymim susem pokonał pół drogi do lasu, odbił się ponownie jak piłka i zniknął z dzikim chichotem w koronach drzew.

– Ghul, tutaj? Pewnie w lesie jest jakieś cmentarzysko, gdzie siedzi… Musi być stare, bo mocno zgłodniał, że w środku dnia wylazł z nory. – Lambert pogładził konia po szyi i spojrzał tęsknie w kierunku drzew. – Niestety, za niego nikt nam tu nie zapłaci, koniku, więc szkoda ganiać po borze. Zresztą, mają tu coś ciekawszego, za co może co nieco do kiesy wpadnie…

 

– Macie żmija, panie Jayden. To on a nie ci nieszczęśnicy, coście ich powiesili, wieśniaków wybił. – Wiedźmin znów siedział z burmistrzem, ale tym razem i z dowódcą miejskiej straży, Bramem, w sali ratusza. Ceglane ściany izolowały od martwego upału na zewnątrz, co szczególnie dla ubranego w pancerz żołnierza pewnie było znaczącą ulgą, choć i tak z czoła spływały mu co i raz grube krople potu.

– Ślady we wsi jednoznacznie na to wskazują – przypełzł z lasu i wszystkich zabił. Żmij to stwór terytorialny i tylko jakaś mocna przynęta jest w stanie go odciągnąć od jego dziedziny, więc skoro wcześniej ataków nie było, to może zwabiła go magia tego błękitu. A może żył tutaj, tylko go obudziła z letargu, w który zapadł, żeby przetrwać w ukryciu? W czasie wojny nie było tu za bezpiecznie. Nie wiem – a jak to jaszczurka, co przebiegła przez kurtynę? – Skrzywił się ironicznie. – A może jak ataki były to wieszaliście mutantów, grasantów, przeciwników politycznych, nawet prewencyjnie – wypalił. Jayden i strażnik nie zareagowali jednak nawet na tak bezpośrednią zaczepkę. Siedzieli w milczeniu, więc wiedźmin kontynuował.

– Jak było, tak było, ale to kwestia czasu, kiedy stwór zaatakuje znowu. Jest rzeczą znaną, że nie jest to zwykłe zwierzę, które zabija z głodu albo broniąc się. Żmij znajduje przyjemność w zadawaniu bólu – jak nie przymierzając ludzie – i zazwyczaj nikogo nie pozostawia przy życiu. A im więcej zabija, tym większą czuje ochotę, by zrobić to po raz kolejny. W tym tkwi jego słabość – bo gdy żądza krwi staje się nie do zniesienia, zapomina o ostrożności i zrobi wszystko, żeby ją zaspokoić, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Ten „wasz”, sądząc po widoku, który ujrzałem we wsi, jest już blisko krawędzi szaleństwa, nie wystarczyło mu po prostu zabić, musiał kaleczyć, podrzucać w powietrze i gruchotać o ziemię. Albo od dawna nie zabijał i teraz krew uderzyła mu do łba albo przeciwnie – zabijał za dużo. Pojeżdżę po okolicy, poszukam śladów… Może mi się poszczęści – a raczej wam, bo akurat wiedźmina macie pod ręką… Ale nie za darmo. Co powiecie?

Jayden i Bram spojrzeli po sobie.

– Powiem, że wezmę moich strażników i sam po okolicy pojeżdżę. I tak mi się zdaje, że żadna jaszczura nie oprze się kilkunastu bełtom wpakowanym w słabiznę – zadudnił basem strażnik. – Żołd mają i tak opłacony, a słyszałem że wiedźmińskie usługi drogie – a może i „czegoś, co w domu zastaniemy a się nie spodziewamy” zażądasz? – Parsknął śmiechem, aż napierśnik, podrygując, słał refleksy po ścianach.

Jayden uśmiechnął się lekko, Lambert wcale.

– Panie Bram, kuszę napina się długo a mnie się znowu zdaje, że żaden żołd nie powstrzyma byle chłopa, choćby i w rynsztunku strażnika, od wzięcia nóg za pas, kiedy żmij rozedrze paru innych na dwoje albo i więcej. Pewnie takiego potwora w akcji nie widzieliście, bo inaczej byście mówili. Może szkolone wojsko by dało radę, tak jak pan burmistrz opowiadał, że Nilfgaard monstra wybija – ale mówił też o wysyłaniu SOTNI – sotni, rozumiecie, no i nie powiedział, ilu z tych sotni wracało bez szwanku. Ja żmija widziałem i powiem, że nie pogardziłbym drugim, albo i trzecim wiedźminem do pomocy. – Zwrócił się w stronę Jaydena. – A pan, burmistrzu, co powie?

Urzędnik pochylił się nad stołem i zabębnił upierścienionymi palcami o blat, wygrywając skądś Lambertowi znaną melodię. Jaskrowa kompozycja? Prosta z pozoru, szczególnie wystukiwana na drewnie, ale tu i ówdzie zdarzał się nagły meander czy nieoczywisty rytm.

– Wiedźminie, masakry w wiosce dokonali zmutowani wędrowcy czy jak ich zwać – mordercy tak czy inaczej. Takie jest oficjalne stanowisko i to się nie zmieni. Winni już w piekle, niebie czy w co tam wierzyli, w ziemi na pewno. Żmija żadnego nie było. Po okolicy pojeździć możesz – gestem ręki powstrzymał Brama od wtrącenia się do rozmowy. – Jak potwora znajdziesz i ubijesz, do kiesy coś wpadnie byleś trzymał język za zębami – pojawił się dopiero teraz, możesz i o tej zmienionej przez błękit jaszczurce coś napomknąć – nie zaszkodzi. Jak inne potwory znajdziesz i ubijesz, to też grosza nie poskąpię – RÓŻNE potwory, rozumiesz? Nie tylko takie według twojej definicji, bo nie za definicje płacę ale za bezpieczeństwo moich ludzi. A tutaj masz rację, że z owych sotni czasem i co dziesiąty nie wracał – dlatego proponuję pracę tobie, a zbrojnych sobie do pomocy weźmiesz, wedle uznania, jak zechcesz. A spotkasz kogoś, że tak powiem, PRZED definicją potwora, to też po wiedźmińsku z nim się rozprawisz, albo moim zostawisz, a ja nie tylko oko przymknę, ale nawet jakąś małą gratyfikację obmyślę…

Lambert sięgnął do leżącej przy nim torby, wydobył coś i rzucił na stół. Odezwały się ciche sapnięcia – przed nimi leżała w całej okazałości czarno-tęczowa łuska. Bram sięgnął po nią ale wiedźmin był szybszy – złapał za boki opuszkami palców i odsunął.

– Zalecam ostrożność, krawędzie są ostre i wciąż jadowite i nawet byś, panie strażniku, nie zdążył zauważyć, żeś się skaleczył a już witałbyś się ze swoimi praszczurami. Rozumiem, że żmijową łuskę podrzuciły we wsi te inne potwory, żeby odsunąć podejrzenia. Sprytne posunięcie, chociaż ciekawe, skąd ją wzięli. No ale teraz widzę, że źle oceniłem sytuację – to nie jaszczurka przeszła przez magiczną zasłonę, ale grupa uchodźców z łuskami jakiegoś padalca w kieszeniach. Czary-mary hokus-pokus i już mieli wypisz, wymaluj żmijową. Takie jest oficjalne stanowisko?

Jayden wziął delikatnie w palce znalezisko i dokładnie obejrzał, po czym podał dowódcy straży. Ten ujął przedmiot jeszcze ostrożniej niż burmistrz, najwyraźniej niezbyt entuzjastycznie podchodząc do spotkania ze swymi przodkami. Z wyrazem obrzydzenia na spoconej twarzy odłożył łuskę jak najdalej od siebie.

– Oficjalne stanowisko jest takie, jak powiedziałem i, też jak powiedziałem, się nie zmieni. – Na twarzy burmistrza malowało się znudzenie powtarzaniem takich oczywistości. – Co kto sobie dopowiada, jego sprawa. Taką łuskę można znaleźć albo kupić w każdym sklepie z osobliwościami. A może i masz rację, wiedźminie, że to magicznie przetransformowany kawałek śmiecia. Dobrze by było magikowi jakiemuś to pokazać, ale traf chce, że ostatnio coś nieurodzaj na nich tutaj, chyba żeby dobrze pogrzebać… – Zarechotał z udanego żartu, a Bram zawtórował mu po krótkiej chwili, poświęconej na zrozumienie sensu wypowiedzi. – Moja propozycja nie zmieni się też, chyba na gorsze. Więc jak będzie? Umowa stoi?

Wiedźmin nie wahał się, wyciągnął rękę i, mijając otwartą na znak zgody dłoń Jaydena, chwycił łuskę i szybkim jak błyskawica ruchem cisnął. Zadźwięczało, gdy drżąc utkwiła ostrym końcem dokładnie pośrodku wiszącej na ścianie herbowej miejskiej pawęży, ozdabiając wyobrażony na niej złoty korab, pokonujący morskie fale. Z pewnego kąta mogło się nawet teraz wydawać, że jeden z łacińskich żagli jest z jednej strony czarny, a z drugiej mieni się wszystkimi kolorami. Gdy promienie słońca padały na łuskę, tęczowo lśniła także  wymalowana na tarczy, wijąca się od dolnej krawędzi aż do morza, droga. Lambert wstał, bezszelestnie odsuwając krzesło.

– Czas mi w drogę, panowie, siedzieć w jednym miejscu za długo to nie po wiedźmińsku. Powodzenia nie życzę, chyba że w precyzowaniu definicji potworów, a wiele pracy przed wami. W innych stronach na pewno potrzebują pomocy bardziej niż wy tutaj, i jestem pewien, że o monstrach myślą podobnie jak ja. Co w miejskiej kasie zostanie, a było przeznaczone dla mnie, możecie rozdać ludziom, którzy tu przyjdą, przez błękit czy nie przez błękit, ale tak czy owak będą potrzebować.

Stanął w drzwiach, gdy coś sobie przypomniał.

– Za dekorację wnętrza – skinął głową w stronę tarczy – nic nie policzę. Jakby ktoś chciał coś zmienić, poprawić, to błagam, ostrożnie, i niech będzie artysta, bo dobra sztuka czasem jak gromem razi nieprzygotowanych.

 

 

Wiedźmin leżał w ubraniu na łóżku w swoim pokoju. Było już południe i zdecydował, że opuści Beeleguivt nazajutrz. Karczmarz był niepocieszony, bo aż dotąd nie tracił nadziei, że wdzięki jego dwóch kurtyzan zachęcą wreszcie gościa do skorzystania z ich usług, co z pewnością znacznie podreperowałoby finanse przybytku. Torby i juki miał już spakowane, tylko skrzyneczka z eliksirami, choć już pustawa, stała na podorędziu. Prewencyjnie. Lambert przeciągnął się. Zaniedbał trochę uzupełnianie zapasów, ale i po prawdzie nie było gdzie – podgrodzie niemal opustoszało, nowi kupcy oczywiście nie przybyli. Pogoda się psuła, znowu miało się na deszcz po ostatnich upałach i kolejny raz wiedźmin mógł policzyć wszystkie rany i kontuzje, kłujące, rwące i szarpiące nawet po latach, nawet zmutowane ciało, nawet po eliksirach. Za dużo ich było. Ostrożnie przekręcił się na bok. Może przynajmniej się wyśpi, gdy ulewa przyniesie rześką noc…

Późnym popołudniem obudziły go krople na twarzy Wiedźmin zaklął i wstał sztywno, przecierając twarz. Przez otwarte okno siekł deszcz. Podszedł, by je zamknąć i naraz otrzeźwiał. Wśród szumu ulewy pochwycił, coraz głośniejsze, inne dźwięki – nawoływania, lament, przekleństwa, brzęk broni, tupot ciężkich buciorów na bruku. Wyjrzał ostrożnie – gdzieś w stronę miejskiej bramy co i rusz biegli uzbrojeni strażnicy, torując sobie drogę razami i halabardami wśród coraz liczniejszych mieszkańców podgrodzia, kierujących się w przeciwną stronę. Drgnął – wielu uciekających broczyło krwią z ran, niektórych prowadzili bądź wręcz nieśli inni. Od podgrodzia narastała wrzawa i szczęk broni. Wiedźmin dziękował losowi, że dziś akurat usnął ubrany i obuty. Jednym skokiem znalazł się przy skrzynce, otworzył ją, przyciskając w odpowiedniej kolejności ukryte przyciski. Bez zastanowienia wybrał dwa flakony, w których oleiste ciecze już ledwo przykrywały dno, i osuszył je jeden po drugim. Zza nagle zaciśniętych zębów dobiegł jęk, wiedźmin rzucił się na plecy jak rażony obuchem. Gruchnął na podłogę wzbijając tuman kurzu. Wygiął się w pałąk wciąż jęcząc, kilka razy konwulsyjnie zawierzgał nogami i znieruchomiał. Z trudem uklęknął i chwiejnie podniósł się. Uspokoił świszczący oddech i obtarł ślinę z ust. Nie pamiętał już, kiedy tak zupełnie zignorował zasady przyjmowania eliksirów. Nie miał jednak czasu na oczekiwanie, aż specyfiki osiągną pełną moc a tym bardziej na przyjmowanie ich w ustalonej kolejności. I tak miał szczęście, że atak trwał tak krótko. Chwycił oba miecze i przymocował je na plecach. Znów wyjrzał przez okno. Ulica opustoszała. Odbił się i miękko wylądował kilka metrów niżej, na bruku. Ruszył biegiem w kierunku bramy i po chwili zniknął za kurtyną deszczu.

 

Na podgrodziu panował chaos. Wciąż trwająca ulewa zmieniła gruntowe uliczki w grząskie bajora a główna, kamienna droga była śliska jak sumienie konfidenta. Poprzewracane kramy tarasowały przejścia. Spomiędzy domów wypadali co i rusz oszaleli z przerażenia ludzie i gnali przed siebie, przewracając się co kilka kroków, utytłani w błocie. Strażnicy biegali to tu, to tam z obnażoną bronią, nie wiedząc, kto jest ich przeciwnikiem. Pierwsze ciało wiedźmin napotkał zaraz za bramą – jakiś chłop w koszuli, portkach i łapciach z łyka leżał w kałuży krwi na brzuchu. Prawie nie miał pleców, coś zdarło z niego skórę wraz z ciałem, odsłaniając kości. Tuż obok leżał martwy strażnik w zmiażdżonym hełmie zaciskając wciąż rękę na korbie kuszy. Naraz gdzieś wśród budynków rozległ się głos rogu i gromkie okrzyki „bywaj tu, bywaj!”. Kilku strażników puściło się pędem w stronę, skąd dobiegło wezwanie. Lambert pobiegł za nimi, utrzymując na wszelki wypadek spory dystans. Wbiegli między domostwa, raz wiedźminowi wydało się, że na progu jednego z nich, skulony, tkwił ów chłopak, który ofiarowywał mu swą „cudowną” broń. Nie zatrzymał się, by sprawdzić. Biegnący przed nim strażnicy mijali właśnie kolejne skrzyżowanie, ledwie widoczni w strumieniach wody, gdy nagle medalion na jego szyi szarpnął się gwałtownie. W tej samej chwili z bocznej uliczki wypadł jakiś czarny, wijący się kształt i z impetem wbił w grupę. Poruszał się tak szybko, że nie mieli szans zareagować. Rozległy się wrzaski bólu, zadźwięczały pancerze. Jeden ze zbrojnych wystrzelił jak z procy w powietrze i ciężko spadł na dach pobliskiego domu, zsunął się i z mokrym mlaśnięciem runął w błoto. Czarny kształt wciąż miotał się wśród strażników, wzbijając fontanny błota zmieszanego z krwią, szarpiąc ludźmi jak marionetkami. Brunatnoczerwone krople bryzgały na twarz wiedźmina, który biegł teraz ile sił w nogach z mieczem w dłoni. Krzyki ucichły, a żmij, trzepiąc ogonem po zakrwawionych zwłokach obrócił się w stronę Lamberta i znieruchomiał.

Przypominał wielkiego, czarnego węża czy raczej robaka o kolczastym grzbiecie i czterech mocnych nogach. Teraz kolce były położone płasko, a pomarańczowe zakończenia tworzyły falisty wzór. Po ciele przebiegały od głowy do ogona tęczowe rozbłyski – jak słyszał wiedźmin, znak wielkiego podekscytowania, szaleństwa może. Nie znał nikogo, kto na własne oczy widział coś takiego u dorosłego żmija i mógł potem o tym opowiedzieć. Tylko w hodowli szalonego maga Duivela jeden czy dwóch wiedźminów zaobserwowało to zjawisko u młodych osobników, zanim te dorosły i wyrwały się na wolność, skonsumowawszy wpierw czarodzieja na śniadanie a jego pechowych gości na obiad. Jeden koniec był lekko spłaszczony z góry i dołu i Lambert wiedział, że to głowa, zaś drugi, zakończony wyrostkiem w kształcie liścia lipy i dziko bijący na boki, był ogonem. Szeroko rozstawione, spięte do skoku nogi wspierały się na krótkich palcach zakończonych szponami. Z tylnej części każdej kończyny wyrastała jeszcze ostra jak brzytwa ostroga. Krótki pysk otworzył się, cztery rzędy mocnych zębów ociekały krwią i jadem. W przeciwieństwie do zwykłych jaszczurek, żmij nie miał rozwidlonego języka, którym badał otoczenie. Miał świetny wzrok, ale posługiwał się również prymitywną wrodzoną magią – dzięki niej potrafił przewidywać przyszłość do kilku sekund, ale w połączeniu z niesamowitą szybkością dawało mu to miażdżącą przewagę w walce ze zwykłymi ludźmi. Oraz sporą przewagę w walce z wiedźminami. Sposobem było rozproszenie uwagi stwora, bo dowiedziono, co było okupione wieloma ofiarami, że dokładność owych nadprzyrodzonych zdolności zmniejszała się wraz z ilością obiektów, którymi trzeba było się zajmować. Dlatego prawie nikt nie stawał do walki samotnie, ale nawet i bez prekognicji żmij pozostawał urodzoną maszyną do zabijania. I znajdował w tym przyjemność.

Lambert był już bardzo blisko miejsca walki. Nagle, bez żadnego stanu przejściowego, jeden z eliksirów zaczął działać z pełną mocą – rozmazane przez deszcz otoczenie stało się wręcz boleśnie wyraziste, zdawało się, że widzi każdą kroplę i każdą, najmniejszą łuskę na ciele potwora. Zaskoczony wiedźmin stracił na mgnienie oka rytm biegu i zachwiał się. W tej samej chwili – a może ułamek sekundy PRZED – żmij rzucił się w przód. Srebrny miecz błysnął w płaskim cięciu, ale w idealnie dobranym momencie głowa stwora zniżyła się i sztych minął ją o włos. Jednocześnie ogon znalazł się w tym dokładnie miejscu, gdzie opadła stopa wiedźmina. Poczuł pod podeszwą śliskie łuski i już wiedział, co nastąpi, nawet bez prekognicji – zachwiał się, bo drugą nogę właśnie oderwał od ziemi, żmij sprężył się i gwałtownie podrywając tylną część ciała wyrzucił człowieka w powietrze. Lambertowi wydało się, że leci wieki – jak w zwolnionym tempie widział obok i w końcu pod sobą dachy podgrodzia, na placu targowym zbierających się w formację strażników, czerwone słońce, przebijające się właśnie zza chmur i – kilku kuszników w bocznej uliczce, napinających broń. Więcej nic nie zobaczył, bo z łomotem wpadł do jednego z domów, szczęśliwie zamieszkanego przez biedotę, bo pokrytego strzechą, w której wyrwał wielką dziurę. Podłogę stanowiło glinianie klepisko, co wiedźmin również powitał z ulgą, choć zetknięcie z nią nie należało do przyjemnych. Ból, stłumiony znacznie przez drugi z eliksirów, był przeszywający.  Poderwał się jednak od razu i wypadł na ulicę, kopniakiem rozwalając drzwi. W samą porę, by ujrzeć, jak z gardzieli uliczki wylatuje grad bełtów. Żmij o ułamek sekundy wcześniej obrócił się w stronę nowego zagrożenia i, niemal rozmazując się – nawet dla oczu Lamberta – w ruchu, zaatakował, w niepojęty sposób, zlewającymi się w jedno skrętami ciała, unikając wszystkich pocisków. Z głębi uliczki dobiegły mrożące krew w żyłach wrzaski mordowanych kuszników. Wiedźmin w trzech krokach już był przy nich, z daleka nabiegali kolejni, strzelając – żmij jednak wciąż nie był nawet ranny, lśnił już cały jak tęcza, ze zbryzganej czerwienią paszczy niósł się wysoki, ledwie słyszalny wizg. Nie mógł chyba jednak przewidywać skutecznie posunięć tak wielkiej liczby celów. Lambert był na wyciągnięcie ręki przy wijącym się cielsku, gdy potwór odwrócił się w jego stronę. Było jednak za późno – miecz opadł, przerąbując łuski. Żmij zwinął się jak sprężyna, pisk stał się już zupełnie niesłyszalny dla ludzi – wiedźminowi jednak wwiercał się prosto w mózg. Wyszarpnął miecz z rany, ale już cała uwaga stwora skoncentrowała się na nim. Nie zdążył zadać kolejnego ciosu – brocząc krwią z rany, oszalałe monstrum uderzyło go w pierś łbem. Poleciał jak szmaciana lalka z powrotem na skrzyżowanie, lądując wśród ciał. Żmij już był przy nim, przygniótł go przednimi łapami, wiedźmin czuł, jak pazury przebijają mu kaftan. Potwór uniósł przednią część cielska, otworzył paszczę i już miał runąć na ofiarę. Naraz głośny huk rozdarł powietrze i w tej samej chwili z łba stwora uniósł się pióropusz krwi i mózgu. Niczym padająca, czarna kolumna przechylił się na bok i zwalił ciężko na ziemię. Lambert z trudem usiadł. Na dachu pobliskiego budynku klęczał znany mu już chłopak. W ręce ściskał swój okuty kij, z którego końca unosił się pióropusz dymu. Ciężko dysząc, wiedźmin podpełzł na czworakach do cielska żmija. Pół łba zmieniło się w krwawą miazgę, ale skierowane w niebo złote oko ocalało, patrząc na niego, nieludzko nieruchome. Zagrały w nim ostatnie promienie zachodzącego słońca i powieka opadła.

 

Wkrótce po opuszczeniu przez wiedźmina Lamberta Beeleguivt, który wyruszył w dalszą wędrówkę po powierzchownym zaleczeniu odniesionych ran, oddziały wyposażonych w nową broń strażników rozpoczęły regularne, prewencyjne wyprawy w pobliże Błękitu. 

Koniec

Komentarze

Pierwsze wrażenie– spoko loko, trochę przegadane, a nawet bardzo, niedomagający wiedźmin jest prawdopodobny, choć pierwsza scena dziwna, lecz jest to kolejne opowiadanie z tym samym problemem, więc pewnie tak ma być. Po co narażać się i walczyć skoro można użyć Znaku?

Ale warsztatowo do przeczytania bez zgrzytów.

 

Dopiero zacząłem lekturę, ale naszła mnie wątpliwość – kiwamy się na siodle czy w siodle : > ?

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Jak dla mnie – za słaby współczynnik zdarzeń do znaków. Szczególnie dialogi nużą. Może to dla wiedźmina i jego znajomka urocze żarciki, mnie się bardzo ciągnęły. Ale napisane w miarę poprawnie.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam bez przykrości, ale i bez szczególnej satysfakcji. Ot, jeszcze jedna przygoda wiedźmina, tym razem nieco słabującego, ale jak przyszło co do czego, to i ze żmijem sobie poradził, jak na wiedźmina przystało.

Początek zdał mi się rozwlekły, a rozmowy z burmistrzem dość nużące.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia. Trafiło się kilka błędów i usterek, sporo literówek, trochę powtórzeń, zdarzają się także zdania, które można odczytać niezgodnie z intencją Autora. Nie wszystkie dialogi zostały zapisane poprawnie.

 

Z wy­ta­tu­owa­nej w czer­wo­ne zyg­za­ki twa­rzy cięż­ko było od­czy­tać wiek. – …trudno było od­czy­tać wiek.

 

- No, panie wę­dro­wiec… – Dialog rozpoczyna myślnik/ półpauza, nigdy dywiz.

 

Naraz twarz wy­krzy­wił mu pa­rok­syzm bólu i uzbro­jo­na ręka wy­krę­ci­ła dziw­nie. – Co wykręciła ręka?

 

jakby ich wła­ści­ciel nie mógł utrzy­mać ich na wodzy. – Nie brzmi to najlepiej.

 

i tak nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, czy by ci cię chcia­ło czy nie. – Literówka.

 

ku­charz po­sta­rał się, żeby po smaku cięż­ko było po­znać… – …żeby po smaku trudno było po­znać

 

Wy­rzu­ty su­mie­nia są taką siłą, co po­tra­fi naj­więk­sze­go he­ro­sa przy­wieźć do rzu­ce­nia się w prze­paść… – Czymże przywożą herosów wyrzuty sumienia? ;-)

Pewnie miało być: …po­tra­fi naj­więk­sze­go he­ro­sa przy­wieść do rzu­ce­nia się w prze­paść

 

– O, z pew­no­ścią ! – Zbędna spacja przed wykrzyknikiem. Ten błąd występuje w opowiadaniu kilkakrotnie.

 

Za nim, pła­cząc w nie­bo­gło­sy… – Za nim, pła­cząc wnie­bo­gło­sy

 

Ko­ro­wo­du do­peł­nia­ło trzech ni­skich męż­czyzn, ciem­no­skó­rych, o sze­ro­kich, pła­skich twa­rzach, odzia­nych we wzo­rzy­ste ko­szu­le, u któ­rych wiedź­min nie za­uwa­żył żad­nych wi­docz­nych oznak mu­ta­cji. – A jakież to mutacje spodziewał się wiedźmin zauważyć u koszul? ;-)

 

Wsród cią­głe­go wrza­sku tłumu… – Literówka.

 

od­wró­cił się i po­czął prze­ci­skać przez tłum w cał­kiem inna stro­nę. – Literówka.

 

– Panie wiedź­mi­nie.. – Jeśli miał być wielokropek, brakuje jednej kropki, a jeśli kropka, jest o jedną kropkę za dużo.

 

mówił dalej, go­rącz­ko­wo, z pa­ła­ją­cy­mi oczy­ma.– Ja… – Brak spacji po kropce.

 

ści­skał w niej dziw­nie okuty kawał drze­wa… – …ści­skał w niej dziw­nie okuty kawał dre­wna

 

w ogóle to to samo – prze­rwał Jay­den.- Ta­kich… – Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.

 

swoją sztu­ką utrzy­mu­ją się le­d­wie-le­d­wie przy życiu… – …swoją sztu­ką utrzy­mu­ją się le­d­wie, le­d­wie przy życiu

 

In­nych od­mie­nia tak, że zdy­cha­ją od razu. – kon­tu­nu­ował po chwi­li. – Zbędna kropka po wypowiedzi. Literówka.

 

przy­sió­łek ra­czej – kilka chat w koło… – …przy­sió­łek ra­czej – kilka chat wkoło

 

roz­rzu­co­ne wszę­dzie ciała, po­kry­te za­krze­pły­mi pla­ma­mi krwi. – Raczej: …po­kry­te plamami za­krze­płej krwi.

Zakrzepła krew, nie plamy.

 

ol­brzy­mim susem po­ko­nał pól drogi do lasu… – Literówka.

 

A może żyl tutaj, tylko go obu­dzi­ła z le­tar­gu… – Literówka.

 

i za­bęb­nił opier­ście­nio­ny­mi pal­ca­mi o blat… – …i za­bęb­nił upier­ście­nio­ny­mi pal­ca­mi o blat

 

Cza­ry-ma­ry ho­kus-po­kus i już mieli wy­pisz-wy­ma­luj żmi­jo­wą.Cza­ry-ma­ry ho­kus-po­kus i już mieli wy­pisz, wy­ma­luj żmi­jo­wą.

 

że jeden ze ła­ciń­skich żagli jest z jed­nej stro­ny czar­ny… – Literówka.

 

Drgnął – wielu ucie­ka­ją­cych bro­czy­ło krwią z ran… – Masło maślane. Broczyć można wyłącznie krwią.

 

Po­przew­ra­ca­ne kramy ta­ra­so­wa­ły przej­ścia. Z przejść mię­dzy do­ma­mi… – Powtórzenie.

 

gnali przed sie­bie, prze­wra­ca­jąc co kilka kro­ków… – Pewnie miało być: …gnali przed sie­bie, prze­wra­ca­jąc się co kilka kro­ków

 

Nie znał ni­ko­go, kto na wła­śnie oczy wi­dział coś ta­kie­go… – Literówka.

 

z da­le­ka na­bie­ga­li ko­lej­ni, strze­la­jąc z da­le­ka… – Powtórzenie.

 

bro­cząc krwią z rany, osza­la­łe mon­strum… – Jak wyżej.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za pierwsze opinie :) Zasadniczo rzeczywiście chodziło mi o pokazanie “zmierzchu” wiedźminów, a może przynajmniej zapowiedzi takiego zmierzchu – raz, że w scentralizowanym państwie jak Nilfgaard raczej wszystko będzie załatwiane (w tym i potwory) “urzędowo”(ewentualnie wiedźmin na kontrakt jako freelancer ;) ), dwa: wyobraziłem sobie wynalezienie prochu w świecie wiedźminów – po co wiedźmini, skoro byle chłystek z daleka ustrzeli (prawie) każdego potwora, trzy: wiedźmini się starzeją i nie dają rady :).

regulatorzy: rany, sporo tych literówek przeoczyłem :( Wstyd. No i jak wyżej: wiedźmin raczej sobie ze żmijem nie poradził tylko “nowa technologia” przyszła z pomocą, a przy okazji wyrugowała go (częściowo przynajmniej) z “rynku”.

Nevaz: hmmm dobre pytanie, może można i tak i tak? ;)

 

regulatorzy: większość uwag przyjmuję z pokorą, bo jak pisałem, za literówki/powtórzenia mi wstyd bardzo :( Ale będę też polemizował:

Z wytatuowanej w czerwone zygzaki twarzy ciężko było odczytać wiek. – …trudno było odczytać wiek

rprz: no tu trochę racja, coś za bardzo lubię to “ciężko” :)

 

Naraz twarz wykrzywił mu paroksyzm bólu i uzbrojona ręka wykręciła dziwnie. – Co wykręciła ręka?

rprz: no chciała wykręcić SIĘ :) Racja, błąd :(

 

 

Korowodu dopełniało trzech niskich mężczyzn, ciemnoskórych, o szerokich, płaskich twarzach, odzianych we wzorzyste koszule, u których wiedźmin nie zauważył żadnych widocznych oznak mutacji. – A jakież to mutacje spodziewał się wiedźmin zauważyć u koszul? ;-)

rprz: No tu uważam, że jednak jest to w miarę jasne, że chodzi o mężczyzn, nie koszule

 

Drgnął – wielu uciekających broczyło krwią z ran… – Masło maślane. Broczyć można wyłącznie krwią.

rprz: hmm, to miałem napisać “Drgnął – wielu uciekających broczyło krwią… “ czy “Drgnął – wielu uciekających broczyło z ran… “ ? Obie wersje brzmią dziwnie, a krwią można broczyć np. z nosa :)

 

 

Część wskazanych literówek poprawiłem :)

Rprz, nic nie poradzę, że zdanie, które uważasz za w miarę jasne, pozwoliło mi nabrać podejrzeń, że wiedźmin szukał mutacji u koszul.

 

Broczyć, to inaczej krwawić. Chyba nie napiszesz, że ktoś krwawił krwią z ran/ z nosa.

Zdania powinny brzmieć: Drgnął – wielu uciekających broczyło z ran… i …brocząc z rany, oszalałe monstrum

Za SJP: broczyć 1. «wydzielać krew z rany» 2. «o krwi: ciec»

 

Istotnie, za bardzo lubisz słowo „ciężko”.

http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/trudno-i-b-ciezko-b;7404.html

 

Dodam jeszcze, że wszystkie moje uwagi, to tylko sugestie. Cieszę się, jeśli uznasz któreś za przydatne i zechcesz z nich skorzystać, ale zrozumiem, gdy będziesz wolał pozostać przy własnych zdaniach. To przecież Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Za uwagi dziękuję, każda jest przydatna,  bo po to umieściłem tu mój tekst. Część uwzględniłem a co do części pozostanę przy swoim :) A mutacje u koszul to całkiem ciekawy pomysł na opowiadanie (horror?) :D

Jeśli chodzi o broczenie to proszę:

http://sjp.pwn.pl/slowniki/broczy%C4%87-krwi%C4%85.html

Szczególnie ostatni przykład jest ciekawy w “moim” kontekście:

“… skośnie przez pierś. I natychmiast skoczył za Ciri. Rozpłatany i broczący krwią Neratin zdołał go jeszcze chwycić za nogi, puścił dopiero przybity…” :)

 

I jeszcze wg “Innego słownika języka polskiego PWN”: “broczyć: jeśli ktoś broczy krwią, oznacza to, że krew płynie z rany”

Lubie horrory, więc życzę Ci mnóstwa przerażających pomysłów. :-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wracając do nieszczęsnego:

 

„Drgnął – wielu uciekających broczyło krwią z ran, niektórych prowadzili bądź wręcz nieśli inni”.

 

Polecam „krwawić”. Tautologia w Twoim zdaniu, autorze, oczywiście istnieje i to niemal podwójna. Od biedy „broczenie krwią” można przełknąć, choć nie jest to szczególnie udana konstrukcja frazeologiczna. Na pewno należy usunąć „z ran” i żadna wzmianka o nosie (czy też innych sposobach krwawienia) tutaj nie pomoże, bo liczy się kontekst, a ludzi broczących z nosów przecież nie opisujesz.

Złota zasada pracy nad tekstem polega na upraszczaniu i tutaj należy ją zastosować:

 

„Wielu uciekających krwawiło, niektórzy nieśli rannych”.

 

I tautologii nie ma.

 

Ale, odkładając na bok poprawność językową na poziomie zdania (która u Ciebie mocno kuleje), Twoim największym problemem, autorze, jest rytm narracji. Zresztą zostało Ci to wytknięte przez jurora i czytelników.

 

Wielkość akapitu ma znaczenie. Ilość słów – ma znaczenie. Zasada: im więcej, tym lepiej – w prozie się nie sprawdza.

 

Cierpisz na słowotok, stosujesz nadopis. To, co można ująć okrągłym zwrotem/zdaniem, opisujesz nadmiarem słów. Przykładem niech będzie „krwawienie”, choć jest to przykład jeszcze mało jaskrawy. W Twoim tekście takich przykładów jest bez liku.

Cierpi na tym długość akapitu. Przeleć wzrokiem po tekście, zauważ jak ogromne akapity sadzisz – niezależnie od opisywanej sceny. W całym opowiadaniu znalazłem tylko kilka jednolinijkowców (wewnątrz dialogów), wszystko inne to duże akapity, często akapity-cegły, (podobnie zresztą wygląda konstrukcja wypowiedzi dialogowych).

Akapity czemuś służą. To nie jest tylko ciach, enter, i piszemy. Nowy akapit to nowe ujęcie.

Traktuj to właśnie w ten sposób: jak ujęcie filmowe.

Kiedy przyśpieszasz rytm narracji (na przykład opisując walkę), stosuj akapity krótkie, dynamiczne. Kiedy zwalniasz (na przykład idziesz w opis, budujesz obraz w głowie czytelnika), akapit wydłużaj.

W tym momencie w ogóle nie zwracasz na to uwagi. Kochasz wielkie bloki tekstu. W rezultacie tekst się wlecze, czytelnik w połowie każdego akapitu już wie, co będzie dalej, bo już się domyśla, a Ty piszesz i piszesz, zgodnie z zasadą „im więcej słów, tym lepiej”.

A jest zupełnie odwrotnie.

Dobra proza to wszystko, czego autor nie napisał. Wszystko, co czytelnik może wywnioskować ze słów, które autor mu dał. To jest dobra proza.

Naprawdę kupa roboty przed tobą.

Ale to dobrze mieć nad czym pracować.

Widzę, Rprz, że edytowałeś poprzedni wpis, ale tego nie zaznaczyłeś, skutkiem czego mój wygląda tak, jakbym nie odniosła się do części Twojego postu.

Ponieważ w sprawie broczenia wypowiedział się już Szlagier, dodam tylko, że przykłady zgromadzone w KJP, to autentyczne przykłady użycia pewnych słów i zwrotów, ale autentyczne, niekoniecznie oznacza, że zostały one użyte poprawnie.

W książkach, także uznanych autorów, zdarzają się błędy, dlatego posiłkowanie się zacytowaniem niefortunnego zwrotu, dla mnie, niestety, nie jest argumentem.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy: przepraszam za niezaznaczenie edycji, jestem początkujący na forum :) W zasadzie to mogę się zgodzić, że “broczyć krwią z rany” jest nadmiarowe, ale już nie “broczyć krwią” (za “Innym słownikiem języka polskiego” PWN, definicję podałem wyżej :).

Szlagier: no rzeczywiście, łapię się na tym, że piszę zbyt długie zdania/akapity itp., ale jak widać niewystarczająco się łapię :) Cóż, ćwiczenie czyni mistrza.

 

I pomyśleć, że bałem się, że ktoś się będzie czepiał, że zwalenie góry na głowy magom poprzez wydrążenie jej od środka to zbytnia fantastyka nawet jak na świat Wiedźmina, albo że nie do końca się wpasowałem w realia uniwersum (że NIlfgaard nie taki jak powinien być, itp.itd.)

Nie, pomysł ze zwaleniem góry całkiem fajny. Na pewno bardziej oryginalny i ciekawszy niż kule ognia czy inne żywioły.

Babska logika rządzi!

W zasadzie to mogę się zgodzić, że “broczyć krwią z rany” jest nadmiarowe, ale już nie “broczyć krwią” (za “Innym słownikiem języka polskiego” PWN, definicję podałem wyżej :).

Rprz, broczyć krwią, znaczy to samo co krwawić krwią. Naprawdę uważasz, że to poprawne sformułowanie?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Skoro słownik wydany przez PWN tak twierdzi, to kimże ja jestem, by ich (Ich?) poprawiać? Jeszcze raz definicja: ““broczyć: jeśli ktoś broczy krwią, oznacza to, że krew płynie z rany” :) Chyba akurat tu będę nieprzekonywalny, a jak już to użyję odwiecznego argumentu: “bo tak” ;)

Argumentu, bo tak, używają dzieci. Dość małe dzieci.

Jednakowoż to Twoje opowiadanie i wyłącznie Ty decydujesz, jakimi słowami będzie ono napisane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy: “bo tak”, to był taki żarcik ;)

Wiem, bywają żarty i żarciki, ale zdecydowanie wyżej cenię sobie porządne i zabawne żarty. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Moje drobne uwagi:

Gwynbleidd a nie Gwynnbleid

Dialog z doppelgangerem odrobinę przekombinowany

Może większa balię naszykować

literówka

żeby przepowiednie mimka miały

literówka

płacząc wniebogłosy, toczyło się na ledwie widocznych spod spuchniętego, okrągłego jak piłka ciała, dziecko.

na czym się toczyło …?

Tu i ówdzie przydałoby się zamienić słowo strażnik jakimś synonimem

Strasznie łatwo Lambert odrzucił propozycję roboty. Wydaje mi się, że Geralt miał trochę mniej skrupułów

Opis żmija w trakcie walki w tej formie trochę osłabia dynamikę.

Końcówka jest strasznie urwana. Tytuł niespecjalnie oryginalny i bez wyraźnego związku z treścią. Wspomniałeś o zmierzchu wiedźminów i może to jest ten związek, ale mimo wszystko nie czuję się usatysfakcjonowany.

 

Co mi się podobało? Fajny miałeś pomysł na wprowadzenie broni palnej i na sposób w jaki wykorzystałeś ją w tekście – szkoda, że to był tylko drobny fragment fabuły. Podoba mi się pokazanie wiedźmina uzależnionego od eliksirów. Pomysł z błękitem też całkiem niezły. Generalnie jestem zdania, że praca nad strukturą tekstu mogłaby znacznie poprawić całokształt. Uwagi przedmówców też są na rzeczy.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Nevaz: dzięki za uwagi; literówki ciągle :) tak to jest, jak się nie da nikomu innemu do przeczytania wcześniej – autor widzi to co chce widzieć :).

“Gwynbleidd a nie Gwynnbleid“ – tu znów zbytnie zaufanie własnej pamięci, która jak widać zawodną jest :)

Cieszę się, że pewne elementy fabuły znalazły uznanie :)

Momentami nieco mi się dłużyło, ale chyba po prostu nie jestem fanką tematyki.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka