- Opowiadanie: pierwszyn - Śledztwo

Śledztwo

Nie Amerykanie, a Sowiety wymyśliły bombę atomową:(

To świat alternatywny, proszę więc, nie brać do serca dat, historycznych postaci, czy funkcjonowania poszczególnych instytucji:)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Śledztwo

Minęły dwa lata odkąd umarł Stalin i Chruszczow przejął po nim schedę, a plenum KC potępiło kult jednostki. W tym czasie Biuro Polityczne powołało do życia Agencję mającą za zadanie wyjaśnić zaginięcie towarzyszy z kręgu najwyższych władz ZSRR, a ja rozpocząłem współpracę z KGB. Nastąpiła odwilż i całe narody zaczęły wychodzić z gułagów. Milionowa fala ludzi przewalała się i wciąż jeszcze przewala przez nasz kraj szukając dla siebie miejsca.

Pod koniec sierpnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku, pułkownik Klikierin wręczył mi oddelegowanie na placówkę w Madrycie i tym sposobem, nieco nieoczekiwanie, stałem się szefem grupy operacyjnej w podróży do dwudziestej ósmej Republiki Rad. Nie miałem na koncie wielu sukcesów i sądzę, że mój awans miał pewnie tę przyczynę, że kilku inspektorów straciło swoje stanowiska, a nowa centrala KGB była zobowiązana do wyjaśnienia prawdopodobnych morderstw w kremlowskiej wierchuszce. Góra czekała na wyniki, więc Klikierinowi zaczął się palić grunt pod nogami, dlatego szukał kogoś nowego, kogoś, kto miałby nieco inne spojrzenie na sprawę zniknięcia ważnego komisarza. No i znał hiszpański. Padło na mnie. To, że Popuczkin zaginął na Półwyspie Iberyjskim, nie było dla mnie niczym przykrym. Przeciwnie, cieszyłem się (nie, nie w brzmieniu kontrrewolucyjnym), że w końcu wyrwę się z Moskwy i zobaczę kawał sowieckiego świata.

***

Tupolew wylądował wieczorem drugiego września na lotnisku Lenina i grupa, z którą przyjechałem, zakwaterowała się w hotelu Aurora, który oferował czyste łóżka i trzeźwą obsługą. Ludzi, z którymi wylądowałem w hiszpańskiej enklawie, przydzielił mi pułkownik. Byli to Stiepan Gawryłow i Kola Zajcew. Już w samolocie powiedzieli mi, że materiały do sprawy dostali na godzinę przed wylotem. To było o całą dobę później ode mnie. Rozumiałem tę ostrożność Biura i w głębi duszy byłem za to wdzięczny Klikierinowi, wiedząc, że dyskrecja może zapewnić hermetyczność śledztwa. Przynajmniej na jego początku. Zająłem schludny pokoik na końcu korytarza, a Kola i Stiepan dzielili dwójkę. Ze Stiepanem, którego ściągnęli z Sewastopola, z tamtejszego wydziału zabójstw, rozmawiałem jeszcze przed północą. Miał za sobą dwudziestoletnią służbę, co urastało niemal do rangi legendy (bo ilu oficerów milicji można odnaleźć z dwudziestoletnim stażem? Ja nie znam nikogo, kto przetrwał tyle lat w służbie, za Stalina). Na ile było go stać, miałem się przekonać w ciągu najbliższego tygodnia. Posiadał całkiem pokaźny brzuszek, ukryty pod wyświechtaną koszulą, gdzie przelewały się fałdy tłuszczu. Miał też wybroczyny na rękach znamionujące chorobę wątroby. Był alkoholikiem. Patrząc w jego podpuchnięte oczy byłem o tym przekonany. Podzielił się ze mną swoim pomysłem na odnalezienie Popuczkina.

– Po pierwsze – mówił – ostatni ślad deputowanego urywa się na drodze prowadzącej z Domu Komisarzy Ludowych na lotnisko, prawda? Więc, biorąc pod uwagę fakt, że tego dnia z Madrytu nie odleciał żaden samolot pasażerski, należy założyć, że komisarz pozostał w mieście. – Oblizał blade wargi i spojrzał na mnie badawczo. Ale ja się nie odzywałem. Chciałem, by mówił. Mełł coś w ustach i wyjętą skądś chusteczką przetarł czoło. – To, że droga powietrzna to jedyny sposób opuszczenia obwodu, wydaje się zrozumiałe samo przez się –  kontynuował, dodając po chwili ciszy, tonem nauczyciela geografii wyjaśniającego tępemu uczniowi zasady heliocentryzmu: – Wykluczam poruszanie się lądem, bo nikt nie jest na tyle szalony, żeby łazić po napromieniowanej pustyni. Naturalnie, jeśli nie chce świecić jak robaczek świętojański – zarechotał. – Owszem, Popuczkin mógł polecieć transportem wojskowym, ale nie ma o tym wzmianki w żadnych dokumentach. Chyba, że prokuratorzy to przeoczyli. Sugeruję zatem przejrzenie rejestru lotów wojskowych – zakończył.

Miało to sens, tyle tylko, że kryło się za tym niechlujstwo albo głupota towarzyszy prowadzących śledztwo. A ja się na to trochę zżymałem, bo to był elementarz. No chyba, że sprawa miała w założeniu przynieść taki owoc.

Skoro Gawryłow tak się rwał do przejrzenia wojskowych papierów, następnego dnia wystawiłem mu odpowiednie pełnomocnictwa, a po śniadaniu zadzwoniłem do bazy lotniczej, uprzedziłem ich o swojej wizycie, ponieważ miałem do przekazania oficerowi politycznemu kopertę z tegorocznymi kodami odpalającymi wyrzutnie rakiet balistycznych. W międzyczasie poprosiłem Kolę Zajcewa, by pogrzebał w madryckim archiwum politycznym i ustalił wszystkie kontakty, zarówno służbowe, jak i prywatne Popuczkina.

***

Towarzysza Ortegę, który jako ostatni widział zaginionego komisarza, zaprosiłem na obiad do hotelu. Z papierów prokuratury wynikało, że był świadkiem telefonicznej rozmowy komisarza, tuż przed jego zaginięciem. Treści rozmowy jednak nie słyszał. Hm, może jednak dostrzegł coś dziwnego w zachowaniu Popuczkina? W końcu znał jego zwyczaje, widywał go codziennie. No cóż, zobaczymy, pomyślałem. Byłem ciekaw, co też z tej wizyty wyniknie. Wiedziałem, że pierwsze decyzje i wyciągnięte z nich wnioski, będą miały największy wpływ na kierunek śledztwa. Dlatego przed zebraniem faktów nie chciałem formułować żadnych teorii.

***

Ortega był pięćdziesięcioletnim szatniarzem w Domu Komisarzy Ludowych. W jego oczach krył się strach, pomieszany z butą i wzgardą. Przywitał się, ale od obiadu się wymówił. Zastanowiło mnie to, ponieważ z uwagi na występujące braki w zaopatrzeniu, we wszystkich miastach zachodniej części ZSRR, w sklepach nie było wiele. A na Dalekim Wschodzie nawet z rybami mieli problem. Ciekawe, gdzie się podziewała cała produkcja? Ktoś musiał kraść na potęgę, a inni przymykali na to oczy. Ortega odmówił, mimo, że niedojadał. Czym się kierował? Wolał siedzieć pod ścianą i kręcić młynki palcami. Kiedy wstałem od stołu, poszedł za mną. W hallu usiadłem na skórzanym fotelu i wyjąłem cygaro. Obróciłem je w palcach, zaszeleściłem i jednym końcem wskazałem na Ortegę. Tym razem dostrzegłem na twarzy wyraz wahania. Wyciągnął rękę z kieszeni brezentowej kurtki, ale nie zrobił nic więcej. Podrapał się po karku i uśmiechnął smutno i nieszczerze.

– Dziękuję, ale rzuciłem – powiedział i wbił wzrok w podłogę. Ukrywał coś, albo żywił do mnie urazę. Cóż, dziwne to było zachowanie, zważywszy na fakt, że ludziom radzieckim zawdzięczał pozbycie się ze swego kraju generała Franco, oswobodzenie z burżuazyjnej niewoli i stworzenie nowego, sprawiedliwego świata w sowieckiej federacji. Ach, żachnąłem się, chyba, że sam był frankistą i kolaborował z poprzednim reżimem. I przez ułamek sekundy żałowałem, że Stalin nie spuścił na faszystowski półwysep więcej atomówek, bo dzisiaj ten wyłysiały Hiszpan gryzłby napromieniowaną za Madrytem ziemię. Nie polubiłem go i wątpię, żeby polubił go którykolwiek z naszych. Na kursach psychologii prezentowana przez Ortegę postawa, była nazywana socjologicznym atawizmem, pozostałością po społeczeństwie klasowym z narodowym odchyleniem. Gardził mną. Niczego się od niego nie dowiedziałem. Niczego nie pamiętał, nie widział, nie słyszał.

***

Nieco lepiej poszło Koli. Wrócił pod wieczór z kilkudziesięcioma stronami zapisków. Co prawda, nie skończył analizy kontaktów, ale wpadł na pewien ślad. Przed końcem interesującego nas okresu, Popuczkin miał sporo prywatnych wyjazdów do Villa del cośtam. Zabierał tam ze sobą studentkę prawa socjalistycznego, niejaką Marie Esteban i wszystko wskazuje na to, że miał z nią płomienny romans. Naturalnie komórka KGB prześwietliła dziewczynę, ale nie znaleźli niczego kompromitującego w jej życiu, więc, póki co, zostawili w spokoju. Aż tu, pewnego dnia piękna studentka rozpłynęła się w powietrzu, a nikt, łącznie z Popuczkinem nie próbował jej odnaleźć.

– Dziwne, nie? – powiedział Zajcew, zdjął okulary i potarł przekrwione oczy.

– Jeszcze nie wiem – odparłem. – Powiedz mi lepiej, co masz na myśli mówiąc, że rozpłynęła się w powietrzu?

– Słuch po niej zaginął.

– Może planowała wyjazd?

– Może, tylko gdzie i po co? Był środek semestru. Do tego dochodzi reakcja Popuczkina. Dlaczego nie próbował się z nią kontaktować?

– A nie wysyłał listów?

Zajcew popatrzył na mnie trochę zaskoczony.

– Nie. I jest to informacja od KGB.

– Aha. – Kiwnąłem głową. – Dowiedz się jutro, czy panna się odnalazła. Jak będziemy to wiedzieć, wówczas przyjrzymy się bliżej senioricie Esteban.

Zastanowiło mnie jedno, dlaczego prokuratura nie zainteresowała się tak ciekawym wątkiem?!

***

– Gawryłow! – zawołałem, kiedy spotkałem Stiepana na hotelowym korytarzu, pijącego wódkę z butelki. Kiwał się, jak pęknięta sprężyna zegara, a wolną ręką podtrzymywał pozbawione paska spodnie. Przypominał zgubionego w polu idiotę. Na policzkach wykwitł mu rumieniec, a w oczach pojawiła się mgła. – Co ty do licha wyprawiasz?!

– Nic, nic – powiedział smutno i pchnął plecami niezamknięte drzwi. Zajcewa musiało nie być w pokoju, skoro nikt nie sklął Gawryłowa.

– Odnajdź, jutro prokuratora, który… – zacząłem mówić, ale machnąłem ręką i zszedłem na dół do recepcji. Ciekawe, czy ta świnia była w ogóle w bazie wojskowej? Okazało się, że jak najbardziej. Kiedy zapytałem rosłego recepcjonistę, z wypomadowanymi włosami a la Rudolf Valentino, o której wrócił mój człowiek, ten zajrzał do rejestru wydawanych kluczy i powiedział: o dziewiątej. Czyli, było to o godzinie, w której rozmawiałem z Zajcewem. Teraz biła jedenasta, a więc Gawryłow chlał od dwóch godzin. Musiał jednak coś ustalić, ponieważ Hiszpan wręczył mi brązową kopertę z wypisanym koślawo moim nazwiskiem.

– Od towarzysza Stiepana Stiepanycza – powiedział jakimś takim miękkim, kobiecym głosem, od którego ścierpła mi skóra. Wziąłem pakunek i wyszedłem na hotelowy taras. Noc była ciepła. Kilka małych latarni oświetlało żwirową aleję, ciągnącą się przez ogród. Pachniało wilgotną ziemią i korą drzew. Położyłem kopertę na stoliku i usiadłem na drewnianej ławce. Księżyc i mała lampka nad głową wystarczająco dobrze oświetlały podkreślone czerwonym ołówkiem daty i godziny lotów wojskowych maszyn. Między dwudziestym drugim, a dwudziestym piątym listopada tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku wykonano w sumie sto osiemdziesiąt cztery loty ćwiczebne i zwiadowcze. Pośród pełnej listy nazwisk osób znajdujących się na pokładach samolotów, nie było nazwiska Popuczkina. Komisarz musiał pozostać w mieście. Coraz bardziej skłaniałem się ku tezie, że był raczej martwy, nie żywy.

Jeśli już dokonałem takiego założenia, powinienem zrozumieć motywy ewentualnej zbrodni. Należało przeanalizować, kto zyskał na zniknięciu komisarza? Czy Popuczkin miał wrogów? A jeśli tak, to czy działali w porozumieniu, czy byli jawni, czy utajeni? Jaką rolę, w życiu komisarza odegrała Maria Esteban? Dużo tego było.

***

Rano, wszedłem do pokoju Gawryłowa, żeby zobaczyć jak się sprawy mają i zastałem Stiepana pijącego kawę z blaszanego kubka.

– A gdzie Kola? – spytałem rozglądając się po wnętrzu.

Stiepan wzruszył ramionami.

– Nie było go, kiedy wstałem.

– Aha, a z tobą wszystko dobrze?

– Daję radę – wycharczał i powlókł się do łazienki. Spod wyciągniętego podkoszulka wypadła mu fotografia. Ślizgiem wylądowała pod krzesłem. Schyliłem się po nią, i kiedy Gawryłow załatwiał sprawę przy otwartych drzwiach, a strugi moczu waliły o ścianki muszli klozetowej, przyjrzałem się podniszczonemu zdjęciu.

– To twoja żona? – rzuciłem, kiedy usłyszałem jak zapina rozporek. Stuknąłem palcem w fotografię. – Ładna – przyznałem.

– Rozwiodłem się rok temu – zaskrzeczał Gawryłow. Nie spuścił wody. Chrząknął i stojąc przede mną wyciągnął rękę.

– Mogę? – poprosił.

– To z jej powodu pijesz?

Wytarł fotografię dłonią i schował do portfela, który wziął z szuflady nocnego stolika.

– W zeszłym miesiącu zginęła w zamachu bombowym, w Warszawie – wyznał i zagryzł wargi, aż w kąciku ust pojawiła się kreska krwi. – Przeklęci bandyci.

– No tak. Przykro mi – powiedziałem. – Ale jeśli, jeszcze raz zobaczę cię urżniętego, to wylecisz na pysk. Tego samego dnia – przesylabizowałem – albo nocy. Zrozumieliśmy się?

Spojrzał na mnie z miną zbitego psa.

– To się już więcej nie powtórzy – wymamrotał.

– Co mówiłeś, Gawryłow? Powiedz to głośniej, bo nie dosłyszałem.

– Mówię, że nie zobaczysz mnie już więcej pijanego, szefie.

– Lepiej, żeby to była prawda – powiedziałem podnosząc się z krzesła. – A teraz sprowadź tu prokuratora, który nadzorował śledztwo w sprawie Popuczkina.

– Tak jest.

***

Zajcew gdzieś przepadł. Od wczorajszego wieczoru nie widział go nikt z hotelu. To samo w lokalnym wydziale KGB. U Estebanów nie mógł przecież spędzić całego dnia.

– Kurwa, co za ludzie? – zakląłem wpatrując się w hotelowy zegar.

Byłem wściekły i miałem nadzieję, że jak wróci, to będzie miał coś naprawdę ekstra. Inaczej wyliczę go z każdej minuty. O siedemnastej zamówiłem samochód. Pomyślałem, że sam obejrzę dom tej małej. Z teczki operacyjnej wynikało, że ojciec z matką, jeszcze dwa lata temu, pracowali w miejskim przedsiębiorstwie konserw. Raczej im się nie przelewało. Gdyby dziewczyna żyła i była z kimś naprawdę ważnym, postarałaby się o zmianę ich losu. Przyjechał rozklekotany ford, i taksówkarz – Murzyn, wysuszony jak sękaty kij, otworzył mi drzwi auta.

– Emigrant zza oceanu? – spytałem.

Kiwnął głową i wrócił na siedzenie kierowcy. Szarpiąc drążek wrzucił bieg. Skrzynia zazgrzytała cierpiętniczo i samochód z głośnym grzechotem ruszył pod adres kochanki Popuczkina. Póki Gawryłow ganiał po mieście, próbując złapać prokuratora, planowałem wyciągnąć jakieś informacje od rodziców dziewczyny. Jeśli Stiepan wróciłby przede mną, miał w recepcji zostawioną wiadomość, żeby zaczekał z Cruzem w pokoju.

Dom Estebanów, to była miejska czynszówka. Na klatce schodowej kamienicy było dwanaścioro drzwi. Po trzy na każdym piętrze. Mnie interesowały te z numerem sześć. Zastukałem. Długo nikt nie otwierał. A potem zachrzęścił zamek i w szparze ukazała się głowa dziecka. Chłopiec miał nie więcej niż dziesięć lat. 

– Jest w domu ktoś starszy? – zapytałem wyciągając z płaszcza gwiazdę Armii Czerwonej. – Wiesz, kim jestem?

– Mamo, Ruscy po nas przyszli – zawołał dzieciak i obiema rękami naparł na drzwi, by je zamknąć. Wykazałem się refleksem i w szparę włożyłem stopę. Ktoś, kto szedł na górę, zatrzymał się zaciekawiony. Ale wystarczyło, bym odsłonił kaburę z bronią, a człowiek zniknął. Chłopak wrzeszczał i przykro było tego słuchać, bo stało się jasne, że nie kochają nas tu miłością pierwszą.

– Felipe. – Ciepły głos przywoływał do siebie malca. W szczelinie drzwi dostrzegłem jak podchodzi do nas kobieta w czarnej, koronkowej chustce na głowie. Kiedy się odezwała, poruszyła się opadnięta linia jej warg:

– Kim pan jest, panie…?

– Towarzyszu – poprawiłem. – Kapitan Jurewin. KGB.

Stała blisko. Na tyle blisko, że widziałem włókna tęczówek jej oczu. Wydawały się falującymi języczkami ognia. Źrenice rozszerzyły się do rozmiarów rubla. Nazwa służby musiała przykuć jej uwagę. 

– Czy mieszka tu Maria Esteban?

Odpowiedziała dość szybko:

– Dobrze wiecie, że nie.

W jej spojrzeniu nie było przerażenia czy lęku. Płynęła z nich najczystsza i ostra jak brzytwa nienawiść.

– Wywieźliście ją zimą pięćdziesiątego piątego i cholernie dobrze ją ukrywacie.

– My?

– Bandziory.

Splunęła mi pod nogi, odepchnęła i zamknęła drzwi. Przez głowę przemknęła mi myśl, że Zajcewa chyba tu nie było. 

***

Personel hotelu od początku zdawał sobie sprawę kim jesteśmy. Dotąd nie natykałem się na tłumy, ale pewnego dnia, w hallu przestałem spotykać kogokolwiek. Nikt już nie wystawał w recepcji, nikt nie przesiadywał w barze. Przypadkowi goście widząc mnie chowali się w pokojach. Nie wiem, co im naopowiadano, ale wbrew pozorom, nie przyjechaliśmy tu mordować niewinnych. Zacząłem podejrzewać, że miało to coś wspólnego z wizytą u Estebanów. Cóż, mieszkańcy tamtego domu mieli dekadenckie poglądy na życie. Ktoś, kto oskarżał władzę radziecką – jak robiła to ta matrona – był wrogiem rozumu. Albo pospolitym faszystą. Inna alternatywa nie mogła być traktowana poważnie. Mając na uwadze przysięgę wierności ZSRR, byłem więc zobligowany, do tego, by tego typu postawy wykorzeniać. Dlatego zasugerowałem lokalnemu NKWD, by porozmawiało z tą grubą kurwą i z resztą jej rodziny, i zastosowało odpowiednie do wysnutych wniosków środki. Z tego, co wiem, trójka Estebanów powinna trafić do ośrodka reedukacji w Palermo. Nie może ich zatem spotkać wielka krzywda.

***

Gawryłow nie mogąc się mnie doczekać, położył się spać, a prokuratorowi Cruzowi prowadzącemu wcześniej sprawę Popuczkina, kazał siedzieć przy stole. I biedak siedział tam jeszcze rano, kiedy zajrzałem do nich, wracając z lokalu, do którego zabrał mnie Grigorij Moński, enkawudzista, z którym rozmawiałem o Estebanach. Kabaret znajdował się przy głównej ulicy miasta. Wejście miał z oficyny. Ciężkie, kryształowe żyrandole zwieszały się z sufitu. Zapamiętałem te stalaktytowe świecidełka, ponieważ ktoś do nich strzelił i drobne odłamki minerału wpadły do szklanki z wódką. Podniosłem się z krzesła, ale Grigorij przytrzymał mi rękaw koszuli.

– Zostaw – poprosił. – To nasz. Mamy wobec niego dług wdzięczności. No i Baskowie, wycieli mu połowę rodziny.

Nie zapytałem o szczegóły. Pomyślałem, że każdy ma tam jakieś swoje traumy, które próbuje przezwyciężyć, w noc taką jak ta, w obecności ładnych kelnerek i ich półnagich dup.

Piłem, nic zatem dziwnego, że zupełnie zapomniałem o prokuratorze Cruzie, którego miał przyprowadzić Gawryłow. Zwyczajnie wyleciał mi z głowy. Kiedy rano, natknąłem się na niego u chłopaków, był zmarnowany. I ja byłem zmarnowany. Przywitałem się, i zaraz odesłałem do domu. Poprosiłem by przyszedł jutro, o dziewiątej. Pokiwał nerwowo głową i wyszedł, a ja zapytałem Stiepana o Zajcewa. Gawryłow rozłożył ręce. Koli nie było drugi dzień. Nie wyglądało to dobrze.

Nie depeszowałem do Moskwy, ale zdawałem sobie sprawę, że jeśli do środy nie będę wiedział nic pewnego, Klikierin o wszystkim się dowie i urwie mi łeb. Nie dość, że nie odnalazłem Popuczkina, to jeszcze zgubiłem swojego człowieka. Medalu za to nie przyznają.

***

Około południa przyleciał Gawryłow i przyniósł złą wiadomość.

– Ktoś zabił Zajcewa – powiedział. Był wyraźnie poruszony. Trząsł się. Pomyślałem, że ze strachu. Tylko przed kim?

– Co? – zachrypiałem zaspany. Przewróciłem nieprzytomnie oczami, a potem sięgnąłem po szklankę wody ze stolika. Napiłem się i ponowiłem pytanie: – Coś ty powiedział?

– Kola nie żyje. Byłem w prosektorium i zidentyfikowałem ciało.

– Zidentyfikowałeś ciało?

– Zidentyfikowałem. – Westchnął głęboko. Przeżywał to o czym mówił. – Jak poszedłeś spać, odwiedziła nas milicja… Znaleźli go gdzieś przy torach kolejowych. Był napuchnięty. Cały fioletowy. Przy takiej temperaturze jak ostatnio… sam rozumiesz… zaczął się rozkładać.

– Zabili Zajcewa? Ale za co?

Wypuścił przez nos powietrze.

– Zawsze znajdzie się coś, za co można zabić człowieka – powiedział ze wzrokiem utkwionym w podłogę. – Ktoś poderżnął mu gardło.

Pokręciłem głową.

– Wiadomo już, kiedy do tego doszło?

– Nie było sekcji… no i ta temperatura.

– Kto go znalazł?

– Jakieś dzieciaki. W pobliżu jest duży plac. Grały w piłkę – odpowiedział automatycznie i dodał: – Powiem ci, że kiepsko wyglądał. Zaczęły się do niego dobierać szczury.

– Ma to coś wspólnego z tym co robimy?

– A skąd ja mam to wiedzieć? – Zareagował nerwowo. Poruszyłem czułą strunę. Czegoś się obawiał. Może myślał, że będzie następny w kolejce? Dałem mu czas na stłumienie emocji. Opanował się i wzruszył ramionami. – Nie miał portfela, ale to jeszcze nie świadczy o przypadku. Sam wiesz jak eliminuje się pewnych ludzi.

– No, tak. Najważniejsze to zasiać wątpliwości.

***

Okazało się, że wszystkie kieszenie Zajcewa zostały opróżnione. Zdjęto mu nawet buty, które – jak mi się chwalił, na pokładzie transportującego nas do Madrytu Tupolewa – zdobył na amerykańskim generale, po wkroczeniu przez Armię Czerwoną do Marsylii w czterdziestym czwartym. Nosił je tyle lat, aż wpadły w ręce bandytów. Co za ironia losu, pomyślałem. Kola nie miał przy sobie dosłownie nic, choćby kopiejki, czy skrawka papieru. Na nogach zostały mu jedynie dziurawe skarpety w paski. Ale właśnie tam – sanitariusz przygotowujący ciało do sekcji – znalazł mały kluczyk. Co ważne, pracownik sanitarny ani tego dowodu nie wyrzucił, ani nie ukrył. Domyślił się, że może być coś wart. Oddał go milicji i zrobił dobry interes. Otrzymał podziękowanie i paczkę papierosów „Mir”. Nikt nie wiedział do czego może pasować taki kluczyk. Skoro jednak Zajcew go schował, to znaczyło, że należy poszukać właściwego zamka. Nikt nie chowa bezwartościowych rzeczy w skarpetach. Ba, tylko czemu Kola miałby chcieć cokolwiek ukrywać? Z jakiego powodu? Przed kim? Przed bandytami? To by oznaczało, że działał w pośpiechu i z obawą. Miałem pewność, że jeśli odnajdziemy schowek, odnajdziemy mordercę. Dziwiło jedno: jak i gdzie Zajcew zdobył coś na tyle cennego, że morderca nie licząc się z konsekwencjami zaatakował funkcjonariusza KGB? Co to mogło być? Dowód na to, co spotkało Popuczkina? Gdzie Kola mógł znaleźć taki dowód? Miał jechać do Estebanów. A wcześniej? Gdzie był wcześniej? Z hotelu wyszedł rano. Może wrócił do archiwum? Może…

***

Po tym jak Klikierin dowiedział się o śmierci Zajcewa, oficjalnymi kanałami zażądał od lokalnej milicji i NKWD zdecydowanej reakcji na ten bestialski mord. Nikt nic nie widział? Nie było świadków? W dziesięciomilionowym mieście nie znalazł się jeden towarzysz, który by pomógł napadniętemu Rosjaninowi? Tak ostentacyjną niewdzięczność powinna spotkać kara. Mieszkańcy ulic, w promieniu kilometra od dokonanej zbrodni, mają zostać przesłuchani, element niepewny wykwaterowany i przesiedlony na zachodnie tereny Francuskiej Republiki Rad. Nie wiem, na ile takie działanie przyniesie zamierzony skutek, ale z pewnością, ci, którzy nastają na władzę radziecką, zastanowią się dwa razy, zanim poważą się na podobną zbrodnię.

***

Wieczorem, wziąłem ze sobą Gawryłowa i złożyliśmy wizytę dyrektorowi Państwowego Archiwum Politycznego, Eduardo Martinezowi. Ten czterdziestodwuletni absolwent moskiewskiej szkoły politycznej – jak głosiła tabliczka na drzwiach gabinetu – był drobnym mężczyzną z cieniutkim wąsikiem. Gładził się po dokładnie ogolonej szczęce, kiedy zapytałem, czy może wskazać pomieszczenia, z których korzystał Zajcew, oraz czy nasz człowiek zaglądał do zbioru zastrzeżonego.

– Zaglądał – odparł Martinez. – Zażądał w sumie… – przerzucił kilka stron wielkiej, jak drzwiczki do biurka książki, a potem dotykając palcem jakiejś rubryki dokończył: dwanaście tomów. – Spojrzał na mnie, gotowy na kolejne pytania.

– Jak przechowujecie te dokumenty?

– Mamy trzydziestometrowe lokum, oddzielone od reszty stalowymi drzwiami. Można zobaczyć. Zapraszam. Odnotuję tylko typ wizyty.

– Odstępstwa od reguły? – zapytałem kiedy wychodziliśmy z pokoju.

– Do tej chwili żadnych – powiedział z żołnierskim drygiem i wskazując ręką korytarz poprowadził nas schodami, w dół, do suchej i dobrze oświetlonej piwnicy, po bokach, której stały stalowe szafki – pół metra na pół metra, z otworami pasującymi do klucza, który miałem w spodniach. Zatrzymałem się, sięgnąłem do kieszeni i zwróciłem z pytaniem do Martineza:

– Co tutaj trzymacie?

– Bieżące katalogi. Bez określonego statusu. Czekają na klasyfikację.

– Czy czymś takim można otworzyć te skrytki? – Błysnąłem w powietrzu kawałkiem metalu. Dyrektor przyjrzał się przedmiotowi trzymanemu w moim ręku.

– To ten klucz – powiedział. – Skąd go macie?

– Był przy Zajcewie – wtrącił Gawryłow. Spiorunowałem go wzrokiem, ale było za późno. Tamten pchnął Stiepana na mnie i wyciągnął broń.

– Tędy – pokazał otwarte drzwi.

***

A więc, tak się to wszystko skończy? – pomyślałem. Na dnie piwnicy, pośród zakurzonych papierów, w których odciśnięto czyjeś życie?

Lufa pistoletu, jak koniec czarodziejskiej różdżki, która zaklęciem mogła pozbawić mnie życia, wbiła się w moje plecy. Martinez krzyknął na kogoś i pokój zaroił się od umundurowanych pracowników Archiwum.

– Zabrać ich do piekła – rozkazał.

Ktoś trzepnął Gawryłowa w głowę, a mnie założył worek na głowę. Usłyszałem:

– Ręce do tyłu.

Związano mi nadgarstki czymś cienkim – szpagatem, czy sznurkiem do belowania zboża. Popchnięto mnie, chyba po to, bym upadł, ale utrzymałem się na nogach. Wyprowadzili nas z budynku i wsadzili do ciężarówki. Wiedziałem, że zginę, że życie ucieknie ze mnie, jak światło z przepalonej żarówki, ale w tamtym momencie nie było mi żal. Wiedziałem, że walka się nie skończyła, że rewolucja nie dobiegła końca, a hydra reakcji znów podniosła głowę. Nie chciałem, jednak iść bezwolnie na śmierć, nie byłem typem barana prowadzonego na rzeź. Musiałem coś zrobić. I to teraz, zanim znajdziemy się z Gawryłowem na miejscu kaźni. Jechaliśmy ulicami. Dochodziły do mnie odgłosy aut, stukot końskich furmanek i strzępy rozmów mijanych przez nas przechodniów. Póki byliśmy w drodze istniała szansa, że nas nie zastrzelą.

– Dlaczego to robicie? – zapytałem. Nikt mi nie odpowiedział. Nie słowami. Dostałem w głowę czymś twardym, najpewniej kolbą karabinu. Straciłem przytomność.

Ocknąłem się, ponieważ jakiś facet, ubrany w zielony uniform wylał na mnie wiadro zimnej wody. Skóra piekła mnie na nadgarstkach. Nie byłem jednak już związany, a na głowie nie miałem worka.

– Wstawaj, skurwysynu – zabuczał człowiek mający na twarzy maskę przeciwgazową. A potem kopnął mnie w brzuch gumowym buciorem. Zwymiotowałem żółcią i wodą. Zakasłałem. Oczy nabiegły mi łzami – z bólu i od palącego słońca.

– Gdzie ja do cholery jestem? – wycharczałem.

– W piekle – odparł zniekształcony głos i kolejny raz kalosz przewrócił mnie na gorącą i popękaną ziemię. Mężczyzna odwrócił się w stronę kilku zapuszczonych zabudowań i kiwnął ręką. Podeszło dwóch ludzi w kombinezonach, z kijami w rękach. Jeden z nich zdzielił Gawryłowa w plecy. Zadudniło głucho, jakby kamień obił się o cembrowinę studni.

– Wstawaj, łajzo – usłyszałem pełne pogardy wyzwisko. Stiepan z wyrazem przerażenia w oczach, z potarganymi włosami, zmienionymi w kołtuny, dźwignął się ciężko i suchymi jak popiół ustami wymamrotał: wody.

– Wody? – powtórzył zdziwiony oprawca. – Wody? Wody nie będę marnował na gówno takie jak ty.

– Wody – zaskowyczał Stiepan i zaniósł się bezdźwięcznym, bezłzawym szlochem. – Odrobinę.

– Komu przekazałeś kody atomowe?

W pierwszej chwili nie wiedziałem o co im chodzi. Aż nagle pojąłem. Wiedziałem już dlaczego zginął Popuczkin. To było jak olśnienie. Nieprzydatne olśnienie. Popuczkin miał szyfry uruchamiające wyrzutnie rakietowe. Złapali go, torturowali pewnie, ale się nie złamał. Skoro Moskwa stała nienaruszona, to znaczyło, że komisarz KC ZSRR nie puścił pary z ust.

– Kody wysyłają telegraficznym szyfrem – odparłem.

Dostałem fangę w nos, ponieważ nie była to właściwa odpowiedź. Nic nie widziałem. Oczy zaszły mi mgłą, otwartymi ustami chwytałem powietrze, jak ryba rzucona do pustego wiadra.

– Kto je ma?

 Szykowali nas na powolną i bolesną śmierć.

– Nie wiem.

– Nie wiesz. No dobrze. Może twój kolega ma lepsze informacje? Wiesz? – zwrócił się do Gawryłowa.

– On wie – Stiepan wskazał na mnie. – Byłem przy tym, jak niósł je do bazy wojskowej. Ja jestem pionkiem. Wypuśćcie mnie. On rządzi – Drugi raz pokazał na mnie paluchem i z nienawiścią w głosie dodał: – On jest wszystkiemu winien. Dajcie mi pić.

Od samego początku zastanawiało mnie, po co te reakcyjne karły noszą kombinezony? Dlaczego mają na twarzach maski? Hmm. Byliśmy poza miastem. Daleko od ludzi, od cywilizacji. W okolicy niszczały opuszczone domy. Konkluzja nasuwała się sama. Znaleźliśmy się w skażonej strefie. Jak długo tu byliśmy? Ile dawek rentgena zdążyłem przyjąć? Odpowiedź na te pytania była ważna, ale czy moje życie, cierpienie, którego nie byłem w stanie uniknąć, mogłem postawić na szali z życiem mieszkańców Moskwy, na których – gdyby kody nuklearne dostały się w ręce bandytów – spadłby grad arsenału atomowego wszystkich baz Hiszpanii?

– Wydusimy z ciebie to nazwisko – usłyszałem pewny swego głos bandyty. – Twojemu poprzednikowi wydawało się, że coś odkrył, że wpadły mu w ręce jakieś ważne papiery. Pozwoliliśmy ukryć mu te bezwartościowe świstki, po to by mieć w garści rybę, o którą nam chodziło.  Trochę się opierał, ale kiedy zarzynałem go, jak kurczaka na niedzielny obiad, wskazał na ciebie, jako nosiciela interesującej nas informacji. I było tylko kwestią czasu, aż wpadniesz w nasze ręce. No i do nas przyszedłeś. – Zaśmiał się upiornie. – A teraz ładnie wszystko wyśpiewasz, albo przez dwa tygodnie – tyle ile potrzebuje obecna dawka promieniowania na przerobienie twoich flaków w jednolitą breję –  będziesz znosił niewyobrażalne cierpienia.

Koniec

Komentarze

Ciekawe, bo podwójnie egzotyczne, miejsce akcji. Na minus to, że praktycznie nic nie wyjaśniasz. Czytałam, czekając na rozwiązanie zagadki, a tu nic, tylko końce w wodę… Bomba atomowa to dobry pomysł na początek alternatywnego świata. ;-)

Interpunkcja wygląda na równie pijaną, jak towarzysz Stiepan pod koniec balangi. Ale poza tym napisane w miarę w porządku.

Kamienica mieściła dwanaścioro drzwi.

A te do toalet też wliczone? Dziwnie brzmi. Mieszkań albo w ostateczności drzwi na klatce, nie w kamienicy.

Babska logika rządzi!

Czy: Kamienica, na klatce schodowej, mieściła dwanaścioro drzwi. – brzmi o.k?

 

interpunkcja – nie nauczę się jej, CHYBA, nigdy.

 

Nic nie jest wyjaśnione? Tym zarzutem nieco mnie zmartwiłaś:(

Ale dzięki za komentarz :)

Dzięki Proroku T2.

Czy: Kamienica, na klatce schodowej, mieściła dwanaścioro drzwi. – brzmi o.k?

Nie, nie brzmi. Może tak: Na klatce schodowej kamienicy mieściło się dwanaścioro drzwi. Też nie wygląda jakoś rewelacyjnie (to “mieściło się” jakby sugerowało, że więcej nie da rady wcisnąć), ale chyba lepiej.

No, niby jest jakieś wyjaśnienie, ale takie tam… Że podbite republiki nie kochały ZSRR? Ja to i wcześniej wiedziałam… Jak jest śledztwo, to czytelnik oczekuje, że dowie się, kto zabił, a nie tylko dlaczego ofiara zginęła.

Babska logika rządzi!

Nieźle to sobie wymyśliłeś, Pierwszynie, ale wielka szkoda, że, chociaż zawiązałeś intrygę i wskazałeś kilka śladów, niczego nie raczyłeś wyjaśnić.

Gdyby nie koszmarna interpunkcja, mogłabym powiedzieć, że opowiadanie jest napisane całkiem przyzwoicie.

 

Ka­mie­ni­ca, na klat­ce scho­do­wej, mie­ści­ła dwa­na­ścio­ro drzwi. Po trzy na każ­dym pię­trze. – Brzmi fatalnie.

Proponuje: Na klat­ce scho­do­wej kamienicy było dwa­na­ścio­ro drzwi. Po trzy na każ­dym pię­trze.

 

pod­cho­dzi do nas ko­bie­ta z czar­ną, ko­ron­ko­wą chust­ką na gło­wie. – Raczej: …pod­cho­dzi do nas ko­bie­ta w czarnej, ko­ron­ko­wej chust­ce na gło­wie.

 

To by ozna­cza­ło, że dzia­łał w po­śpie­chu i z obawy… – Raczej: To by ozna­cza­ło, że dzia­łał w po­śpie­chu i z obawą

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Finkla – z pewnością masz rację. Myślałem, że ostatnia scena wyjaśnia, iż to Mendez stoi za śmiercią głównego bohatera. A być może również za zabójstwami innych. No, ale to tylko tak mi się wydawało. Pozdrawiam:)

Regulatorzy – jesteś nieoceniona:) Pozdrawiam:)

Finkla – z pewnością masz rację.

Oj tam, oj tam. Ja takiej pewności nie mam. To zawsze tylko moja opinia.

No dobra, Mendez. Ale kim on jest? Oprócz tego, że kimś z hiszpańskiego ruchu oporu.

Aha, jeszcze fajna postawa głównego bohatera – “Myśmy uwolnili ich od Franko, więc na pewno nas kochają”. Takie pięknie błędne i egocentryczne przekonanie charakterystyczne dla imperialistów.

Babska logika rządzi!

Dziękuję, Pierwszynie. MIło mi, że się przydałam. :-)

 

Czytałam opowiadanie dość późno i nie wykluczam, że coś mi umknęło, stąd pytanie – kim jest Mendez?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mendez? – no Mendez jest dyrektorem sowieckiego Archiwum. Trochę taki Konrad W. Ale naprawdę myślę, że to Ty masz rację. Słabo wypadła ostatnia scena:(

Czy Eduardo Martinez i Mendez, to jedno?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O skurcze. Mendez. Tak, Mendez to kluczowa postać przedstawionego przeze mnie świata. Tyle, że potraktowana przeze nie po macoszemu. To bohater hiszpańskiej walki o niepodległość. Ale to już inna historia:))

Mendez kluczową postacią? To dlaczego kluczowa postać pojawia się, po raz pierwszy i chyba jedyny, dopiero w dziewiątym zdaniu od końca opowiadania?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy – masz rację! Nie wiem skąd wziął się ten Mendez. Yyy. Martinez. To wszystko przed tym było o Martinezie. Naprawdę, nie wiem jak to wytłumaczyć.

No cóż, Mendez pojawił się znienacka, niczym tajemniczy don Pedro. Mam nadzieje, Pierwszynie, że wszystko da się naprawić. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mendez czy Martinez, i tak motyw miał taki sam, jak każdy Hiszpan.

I ciekawe, jakie będą konsekwencje takiego zachowania. Kolejna bomba?

Babska logika rządzi!

Tak. Mendez wziął się z d…y:)

Finkla – boję się o tym pomyśleć:)

Po przeczytaniu stwierdzam, że “Śledztwo” to fragment a nie pełnoprawne opowiadanie. Tekst nie wyjaśnia nic, nie daje nic do myślenia, nie zadaje żadnych pytań i niczego nie opisuje porządnie. Czytelnik dostaje zapowiedź alternatywnego świata, sugestię intrygi i zarys bohaterów. Wszytko może i zapowiada się interesująco, ale jest tego zdecydowanie zbyt mało, aby się tekstem nacieszyć.

Poza tym interpunkcja leży i kwiczy.

Hmm... Dlaczego?

Tekst nie wyjaśnia nic, nie daje nic do myślenia, nie zadaje żadnych pytań? No to albo nie wyjaśnia, albo nie stawia pytań:)

No to albo nie wyjaśnia, albo nie stawia pytań:)

Hmm, Pierwszynie, obawiam się, że tekst może nie wyjaśniać i nie stawiać pytań. Czego “Śledztwo” jest przykładem. 

Hmm... Dlaczego?

Czyli nie jest dobrze:(

Zaczęło się ciekawie, alternatywa jest jak w mordę strzelił, ale zgadzam się z przedmówcami, że niestety kończy się tak zupełnie bylejak, bo nic nie wiadomo. Znaczy niby wiadomo, kto zabił człowieka, którego KGB-owcy przyjechali szukać, ale pozostaje wielki niedosyt, opowiadanie nie jest domknięte.

 

A teraz czepialstwo:

 

“Tupolew wylądował wieczorem drugiego września na lotnisku Lenina i nasza trójka zakwaterowała się w Aurorze, który był dobrej klasy hotelem…” – Raz, że “nasza trójka” brzmi dziwnie, bo do tej pory była mowa tylko o jednej osobie, narratorze (brak wyjaśnienia – nasza trojka czyli ja, ktośtam i ktośtam, a to wyjaśnienie powinno paść od razu); Dwa, że to jest ten Auror czy ta Aurora? Bo jeśli ta, to ona była dobrej klasy hotelem, a nie był.

 

“Byli to[-,] Stiepan Gawryłow i Kola Zajcew.“

 

“…a Kola i Stiepan dzielili wspólnie dwójkę.“ – Masło maślane.

 

“Ze Stiepanem, którego ściągnęli z Sewastopola, z tamtejszego wydziału zabójstw[+,] rozmawiałem jeszcze przed północą.”

 

“Miał za sobą dwudziestoletnią służbę, co urastało niemal do rangi legendy (bo ilu oficerów milicji można odnaleźć z dwudziestoletnim stażem? Ja nie znam nikogo, kto przetrwał tyle lat w służbie, za Stalina), albo emeryta.“ – Co urastało do rangi emeryta? Co oznacza to zdanie? Poza tym: bez przecinka przed pojedynczym “albo”.

 

“– Po pierwsze – mówił.Oostatni ślad deputowanego urywa się…”

 

“Ale[-,] ja się nie odzywałem. Chciałem[+,] by mówił.“

 

“– To, że droga powietrzna[-,] to jedyny sposób opuszczenia obwodu…”

 

“Miało to sens, tyle tylko, że kryło się za tym niechlujstwo, albo głupota towarzyszy prowadzących śledztwo.” – J.w. Albo bez przecinka przed “albo”, albo stosujesz pełną konstrukcję: “… albo kryło się za tym niechlujstwo, albo głupota towarzyszy…”

 

“Sam tymczasem poprosiłem Kolę Zajcewa[+,] by pogrzebał w madryckim archiwum…”

 

“W końcu znał jego zwyczaje, widywał [+go] codziennie.“

 

“Wiedziałem, że pierwsze decyzje i wyciągnięte z nich wnioski[-,] będą miały największy wpływ na kierunek śledztwa. Dlatego przed zebraniem faktów[-,] nie chciałem formułować żadnych teorii.“

 

„Ortega[-,] był pięćdziesięcioletnim szatniarzem w Domu Komisarzy Ludowych.”

 

Ok, generalnie zostawiam obserwację, że w opowiadaniu interpunkcja szwankuje i nie będę się więcej zajmować przecinkami. Przede wszystkim chodzi o to, że jest ich za dużo, wydają się powtykane w zdania zupełnie losowo.

 

„pozbycie się ze swego kraju generała Franko” – Franco

 

„– Acha. – Kiwnąłem głową.” – Aha

 

„a la Rudolf Walentino” – Valentino

 

Świecący księżyc i mała lampka nad głową wystarczająco dobrze oświetlały podkreślone…” – Powtórzenie. Wystarczyłby sam „księżyc”, bo z kontekstu wynika, że dawał światło.

 

„Należało zanalizować, kto zyskał na zniknięciu komisarza?” – Raczej: przeanalizować.

 

„– Acha, a z tobą wszystko dobrze?” – jw. – Aha

 

„…przyjrzałem się podniszczonemu zdjęciu.

– To twoja żona? – rzuciłem, kiedy usłyszałem jak zapina ekspres rozporka. Stuknąłem palcem w zdjęcie.” – Powtórzenie. Poza tym subiektywne czepialstwo: wystarczyłoby samo „zapina rozporek”.

 

„…wyciągnął rękę.

– Mogę? – poprosił.

– To z jej powodu pijesz?

Wytarł fotografię ręką i schował do portfela…„

 

„…ojciec z matką, jeszcze dwa lata temu, pracowali w miejskim przedsiębiorstwie konserw. Raczej im się nie przelewało. Gdyby dziewczyna jeszcze żyła…”

 

„…miał w recepcji zostawioną wiadomość, żeby zaczekał z Cruzem w pokoju.” – A kto to jest ten Cruz, o którym przedtem nie było ani słowa…? Nie wprowadza się postaci w ten sposób ;/

 

„– Felipe[+.]cCiepły głos przywoływał do siebie malca.”

 

„…znajdował się przy głównej ulicy Madrytu. Wejście miał z oficyny. Ciężkie, kryształowe żyrandole zwieszały się z sufitu.” – Niezamierzony rym, który wypada dość zabawnie: Madrytu-sufitu.

 

„Nie tylko, że nie odnalazłem Popuczkina, to jeszcze zgubiłem swojego człowieka.' – To zdanie jest deczko bez sensu. Albo: „Nie tylkodość, że nie odnalazłem Popuczkina, to jeszcze zgubiłem swojego człowieka.”, albo: „Nie tylko, że nie odnalazłem Popuczkina, aleto jeszcze zgubiłem swojego człowieka.

 

„Wypuścił przez nos powietrze. – Zawsze znajdzie się coś, za co można zabić” – Kwestia dialogowa powinna zaczynać się od nowego akapitu.

 

„Poruszyłem czułą struną.” – strunę

 

„Nikt nie ukrywa bezwartościowych rzeczy w skarpetach. Ba, tylko czemu Kola miałby chcieć cokolwiek ukrywać? Z jakiego powodu? Przed kim? Przed bandytami? To by oznaczało, że działał w pośpiechu i z obawą, a zabójstwo było próbą ukrycia tego, co odkrył Kola. Miałem pewność, że zawartość skrytki wskaże nam mordercę.” – Bardzo dużo tego krycia…

 

„– Zażądał w sumie… – przerzucił kilka stron wielkiej, jak drzwiczki do biurka książki, a potem dotykając palcem jakiejś rubryki dokończył. – … dwanaście tomów.” – Albo w ogóle bez kropki po „dokończył”, albo „Przerzucił” wielką literą, a po „dokończył” zamiast kropki dwukropek. Ale nie tak, jak jest teraz. I bez spacji przed wielokropkiem.

 

„w dół budynku” – subiektywnie: bardzo dziwne sformułowanie, dol budynku… Kojarzy mi się raczej z, na przykład, sytuacją, kiedy ktoś stoi na dachu i spogląda w dól, wzdłuż ściany…

 

„…grzał się w tylnej kieszeni moich spodni. Zatrzymałem się, sięgnąłem do kieszeni i zwróciłem z pytaniem…”

 

„– Czy czymś takim można otworzyć te skrytki? – bBłysnąłem w powietrzu kawałkiem metalu.”

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim

w sprawie przecinków nie zabieram głosu, ale nie stawiałem ich na chybił-trafił. A to chyba jeszcze gorzej:( (:)).

Bardzo wielkie dzięki za poświęcenie czasu na wnikliwą analizę.

Wszystkie uwagi wziąłem do serca.

Zostało jeszcze kilka dni do zamknięcia terminu, więc zastanowię się nad innym rozwiązaniem intrygi. Spróbuję coś napisać, nawet jeśli nie będzie miało to wpływu na ocenę tekstu.

Przecinki to generalnie śliski temat, niestety…

 

Jeśli coś napiszesz, daj znać komentarzem. Niezależnie od konkursu, każda forma pracy nad tekstem jak rozwijająca, więc i opowiadanie, i Ty nie wyjdziecie na tym interesie źle ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dodałem nieco i zmieniłem końcówkę:)

Nowa Fantastyka