- Opowiadanie: Modernsteel - STWÓRca

STWÓRca

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

STWÓRca

STWÓRca

 

 

Trwałem w nieskończoności ponad wszelkim bytem wszechświata. Wszechpotężny mocą nieśmiertelności, ingerując w podstawowe mechanizmy toczące cywilizacje mogłem kształtować obraz życia któregokolwiek z globów.

 

ROK 2033

 

Miasto, jak każde inne było molochem. Człowieczeństwo upakowane na własną prośbę w jego granicach, żyło z dawien dawna, w krótkim przebłysku świadomości nie dostrzegając nieuchronnej schyłkowości istnienia, które mimo mizerności jednostki, w skupiskach stanowiło o mej potędze; karmionej duchem jak największej rzeszy neofitów. Po wiekach pozostawienia ich własnemu władaniu zstąpiłem, by poprzez przedstawiciela poszerzyć krąg żerowiska. Mądry mądrością wieków postawiłem na ślepy los w doborze reprezentanta mej woli. Na chybił trafił zestroiłem się myślowo z pierwszą lepszą osobowością, śledząc narrację jej umysłu.

 

"Żem nawalony na maxa. Zarzygane zdziry, wyruchane, dają w kimono jak i cała ferajna na polepie meliny. Odzwieram patrzały w zdybaniu miejsca na odlanie. Możeby nacedze na kogo bo polepa wypchana na total– wybzdurałem. Smrodu i bez tego co niemiara, aż duch sztramuje, a kaku też ciśnie się na ustka, wtranżole swe barachło do haźla na półpiętrze, albo gdzieiś po drodze. Deptam nieskolko ścier wykolebując z meliny. Wywewnętrzać sie na korytarzu moge… ale facio oldlampucary z przeciwka o jakieś trzy ciałka tężejszy od mej cherlawości, skamli pod jeji wrotami z jakowąś wyświechtaną badylą. Obleze go wymijająco łamanym dancem i po paru pląsach dorwe kibla. Zawarto. Jęki, stęki, poruchania. Jednym łypem spozirały przez kuklok dziury od keysa szacunkuje sytuejszyn. Jakoweś dwie hawiry brandzlują się na fest rozparte między klo. Granda! Kołatam!

– Wychramalać ze sracza, bo mi pomada gryzmoli – Skowytam z kulturką.

– Bierz dupe fiucie. -walnęły obie zadychane holebody

– Jak cie ty francowata lafiryndo wybrandzluje piąchą w torbiel wybechaną. Wykakuj… Wyskakuj szmato z tą lesbą drugą…

O fuck! Fajdanie! Trzy, dwa, jeden. Wyprysnąłem z budowli na luft. Pare fizjonomi zgredów i troszki fagasów. Co arbajtać? Zrobie na miejscu, na ich wywalonych patrzałach.

Wyłupiam słoneczko z dźinów i wypruwam na trotuar. Zgroza. Gdzieto nie wykakujesz stradasz żyzń. Fagasy japy rozdziawione, ale kiwią, że nie zbałuszyli zajścia. Gorzej zgredy. Te pożyli w centrum paredziesiąt roków i stetryczały na fest.

– Policja! Policja! Ekskrementy w miejscu publicznym uwidacznia – ktoś wywalił z jamy. – łapać go, posprząta po sobie i po pieskach w całej dzielnicy! Azor, bież go!

Tegomż niem trawił. Czas wytranżalać z tego terenu na inny duch bo wpingolą sie copy i aresztana na mur. Ryzykne w obszar niekolegich gangów, nie strace wolnochy, najwyżej jedną patrzałe. Bajnolami wydziwiam jak po lodzie, pare ryjów profiluje łomotem graby na krwawo. Polewa. Ryk. Z połowa zgredów wypiernicza ze cykora, reszta co sterczała poczęła wydzierać japska. Fart. Droga wypędzlowana. Spędzam swe truposzcze w dal."

 

Otrzaskanie z nizinami moralnymi. Obiekt plastycznej kreacji osobowości. Akceptacja.

 

"Zwalista problema sie zarbajtała. Ni szmalu w kabzie, a szykuje sie najtwa lebo i dwie na niekolegim duchu. Trza by zarwać jaką zdziadziałą ze dzieńgami, co by choć na wstrzyke centową do żyły. Zrazu w tłumie myszkne, może podleci co pod grabe, przy sobocie wścieku sklepowego people dostają i ze mamoną sie pętają jak ślepe france. O! Trza stopnąć. Womena z jakiimś zekrwawionym bachorem na podłamaną wyglądająca za nic kiese zdaje sie mieć. Trza by skubnąć ją z tego ciężaru bo poci sie bezpotrzebnie. Ale te jej dziecko to deddmen pewny, co zbierać nie ma, musiało go trzepnąć ciężarówą bo obudowa szczaskana jak zwłoki kota na głównej ulicy. Dlatego women taka wkurzona? O fuck! Zerwała się i gdzieś lezie odrzutowo. Co ją?! O dupa rżnięta! Łbem gruchota w kant budowli. Ścierwo, załatwiła się na cacy; ale palantka. No, to co niczyje to moje. Mały niski frów i lekki szarp, bez paniki z fantem pode pachą w tumult i za rogiem zbałusze com za uzysk wyrobił. Trza sie te troche drogi prowadzić z leksza jakby nigdy nic. Ale mię sie ręce pocą po takich arbajtach, a jak mię świeżbią. No, zacisze, ni zgreda. Wywracam na nice cały ten majdan womeny a tam ni w cholere ni w oko dzieńgów brak. Sie wnerwiłem niemożebnie na te gnide, jak sie wnerwiłem. O, fuck, fucken women! Tera muszę zapudłować swe truchło na horosze pare godzin w zonie oczeń niestosownej do żyzni, a i niechorosze mi obeznanej. Na farta nieskolko lat terania w bitkach z alieno-sataniolami wpasowało mi w orzeszek jakoweś odruchy, toteż chybko gałam za chasiokiem, co to nieraz za meline posługiwał. Bo to wsród śmiecia i do japy co zgałać i otuliwo ciepławe. Wykolam oczodoły w ciemne zakątki pobliża i zdybałem com wybzdurał; eksklusiwe wysyp hasia. Paręnaście wykroczeń bajnolami. Sus w haś. Fart. W nieskolko czasu wpasowujem sie w meline, wijem pryko, targam z kibli zakąski, by po kolacji uderzyć w kimonko. Bardziej good niźli u matrony zaplutej w delirce."

 

Przyobleczony w jego postać zmaterializowałem się niedaleko śmietnika, w którym się ukrył. Z tej odległości mogłem panować absolutnie nad sytuacją. Sprzęgnąłem jego umysł z moim. Śledząc tok jego myśli czekałem na dogodny moment.

 

"Bebech full, pobliże kimie, ciepełko. Gwiazdy nad czachą. Fajne gwiazdy. Tam chyba i też jakoweś fagasy sie rypią. Rąbią więcej fagasów. A z fagasów ransze zgredy. Czy pobywa jakowaś lepsza żyzń na gwiazdach od naszego barachła żyzni. Arbajt, kimono, żarło i na wywrót i recht. Aż do zezgredzenia i kopyta w kalendarz. Recht, finito. Co za szczynowata od-bytownia."

 

– Harakiri – szepnąłem jego imię poprzez mrok kilkunastometrowej odległości. Przez chwilę leżał na wznak wpatrzony w rozmigotane niebo. W zamyśleniu jakby nie dosłyszał. Jednak nagła fala myśli zdradziła jego zaniepokojenie.

"O patałachy, co za sukinsyn? Tylko ferajna trajgoli mi tą ksywą. Cała ferajna ubzdryngolona w melinie. Co jest?!"

– Harakiri nie strachaj. Żem bez arużja nasłany na twe truchło od peopli z tego rewiru – skłamałem. Poczułem jak mięknie. Mimo prostoduszności przez jego umysł przemykały stosunkowo wysublimowane kłęby myślowe.

"Ale sie wpieprzyłem w breje. Skuli durnego srania. Niech mnie… Ostatnie me podrygi niucham."

– Jak sam bzdurasz nie ma co targać na oślep. Odkręć czachę i pobablajmy w patrzały.

"Odkręcam czache, gały wywalam, oko się mnie na policzki wyluzowywuje bo gałam lustro w 3D. O w dupe, to nie lustro! Fagas żyzń uwidaczniający mą własną fizjonomią i ciałkiem dysponejszyn. Bieliźniak jak w ryj strzelił."

 

Dokonuję transmisji werbalnej spychającej jego zasób słów w głąb pamięci! Pozostałe po nich miejsce zapełniam terminologią potocznie używaną w świecie tej ery wśród ludzi na pewnym poziomie intelektualnym. Napotykam na opory. Jego mózg odrzuca przeładowanie określeniami nigdy dotąd nawet nie słyszanymi. Jednak należy nakłonić go do przyjęcia o wiele większej porcji wiedzy, a to pociąga za sobą konieczność zastosowania hipnozy rekonfigurującej świadomość i podświadomość.

"Ten fagas spostrzega jak auto na długich. Co sie to robi. Czuje że oddam kopa w kalendarz."

 

Ostatnia myśl sformułowana w slangu. Po przebudzeniu nadam jego życiu inny, jakże odmienny kierunek. Stworzę narzędzie obdarzone ukształtowaną niby wolą, uczynię na powrót człowieka, który poprzez wykonanie nakreślonych przeze mnie zadań skieruje istoty mu podobne na odpowiednią drogę.

 

– Ukształtuj siebie, przez siebie samego, na swój wymyślony obraz – zabrzmiało wewnątrz mojego umysłu; obco, namaszczenie, wymyślnie ceremonialnie. – Skonstruuj swe ciało podłóg własnego mniemania z lepiszcza, które ci na ręce składam, stwórz siebie jak potrafisz najlepiej, a takim się staniesz. Takim i nieśmiertelnym.

Harakiri nie mógł otrząsnąć się z osłupienia w jakie popadł po wydarzeniach ostatnich minut. Targany sztormem sprzecznych doznań nie wiedział czy to co usłyszał wziąć za swoje myśli czy cudze wtrącenia w swą świadomość. Żył czy śnił?

Dookoła zwały śmieci przypominały zapachem o istnieniu zgnilizny. Spomiędzy odpadków ludzkiego istnienia gramoliły się ociężałe od rozleniwienia i spasienia szczury, oraz gibkie nie do końca pewne bezkarności karaluchy. Wszystko odzwierciedlało jak ulał stan ówczesnego świata rozpadu i schyłkowosci, co gorsza nie powodowanych żadną wojną czy kataklizmem. W środku tego stał Harakiri. On i ktoś przyobleczony w podobną mu postać, jednakże już bezruchawą, nie zdradzającą oznak życia.

– Zrób to. Ciało swych marzeń. Ja nadam mu życie i dokonam reszty. Budulec jest u twoich stóp.

– Kto mówi do mnie, wewnątrz głowy? Kim ty jesteś?

– Jestem istotą bytu na ziemi.

Harakiri spojrzał na sobowtóra. Nie była to wyrafinowana piękność w swym rodzaju; herlak o przygarbionej sylwetce unosił na szyi coś w rysach przypominającego krzyżówkę E. T. z humanoidem z głębin. Gdyby nie przywyknął do tego osobnika przez parędziesiąt lat życia na pewno odrzuciłoby go na ten widok. "Budulec u stóp. Ale u stóp leży tylko coś o konsystencji i zapachu gówna. Kogoś przypiliło i zostawił to tutaj, a ja mam z tego budować swój wyimaginowany kształt?"

Harakiri zagłębił rękę w gmaziowatym budulcu, wymierzył garść i cisnął z obrzydzeniem wprost w twarz podobnego mu posągu. Masa przylepiła się jak dobrze rozrobiony kit. – Nie mam zdolności plastycznych – pomyślał po czasie, kiedy martwe odbicie przybrało kształt bezkształtu, a jedyną cechą

upadabniającą je do człowieka były dwie niewyraźne podpory nóg. – Teraz użyj swej woli. Wystarczy, że nakreślisz myślą obraz postaci, a przybierać ona będzie coraz realniejszą formę. No cóż. Na początek wyobraził sobie twarz anioła, nieskazitelną, genialnie proporcjonalną. Przywoływane z otchłani umysłu widziane niegdyś zachwycające oczy, nosy, brwi przelewały się w tym dziele jego wyobraźni jak rozogniona lawa. Bawił się w kreatora. Wyłuskiwał z najprzepastniejszych odmętów pamięci twarze znanych piosenkarzy, idoli tłumu, polityków. Szukał ideału. Szafował włosami, wysokimi i niskimi czołami, zębami, uszami. Szukał doskonałości, błądził w poszukiwaniu absolutu i… znalazł. Na kupie zdruzgotanego kału wykwitła przepiękna męska fizys, przewyższająca wszystko co dotąd w tej materii zdołała wytworzyć natura. Na kupie kału doskonała twarz udrapowana z kału. Teraz pozostawało zbudować ciało adekwatne do maski. W ślad za tą myślą zaczął żonglować dziesiątkami torsów, rąk, ud, stóp. Dosmakowywał ciało detalami fałdów skóry, lekkich przetłuszczeń, rozwiniętych mięśni. Co sekundę zmieniając zamysł docelowego kształtu powodował tornada przemieszczeń tkanek, wiry i zafałdowania. Przewalał masy lepiszcza z krańca na kraniec, bardzo długo, wciąż nie zadowolony z bieżącego efektu muskał szczegóły… Aż myśl skończonym ciałem się stała. – Stworzyłeś optycznie prezentowalny image. Puść dawne siedlisko duszy w zapomnienie i przygotuj się do wejścia w sylwetkę

przez siebie zbudowaną. Już tylko ona będzie obowiązywać.

 

Nieokreślony czas później

 

Powieki jak ołowiane klapy. Z wysiłkiem otworzyłem oczy, jednocześnie czując falę gorącego wiatru owiewającą twarz. Poprzez rozmywającą poświatę załzawionych źrenic zobaczyłem stojącą opodal stację benzynową. Dalej, dokąd sięgał wzrok rozłożyła się zalana palącym słońcem pustynia. Jedyna droga przebiegająca tu do niedawna urywała się wpadając w morze piasku.

– Skąd cię przywiało robaku?

Zanim zdołałem wyśledzić nadawcę słów, ktoś zadał mi cios w żołądek. Upadłem na plecy. Z tej pozycji dostrzegłem trzech zwalistych mężczyzn; środkowy afiszował się na pierwszym planie z dziesięcicalowym nożem w ręku.

– Zrobimy z kulek kogel-mogel – zawtórował facet po lewej z nutą rozbawienia. – I kuku.

Niezmiernie zdziwiło mnie ich zachowanie wobec mojej osoby. Co prawda cała ta banda nie należała do zdechlaków, ale posturą przewyższałem każdego z nich bezmała dwukrotnie. Musieli być wirtuozami rozboju by mnie tak ugościć.

– Bieżcie tę kruszynę i heja. Nie rozbabrzcie go jak ostatnio z tym tam. Mięso jest mięso. Środkowy schował nóż za pas i z prawym postąpił krok w moim kierunku. Zerwałem się na równe nogi. O Boże! Na równe kikuty. O Boże, Boże!!! Teraz dopiero spostrzegłem podmiot, na którym opierała się ich odwaga. Byłem karłem. Gdzie moje pięknie uformowane, muskularne opakowanie ego? Poczułem żelazny uścisk rąk na obu stopach. Straciłem grunt pod nogami z wielką siłą uderzając głową w piasek.

– I raz, i dwa, i trzy, i ju…u…u…żżż. – Kończąc odliczanie wypuścili rozhuśtane ciało. Szybowałem w kierunku ściany budynku stacji, wyłożonej nieregularnymi bruzdami tynku z domieszką rozbitego kolorowego szkła. Czerwone rozmazy pstrzące miejsce domniemanego spotkania z przeszkodą świadczyły o sporym zaangażowaniu tej hołoty w swój proceder. Siła uderzenia spowodowała, że wiszący kilka metrów dalej sprzęt ppoż. spadł wraz z tablicą, do której był przytwierdzony. Jednak nie straciłem nawet przytomności. Zalane krwią oczy dostrzegły ich nad wyraz zdziwione miny, gdy odbiwszy się od ściany, w tej samej sekundzie pognałem po brzęczącą jeszcze siekierę. Rękawem otarłem krew z czoła. Z ich strony powiewało strachem. Pierwszy otrząsnął się nożownik. Obnażone ostrze pobłyskiwało złowrogo gdy zbliżył się na odległość skoku. Przerzuciłem trzonek do prawej ręki.

Obaj zwlekaliśmy. Postanowiłem sprowokować jego atak nonszalanckim podejściem do walki. Siekiera wpadła w wirowy rytm, na twarz przylepiłem uśmiech. Natarł pierwszy usiłując lewą ręką dostać siekiery, a prawą, uzbrojoną, poderżnąć mi gardło. Nie docenił jednak mojej szybkości. Ledwie ostrze musnęło szyi uskoczyłem w bok i zaraz potem znalazłem się za jego plecami. Obunóż zwaliłem się na jego barki przewracając twarzą ku ziemi. Nóż przeszył go na wylot w okolicy serca.

Napastnik zaczął konwulsyjnie trzepać nogami, z ust wydobywał charkot i rzężenie. W ułamku sekundy oddzieliłem głowę od tułowia.

– Może coś z tuczu, panowie? Świeży ubój.

W ostatnich minutach zyskałem na pewności siebie, mile zaskoczony skalą swej fizycznej sprawności. Z niewyjaśnionych powodów PAN nie dał mi ciała jakiego się spodziewałem, lecz teraz nie czułem się rozczarowany. Rozpierała mnie niespożyta moc. Po tym pokazie animusz pozostałych opadł do granic

paniki. Najwidoczniej odciąłem główny organ przywódczy tej hałastry, bo oznaki niezdecydowania przesiąknęły ich na wskroś. Poczułem się panem sytuacji, gdy nagle zerwali się z miejsca i sprintem pognali w moją stronę. W porywie zaskoczenia, biorąc potężny rozmach wypuściłem siekierę w ich

kierunku. O dziwo trafiła jednego prosto w czoło, z chrzęstem przebijając czaszkę. Padł na plecy odrzucony do tyłu impetem ciosu i ani drgnął. Ostatni z nich wydawał się tego nie zauważyć. Biegł dalej nie pozostawiając mi czasu na jakiekolwiek dalsze posunięcie. Dlatego okazał się tym razem szybszy. Złapał mnie w pasie unosząc ponad głowę, poczym rzucił jak nienormalnie grubą strzałę wprost w taflę szklanych drzwi prowadzących do pomieszczeń sklepowych stacji. Ból rozcinanych tkanek. W rozbryzgach roztrzaskanego szkła wleciałem do wewnątrz sunąc na rozdzierających posadzkę odłamkach. Zatrzymany przez przeciwległą ścianę od razu wybiłem się sprężynką do pionu. Facio już tu był, spoglądał przez wyrwę po niedawnych drzwiach, jakby w poszukiwaniu czającego się gdzieś węża. Kiedy zobaczył mnie, opadła mu szczęka. Niemal poczułem jak umiera. Błyskawicznie przemieściłem się w jego stronę obserwując nie nadążające za mym ruchem źrenice. Ostatecznie spróbował na ślepo zrobić coś jeszcze nogą, jakiś paralityczny, desperacki wymach, ale było już za późno. Wsadziłem mu rękę między uda, gigantyczną siłą zgniatając genitalia. Padł jak krwawiący zewłok. Ucapiłem go ponownie chwytając za szyję i biodro, unosząc całe to ścierwo ponad siebie; i przy okazji dusząc. Chwilę ważyłem dogorywające resztki szukając wariantu ostatecznego unicestwienia agresora. W końcu pchnąłem nim w boczną, całkowicie oszkloną ścianę. Metalowe pręty zewnętrznych krat spowodowały, że rozprysnął się na poszarpane frytki, tworząc wespół z drobinami okna i rozbryzgami posoki upiorny prysznic.

 

Epizod na pustyni pamiętam jak przez mgłę. Ważne jednak, że w ogóle pozostał po nim jakiś ślad. Setki wydarzeń rozgrywających się na przestrzeni dziesiątek lat wpadło w morze zapomnienia, lecz bynajmniej nie całkowitego. Czułem wewnętrzne brzemię wszystkich doświadczeń, subtelnie formujących tryb mych przyszłych zachowań. Zaledwie kilka z nich jestem w stanie dziś odtworzyć.

 

Znalazłem się w kordonie niezliczonej masy ludzi, zdążających jednostajnym umęczonym krokiem. Szliśmy czwórkami, powłóczyście posuwając stopy w zadanym przez eskortujące nas roboty bojowe kierunku. Co pewien czas przy akompaniamencie strzału rozlegał się jęk. Osłabnięcie, nawet podkurczenie nogi karane było śmiercią. Z upływem godzin rzedły nasze szeregi; ludzie padali jak muchy rażeni palącym i osłabiającym do granic skwarem. Z wolna pojedyncze dobijające strzały zmieniły się w kanonadę, słyszałem je zewsząd, to tuż obok,

to w nieuchwytnej dla oka odległości, gdzieś na krańcach szeregów. Zacząłem coraz bardziej skupiać się na czynnościach związanych z marszem, by nie potknąć się o ciało zabitego czy wręcz o własną nogę. Jeden błąd kosztowałby życie. Minął dzień. Dostrzegalnie zdziesiątkowani ledwie zbieraliśmy kroki. Jak odchody snuliśmy za sobą pasma trupów. Co on chce mi ukazać przez tą morderczą wędrówkę? – zadawałem sobie pytanie zajmując się analizą sytuacji. Strzały stały się pruciem karabinu maszynowego. Odległości między pozostałymi przy życiu rosły, aż nie mogłem już dostrzec nikogo. Tylko karabiny huczały, już jednak z mniejszą częstotliwością, coraz mniejszą. W końcu ustały. Otoczony tyralierą robotów bojowych ciągnąłem stopę za stopą, zmęczony do granic, totalnie zrezygnowany, jedyny żywy. Żywy… i co gorsza jedyny. Po trzech dniach zdałem sobie sprawę ze swej nieśmiertelności. Poszarpany kulami, zesztywniały od skrzepów rozlanej krwi i potu, które wespół z piaskiem tworzyły pancerz, stąpałem na granicy obłędu. Ja i roboty. Upadam. Rozrywany kulami cierpię po stokroć, niby poddany torturze tysięcznej kropli wody. Wybawienie powstania… i idę dalej, do następnego upadku, przez pustynię zalaną krwawą posoką blasku umierającego słońca. Wokół płaszczyzna zadarta wzwyż tylko przez sylwetki robotów. Ja nieśmiertelny. Samotny. Idę dalej. Jak długo?

 

Nie epatuję cię okrucieństwem, stawiam przed tobą problemy przyszłego świata, nie tak odległego w czasie, wręcz namacalnego już dziś. Daję ci możliwość uczestniczenia w wydarzeniach, które rozegrają się za kilka lub kilkanaście lat w niezliczonej i wciąż rosnącej liczbie miejsc. Jednak nie zasługiwałbym na miano nadistoty, gdybym nie mógł w jakiś sposób odwracać tego co nieuniknione. Mam takie możliwości, a jedną z nich– najpotężniejszą– jesteś ty. Edukacja twego zdeformowanego ducha musi jednak trwać nadal.

 

Okna wystawowe zawierały dziwki, rasowe kurtyzany przyssane piersiowymi i łonowymi częściami nagiego ciała do szyb, nęcąc przypadkowych i nieprzypadkowych przechodniów. Oddawały swą powierzchowność na pokaz i na wykorzystanie, według taryfy drogiej, a nędznej jak ich pogląd na świat. Co niektóre, zniecierpliwione oczekiwaniem na klienta odbywały upragnione praktyki na sobie, przy pomocy jak najbardziej niesamowitych akcesoriów na oczach kogokolwiek, za darmo, wiadomo

lub nie wiadomo dlaczego. Harakiri widział po raz pierwszy tego rodzaju witryny. Wionęło z nich zepsuciem i zgnilizną, przemieszanymi z rezygnacją tych dajek. Początkowe uczucie zwierzęcego pożądania, z każdym następnym krokiem ustępowało miejsca niesmakowi, później wręcz obrzydzeniu. Zaczęło się w nim potęgować pragnienie ucieczki. Jakaś siła kazała mu jednak brnąć przed siebie, w jedynym– wyznaczonym przez równolegle do siebie biegnące budynki– kierunku. W końcu zaczął biec. Coraz szybciej. Do utraty tchu, do widocznego kilkaset metrów przed nim wylotu ulicy… I nagle stanął jak wryty. Więziący go kanion był zamknięty z tej strony wielkim, rozświetlonym, migocącącym oknem wystawowym. Pośrodku, rozpostarta pomiędzy palami wisiała uwiązana za nadgarstki dziewczyna o niewymownej urodzie. Emanowały z niej piękno i jasność przyprawiające o obłęd. Próbował otrząsnąć się z zauroczenia, lecz siła tej osobowości kazała stać i gapić się. Widział tylko ją, reszta rozmazała się w mgliste tło, na którym była rozświetlona. Była tylko ona i… napis. Napis?!

"ZA JEDYNE 100 TYS. DOLARÓW ZOSTANIESZ STWÓRCĄ. KLON MATKI CZEKA NA POCZĘCIE ZBAWICIELA."

 

Kobieta klęczała nad rozbebeszonym dzieckiem. Utaplana w krwi nurzała włosy w jego ranach szlochając skulona. Od tego sama wyglądała jak okaleczona. Oburącz objęła ochłap swego malca i niemiłosiernie mocno przytulając zaczęła wyć. Drobniutki człowieczek w jej żelaznym uścisku przelewał się jak rozmamłane mięso. Wszystko wokół zalane było czerwienią. Nagle kobieta wstała rozglądając się błędnym spojrzeniem. Ni stąd, ni zowąd podbiegła do krawędzi opodal stojącego domu i wymierzając potężny cios głową w kant zbiegającego się muru padła z roztrzaskanym mózgiem na płyty chodnika. Jeden z przechodniów zainteresował się tym zajściem. Podszedł do zwłok; wyciągnął rękę wykonując nieznaczny skłon. Chwilę mocował się z uwieszoną do ramienia denatki torebką, poczym

ściskając łup szybkim krokiem odszedł w tłum. Harakiriemu przyszło zostać biernym obserwatorem tego zajścia, patrzył jakby spoza świata, stojąc w centrum wydarzeń nie zauważany przez nikogo. W takich razach Pan z sobie znanych powodów obdarowywał go niewidzialnością, by nie mógł ingerować

w przebieg wypadków. Chodziło wtedy o jakąś szczególną dydaktykę, która w wirze wydarzeń mogła sposobem głębiej wypalała stygmat swego zaistnienia.

by ulec przeoczeniu, a tym

Z biegiem czasu, po dziesiątkach prób, uczestniczeniu we wszelakiej maści rzeziach, poddałem się całkowicie woli swego Pana, każdy nakaz spełniałem w najmniejszym szczególe, nauczony przez lata trwającymi testami: cierpliwości, dokładności, absolutnego zaufania najwyższemu.

 

I to ostatnie spotkanie. A raczej ostateczne.

 

– Znalazłeś się w miejscu początku swej drogi, synu. – powiedział Głos. Harakiri ujrzał dookoła zgruchotane domy, będące jednak nadal opoką dla o wiele od nich nędzniejszej ludzkości. W wyrwach, pomiędzy potężnymi spękaniami snuły się wychudłe cienie, gdzieniegdzie lizane upiornym poblaskiem ogniska z dymem czarnym jak otchłań piekła.

– Panie, stawiałem czoła próbom, których udziałem nikt dotąd nie pokalał się. Objawiłeś mi morza krwi, kosmos okrucieństwa, wszechświat bestialstwa. Dlaczego?!

– Stanąłeś w obliczu kulminacji. Stworzyłem cię właściwie od podstaw do misji nie mającej sobie równych w dziejach rodzaju ludzkiego – głos brzmiał donośnie i ustał, jakby słowa następne ważone były szczególnie precyzyjnie. – Synu – zwrócił się do mnie ponownie dziwną gardłową intonacją – stworzyłem cię byś odnalazł i zabił… Boga! Rozległ się śmiech, rozdzierający, sarkastyczny, diaboliczny śmiech odbity echem podziemnych jaskiń i samego wnętrza ziemi. Śmiech ciągnący się bardzo, bardzo długo, jak po niesamowicie udanym żarcie.

 

W ślad za tym rechotem, niemal w roli akompaniamentu podążyła eksplozja otaczającej mnie materii, wszystko co do tej pory odznaczało się masą uległo absolutnej degradacji; wśród strzępów nagle anihilowanych ludzi świstały rozbryzgi odrobinę dłużej trwającej stali, beton kapał skwierczącym ukropem niknąc niby lód w tysiąc stopniowej temperaturze. Doznałem uczucia wessania do wewnątrz własnego ciała, jakby od wieków wygłodniały olbrzymi pająk spoczywający gdzieś w mych jelitach postanowił jednym haustem pochłonąć całość swej ofiary. Zapadałem się w siebie tracąc jakąkolwiek kontrolę nad czymkolwiek… ale nadal BYŁEM– ponad betonem i stalą, wbrew wszelkiej logice trwałem obserwując jak postradana przedmiotowość zlewała się w przepastny wir migotliwej lawy, poczym kurcząc w gigantycznym zasysie oddawała się we władanie swej matki– PRÓŻNI. Potem mimo bezpostaciowości usłyszałem coś na kształt skowytu wtórującego skamleniu i jeszcze bardziej w tle pobrzmiewającego płaczu; ledwie uchwytna trwała jeszcze wibracja diabolicznego śmiechu, a wszystko to z jednego przesuniętego w czasie gardła duszy mego domniemanego stwórcy. Dochodząc do siebie, w miarę narastającej normalizacji usiłowałem ogarnąć myślą niepojęty tok wydarzeń. Kim w rzeczywistości byłem, kwintesencją ludzkości? A może samym BOGIEM, zaszczutym przez tysiąclecia w pozbawioną tożsamości atrapę swego wyznawcy. W tym czasie nie miałem jednak możliwości dogłębnych analiz, zwłaszcza, że nagle poczułem przemożną chęć obezwładnienia ujawnionego niespodziewanie wroga, którego nierozerwalna umysłowa więź nagle osłabła. To mogło oznaczać tylko jedno: ON UCIEKA!!!

Koniec

Komentarze

O tak, po przeczytaniu pierwszych kilku zdań zdecydowanie harakiri.
Po krótkim zastanowieniu jednak po prostu brak oceny.

Uznanie dla tego, kto przeczyta to do końca :roll:

Haaaa! Przeczytałem prawie do końca!!!
Rozłożyłem się dopiero na "stojącej opodal stacji benzynowej". Pomysł nie jest taki zły (chociaż ten twój omnipotent jest strasznie "ograniczony":)) ale tekst jest równie przyjazny dla odbiorcy co zebranie ekstremistów muzułmańskich^^.

PS: ale mógłbyś wykładać na uniwersytecie szlang młodzieżowy:)

PS2: sorry slang

-> terebka --- szykuj orkiestrę dętą, chór dziecięcy i wiązanki kwiatów. Przeczytałem.

O ile właściwie interpretuję, Autor poddał miażdżącej krytyce kondycję rodzaju ludzkiego. Ratunku, jak mniemam, nie dostrzegł. "Porwał się" na Boga (wyraźnie na tego Boga), ale dzieła nie dokończył, zamysłu nie dopowiedział.
Czy zrobi to w kontynuacji?

Dla mnie część z bełkotem menela akurat okazała się najprzyjaźniejsza - widać sporo kreatywności językowej. Reszta już o wiele gorsza, różne patetyczno- kiczowate "morza zapomnienia" są dla mnie nie do przełknięcia.

Ha! Czyli da się. Spróbuję jeszcze raz.

 

-> AdamKB ---  taśma z dwudziestopięciominutowymi brawami, nagranymi tuż po przemówieniu W. Gomułki 19 marca 1968 w Sali Kongresowej, już idzie do ciebie pocztą. Oczywiście będzie również stosowna wzmianka w Teleekspresie, a w przyszłości, być może, pomnik.

A duży ten pomnik?
Żarty żartami, ale to daje się czytać pomimo nadmiernej chwilami patetyczności, że powtórzę za Kurtzem.
Co z moim postulatem dopowiedzenia?

Też przeczytałam. Czyżby jako druga w historii?

Slang imponujący. Technicznie sporo pierdółek utrudniających i tak niełatwą lekturę. Na przykład zbędne entery.

Nie bardzo zrozumiałam, co Autor miał na myśli. Dosyć chaotyczny tekst.

Azor, bież go!

Paskudny ortograf.

Babska logika rządzi!

Przyszłam pełna dobrych chęci i próbowałam przeczytać. Niestety, poległam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja odpuszczam.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka