To nie jest zwykły poranek. W sumie to nie jestem nawet pewien czy to poranek. Otaczają mnie duszące i nieprzeniknione ciemności, a dopływ powietrza jest mocno ograniczony przez płócienny, czarny worek. Zewsząd dobiegają mnie głosy. Raz męskie, a raz kobiece. Od czasu do czasu, kiedy ktoś zauważa że najwyraźniej nie jestem nieprzytomny, traktują mnie potężnymi razami w głowę. Jednak nawet jakbym chciał, to bym nie zemdlał. Odczuwam wszystko co dzieje się dookoła, każdy skręt kół samochodu, każdą dłoń ułożoną na mym ciele, każdą dziurę w asfalcie, w którą wjeżdżają porywacze. Mam za twardą głowę by móc mnie tak po prostu, bezkarnie uśpić.
W końcu rzucają mnie na podłogę i jeden z nich zdejmuje mi worek z głowy. Znajdujemy się w pomieszczeniu piwnicznym, gdzie przy suficie i ścianach biegną setki miedzianych i plastikowych rur. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem która to godzina, czy jaka data. Po prostu tam jestem.
Jestem ja, oraz trzech mężczyzn ubranych w identyczne, czarne garnitury. Pierwszy z nich, najwyższy i najbardziej umięśniony, stoi w kącie i pustym wzrokiem mierzy wszystkich zebranych, eksponując przy tym chyba wszystkie możliwe żyły na twarzy i na karku. Pot spływa ciężkimi kroplami po jego długim czole i skapuje na idealnie uprasowaną marynarkę. Od czasu, do czasu nerwowo przejeżdża dłonią po włosach ściętych „na rekruta”. Drugi, już dużo niższy blondyn o szarych oczach stoi nade mną i ostrzył nóż na znalezionym gdzieś po drodze kamieniu. On już nie ma tak spektakularnych mięśni, jednak widać że niełatwo jest go rozłożyć na łopatki. W przeciwieństwie do kolegi, jest dużo spokojniejszy i bardziej wyluzowany. Co chwilę za to patrzy w moją stronę z wściekłym pragnieniem krwi, najbardziej pierwotną i psychopatyczną rządzą śmierci. Trzeci jako jedyny ma broń palną. Karabin AK-47, lufą skierowany ku sufitowi przypomina mi w tej chwili bardziej zabawkę, niż prawdziwą broń. Pewnie noc spędził w burdelu i przyszedł tutaj spodziewając się łatwej roboty. Te podkrążone oczy i opuchnięta morda mówią wszystko.
Siedzimy tak, zatopieni w niezręcznym milczeniu, przez chwilę po czym wypalam:
– A my tutaj na kogoś czekamy, czy panowie mnie tu przytargali tak o, żeby się pogapić?
– Na szefa czekamy drogi panie – odpowiada ten stojący w rogu, uśmiechając się do mnie sarkastycznie.
– Bo wiecie panowie… Ja też jestem człowiek czynu, mi też na czasie zależy, dlatego czy moglibyście szanownemu szefowi dać znać żeby się pośpieszył? – znów pytam, tym razem z jeszcze bardziej wyczuwalnym sarkazmem w głosie.
W odpowiedzi otrzymuję cios w twarz i zaklejenie ust taśmą. Świetnie. Taśma jest ponoć pożywna…
Nagle drzwi otwierają się z hukiem i do środka wchodzi mężczyzna mojego wzrostu (czyli na ludzi z góry nie spojrzy), o bardzo gładkiej, wymuskanej, dziecięcej twarzyczce z której spoziera na wszystkich zimny, świdrujący, metaliczny wręcz wzrok. Na sobie ma aksamitny garnitur, z nadgarstka błyska szczero-złoty zegarek a czerwony krawat z wyszytymi najróżniejszymi, pięknymi wzorami jedynie potęguje wrażenie obcowania z osobnikiem „klasy premium”.
– Ty wiesz że tobie to nie ujdzie tak o, prawda? – zaczął zupełnie nagle mężczyzna.
– Ale co ma mi ujść, czy nie ujść?
– Nie pamiętasz, tak? Będziesz udawał niewiniątko? Tchórzysz? Zresztą jak zawsze… Skoro masz zanik pamięci, to pozwól że ci przypomnę. Próbowałeś – od tej chwili, z każdym słowem wymierza ciosy w twarz z siłą pioruna – Nas. Wyruchać. Finansowo. Już sobie przypominasz?
– Em… jakoś nie… – wypluwam z trudem. Najwyraźniej to wciąż była błędna odpowiedź, bo nie przestaje mnie bić.
– Skur-wy-syn – mówi pod nosem, wciąż mnie okładając.
Nareszcie przestaje i pociera obite, brudne od krwi kostki.
– Pamiętasz chociaż jak mam na imię? – pyta ze stoickim spokojem, dysząc tylko trochę.
– Nie… – mówię z trudem, plując krwią.
– Mountain. John Mountain gnojku. Zapamiętaj to sobie – stwierdza, nerwowo mrużąc oczy.
– Co z nim teraz szefie? – pyta powoli koleś ostrzący nóż.
– Co tam chcecie – odpowiedział jakby od niechcenia – Ja wracam do siebie.
Drzwi trzasnęły, a ja leżałem na podłodze, cały zakrwawiony i opadły z sił. Kątem oka jestem wstanie dostrzec powoli rosnący uśmiech na twarzach całej trójki. Sadyści. Pieprzeni sadyści.
Pierwszy podchodzi ten z wielkim czołem. Uderza mnie w brzuch z kopa, po czym wykonuje kolejny cios w twarz. Drugi okłada kolbą, trzeci zadaje rany kłute. Okropnie to boli. Krzyk próbuje się wyrwać z gardła, jednak gdy tylko otwieram usta w cierpiętniczym grymasie, jeden z nich wpakowuje mi knebel do ust.
I znowu tylko jestem po części. I znowu tylko egzystuję w połowie. I znowu tylko coś we mnie odczuwa. Jestem nietykalny. Ci ludzie mnie okładają wściekle, rzucają pogardliwe spojrzenia, starają się jak mogą nad moimi ranami, aby były jak najgłębsze i jak najbardziej dotkliwe, a ja swobodnie wstaję. Odpycham ich ciosy jakąś nieludzką siłą. Podnoszę się aż nareszcie dochodzę do pionu. I wtedy nagły błysk uświadamia im, że biją w powietrze. Ten nagły błysk daje mi sygnał. Ten nagły błysk odlicza tempo. Rozpoczyna taniec.
Nie jestem już tylko sobą. Jestem lwem, który walczy w obronie swojej i swego stada, którego nigdy nie miał.
Moja grzywa powiewa poruszana ruchem całego ciała, krwią która tryska na wszystkie strony kiedy łamię moich wrogów. Jednym uderzeniem wyłamuję drzwi i wychodzę z piwnicy w której mnie zamknęli. Nikogo poza nimi już nie ma w pobliżu. Tylko ich samochód, jak niemy świadek tych zdarzeń, stoi niewzruszony przy schodach na dół.
Niebo wygląda jak wielki neon. Fioletowo-różowe barwy mieszają się i odbijają od siebie blaski świateł miasta, które raz umiera a raz powstaje z martwych, oddycha cały czas i bez przerwy, aż odbierze serce każdemu z mieszkańców. Tu i ówdzie migają promienie słońca, niczym rozbryzgana krew dogorywającego dnia, przez którą przechodzi smutny blask księżyca, jako neonowy zwiastun kolejnej nocy w mieście pełnym żywych trupów.