Tomasz Przyłucki
Terra incognita
Czy te widmowe zbiry idą po mnie?
Vladimir Nabokov, Blady ogień
Szli. Szur, szur, szur. Lewa, prawa. Każdy krok ze skrzypnięciem wdzierał się w podłoże – to śnieg tak dźwięcznie protestował. Wicher podrywał drobiny lodu, przesuwał falami tych drobin po bieli. I wył nieustannie, niemożliwie – niegościnnie przeganiał z miejsca na miejsce, gdy oni szli. Lewa, prawa. Prawa, lewa. Nierówny rytm marszu gnał grupkę do przodu, w biel – a ta była na nich obojętna i… zimna.
Szedł i on, Jacob. Miał szczęście, że w środku. Po lewej Gerrit, po prawej Jan, a w środku on, Jacob. Boczny wiatr próbował wedrzeć się pod kurty, ale dobrze, gdy tamci idą obok, bo kiedy są ściśnięci ramionami, człowiek przy człowieku, to przynajmniej jeden osłonięty. Lecz w grupie wcale nie raźniej przez bliskość, o kompanach się nie myśli, gdy żołądek ssie. Tylko o jedzeniu. I cieple.
A wicher dął. Wplatał w warkocze podmuchów śniegowe drobiny, zawiewał nimi ludzi, zawiewał cherlawe drzewka, zawiewał też horyzont i to, co mieli za plecami. Żaden się nie odwracał, by przypadkiem zawieja nie zsunęła z głowy kaptura. I żeby nie spojrzeć tam, gdzie widać tylko śnieg, ale jakby bardziej złowrogi. Może to i znany śnieg, bo już szli tamtędy, ale bali się tego, co minęli, a czego nie mogli pojąć. Strach ich gnał przed siebie, w jedyną możliwą ucieczkę. Chowali więc brody między ramionami, bo cieplej, i lewą, prawą, prawą, lewą nogę przesuwali do przodu. Jacob raz tylko podniósł oczy, lecz nic nie było widać – jedynie jasność, znaczy biel. Zaspa z zaspą jakby tańczyła, kiedy zamieć od jednej do drugiej rozwijała serpentyny śniegu. Zdawało się, że śnieg z nieba leci nie pionowo, a poziomo, jakby zaspy za ręce się chwytały, jedna, druga, trzecia i kolejne… Złudzenie teatru, w którym pagórki śniegu w krąg się splatały i tańczyły wokół idących. Nieustanny ruch białych płatków, twardych drobin lodu. Wirująca biel zaciskającego się kręgu. Zamieć. Światło.
Światło!
Gerrit de Veer wyciągnął dłoń, Jan Fransz machnął ręką – nic nie mówili, a jedynie pokazali. Tak już jest w tym mrozie, że lepiej ruszyć łapą, coś wskazać, bo to zawsze cieplej niż gębę otwierać. Światełko co jakiś czas mrugało na horyzoncie. Jak do zagubionych rozbitków, jak do dusz przechodzących przez ciemny tunel życia.
Ruszyli.
Szur, szur, lewa, prawa. Szli. Wiatr zawiewał, nogi podcinał, ale światełko nadziei wyciągało na powierzchnię i trzymało za ręce. Wszystkie ręce żywych. Bo był z nimi i czwarty, był i piąty. Claes i Pieter. Byli. Lecz zostali tam, w bieli za plecami.
W bieli? To nie jasność ich tak przerażała. Nie jasność zabrała im towarzyszy. Lecz potworny ryk i huk. Może to był pękający lód, meandrujące torosy, zderzający się w oddali pak. Tak sobie tłumaczyli; huk jak wystrzał armatni, to w tym mroźnym piekle nic nadzwyczajnego. Lecz ryk? Woda, choćby zamarznięta, przeistoczona, nieprzenikalna, zamieniona w lód, to w końcu też woda. Czyż marynarze nie słyszeli na morzach ryczących burz, ścian kotłującej się ze sobą wody? Teraz naiwnie myśleli, chcieli sobie tłumaczyć w ten sposób, w to uwierzyć, w nic innego. Że to właśnie dźwięki zmarzliny, a Claes i Pieter… Że oni po prostu… Że ich tylko lód… Zgniótł, pogryzł, poszarpał, wywlókł wnętrzności z brzuchów i nie zostawił ani kropli krwi, wysysając i zlizując ją z trupów – a na śniegu widniały jedynie odciski łap o ośmiu palcach. Tak, to tylko ta nieznana kraina poznaczyła tropami swoje terytorium.
Jacob przez sekundę wspomniał o Claesie-olbrzymie i Pieterze-stolarzu, rozerwanych przez lodowe widmo, martwych. Jednak ta chwila wystarczyła, by myśl zmroziła mu serce, poplątała nogi. Potknął się, wyrżnął w śnieg, a ten wdarł mu się do ust. Pomyślał wówczas, jaki jest głodny i ile poszarpanego mięsa zostawili za sobą; że uciekli przed lodem, przed bielą, w której przecież nic prócz mrozu istnieć nie mogło.
Ale to nie był lód, nie śnieg, nie mróz, lecz ryk niepojętej istoty – nie zwierzęcia, wszak zawodzenia choćby najpotężniejszego niedźwiedzia zgłuszyłaby zawieja. I czy niedźwiedzie piją krew?
Jacob, ocknij się, Jacob! – warczał sam do siebie, choć z gardła wydobywał mu się tylko skowyt. Zacisnął zęby, wydzierając kęs białego świata, chcąc go osłabić, zranić. Podniósł się na czworakach, zobaczył nadgryziony śnieg i pojedynczy, sczerniały siekacz. Nic nie szkodzi, w bójkach na statku czy w portach nieraz tracił zęby. Więc skoro tu walczył o przetrwanie z terra incognita, to blizn i ran się nie bał. Będzie obnosił z dumą pamiątki z piekła, z krainy lodu, śniegu, bieli… i światła!
Światło!
Tam, przed nimi, mrugnęło przyjaźnie, zapraszająco. Mignęło na ułamek sekundy, jakby promień słońca odbity przez lód. Lecz gdzie tu słońce, gdzie w takiej zawierusze? Może to iluzja, zdawało się tylko wszystkim trzem naraz. Więc szli przed siebie, ku błyskowi rozdzierającemu świat. I nikt z nich nie spoglądał za siebie. Za nimi była niepojęta śmierć. I ryk. A jeszcze dalej statek i ludzie, których opuścili.
Załoga składała się z kilkudziesięciu osób – marynarzy i badaczy terra nova. Żądnych przygód, odkryć lub zarobku. Ludzi ambitnych, poszukujących nowej drogi do Chin i Indii, Przejścia Północno-Wschodniego wyznaczonego wśród arktycznych mórz. Okręt pod przewodnictwem Willema Baretnsza początkowo gładko pruł wody wokół skandynawskich fiordów, a potem przez drobnicę północnych wysp skierował się na północny wschód od Półwyspu Kolskiego, lecz zima przybyła zbyt prędko. Temperatura zaczęła spadać i nawet za dnia nie okazywała litości. Musieli przedzierać się przez morze i kry, solidarnie, wspólnym wysiłkiem wszystkich par rąk. Aż w końcu utknęli, lód przed nimi rozdzielić się nie chciał, więc rozdzielili się ludzie. Pięciu zeszło na zmarzlinę w poszukiwaniu czegokolwiek – czy to otwartej wody, czy lądu, czy choćby cieńszego lodu, do którego wyrąbaliby wodną drogę, by przeciągnąć okręt. Inni zostali. A gdyby nie było nadziei, załoga miała porąbać statek, zbudować z niego chatę i, polując na foki, przeczekać do wiosny.
Śmiałkowie lub szaleńcy – bez różnicy – ruszyli szukać pomocy albo ucieczki z lodowego piekła. Oni, szaleni śmiałkowie – znaczy: Gerrit, Jan, Claes, Pieter i Jacob.
Nie chcieli czekać biernie na śmierć, na zimę w pełnej swej krasie. Sądzili, że ludzie, którzy zostali, są skazani na powolne zamarzanie, tak odległe od wymarzonych Indii. Zima trwa tu czasem więcej niż pół roku – teraz wcześniej przyszła, zaskoczyła ich. Choć może nie Barentsza, szalonego nawigatora. Ten został na statku – zapomniany.
Więc szli. Szur, szur, wlekły się noga za nogą. Rytmu marszu się nie trzymali, ale za to nadziei. Mocno, całym sercem ją pochwycili. Ale nie wiedzieli, że nadzieja to mniej niż szansa.
Światło!
Wiatr zawiewał, a daleki błysk wyrwał Jacoba z rozmyślań. Mrugnął do niego niczym iskierka w żarzącym się węgielku. Ciepłym węgielku… Okrył się szczelniej podbijaną futrem kurtą i przyspieszył kroku. Przyspieszyli i towarzysze.
Amunicji nie zostało im wiele. Ot – strzelba tylko, po garści prochu i kul. Marny straszak na niedźwiedzia, który broni nie zna i grzmotów strzelb się nie boi. Ale żaden straszak na to, co niczym widmo podążało ich śladem i łaknęło ich krwi.
Dlatego uciekli, a kiedy dwóch rozpadło się wśród ryku i huku, przestali spoglądać za siebie.
Teraz szli, szli na wprost, poprzez wiatr i lodowe mgiełki. A gdzieś tam daleko, na horyzoncie, migało do nich światełko przez chmury zawiei.
Nogi w śnieg się zapadały, lecz pomagali sobie. Bo to cieplej, gdy ktoś obok idzie. I bezpieczniej. Jeść i tak już nie było czego, to i dzielić nie szkoda. Zapasy przepadły, gdy, gdy, gdy… Nieważne, to pozostało za plecami. To był tylko lód. Lub biały miś, misio. Jacob uśmiechnął się do siebie, przewrotnie. Strach mniejszy, gdy tak się wspomnienie nazywa. Będzie myślał i mówił: miś, biały miś. I nawet krwi nie było. Tak właśnie będzie pamiętał te wydarzenia, jeśli dojdzie, jeśli teraz nie umrze. Wiedział, że nie umrze. Choć się bał.
Wiatr wiał to z północy, to z południa. Właściwie nie wiedzieli, słońce w swojej krótkiej wędrówce nad horyzontem ukrywało się za wszędobylską lodową mgiełką. Świat był tak biały, tak rozmazany, niepewny. I widmowy – zupełnie jak światło na horyzoncie.
W przeciwieństwie do Gerrita i Jana, Jacob nie był marynarzem, a głupcem, który zaciągnął się na łajbę, by towarzyszyć wyprawie badawczej do terra incognita i dalej, szlakiem, którego nie przebył jeszcze żaden człowiek. Nowa Ziemia, terra nova – a cóż w niej do odkrycia nowego? Co tam chciał zobaczyć, odkryć, opisać? Wszędzie tylko ten sam śnieg, skarlałe drzewka, ryk i… ziemia jak wszędzie, tylko zimno, taka to terra mortis. Lecz płacili sowicie, pieniądz nie patrzy, czy nowe, czy stare, ciekawe czy nie. Pieniądz tylko chwyta ludzi za skórę, bo oni sprzedajni.
Ale teraz Jacob nie wiedział, czy jest nadal człowiekiem, dlatego że nie zależało mu na dukatach, a na życiu. Bo życie było gdzieś tam w środku, tliło się w nim płomykiem ciepłym – a on tylko ogrzać się chciał. I coś zjeść.
Nie był też pewnym kierunków świata. Gdzie słońce wstawało, gdzie się kryło – nie wiadomo: mglista zawieja. Po prostu szedł przed siebie, tak jak szli Gerrit i Jan. Nie wiedział, że oni też nie wiedzą. Niczego nie byli pewni, tylko się bali gasnącego płomyka życia.
Światło!
Migotało i migotało, co jakiś czas, niezbyt regularnie – to przez zamieć. Halucynacja? Nie dla nich, bo każdy, choć blisko siebie, myślał z osobna. Samolubnie. Ale z innymi iść cieplej, a gdy partner zdechnie, to można…
Szur, szur, nogami przesuwali, a śnieg, jeśli skrzypiał, to słychać tego przez wiatr nie było. A oni prędko lewą za prawą, prawą za lewą kładli. Teraz jeden za drugim szli, wężykiem – w ten sposób tak często się nie zapadali w świeżym puchu. A światełko przed nimi to pojawiało się, to znikało. Coraz rzadziej, bo wiatr się wzmagał i w oczy wiał, lecz blask zdawał się prawdziwszy, wyraźniejszy, bo bliższy.
Jacob słyszał na statku od marynarzy różne historie, lecz teraz jedna mu z pamięci do myśli wypełzła. Jeden taki, Laurens, opowiadał o wilkach morskich, którzy, zagubieni i na skraju śmierci, mieli widzieć mgłę, ląd, a na lądzie latarnię. Nieważne, czy pływali wokół Afryki, czy po dalekiej Północy – wszyscy, którym udało się przeżyć, relacjonowali to samo: zamglony ląd i migającą latarnię, choć na takich pustkowiach nie powinno być żadnego światełka. Ale cóż, zagubieni, więc wierzyli oczom, nie przyrządom, które wywiodły ich w pole. Sęk w tym, że kiedy latarnia pojawiła się na horyzoncie, strach przeszedł po załodze, a to dlatego, że na morzu pewne historie się zna, są uniwersalne – tak było i w tym przypadku. Bano się, że skończą jak w tych opowiastkach – że z wszystkich ludzi na statku tylko jeden się odnajdzie i pozostanie w świecie żywych.
Szli. We trzech. Wtem huk przeszył zawieję, lód wystrzelił zza pleców, z miejsca, gdzie wśród śniegu wyżłobiona była ścieżka marszu. Nie zamarli, nie wrzasnęli, tylko przyspieszyli, nie oglądając się za siebie. Bo to jedynie huk lodu wystrzelającego ze względu na ciśnienie. Ważne stało się tylko to, co przed oczami. Niemal już biegli, ścigali w nadludzkim wysiłku, bo zdawało się, że było w nich już tylko zmęczenie. Choć tam gdzieś w sercach tkwiła trwoga. Uciekali przed tym, co wybijał dzwon serca. Przed tym, czego pomyśleć, wymówić nie chcieli. Przed rykiem, rozszarpanymi towarzyszami i tym wszystkim, co zawsze czai się za człowiekiem: co nienazwane i niewidoczne. Był więc w nich strach. I była nadzieja.
Światło!
Migotało już tak blisko, tak wyraźnie i obiecująco, zwiastując bezpieczną przystań. Jacob osłabł, Gerrit i Jan pognali przed nim, opętani widokiem, opętani nadzieją. Wspięli się na wysoką zaspę i zniknęli za nią.
Został Jacob sam na sam z bielą, której kręgi wirowały wokół niego, zaciskały się tak, że było mu coraz ciężej nabierać powietrze. Lecz parł przed siebie, wlókł się, potykał, wdrapał w końcu na zaspę i przetoczył na drugą stronę. A tam już nie był sam – było światło za mgłą. Nie, nie mgłą – śniegiem i dymem wśród huku pękającego lodu i nieludzkiego ryku, zawodzenia umierającej istoty.
Zbliżył się jeszcze bardziej, niemal na czworakach. Pokonywał ostatnie metry, w których kończyły się ślady Gerrita i Jana. Oni siedzieli, siedzieli przy świetle, patrzyli w nie otępiali.
Jacob upadł na bok, twarzą do tej niezwykłej latarni.
Statek, który opuścili przed kilkoma dniami, płonął. Wysokie języki ognia wspinały się po sam czubek masztu niczym na szczyt nadmorskiej wieży. Ci, którzy zostali tu wcześniej, leżeli nieruchomo pod warstewką śniegu i popiołu. Jeden tylko – z obfitej rudej brody szło poznać Barentsza – przeciągle zawodził w agonii.
Co tutaj się wydarzyło? Nieważne. Ważne, że ciepło i ogrzać się można przy ogniu.
Jacob jęknął, czując żar na policzkach. Obrócił się w kierunku Gerrita i Jana, marynarzy, którym nieobce były morskie legendy. Wygłodniali, patrzyli na niego.
Zamieć zalepiła Bogu oczy, a po terra incognita, przez wycie wiatru przedarł się ryk. Z pewnością nie należał do żadnego z ludzi, którzy chcieli poskromić terra nova.