"Czyż godniej jest cierpieć w ciszy umysłu
Strzały i pociski okrutnego losu,
Czy stawić zbrojne ramię przeciw morzu niedoli
I przez opór, położyć im kres?
Umrzeć, zasnąć – nic ponad to – i poprzez sen,
Rzec, żeśmy ukoili boleść serca i tysiąc
Pospolitych wstrząsów, które dziedziczy ciało człowiecze.
O takie spełnienie żywota,
Wznosić się do niebios winny pobożne prośby.
Umrzeć, zasnąć – spać – może śnić? Tak, tutaj tkwi bolesny cierń:
Bo to, jakież w tych wiecznych objęciach Morfeusza czekać nas mogą sny,
Gdy strząśniemy już śmiertelną powłokę, wstrzymać nas raczy.
Wtedy niepewność, przeradza się w milczące cierpienie długiego życia.[…]"
William Szekspir, Hamlet
(tłumaczenie własne)
Nieznajomy bezszelestnie wślizgnął się przez strzelistą bramę więzienia. Było już kilkanaście minut po północy, a najjaśniejszymi źródłami światła, była srebrząca się tarcza zbliżającego się do pełni księżyca oraz krążący wokół reflektor strażniczy. Człowiek, który szedł przez środek spacerniaka, był intruzem. Mimo wszystko, nie przejmując się ani światłem, ani strażnikami, posuwał się przed siebie miękkim krokiem. Przystanął na chwilę przy sporych, stalowych wrotach prowadzących do środka budynku i spojrzał w górę. Nad masą ciężkich skrzydeł widniała krótka, zapisana na kamiennym łuku maksyma: Wyjście prowadzi przez odkupienie. Złocone litery, wyryte w szarym granicie, wyróżniały się. Słowa niemal prowokowały do myślenia.
Nieznajomy spuścił głowę i zbliżył się do zimnego metalu. Bez najmniejszego problemu przeszedł przez bramę. Nigdy dotąd, żadne wrota, pancerne kraty, zatrzaśnięte hydrauliczne śluzy czy nawet wszelkie inne, znane na tym świecie zabezpieczenia, nie stanowiły dla niego żadnej przeszkody. Zagłębił się w ciemną otchłań, pełną betonu, krat, samotności i wiszących w powietrzu, szeptanych co wieczór potajemnie modlitw.
***
Idąc przez znajome korytarze, mężczyzna w czarnym garniturze przypomniał sobie wiele wcześniejszych wizyt w tym miejscu. Było ich co najmniej kilkadziesiąt, ale to wyłącznie dlatego, że więzienie dla kobiet w Pogożeliskach zbudowano zaledwie osiem lat temu. Przechodząc przez mroczne i z pozoru opustoszałe skrzydła zakładu karnego, nieznajomy słyszał każdy dochodzący z celi oddech, każdy rozpaczliwy szept czy najdrobniejszy ruch. Każdą oznakę życia.
W pewnym momencie coś przykuło uwagę stąpającego po betonowej podłodze przybysza. Przy ścianie korytarza pojawił się czarny kot, obserwując czujnie idącego mu na spotkanie człowieka. Nie spuszczając swoich żółtych ślepi z Nieznajomego, zwierzę usiadło miękko pod ścianą. Kot nie okazywał lęku, ponieważ dobrze znał nadchodzącego mężczyznę.
– Katharsis, co ty tu robisz? – odezwał się Nieznajomy. – Pewnie znowu uciekłeś z biura pani naczelnik. Ostatnio miałeś chore nerki. Czyżby było lepiej?
Kocur odpowiedział krótkim miauknięciem i powolnym, oszczędnym machnięciem ogonem.
– Cóż, uznam tę odpowiedź za potwierdzenie. Chętnie bym z tobą chwilę został, ale muszę kogoś odwiedzić.
Mężczyzna odszedł, skręcając w lewo, ku kolejnemu skrzydłu budynku. Czarny kot wodził za nim przez chwilę wzrokiem, dopóki Nieznajomy nie zniknął za następnym zakrętem korytarza.
W tę i z powrotem przechadzała się krępa strażniczka, w szarym uniformie. Miarowy stukot niskich obcasów jej oficerek, nieznacznie przebijał się przez wszechobecną ciszę.
Nieznajomy mijał kolejne cele, aż dotarł do tej, której szukał. Przeszedł przez okute żeliwem, blaszane drzwi i przystanął, rozglądając się. Pomieszczenie było zdecydowanie ciasne, ale coś za coś. Pojedyncze cele przysługiwały wyłącznie najstarszym z osadzonych w Pogożeliskach kobietom. Był to pewien luksus, jako że nie musiały dzielić celi z innymi współwięźniarkami, lecz okupione to było dość lichym metrażem. Przestrzeń wewnątrz zajęła skromna, blaszana muszla klozetowa z prowizoryczną umywalką, łóżko z pomalowanymi na zgniło-zielono stalową ramą oraz mały stolik przy łóżku, na którym leżała oprawiona ochrową skórą duża, otwarta książka.
Mężczyzna podszedł do stolika i przyjrzał się książce. Pożółkłe, miejscami brudne i wymięte strony wskazywały na wieloletnie użytkowanie. Nieznajomy spojrzał na leżącą na wznak na łóżku kobietę o krótkich, siwych włosach. Zmarszczyła brwi, gdy suchymi ustami, bezgłośnie szeptała przez sen czyjeś imię. Jej oddech był niespokojny, nieco chrapliwy, a pomarszczone dłonie delikatnie drżały, spoczywając na zatęchłym kocu, którym była przykryta.
Niespodziewany gość osadzonej pochylił się nad stolikiem i wziął do rąk leżącą na stoliku książkę. Biła od niej charakterystyczna mieszanka woni wanilii i stęchlizny, znajoma wszystkim bywalcom starych bibliotek. Nie była pokryta drukiem, lecz równym, estetycznym pismem. Każda strona opatrzona była datami, niektóre z nich sięgały wiele lat wstecz. Mężczyzna usiadł u stóp łóżka śpiącej więźniarki i otworzył książkę na początku. Zaczął przerzucać po kolei strony. Zatrzymał się na jednej z nich, zupełnie przypadkowej. Strona wyleciała z książki na podłogę, razem z kilkunastoma innymi, wydającymi się być najbardziej zniszczonymi przez czas i użytkowanie. Nieznajomy zebrał wszystkie luźne strony i spojrzał uważnie na zapisane wiele lat temu słowa, czytając po kolei fragmenty.
2 lipca 1921
Na przyjęciu urodzinowym mojego drogiego wujka Staszka, była ogromna część rodziny, a nawet dalszych krewnych oraz kilku ich przyjaciół. Wśród tych osób był pewien interesujący młody człowiek, przyjaciel mojego dalekiego kuzyna. Na imię mu Adam. Rzadko kiedy mi się z kimś tak przyjemne rozmawia. Choć nie dane nam było gawędzić długo, zaciekawiło mnie to, co mówił, a mówił ani za dużo, ani za mało, zawsze zaś, jak się wydawało, celnie. Czułam, że kryło się za tym coś więcej.
4 lipca 1921
Przyjaciel kuzyna, Adam, zadzwonił dziś, pytając o mnie. Pobiegłam i złapałam słuchawkę w napięciu. W jakiej to sprawie może ten młodzieniec o mnie pytać? Okazało się, że najwyraźniej ja też musiałam na nim podczas przyjęcia wywrzeć dobre wrażenie – zostałam zaproszona na spotkanie w kawiarence na ul. Wartkiej, jutro po południu. Przez wiele następnych godzin towarzyszyło mi to dziwne uczucie, jakby się dostało zupełnie niespodziewany, acz niezwykle miły prezent. Czuję się dziwnie podekscytowana.
5 lipca 1921
Jakże ożywcze i ekscytujące może być spotkanie z człowiekiem przy kawie? Otóż dziś się dowiedziałam. Cóż za cudowną rzeczą jest, kiedy ktoś pobudza inteligencję, oczarowuje szarmancko, acz nienachalnie, kiedy lubi tych samych pisarzy oraz poetów, ale pokazuje również wielu nowych, wspaniałych i nieodkrytych, tak jakbyśmy wypływali w fantastyczny rejs, na poszukiwanie nowych lądów! Jak wiele drugi człowiek zawrzeć może w geście, spojrzeniu czy słowach? Czułam jak moje serce i wyobraźnia gnają jak szalone! Pochwalne pamflety, wywyższając może i nadto tego człowieka, aż galopują w mojej głowie, jak nigdy dotąd przy kimkolwiek. Mój umysł cały aż buzuje po tym spotkaniu. Mam szczerą nadzieję, jednocześnie ganiąc się za tą zrywność, że takich spotkań będzie więcej.
23 lipca 1921
Czy przyjaźń to, czy coś więcej? Takie pytanie od wielu dni nie daje mi spokoju. Nigdy dotąd nie czułam się tak, jak się czuję przy Adamie. Żaden mężczyzna tak bardzo mnie nie fascynował i nie uskrzydlał zarazem. Nie zdarzyło mi się jeszcze czuć się tak bardzo kobietą, jak czuję się przy tym młodzieńcu. Kiedy patrzy na mnie swoimi głęboko zielonymi oczami, czuję się, jakby ktoś na mnie rzucił urok, kiedy z nim rozmawiam, czuję się jak ślepiec, który przejrzał na oczy, kiedy go dotykam, czuję, jak rodzi się we mnie coś, tam w środku, jakby mnie nagle sama matka ziemia Gaja natchnęła, całą swoją siłą życia. Choć wzbraniam się, to ogarnia mnie ta jedna myśl – że przepadłam z kretesem, jak na kartach literatury przepadł młody Werter i obawiam się, by również takoż nie skończyć.
Nieznajomy przerzucił następną stronę, zatrzymując się na kartce, która nosiła ślady zaschniętej wilgoci, jak gdyby ktoś zapisywał słowa pod gołym niebem, w czasie drobnej mżawki.
2 marca 1922
Dzisiaj ziściło się jedno z moich marzeń. Cóż za wspaniałą rzeczą jest usłyszeć te upragnione słowa od swojego chłopca. Adaś włożył przepiękny pierścionek na mój palec i poprosił mnie o rękę. Zgodziłam się natychmiast! Jestem taka szczęśliwa, że aż nie wiem, co mam ze sobą zrobić… Jak jedna osoba może się czuć tak niesamowicie, jak może czuć się, jakby weszła na najwyższy szczyt góry i odczuwać tak wielką ulgę, jakby po wielu latach pełnej udręki tułaczki dotarła na skraj ziemi obiecanej. Czuję się tak dziś chyba tylko ja. Gardło ściska mi się ze wzruszenia, a ręka odmawia już posłuszeństwa, drżąc jak w delirium, tak więc reszta niech będzie milczeniem.
9 sierpnia 1923
Przenosimy się z Adasiem do nowego mieszkania. To niespodzianka, którą sprawił mi mój luby z okazji naszej rocznicy. Tak się cieszę na tę przeprowadzkę! Będziemy teraz mieszkać w Lublinie, jakie to cudowne i kolorowe miasto! Postaram się utrzymać kontakt z moim drogim przyjacielem Zbyszkiem Herbertem. Zawsze miło było dostawać pierwsze szkice jego wspaniałych wierszy.
Dzisiaj mój drogi, sam spróbował swoich sił w poezji! Zawsze twierdził, że lepszy z niego czytelnik, niż twórca, ale bardzo mnie rozbawił jego wierszyk. Zasługuje on na uwiecznienie!
Proszę Pani, proszę Pana
Ja dziś tańczyć chcę do rana!
Czy wietrzysko, czy też grad
Ja dziś będę bardzo rad
Proszę Pani, proszę Pana
Zrobię minę na warana!
Kroczek w lewo, kroczek w prawo
Raz prościutko, raz kaprawo
Proszę Pana, Proszę Pani,
Tańczmy dzisiaj zasłuchani!
W czułe słówka i w serc bicie
Póki się wciąż hołubicie
Gdyby kto inny ten wiersz mi wyrecytował, pewnie nie poświęciłabym mu więcej niż jednego, uprzejmego uśmiechu; w jego ustach zaś brzmiał tak, jakby wielki aktor deklamował poezję samego Słowackiego. Siedzę więc bez pamięci zasłuchana, spijając każde słowo z tych znajomych, oblubionych warg.
Kolejna strona przykuła jego uwagę. Data wpisu stanowiła kilkunastoletni przeskok, pismo zaś tym razem było bardziej chwiejne, a tekst w kilku miejscach pokreślony, jakby ktoś kto go pisał, był w roztargnieniu.
29 lutego 1937
Mój luby coraz częściej zapomina różnych rzeczy, stał się drażliwy, czasem nawet bywa zdezorientowany. Jego celny, tak barwny i porywający język przez ostatnie tygodnie się jakby przytępił; brakuje mu słów, czasem nawet prostszych. Dziś po raz trzeci udaliśmy się na badania lekarskie i w końcu usłyszeliśmy diagnozę. Choroba Alzheimera, coś co odkryto ledwo trzydzieści lat temu. Myślałam, że coś takiego może przydarzyć się jedynie starszym, a mój Adaś ledwo co skończył czterdzieści pięć lat. Nie ma żadnego lekarstwa, żadnej terapii. Pozostaje tylko czekać. Adaś wciąż mnie pociesza i mówi, że to nic, ale jakże mam nic sobie z tego nie robić? Okrutny los z nas zakpił, jakbyśmy byli bohaterami antycznej tragedii Sofoklesa. Wciąż nie mogę uwierzyć, nie mogę pogodzić się z tym wyrokiem. Mój kochany to cały mój świat. Cóż mi zatem zostanie, kiedy jego zabraknie?
Zaraz potem wzrok Nieznajomego napotkał na dobrze mu znaną datę. Po chwili wahania ciekawość go przemogła i kolejne losy autorki, słowo po słowie, zaczęły się spajać w całość.
15 września 1939
Ze stolicy napływają niepokojące wieści. Niemcy okrążają Warszawę i rozpoczynają ostrzał, ponad pół kraju w ogniu. To, co słyszymy tu w Lublinie, przyprawia o niespotykaną do tej pory, dyszącą w karki grozę. Mordy na mieszkańcach, terror, łapanki, a w końcu wywozy do obozów. My jesteśmy następni. Jak to wszystko się mogło stać? Jak można być tak krwiożerczym i tak bardzo deptać drugiego człowieka?
Na wschodzie, u sowietów, poruszenie tuż przy polskich granicach. Mówią, że w końcu idą nam z odsieczą, ale ja temu nie dowierzam. Nie mogę narażać Adasia na to piekło, choć on wyrywa się i chce własną piersią bronić naszego domu. Ale on jest chory, nie zniósłby przecież niewoli. Jeszcze dziś pakujemy się i wyjeżdżamy za granicę. Jedziemy pierwszym transportem do Anglii, tam będzie pewnie bezpieczniej. Mamy tam nawet daleką rodzinę, a i może opieka lekarska dla Adasia będzie lepsza. Czas pokaże.
Ostatnia luźna kartka była bardzo odległa czasowo od wcześniejszych wpisów. Jednocześnie wydawała się też być najbardziej zniszczona. Nieznajomy przybliżył ją do twarzy i zagłębił się ponownie w lekturze.
16 października 1955
Kiedyś mój kochany Adaś powiedział mi, że z jego chorobą pewnego dnia przyjdzie czas, kiedy z każdym nowym dniem będzie mógł na nowo mnie poznawać i od nowa się we mnie zakochiwać. Wtedy nawet uśmiechnęłam się do takiej myśli, lecz dziś wiem, że uśmiech ten bardzo szybko obraca się w rozpacz. To ciągły strach, to ból i łzy bezsilności. Już od jakiegoś czasu nie mogę sobie pozwolić na chwilę nieuwagi. Dziś, kiedy wyszliśmy kupić mojemu lubemu nowe spodnie, zostawiłam go nieopatrznie na chwilę, zagadując się z sąsiadką. Odwróciłam się po kilku chwilach, a jego nigdzie nie było widać. Przepadł jak kamień w wodę… Serce mi zadrżało, zaczęłam wołać go i szukać wszędzie. Kiedy w końcu go znalazłam, on odwrócił się i spojrzał na mnie. Jego bojaźliwy i pytający wzrok bolał bardziej niż tysiąc igieł wbijających się w pierś. Zapytał mnie: „Nie wie pani co to za ulica?”, odpowiedziałam, że wiem i że zaprowadzę go do domu. Lekko zdezorientowany, ale i pocieszony spytał mnie o imię. Zatem przedstawiłam się miłości mojego życia, wzięłam pod rękę i zaprowadziłam po schodach na górę, do naszego domu.
20 października 1955
Od jakiegoś czasu zaczęły się silne bóle głowy u Adasia. Postęp choroby jest szybszy i bardziej rozległy niż przypuszczano. Czasem budzi się w nocy, majacząc i jęcząc jakby go kto ciął rozpalonym żelazem. Nie wiem, kiedy to się skończy. Czasem już brakuje nadziei. Ale odnajdę ją, bo ona ginie ostatnia i bez niej nie ma nic. Zbyszek Herbert napisał do mnie wczoraj list i przesłał mi szkic swojego nowego wiersza, który mi zadedykował. Szczególnie spodobał mi się jeden fragment:
przyjąć
ale równocześnie
wyodrębnić w sobie
i jeśli to jest możliwe
stworzyć z materii cierpienia
rzecz albo osobę
grać
z nim
oczywiście
grać
bawić się z nim
bardzo ostrożnie
jak z chorym dzieckiem
wymuszając w końcu
głupimi sztuczkami
nikły
uśmiech
Te słowa od dziś będą moją latarnią i moją otuchą. Jak to dobrze, że jest Zbyszek i jak to dobrze, że są wiersze. Bez nich cały ten świat byłby tak marny, jak przysięga chronicznego oszusta…
***
– To jest pamiętnik – odezwała się niespodziewanie do tej pory śpiąca obok kobieta. – Nie powinno się czytać cudzych pamiętników, nawet w miejscu takim jak to.
Nieznajomy odłożył luźne strony i odwrócił się.
– Proszę o wybaczenie. Nie wiedziałem, że nie wolno tego było czytać. Niestety nie jestem świadom wszystkich waszych obyczajów.
Kobieta starała się przyjrzeć siedzącemu w jej celi mężczyźnie.
– Kim pan jest? Inspektorem? – kobieta odsunęła się okrywając się szczelniej kocem.
– Nie – odpowiedział gość.
– Jest pan nowym naczelnikiem?
– Nie. Nie jestem nikim, kto normalnie odwiedziłby to miejsce. – odrzekł miękkim głosem mężczyzna.
Kobieta uniosła delikatnie głowę, czując nagłe ukłucie w okolicach piersi.
– Jak pan się tu dostał?
Intruz nie odpowiedział.
– Kim pan jest? – Powtórzyła pytanie więźniarka. – Proszę mi odpowiedzieć.
– Jestem jedynym, prawdziwym wyrazem sprawiedliwości.
– Nie rozumiem. – Kobieta spojrzała na mężczyznę uważniej, próbowała dostrzec w półcieniu jego oczy. Rysy zdawały się jednak rozmyte i pomimo imponująco dobrego jak na jej wiek wzroku, kontury co rusz rozmazywały się przed oczyma osadzonej, sprawiając wrażenie ciemności pełzającej w miejscu, gdzie powinna być twarz jej dziwnego gościa.
– Nie? Może spróbuję prościej, Małgorzato?
– Skąd pan zna moje imię? – Spytała przestraszona kobieta.
– Nie wiesz, kim jestem?
Zapadła chwila ciszy. Myśli więźniarki zaczęły gnać jak szalone, próbując jakoś logicznie wytłumaczyć to, co się dzieje. Kobieta zdecydowała się w końcu odezwać. Pytanie, które wydarło się z jej ust, brzmiało obco, jakby to nie ona je zadała.
– To sen? Jesteś Morfeuszem?
Siedzący na łóżku człowiek milczał. Kobieta starała się panować nad krótkim i przyspieszonym oddechem. Patrzyła nieprzytomnie, nie wierząc w to, co widzi i słyszy.
– Dalej nie wiesz, kim jestem? – Spytał cicho Nieznajomy.
Kobieta, opanowując nieco strach, uniosła na kilka centymetrów spoczywającą do tej pory na poduszce głowę. Czuła, że już zna odpowiedź na własne pytanie, choć wydawała się ona nieprawdopodobna.
– Chyba… chyba wiem.
Kobieta przez chwilę milczała, blada i ściskająca dłońmi stary koc, jakby chciała się pod nim schować, tak jak chowają się małe dzieci przed straszydłami, które w nocy zrodziła ich wyobraźnia.
– A więc to już czas?
– Tak. – odpowiedział Nieznajomy. – Nie musisz się bać.
– Nie ty u mnie wywołujesz strach. Jedynie to, co mnie czeka po rozmowie z tobą…
Kobiecie wydawało się, że obcy człowiek nieznacznie się poruszył, jakby w zaskoczeniu.
– To… nietypowe. Zazwyczaj ludzie boją się właśnie mnie, czasem wręcz panicznie.
– Prawie każdy boi się umierać. – odparła kobieta. – Ale są też i tacy, którzy pragną twego nadejścia, prawda?
– Prawda. Czasem zdarzają się i tacy. I choć nie potrafię odczuwać strachu, tacy wzbudzają we mnie coś, co można nazwać obawą.
– To dość ironiczne. – odparła Małgorzata.
– Ironiczne? – spytał Nieznajomy.
– Zazwyczaj to ludzie boją się ciebie, a nie na odwrót – odpowiedziała kobieta.
Mężczyzna nie odpowiedział i znów zapadła nieprzyjemna cisza. Po jak się wydawało, ciągnącej się w nieskończoność chwili Małgorzata, biorąc głębszy oddech, zdecydowała się przerwać nieznośne milczenie.
– Dobrze. Skoro już czas, chodźmy zatem. Moja babka mawiała, że nigdy nic dobrego nie wychodzi z przedłużania nieuniknionego. Na ostatni posiłek chyba i tak już za późno. Jestem gotowa.
Kobieta opuściła głowę na poduszkę, zamknęła oczy i skrzyżowała ręce na piersi, na wzór starożytnych faraonów.
– Jeszcze nie. – odezwał się Nieznajomy. – Zanim cię zabiorę, chciałbym żebyś zabawiła mnie rozmową, jeśli nie masz nic przeciwko.
Małgorzata, słysząc to, podniosła znowu głowę, nieco zaskoczona.
– Tak, proszę. To w końcu ty ustalasz zasady.
– Niestety nie ja. Spełniam jedynie wyznaczony mi obowiązek.
W słowach obcego zdawał się wybrzmiewać gorzki uśmiech. Kobieta podniosła się powoli na łokciach, starając się przybliżyć do swojego gościa. Nie pomogło to ani trochę w dostrzeżeniu twarzy elegancko ubranego mężczyzny.
– Dlaczego? – zapytała po chwili Małgorzata, wskazując palcem na tors swojego gościa.
– Obawiam się, że nie rozumiem. – odpowiedział Nieznajomy.
– Dlaczego garnitur?
– Co masz na myśli? – Spytał mężczyzna.
– Cóż, nigdy nie spodziewałam się, że naprawdę cię spotkam, lecz teraz tu jesteś, a mój umysł desperacko próbuje znaleźć jakąś dziurę w tym, co się dzieje, ot choćby w twoim ubiorze. W końcu prawie zawsze przedstawiany jesteś dość jednoznacznie…
– W ten sposób? – spytał Nieznajomy wstając z łóżka.
Jego kształty niespodziewanie zaczęły się rozmywać i zmieniać, ku przerażeniu leżącej na łóżku kobiety. Poły czarnego garnituru zaczęły się rozciągać i tracić na gładkości, zamieniając się z wolna w stary, płócienny i czarny jak noc materiał. Nad głową pojawił się nagle kaptur, a płaszcz sięgał już za kostki. Na koniec w prawej ręce przybysza zaczął wyrastać, nie wiadomo skąd, drewniany kij, a na jego górnym końcu zalśniło ostrze z zimnego metalu, tworząc najprawdziwszą, ogromną kosę. Widok przyprawił Małgorzatę o paraliżujący, ściskający gardło strach. Nieznajomy odwrócił się i przemówił do bladej jak ściana kobiety.
– To miałaś na myśli?
Więźniarka, nie potrafiąc chwilowo wydobyć głosu ze ściśniętej krtani, pokiwała jedynie głową, czując nieprzyjemną sztywność karku.
– Boisz się, prawda? – zapytał mężczyzna.
– Tak. – wydyszała kobieta.
W tym momencie, tak szybko jak uprzednio, strój gościa zmienił się z powrotem. Kosa rozpłynęła się, a materiał skurczył, formując rękawy, spodnie, krawat, marynarkę z niepasującą do reszty stroju, groteskowo wystającą z butonierki serwetką, a w końcu błyszczące, czarne buty. Mężczyzna znów wydawał się być młodzieńcem w szykownym garniturze z pełzającym w miejscu twarzy cieniem.
– Właśnie dlatego nie przybieram tej postaci. Wizerunek jaki mi nadaliście, uważam za co najmniej niedorzeczny. Po co by mi miała być kosa? Przychodzę zabierać ludzi z tego świata, a nie na sianokosy. Przybieram różne postaci, zależnie kogo odwiedzam, ale chyba jeszcze nie zdarzyło mi się przybrać takiej.
Przez chwilę milczała, próbując się zdobyć na to jedno, najbardziej nurtujące ją pytanie. W końcu podniosła wzrok na Nieznajomego i odważyła się.
– Czy możesz mi powiedzieć…
– Dokąd pójdziesz, kiedy już cię zabiorę? – przerwał mężczyzna.
– Tak. – odpowiedziała zaskoczona kobieta.
– W ten czy inny sposób, prawie wszyscy o to pytają. Ja natomiast zawsze mogę odpowiedzieć tylko jedno. Niestety, nie mogę. Ale przecież nie masz się czego obawiać. Nieważne, czy wierzysz w to, że czeka na ciebie z sądem dla twojej duszy jeden Bóg albo cały panteon, czy też wierzysz w matematyczną precyzję wszechświata, naukę i jej zasady. W cokolwiek wierzysz, wiesz też na pewno, że wszystko, co cię czeka, ma jakiś swój porządek rzeczy, wyższy niż jesteś w stanie zrozumieć.
– Ludzki umysł rządzi się wciąż swoimi regułami. – odpowiedziała Małgorzata.
– Na to nie jestem w stanie nic poradzić. – odparł mężczyzna.
Kobieta spojrzała na drzwi, dopiero teraz zauważając wszechogarniającą ciszę. Żaden, najmniejszy nawet dźwięk znikąd się nie wydobywał, jak gdyby świat stanął w miejscu. Małgorzata przeniosła wzrok z powrotem, na swojego gościa.
– Czy są jakieś zwierzęta, które lubisz?
– Koty. – odpowiedział po chwili Nieznajomy – lubię koty. To jedyne stworzenia, poza tymi, po których przychodzę, które są mnie w stanie widzieć. Co zagadkowe, nawet ja nie potrafię tego wytłumaczyć. To jakaś dziwna, choć zupełnie nie wadząca mi anomalia.
– A do jakich innych stworzeń jesteśmy podobni my, ludzie?
– Wy? Jesteście podobni do mrówek. Pozwól, że wytłumaczę najlepiej, jak potrafię. Widzisz, mrówki budują wielkie domy i skupiają się w rozległe, wielotysięczne kolonie, których przywódców, decydujących o przetrwaniu reszty, chroni się do ostatniej kropli krwi. Wy jesteście tacy sami, choć na o wiele bardziej rozwiniętym i głębszym pod każdym względem poziomie. Tyle, że mrówki trzymają się na uboczu, dbając o swoje środowisko i skupiając się w jedno, wspólnie pracujące mrowisko, jedynie broniąc swojego terytorium, kiedy zajdzie potrzeba. Wy natomiast potraficie waszym pobratymcom przemocą wydzierać ziemię, na której mieszkacie, wszelkie dobra, a nawet mordować się, zupełnie bez powodu. Jesteście okrutni dla siebie i innych stworzeń. Zdajecie się nie dostrzegać, że przecież razem moglibyście osiągnąć o wiele więcej. Zamykacie się w swoich krajach, miastach i królestwach.
– Widziałam więcej okrucieństwa i cierpienia, niż mogłabym sobie tego życzyć. Dlaczego jednak tak się dzieje z ludźmi? Nie wiem. Najwyraźniej inaczej nie potrafimy. Odpowiedź na to pytanie przekracza nasze zdolności, a każdy, kto twierdzi inaczej, ten pławi się w swoim własnym zarozumialstwie… To dlatego jesteśmy śmiertelni i żyjemy tak krótko?
– Myślę, że jest ku temu inny powód. – odparł Nieznajomy. – Otrzymaliście coś, czego nie ma żadne inne stworzenie, czego nie mam nawet ja. Otrzymaliście nieograniczoną niczym, wolną wolę. A wolna wola to władza. Nad samym sobą, a nawet nad innymi. Gdyby ktoś miał i wolną wolę, i dar nieśmiertelności, by rozciągać ją coraz dalej i dalej, aż w nieskończoność, to byłoby zbyt wiele. Takiej władzy nie powinien mieć nikt.
– Mądrze powiedziane, drogi gościu. – odparła Małgorzata.
– Cóż, miałem niezliczone tysiąclecia na rozmyślanie. Masz jeszcze jakieś pytania?
– Tylko jedno. – odpowiedziała kobieta. – Czy nie czujesz się samotny?
Nieznajomy milczał przez chwilę, po czym, jak wydawało się więźniarce, spuścił głowę. Kobieta podniosła rękę i przemówiła, przerywając ciszę.
– Nie chciałam cię urazić, przepraszam…
– Nie ma takiej rzeczy, którą byłabyś kiedykolwiek w stanie mnie urazić. Chodzi o coś innego. Któż by pomyślał, że spośród wszystkich pytań, które mogłabyś mi w tym momencie zadać, z twoich ust padnie akurat to? Cieszy mnie twoja troska, ale zapewniam cię, że samotność jest kolejnym ludzkim uczuciem, którego nie jestem w stanie odczuwać. Czy teraz ja mogę zadać pytanie tobie?
– Ty chciałbyś… – zaczęła zdezorientowana więźniarka. – Chciałbyś zadać mi pytania o naturę ludzką?
– Można tak to ująć. – odpowiedział Nieznajomy.
– Nie wiem, czy w takim razie się nie zawiedziesz. Nie jestem żadną uczoną, a właściwie większość ludzkiej natury znam z poezji i z książek.
– W takim razie coś nas łączy. – odparł mężczyzna, a Małgorzacie zdawało się, że słyszy w jego głosie coś w rodzaju uśmiechu.
– Coś podobnego… Nigdy bym nie przypuszczała, że możemy coś ze sobą dzielić. Patrząc, z jaką uwagą czytałeś strony mojego pamiętnika, chyba naprawdę musisz lubić czytać.
– Tak, to prawda. Jesteście tak niepodobni do wszystkich innych stworzeń… to, co tworzycie, co spisujecie… to niezwykłe. Kiedy czytałem twoje zapiski… wydawało mi się, że jesteś pełna sprzeczności. Że każdy dzień był zupełnie inny. Dlaczego tak jest?
– Cóż, tak właśnie wygląda nasze życie. Niespodziewane, pełne rzeczy pięknych i strasznych. Czasem przeżywa się je jednym tchem, tak jak człowiek przedziera się przez przypadkowo odkrytą książkę pochłaniającą go bez reszty, a czasem tkwimy w zawieszeniu, jakbyśmy czytali po kilka razy to samo zdanie, nie rozumiejąc zamysłu autora. Czas zdaje się niemal stać w miejscu, a przecież bez ruchu nie ma życia. Jednak wciąż oddychamy, wciąż na nowo wstaje słońce i zachodzi, a zbyt słona zupa wciąż krzywi nam twarze. Tak… Trochę to wszystko pogmatwane, ale tak już jest.
– To jest coś, co przekracza zatem moje pojmowanie. Wygląda na to, że jesteście dla mnie taką samą tajemnicą, jaką ja jestem dla was.
– Sądzę, że masz rację. Ale wiesz, kiedy teraz o tym pomyślę, to chyba na tym właśnie w małej części polega to piękno istnienia. Na tajemnicy. Gdyby wszystko zostało już odkryte, piękno zniknęłoby bezpowrotnie. Tak jak znika zdumienie i podziw po niebywałej sztuczce iluzjonisty, gdy ktoś wyjawia, w jaki sposób oszukano nasze oczy.
Mężczyzna milczał. Zdawał się być zamyślony, jak gdyby próbował wyobrazić sobie to, co przed chwilą powiedziała mu stara więźniarka. Po chwili obrócił skrytą w mroku twarz w stronę Małgorzaty.
– Powiedz mi, czy jest coś, czego żałujesz?
– Każdy człowiek chyba ma coś takiego, czego by choć trochę żałował. – odpowiedziała Małgorzata. – Ale chować to i oddawać się temu bez pamięci, to tak jak ronić łzy w deszczu, licząc, że ktoś spostrzeże, żeśmy smutni. “Niczego nie żałować”… Ja nie wierzę w to, ani na chwilę. Każdy człowiek grzeszy, każdy popełnia błędy i każdy ma jakieś żale…
– Nie martw się. – odparł Nieznajomy. – Myślę, że nawet jeśli przyjdzie stanąć ci przed jakimś osądem, to nie brak wiary będzie o tobie świadczył.
– Tak myślisz? Obyś miał rację. Pośród kilku żali jest taka rzecz, która od wielu lat bardzo mi ciąży na sercu. Bo widzisz, mój drogi mąż był mi najbliższą istotą pod słońcem. Niemal od razu wiedziałam, żeśmy sobie pisani… – stara więźniarka przerwała, wycierając cieknącą po policzku łzę. – Nigdy wcześniej, ani później nie spotkałam już takiego człowieka. Spytasz, czy aby nie był taki jedynie w moich oczach? Cóż, może i był, ale skąd mi to było wiedzieć?
Kobieta spojrzała na Nieznajomego. Ten siedział bez ruchu, zasłuchany w jej słowa. Kiedy wspominała wydarzenia sprzed lat, z oczu mimowolnie pociekły jej kolejne łzy.
– Niestety, zachorował. To, co mnie martwiło i bolało okropnie, to to, że mojego Adasia, z każdym niemal dniem było coraz mniej. Patrzyłam, jak powoli odchodzi ode mnie moja wielka, wyśniona miłość. – Staruszka starła kolejne spływające po jej twarzy kropelki łez. – Aż pewnego dnia przestał reagować na cokolwiek. Nie odpowiadał. Uszkodzenia mózgu były tak duże, że Adaś nie był już świadomy. Ale ból pozostał. Jego niemal bezwładne ciało miotało się, jakby ktoś je rwał obcęgami. Nie mogłam na to patrzeć, musiałam coś zrobić…
Nieznajomy tkwił w bezruchu, słuchając uważnie opowieści starszej kobiety, która, płacząc, wydawała się do granic możliwości umęczona przez los. Mężczyzna niemal czuł cały ten smutek, całe cierpienie, które od niej emanowało.
– Lekarze dawali mu jeszcze co najmniej siedem lat tego, tak zwanego życia. Siedem lat! Jakże mogłam skazywać mojego Adasia, na coś tak strasznego?! Pewnej nocy więc, z ciężkim sercem, chwyciłam poduszkę i głaszcząc mojego najdroższego, przycisnęłam mu ją do twarzy i…
Więźniarka przerwała nagle opowieść, zaniósłszy się głośnym szlochem. Łzy ciekły po jej policzkach wartkim strumykiem, spływając w rozległe bruzdy, gęsto pokrywające jej umęczoną twarz. Twarz, w której nawet Nieznajomy widział wszystko to, czego kobieta nie musiała mówić.
– Zrobiłam to. Przypomina mi o tym wszystko. Każdego dnia, każdej godziny, każdej minuty. Skazano mnie i tak oto znalazłam się tutaj, wśród innych przestępczyń. Ledwo zdążyli wybudować to więzienie… Wiesz, z kim tutaj siedzę? Cele obok mnie, są takie dwie, z których jedna potrzebowała pieniędzy na spłatę długu, więc otruła swoją siostrę dla spadku, a druga chcąc uciszyć płaczące dziecko, wyrzuciła niemowlę przez okno, z czwartego piętra. Wśród takich kobiet spędziłam ostatnie osiem lat. Wiedziałam, co może mnie czekać i mimo to postanowiłam, ale błagam cię, muszę wiedzieć jedno. Proszę powiedz mi, czy dobrze postąpiłam? Czy mój Adaś nie miał mi tego za złe?
Nieznajomy milczał.
– Proszę, muszę to wiedzieć… czy mój kochany zaznał spokoju?
Starsza kobieta próbowała ująć rękę swojego gościa, ten jednak szybko ją cofnął.
– Twój mąż odszedł w spokoju i nie cierpiał już więcej.
Więźniarka załkała ponownie, chowając twarz w drżących dłoniach. Po chwili odjęła dłonie, otarła łzy i spojrzała ponownie na siedzącego koło niej mężczyznę.
– Wiesz, tak naprawdę nie tego żałuje. Gdybym wiedziała, że przeżyję to wszystko, że będę musiała się znów zmagać z chorobą mojego męża, a kiedy przyjdzie czas, zrobić co należy i wylądować znowu w takim strasznym miejscu jak to, to jeśli dane by mi było urodzić Adasiowi dziecko, bez namysłu bym się zgodziła. Bo obrabowałam najbliższą mi osobę z tej jednej rzeczy, której skrycie tak bardzo pragnął, choć nigdy nie powiedział słowa skargi. Ale ja bałam się, że może urodzić się bardzo chore. W mojej rodzinie wiele dzieci rodziło się chorych, słabych. Umierały po kilku latach. Nie chciałam, nie mogłam pozwolić, żeby Adaś przeżył taką tragedię… Teraz jednak, gdybym tylko miała drugą szansę… Gdybym mogła dać mu to upragnione szczęście, zrobiłabym to. Urodziłabym to dziecko, nawet jeśli miałoby być chore. Kochalibyśmy je, dopóki byś po nie się nie upomniał. Ale już za późno… „Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy”.
Staruszka spojrzała na swojego gościa, lekko się uśmiechnęła i znów schowała twarz w dłoniach, łkając cicho. Nieznajomy nieznacznie się poruszył, a po chwili obrócił się i lekko pochylił w stronę osadzonej.
– A gdybym dał ci tą drugą szansę? – zapytał mężczyzna.
Kobieta z wolna odjęła dłonie od twarzy i spojrzała na mężczyznę, który teraz przez chwilę zdawał się mieć zielone oczy jej ukochanego męża.
– Mimo całego swojego cierpienia zadałaś sobie trud, żeby spytać mnie, czy nie jestem samotny. Okazałaś mi życzliwość, na jaką mało kto jest się w stanie zdobyć. Jeśli jest dusza, która zasługuje na naprawienie błędów, to jesteś nią właśnie ty.
W oczach kobiety widać było mieszankę niedowierzania i błysk szczerej radości. Kobieta zaczęła ronić znów łzy, tym razem były to jednak łzy szczęścia.
– Ale przecież ty nie możesz… – powiedziała z trudem kobieta. – Nie mogę w to uwierzyć… To niebywałe, że coś tak pięknego może pochodzić właśnie od ciebie. Nie wiem, co powiedzieć…
– Nie musisz mówić nic. Po prostu połóż się, zamknij oczy i podaj mi rękę. A już niedługo będzie po wszystkim.
Małgorzata położyła głowę na poduszce i otarła ślady łez.
– Nie mogę teraz płakać. – skarciła się kobieta. – Jak by to wyglądało, gdybym wróciła do mojego Adasia taka zapłakana? Uśmiechnę się dla niego. On tak bardzo lubił mój uśmiech.
Stara więźniarka zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Po chwili powoli wyciągnęła drążąca delikatnie dłoń w stronę Nieznajomego.
– Dziękuję ci. Tak bardzo ci dziękuję…
– Ujmij moją dłoń, Małgorzato. – poinstruował mężczyzna.
Kobieta podała Nieznajomemu swoją dłoń i poczuła jak chłodne, obce palce stykają się z jej własnymi. Nawet nie wiedziała, kiedy pod wpływem dotyku pogrążyła się w ciemności.
***
Nieznajomy spojrzał na leżącą na łóżku staruszkę. Uśmiechała się. Niemal nie było widać śladu cierpienia, które jeszcze niedawno gościło na tej twarzy. Teraz bił od niej spokój. Nieznajomy położył ostrożnie dłoń Małgorzaty na kocu, zbliżył się powoli i nachylił nad jej uchem.
– Wybacz mi ten mały fortel, przyjaciółko. – wyszeptał mężczyzna do nieruchomej więźniarki. – Zasługiwałaś na to, żeby przynajmniej odejść z tego świata z nadzieją i w spokoju. Nie mam takiej mocy, by dawać ludziom drugą szansę, choć tak wielu jej pragnie. Boją się iść tam, dokąd odchodzicie. Zdradzić ci sekret? Ja sam nie wiem, dokąd tak naprawdę odchodzicie. Nigdy tego nie wiedziałem i nie dowiem się tego, aż do końca. Ale wiedz jedno. Cokolwiek tam jest, ty przynajmniej będziesz tego świadkiem.
Nieznajomy wstał i zabierając wcześniej pamiętnik starej więźniarki, wyszedł znów przez blaszane drzwi, wprost na korytarz, po którym cały czas, stukając obcasami oficerek, przechadzała się strażniczka. W więzieniu życie toczyło się tak jak do tej pory. Kiedy Nieznajomy odchodził, do wyjścia odprowadził go, zbiegły z biura pani naczelnik, kot Katharsis. Gdy elegancko ubrany mężczyzna zniknął za bramą, zwierzę pomachało mu na pożegnanie czarnym ogonem.