- Opowiadanie: Fibonacci - Uroboros

Uroboros

Opowiadanie napisane dawno, dawno temu, gdy w reklamach królowała Goździkowa, a Plus “zmieniali świat na plus”. 

Dodam jeszcze, że w dorobku mam jedynie dwa teksty, których tematyka pozwala na umieszczenie ich na tymże portalu, więc jeśli ktoś ma ochotę przekonać się jak ślepy pisze o kolorach, to zapraszam do lektury ;)

 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Uroboros

Goheap Laden Undertao Tex oderwał ponure spojrzenie od marmurowej posadzki, przesunął wzrokiem po marmurowych ścianach i utkwił oczy w marmurowym sklepieniu. Przebiegł go dreszcz. W komnacie było niewiele cieplej niż na zewnątrz, gdzie posępnie zawodził wiatr, łomocząc raz po raz którymś ze źle zamocowanych okien. Znajdował się w otoczonej kamieniem przestrzeni bez ozdób, dywanów i mebli, skąpo oświetlonej chybotliwym światłem kilku zatkniętych na ścianach pochodni. Jedynie na jej środku osadzono masywny marmurowy stół. Goheap Laden Undertao Tex zabębnił palcami w gładki, chłodny blat, a następnie, po raz nie wiadomo który, ostrożnie dotknął ręką włosów, sprawdzając pieczołowicie czy są zaczesane, jak należy.

 Od samego rana czuł się podle, a stan jego owłosienia był bezpośrednią tego przyczyną. Jego podobna do sępa twarz stawała się jeszcze bardziej sępia, ilekroć przychodził mu na myśl widok, jaki po przebudzeniu zobaczył w lustrze. Zryta zmarszczkami, odpychająca fizjonomia, a nad nią, niczym otoczony rzadkim lasem obły szczyt wzgórza, błyszcząca matowo łysina. W akcie desperacji zebrał wówczas resztki włosów znad lewego ucha w nieudolnej, skazanej na niepowodzenie, próbie jej zamaskowania. Potem rozwalił zwierciadło.

Tak, był czarodziejem, który łysiał. Rzecz w ich światku niebywała. Słyszał, co prawda, o paru wydepilowanych ekscentrykach, ale żeby dorobić się glacy w naturalny sposób? Nie, to się u nich nie zdarzało. Coś takiego było rzadsze niż nowotwór serca. Na dotykającą go przypadłość istniało cholernie mało zaklęć, wszystkie były horrendalnie drogie i z całą listą skutków ubocznych. Pierwsze miejsce na owej liście zajmowała impotencja, która, jako wynik działania jakiegokolwiek zaklęcia, była nieodwracalna. Czuł bolesny ucisk i pieczenie za mostkiem, kiedy o tym myślał. 

Cichy, pobrzękujący chrzęst metalu wyrwał go z katatonicznej zadumy i sprawił, że spojrzał w bok. Złośliwa satysfakcja od razu poprawiła mu nastrój. Siedząca po jego prawej ręce kobieta miała na głowie dokładnie tyle włosów, ile on na wewnętrznej stronie dłoni. Ich miejsce zajmowały dziesiątki, jeśli nie setki, połyskujących srebrem kolczyków w kształcie igieł. Podobne, nieco krótsze, igły tworzyły brwi. Jedynie rzęsy miała ludzkie, tyle że pokryte białym tuszem. Pomiędzy nimi tkwiły oczy o barwie kilkusetletnich lodów Północy, a wąskie, sine usta nie odbiegały kolorystycznie od długiej, pozbawionej ozdób sukni, którą miała na sobie.

Kobieta kazała się nazywać Królową Białego Puchu, ale wszyscy ignorowali tę infantylną nazwę zwąc ją po prostu Królową. Inna sprawa, że nikt dokładnie nie wiedział, jak naprawdę brzmiało jej imię, a znana była głównie z przezwisk i przydomków, których posiadała tyle samo, co mężów.

Zaczęło się od tego, że mając zaledwie piętnaście lat, wyszła za księcia Mezulenu, tryskającego zdrowiem osiłka, który wkrótce potem niespodziewanie zaczął marnieć w oczach. Kiedy w dwa lata po ślubie z Mezuleną – jak zaczęto ją nazywać – składano jego doczesne szczątki w krypcie, w jakichś dziewięćdziesięciu procentach składał się ze skóry i kości. Nie upłynęło wiele czasu i Mezulena stała się Fortiną – władczynią Fortinu. Nowy małżonek był dla odmiany cherlawy, ale trzymał się dzielnie. Dopiero w cztery lata od sakramentalnego „tak”, pewnej nocy nagła krew uderzyła mu do małej, zasuszonej głowy, sprawiając, że już więcej z łoża nie powstał.  Królowa znowu była sama.

Obecnie owdowiała po raz trzeci, stając się posiadaczką pokrytych wiecznym śniegiem pustkowi Ciciolinu. Nieszczęśnik, którego była żoną, pewnego dnia z premedytacją wyszedł przez  okno wysokiej wieży, a powołana naprędce ekipa biegłych w osobach nadwornego cyrulika, kata i wiejskiego znachora orzekła, że świętej pamięci cierpiał na somnambulizm. Królowej nie dane było jednak zostać Cicioliną, gdyż od owego nieszczęścia zaczęto ją nazywać Modliszką. Co zresztą należało uczynić już dawno.

Emanowała wręcz namacalnym chłodem, który, w odczuciu Undertao Texa, koncentrował się na jego stopach, zmuszając go do pobudzania krążenia przebieraniem palcami. Co jakiś czas dreszcze wstrząsały jego nogami, przez co trącał kolanem osobnika siedzącego po lewej.

Temu mógł jedynie pozazdrościć. Gość nie przejmował się zimnem ani czymś tak nieistotnym, jak fakt posiadania lub nie, włosów. Był zmiennocieplną obcą formą życia o nieproporcjonalnie dużej głowie, takichż, nieco skośnych, oczach bez białek z czarnymi tęczówkami oraz szczątkowym otworem nosowym i wąskim, pozbawionym warg, gębowym. Goheap Laden Undertao Tex patrząc na jego skórę o zielonym zabarwieniu pomyślał, że to jednak prawda, co o nich mówią. Obcy miał na sobie jedynie znoszoną, zbyt obszerną lotniczą kurtkę z naszywką „J. TAYLOR”.

– Wprowadzić go! – Undertao Tex warknął w stronę dwóch strażników przy drzwiach. Przyklepał dłonią żałosne resztki bujnych niegdyś kędziorów. Na szczęście, już wkrótce jego kłopoty się skończą i przestanie być obiektem drwin znajomych z branży. Kilka długich lat życia poświęcił na wynalezienie środka, który przywróciłby mu dawny wygląd. Żadnych zaklęć, żadnej prowizorki! Potrzebował specyfiku, który zadziała trwale i skutecznie. Po niezliczonej ilości doświadczeń, miał wreszcie gotową recepturę, tyle że brakowało mu jeszcze jednego składnika. Kocich ogonów. Od samego początku przeczuwał, że kluczem do sukcesu są koty. Eksperymentował z ich sierścią, uszami, wąsami i wnętrznościami, a kiedy zorientował się, że chodzi o ogony, kotów zabrakło. Musiał więc znaleźć kogoś, kto podejmie się ryzykownej wyprawy i mu je dostarczy. Królowa oraz Kosmita zaofiarowali swą pomoc.

I oto był.

Drzwi otwarły się z przeciągłym skrzypnięciem. Ponaglany szturchnięciami strażników, do komnaty wolno wkroczył olbrzymiego wzrostu mężczyzna. Wystarczyło jedno spojrzenie, by przekonać się, że to grubo ponad sto kilo chodzących mięśni, których potężne sploty ledwo mieściły się pod prostą, rozchełstaną na piersiach koszulą. Mimo zbrojnej eskorty, przybyły nie był więźniem. Ręce miał nieskrępowane, do pleców przytroczony długi miecz, a krótką mizerykordię u boku. Twarz skrywał mu czarny kaptur, spod którego wyzierały niemal białe włosy.

Za nim,  do komnaty wśliznął się jeszcze jeden mężczyzna. Chorobliwie chudy osobnik o szklistych, rozbieganych oczach. Średnio przy co trzecim wdechu wciągał powietrze z wodnistym siorbnięciem, po czym wykonywał szybki, przeczący ruch głową. Dłońmi, złożonymi jak do modlitwy, nieustannie pocierał o siebie. 

Zbliżyli się do marmurowego stołu.

– Zdejmij mu to, Yaris – polecił, bezbarwnym głosem, Gohaep Laden Undertao Tex.

Nadpobudliwy, szkieletowaty typ stanął na palcach za potężną postacią i zdecydowanym, co w jego przypadku oznaczało nerwowym, ruchem zerwał kaptur. Oblicza, siedzącej za marmurowym stołem trójki, mimo iż nawykłej do widoku najróżniejszych okropieństw, przebiegł grymas obrzydzenia.

– Nie dało się zrobić czegoś z jego twarzą? – wycedziła zimno Królowa.

– Próbowałem, pani – Yaris bezskutecznie usiłował skupić na Królowej pląsające spojrzenie. – Sądzę, że to jakieś niedopatrzenie, błąd w początkowej fazie projektu… – wymamrotał i zaraz pożałował swych słów. Potrzebne komponenty i technologię otrzymał od siedzących za stołem, a do niego należało przeprowadzenie wszystkiego, jak trzeba, od strony technicznej. Wysuwając teraz nawet cień sugestii, że wina może nie leżeć po jego stronie, właściwie już był martwy. Tych troje nie tolerowało krytyki. Od czasu, gdy przed paroma laty zachciało im się spróbować swych sił w biogenetyce, ich działalność na tym polu znaczyła się nieprzerwanym pasmem błędów i porażek. W większości tragicznych. W przypływie wielkoduszności, altruizmu czy też szlachetności, czyli cech, które jeśli u nich występowały, to miały raczej patologiczne zabarwienie, postanowili uszczęśliwić maluczkich tego świata. Zapragnęli uwolnić ich od wszelkich chorób i ułomności, zwiększyć długość życia tak, by następne pokolenia składały się już wyłącznie z istot w pełni zdrowych, silnych i atrakcyjnych fizycznie. Zamierzali stworzyć nadludzi. Idea banalna i oklepana. Ukuli nawet na tę okoliczność szumne motto: „Zmieniamy świat na plus”. I zmieniali. Nękając go deformacjami płodów, zaludniając kalekimi dziećmi, ludźmi o dwóch głowach, o innej niż normalnie ilości kończyn, osobnikami porośniętymi zwierzęcą sierścią i wieloma innymi odszczepieńcami.

Yaris, mimo chłodu, obficie się pocił i czuł bolesny ucisk w dole brzucha. Zdawał sobie sprawę, że wystarczy jedno z tych ich humanopatycznych zaklęć i będzie po nim.

– Cóż, zdarza się przy prototypach – mruknęła Królowa.

– Zaczynaj wreszcie! – Goheap Laden Undertao Tex, od podszytych sadyzmem zamiłowań oraz pierwszych liter imienia, zwany przez nieżyczliwych Porypanym Glutem, miażdżył Yarisa spojrzeniem. Yaris tego nie widział. Jego wzrok w zawrotnym tempie rykoszetował od ścian, pułapu i podłogi.

– Tak, panie…

Trzęsącymi się rękami wydobył zza pazuchy woreczek z koźlej skóry i rozsupłał go przy pomocy jednego ze strażników. Woreczek zawierał biały proszek, który Yaris zaczął rozsypywać wokół nóg olbrzyma. Kiedy skończył, otarł pot z czoła, przejmująco pociągnął nosem i podrapał się za uchem.

– Dalej! – Goheap Laden Undertao Tex tracił cierpliwość. – Niech wypowie słowo, które aktywuje przemieszczacz! – Magik nie znosił żargonu technicznego, a zwłaszcza mierziło go robiące ostatnio furorę słowo „teleport”. Ten na dodatek był specyficzny, najnowszej generacji, dzięki wykorzystaniu zawartości woreczka stający się de facto wehikułem czasu.

Yaris ponownie stanął na palcach i wyrzekł coś półgłosem do nieruchomego wielkoluda. Ten  wypowiedział. Odruchowo zatkali uszy, a gdy odważyli się je odsłonić, echo gdzieś pod sklepieniem powtarzało jeszcze: „oros”, „oros”. Potem rozległ się głos dzwonu, a teleport zajaśniał oślepiająco błękitnym światłem. Po kilkunastu sekundach światło zgasło, a w miejscu, gdzie przed chwilą stała atletyczna postać, na marmurowej posadzce widniał tylko osmalony okrąg.

Królowa bluzgnęła nieprzyzwoicie i rzekła:

– Przesterowany… A, co gorsza, ten kretyn nie zabrał soli – skrzywiła usta z dezaprobatą.

Spojrzeli na woreczek z koźlej skóry.

– Rtzfdyejnzxhuduednshfeyufntijkf – wychrypiał Obcy.

– Co on gada?

– Mówi, że wiedźmolud da sobie radę – odpowiedział Undertao Tex. 

 

*

 

Eldorado, dzielnica Pszczyny.

Godzina 4.00 – 4.05 

Pierwsze, urywane, trele ptaków pojawiły się równocześnie z pasem jaśniejącego na wschodzie nieba. Kinte wynurzył się z wiszącego tuż nad ziemią pasma mgły. Bezszelestnie pokonał porośnięty chwastami nieużytek i zatrzymał się pod krzakiem leszczyny. Przekrzywił głowę i zastygł w bezruchu, nasłuchując. Na prawo, gdzieś pośród porośniętych iglakami oraz owocowymi drzewkami przydomowych ogródków, coś błysnęło, a zaraz potem dał się słyszeć stłumiony syk i trzaski. Po ledwie paru sekundach znów było cicho. Kinte, jak każdy kot na jego miejscu, zareagował niespokojnym machnięciem ogona oraz nieznacznym ruchem uszu. Przez chwilę postał jeszcze, wytężając słuch, potem poruszył łapą strząsając zimne krople rosy i poszedł dalej.

W krzakach dzikich malin przystanął po raz drugi. Odwrócił głowę spoglądając za siebie. Coś  podążało jego śladem. Niczego nie dostrzegał, ale był tego pewny. Dolatywały go coraz częstsze i coraz głośniejsze szmery, a opuszkami łap wyraźnie wyczuwał drgania. Sierść zjeżyła mu się na czubku ogona, gdyż instynktownie wyczuł czyjąś bliską obecność. Pięćdziesiąt metrów przed nim zaczynało się znajome, kamienno-drewniane, ogrodzenie, a gdy tam dotrze już tylko kilkanaście susów będzie dzielić go od bezpiecznego, pełnego przyjaciół domu oraz miękkiej poduszki z wyhaftowanymi literami jego imienia. Opuścił ogon, wyginając go tak, by nie dotykał nóg, po czym popędził do przodu długimi skokami.

Dopadł płotu i wdrapał się na niego ze zgrzytaniem pazurów. Już miał zeskoczyć po drugiej stronie, kiedy, na własną zgubę, postanowił jeszcze raz się odwrócić. Tuż za sobą zobaczył ludzką postać. Wielką i przerażająco szybką. Dostrzegł krótkie, matowe lśnienie i w tym samym momencie  doszedł jego uszu świst powietrza. Drugi świst nałożył się niemal na pierwszy, ale tego już nie usłyszał.

Godzina 7.10 – 7.40 

– Adam… Adam! Obudź się!

Energiczne potrząsanie nie wywoływało u Bursztynowicza żadnej reakcji. Wprawiało, co prawda, jego ciało w nieznaczne, ociężałe drgania, ale nic ponadto. Na szczęście nie ustawało i wreszcie odniosło zamierzony skutek. Usiadł gwałtownie na posłaniu, przetarł oczy i spojrzał na lśniące czerwienią cyfry zegara. Upłynęły dwie sekundy nim odzyskał ostrość widzenia, a trzy kolejne zajęło mu uświadomienie sobie, co oznacza widok, który zobaczył.

– Niech to szlag! – Dziesięć minut temu minęła siódma. Spojrzał na żonę, Fabiolę, nadal trzymającą wyciągniętą rękę. – Zaspałem! – Od dziesięciu minut powinien odbierać towar z hurtowni. Szef zrówna go z ziemią.

– Zrobię kawę – powiedziała z przyzwyczajenia pani Bursztynowicz i pobiegła do kuchni.

Sięgnął po telefon.

– Lukas? Słuchaj, mam problem… – zagaił nerwowo, kiedy usłyszał rozmówcę. – Będę trochę  później niż się umawialiśmy. Złapałem gumę i właśnie wymieniam koło. – Do tej pory cieszył się reputacją człowieka budzącego się na kilka minut przed budzikiem i ostatnio przestał go nawet nastawiać, toteż niewyjawienie prawdy wydawało mu się jedynym sposobem na uniknięcie doznania uszczerbku na wizerunku. – Tak, tak, zdążę! Na pewno! – zapewnił gorliwie słysząc, że  jeśli nie dotrze na ósmą, to może się nie spieszyć. W kadrach pracują do piętnastej.

Rzucił komórkę na łóżko i popędził do łazienki.

– Termos z kawą i kanapki zaniosę ci do auta!

– Uhmm… – wymamrotał z ustami wypełnionymi pastą i szczoteczką.

Czekała go dzisiaj prawie czterystukilometrowa podróż.

Przepłukał usta i sięgnął po elektryczną golarkę. Przez moment zwlekał z jej uruchomieniem, gdyż doleciało go stłumione, ale nie do pomylenia z niczym innym, kocie zawodzenie. Domyślił się, że to znowu natrętna czereda Loli Kroft. 

Lola Kroft mieszkała na tej samej ulicy. Była samotną wdową, dla której miauczące i chadzające własnymi ścieżkami czworonogi były całym życiem. Posiadała ich dokładnie dziewięć sztuk lecz Bursztynowicz był przekonany, że kotów musiało być ze dwa razy tyle, a w chwilach takich jak ta, mnożył dziewięć razy trzy. Nie dość, że zarabiał na utrzymanie rozwożąc karmę dla takich jak one, to te przeklęte felis domestica zatruwały mu życie nawet we własnym domu.

Skończył się golić i ubrał w ekspresowym tempie. Przed wyjściem zajrzał do kuchni, gdzie czekała filiżanka kawy. Nim zdołał wypić pierwszy łyk, przypomniał o swoim istnieniu jego pierworodny.

– Tato! Chodź, popatrz! – Dziesięcioletni Marek wołał go ze swego pokoju. Wybierał się do szkoły, oglądając na monitorze komputera lokalne wiadomości.

– Daj mi spokój! – odburknął z irytacją. – Nie mam czasu!

– Chodź szybko! Zabili Kota.

– Kota? Czyjego?

– Kota. Pana Hieronima.

– Co takiego?!

Bursztynowicz stanął w drzwiach i spojrzał na ekran. Zobaczył podekscytowaną twarz reportera, który w jednej ręce kurczowo ściskał mikrofon, a drugą wskazywał kilku policjantów krzątających się obok czegoś leżącego na chodniku. W pobliżu, z oznakami bezsilności i zawodowego przygnębienia sterczał lekarz, a wraz z nim z młoda, dyskretnie ścierająca łzy z twarzy sanitariuszka. Przy stróżach prawa z minuty na minutę pojawiało się coraz więcej wścibskich cywilów, dlatego dwóch mundurowych w pośpiechu rozwijało ostrzegawczą taśmę. Tymczasem reporter gadał jak najęty, momentami znikając z ekranu, gdyż operator kamery z trudem utrzymywał równowagę bezpardonowo potrącany przez rozgorączkowanych gapiów. W rogu monitora widniało logo stacji telewizyjnej z adnotacją „na żywo”.

Bursztynowicz przełknął machinalnie łyk kawy, a kamerzyście udało się w końcu wyłowić powód całego zamieszania. Zrobił precyzyjny najazd i to coś na chodniku zamieniło się w tego kogoś. Konkretnie w niejakiego Hieronima Kota, najpoważniejszego kandydata do zwycięstwa w zbliżających się niebawem wyborach na burmistrza. Nie ulegało wątpliwości, że Kot znajduje się w tej chwili w opłakanym stanie. Mówiąc nieelegancko, w częściach. Precyzyjnie, w dwóch, pod dwoma płachtami – większą i mniejszą. Reporter z telewizji skupiał się głównie na tej drugiej, a z chaotycznej relacji wynikało, że właśnie tam znajduje się, rzekomo precyzyjnie odcięta, głowa. Operator kamery usiłował nakręcić więcej szczegółowych ujęć i w pewnym momencie obiektyw przesłoniła czyjaś ręka.

– Wstrząsające – Bursztynowicz pokręcił z niedowierzaniem głową. Kilkanaście lat temu wspólnie z Hieronimem spędzali wiele godzin na boisku.

Fabiola nie dała mu ochłonąć.

– Adam! – zawołała sprzed domu. – Adam, prędko!

Już od kilkunastu minut działał w pośpiechu, więc teraz nie ociągał się niemal automatycznie, poza tym zaniepokoiła go nuta rozpaczy pobrzmiewająca w jej głosie. Ujrzał ją stojącą obok jego służbowego forda transita z dłońmi w dramatycznym geście splecionymi na piersiach.

Kiedy znalazł się przy niej, stanął jak wryty. Biały bus na obu bokach miał wymalowany napis „Pupil specjał”, będący nazwą uniwersalnej karmy przeznaczonej zarówno dla psów, jak i kotów. Wszechstronność produktu potwierdzał rysunek pod napisem ukazujący zadowolonych przedstawicieli obu gatunków, zgodnie pochylających się nad misą smakołyku. W tej chwili zadowolenie było widoczne jedynie na psim pysku, gdyż w miejscu, w którym powinna znajdować się głowa kota, widniał szmat zdartego lakieru, a tam, gdzie kończył się koci grzbiet ziała w karoserii paskudna dziura, wyglądająca na efekt niekonwencjonalnego zastosowania siekiery przez ubogiego w rozum wandala.

Bursztynowicz zaczął bezgłośnie poruszać ustami, a ktoś potrafiący czytać z ruchu warg otrzymałby wyczerpujący zestaw synonimów słowa „sukinsyny”. Żona, jeśli pomstowała, to co najwyżej w myślach, więc tkwili tak oboje milczący, a zwykle subtelne odgłosy poranka zastępowało tego dnia rozdzierające, chóralne kocie miauczenie.

– Koty się drą – powiedziała Fabiola.

– Czyżby pani Kroft zapomniała je dzisiaj nakarmić? Dziwne.

Zamiast Bursztynowicza odpowiedział starszy mężczyzna, który znienacka pojawił się przy samochodzie. Jego obecność ich nie zaskoczyła. Dobrze go znali. Dołączył do nich, dobiegający siedemdziesiątki, lekarz Rolski, od wielu lat praktykujący poranne przebieżki. Miał na sobie bordowy dres i białe, sportowe buty, w których poruszał się wyjątkowo cicho. 

– A to, co takiego? – zapytał.

– Dziura – odparł niezbyt grzecznie Bursztynowicz, po czym wolno obszedł samochód. – Z drugiej strony to samo!

– No tak. Tylko, czyja to sprawka?

– Konkurencji – Bursztynowicz nie miał wątpliwości.

– Tych od „Papu special”?

– Właśnie.

– Wątpię. Nie odważyliby się – wyraził sceptycyzm Rolski.

– Nie zna ich pan. Wynajęli jakiegoś męta – wyjął telefon i wybrał numer. – Lukas? Słuchaj, sytuacja się skomplikowała. Potrzebne będzie zastępcze auto. Jakiś szajbus podziurawił mi karoserię… Karoserię!… Nie, przed wymianą koła… Słucham? Coś ty!? Jestem wkurzony, ale poza tym nic mi… Zaczekaj!… Cholera!

– I co teraz?

Przeraźliwy, pełen udręki, kobiecy krzyk zmroził im krew w żyłach. Nałożył się na kocią kakofonię i również gdzieś stamtąd zdawał się dochodzić.

– To Lola! – wykrztusiła z przestrachem Fabiola.

Godzina 7.45 – 8.30

– Lola, przestań! Uspokójże się, mówię! – Gdy dotarli na miejsce, Polo Bont już tam był. Mieszkał naprzeciwko, więc miał najbliżej. Kręcił się wokół szlochającej, osuniętej na kolana przy ogrodzeniu własnego domu Loli Kroft, przeganiając niecelnymi kopniakami stado natrętnych kotów. – Poszły stąd! Won, mówię!

Koty ani myślały odstąpić. Zwinnie i z nonszalancją uskakiwały przed nacierającym Bontem, a kiedy ten odchodził w inne miejsce, by przepędzić pozostałe, natychmiast wracały, lżąc go po swojemu, wyjątkowo wrednymi miaukami. Bont w końcu się zmęczył i na chwilę dał za wygraną. Przejechał dłonią po wilgotnym czole, ciężko oddychając.

– Szlag człowieka trafia z tymi kotami! – wysapał, dostrzegając Rolskiego oraz Bursztynowicza z żoną Fabiolą. Przeczesał dłonią gęstą, skołtunioną czuprynę, po czym powrócił do przerwanego zajęcia.

Polo Bont był unikatem zarówno pod względem wyglądu, jak i wykonywanej profesji. Liczył sobie ponad czterdzieści wiosen, z których kilkanaście pierwszych wywindowało mu czubek głowy na obecny poziom metra i pięćdziesięciu pięciu centymetrów, zwieńczając mikrą postać szopą bujnych, czarnych kędziorów. Nosił długą, gęstą brodę, niespotykanym zwyczajem rozdzieloną na pół i zaplecioną w dwa warkocze. Tylko w ten sposób nie przeszkadzała mu w pracy, a jego zajęcie, zważywszy na dwudziesty pierwszy wiek, zawsze wywoływało zaskoczenie u postronnych. Bont z dziada pradziada parał się kowalstwem. Obecnie artystycznym. Z rozgrzanego żelaza był w stanie wykuć dosłownie wszystko. Od bram i balustrad poczynając, a na ławkach, krzesłach i misternych świecznikach kończąc. Jego kuźnia znajdowała się naprzeciwko domu Loli Kroft, toteż z miejsca, gdzie się w tej chwili znajdowali, doskonale było widać sporych rozmiarów szyld z napisem: „Kowalstwo artystyczne. Apoloniusz Bont i synowie”.

Rolski, Bursztynowicz i Fabiola podeszli do rozdygotanej, wciąż szlochającej Loli Kroft, a do walczącego z kotami Bonta przyłączyło się trzech wyrostków, z których najstarszy nie wyglądał na więcej niż jedenaście lat. Synowie.

– Dobra, idę. Muszę jechać do pracy – rzekł Bursztynowicz, kiedy zobaczyli nad czym pochyla się Lola. – Nic wielkiego się nie stało. To tylko kot.

– Tylko?! – Lola zwróciła ku niemu mokrą od łez twarz. – Jak pan może być takim cynikiem? Przecież to Kinte… Mój ukochany Kinte – jej szloch zaczął przechodzić w zawodzenie.

– Lola, nie płacz. Wszystko będzie dobrze – powiedziała Fabiola, sama nie wiedząc, co mianowicie takie będzie. Odwróciła głowę, by nie patrzeć na nieżywego kota. Kinte nie miał głowy ani ogona. Robiło jej się niedobrze na myśl, że fragmenty kociego ciała muszą gdzieś tu leżeć.

– Poszły won, wy miauczące cholery!

– Polo, odczep się od moich kotów! Co one ci zrobiły? – Lola była gotowa bronić ich niczym kocica młodych. – A może to ty jesteś tym, który tak okrutnie postąpił z Kinte?

– Że co?

– Pani Kroft, proszę się uspokoić – powiedział łagodnie Rolski.

– Panie Rolski, pan jest lekarzem. Proszę, niech mi pan pomoże – zakwiliła błagalnie.

– Naturalnie – Rolski nieco się zmieszał. Pospiesznie zdjął dresową bluzę i okrył nią drżące ramiona Loli.

– Nie mnie! – zaprotestowała. – Jemu…

– Jemu? To znaczy kotu Kinte? – Spojrzał na żałosne, umazane zakrzepłą krwią szczątki czworonoga. – Hmm…. Obawiam się, że jemu już nikt nie jest w stanie pomóc.

– Lola, widzisz przecież, że on nie ma głowy… ani ogona – wtrącił Bont.

Kroft na nowo zaczęła łkać, a po policzkach popłynęły jej świeże łzy.

Tymczasem na miejscu zdarzenia pojawiły się trzy nowe osoby. Szczupły, ubrany na czarno mężczyzna około trzydziestki oraz pulchna kobieta o rumianej pucołowatej twarzy razem z nastoletnią córką. 

– Rany boskie! – zawołała puszysta. – Sataniści na naszej ulicy!

– Uważa pani, że to sprawka czcicieli szatana? – zapytał Rolski.

– A kogóż by innego? – otyła wzięła się pod boki. – Czarna msza. Czarny kot. Wszystko się zgadza. Matko Przenajświętsza, co za czasy!

– Ciekawe, dlaczego nie zabrali go… całego?

– A skąd ja mogę wiedzieć? Kto takich zwyrodnialców jest w stanie zrozumieć? Widocznie potrzebowali tylko tego, czego nie zostawili.

– Głowa tego kotka leży tu, w trawie – odezwał się ubrany na czarno mężczyzna.

Nazywał się Zabłocki, a znalazł tutaj, bo właśnie wracał z nocnej zmiany. Kciukiem i palcem wskazującym ujął ostrożnie koci łeb i w zupełnej ciszy, jaka nagle zapanowała, podszedł i położył go obok Loli Kroft, przy zesztywniałym korpusie. – Proszę – rzekł cicho i uśmiechnął niepewnie, ukazując równy rząd małych, białych zębów.

Rolski odchrząknął.

– Ten, kto to zrobił jest chorym człowiekiem, który potrzebuje pomocy – przerwał milczenie, słysząc niepokojące odgłosy dobywające się z gardła Fabioli.

– Po mojemu, to jakiś gliniarz – wyraził przypuszczenie Polo Bont. – Bywają tacy. Podobno w Krakowie jednemu takiemu kot wlazł do radiowozu i zasnął na tylnym siedzeniu. Ten, nie wiedząc o tym, pojechał na interwencję. W czasie jazdy kot się obudził i wystraszony chciał dać nogę, a ten… – Bont rozejrzał się czujnie – ten skurwysyn go zastrzelił. I jeszcze twierdził, że w obronie własnej.

– W tym przypadku śladów po kulach nie widać – zaoponował stanowczo Rolski. – A głowa wygląda jakby odcięta nożem – dodał.

– Gliniarz psychopata – Polo Bont pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Przestań pan.

– Zaraz, zaraz. Coś sobie przypomniałam – korpulentna matrona z grymasem bólu pomasowała skronie. Jej smarkata latorośl pożytkowała czas wodząc wzrokiem za najstarszym z młodych Bontów.

– Co takiego, pani Goździkowa? – zapytał Zabłocki.

– Nad ranem obudziłam się z bólem głowy, więc poszłam do kuchni zażyć tabletkę. Było chyba tuż po czwartej. Wtedy zobaczyłam przez okno, jak w pańskim ogrodzie, panie Bont, coś błysnęło. Mogę przysiąc, że chwilę potem przeszła przez płot jakaś ogromna postać i skierowała się gdzieś w tę stronę.

– W moim ogrodzie? Błysnęło?

– Tak. W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj rósł ten piękny cyprys.

Ogród Bonta był strasznie zapuszczony, ale górujący nad resztą roślinności okazały iglak stanowił oczko w głowie właściciela. Był czymś więcej niż tylko ozdobą. Wierny tradycji zasadził go własnymi rękami w dniu, w którym przyszedł na świat jego pierwszy syn. Teraz cyprys zniknął.

Dobre dwie minuty zajęło Bontowi wyartykułowanie całego posiadanego zasobu przekleństw i wulgarnych epitetów. Potem wrzasnął:

– Gdzie on się podział?!

– Ja mam to wiedzieć? Chodźmy sprawdzić.

Godzina  8.30 – 8.35

Podniesione głosy wywabiły z domu starego mężczyznę. Wyszedł niepewnym krokiem i zatrzymał się na skraju werandy, zaciskając obie dłonie na poręczy. Miał silnie przerzedzone włosy, których dawno nieobcinane kosmyki kończyły się na wysokości chuderlawych ramion. Wzrok zapadniętych oczu skierował na grupkę hałasujących osób, sto metrów dalej przekraczających właśnie ulicę. 

Bez trudu rozpoznał, idącego na czele, niskiego Bonta. Wyraźnie wzburzony wymachiwał rękami w chaotycznej gestykulacji, zwracając się do pozostałych krótkimi, pełnymi gniewu zdaniami. Do jego zapalczywego tonu dostosowała się wiecznie narzekająca na ból głowy Goździkowa, a reszta wydawała się tylko przysłuchiwać. Wśród tej reszty wypatrzył siwą czuprynę Rolskiego, szczupłą sylwetkę tajemniczego Zabłockiego oraz, jak mu się wydawało, Fabiolę Bursztynowicz, a za nią niegodną uwagi dzieciarnię.

Mężczyzna na ganku tkwił bez ruchu, nie licząc rytmicznych drgań targanej chorobą Parkinsona lewej ręki. Stał i obserwował. Nagle, bezszelestnie, tuż przy jego głowie pojawiła się inna głowa. Wąska, pokryta połyskującą skórą głowa węża. Zbliżyła się do twarzy człowieka. Mężczyzna nie drgnął, nie odsunął się. Podniósł zdrową rękę i poklepał delikatnie gadzią głowę, a potem przysunął ją do swego policzka. Wyrzekł coś z czułością do węża. Być może wypowiedział jego imię. Pyton nie usłyszał. Również był stary i, jak wszystkie węże, prawie głuchy. W rewanżu wysunął rozwidlony język i przyjacielsko syknął. Mężczyzna nie usłyszał. Przeżyte lata spustoszyły mu narząd słuchu, a umocowany na uchu wysłużony aparat z wysokimi częstotliwościami kiepsko sobie radził.

Grupka osób przeszła tymczasem ulicę, znikając z widoku na posesji Polo Bonta. Staruszek spojrzał wężowi w oczy. Potem przesunął wzrok w górę, wzdłuż jego cielska. Z płaskiego dachu werandy do poziomu ich głów było półtora metra. Zatem pozostałe dziesięć metrów pytona właśnie tam się znajdowało. Ilekroć olbrzymi gad się poruszył, daszek skrzypiał i trzeszczał, z najwyższym trudem utrzymując ponad sto kilogramów żywego obciążenia.  

Godzina  8.35 – 9.00

Przedzierali się jak przez dżunglę. Kiedyś istniały tu starannie wytyczone alejki, ale odkąd parę lat temu zmarła żona Polo Bonta nikt do ogrodu nie zaglądał, a w każdym razie nie zrobił nic, by zachować jego dawny wygląd. Natomiast przyroda nie próżnowała. Drzewa i krzewy rozrosły się, w walce o dominację i przetrwanie pospiesznie wypuszczając coraz to nowe pędy. Pasma żywopłotu zgęstniały, zwarły się i splątały, zacierając ślady po ciągnących się dawniej ścieżkach, a ocalałe skrawki wolnego terenu zaanektowały wybujałe krzaki dzikich malin.

Bont mozolnie parł do przodu, łamiąc i depcząc wszystko, co dało się złamać i zdeptać. I chociaż nie istnieje stan pośredni między pewnością i niepewnością, a tym samym nie można być czegoś pewnym lub nie tylko w części, to podążający za nim, aby nie odbierać sobie resztek nadziei, byli „zaledwie” prawie pewni, że Polo Bont zabłądził we własnym ogrodzie.

Kowal artystyczny, chwilowo traper i przewodnik, nagle się zatrzymał. Zrobił to tak niespodziewanie, że idąca za nim Goździkowa wyhamowała przy pomocy jego pleców. Powoli oswobodził nogawkę z ciernistego uścisku agrestu, lecz to nie kolce krzewu były przyczyną gwałtownego przystanięcia. Prawdziwy powód leżał za agrestem, dwa metry dalej.  

– Chryste… – zaczerwieniona marszem twarz Goździkowej wyraźnie pobladła.

Wykarczowana połać miała rozmiar dużego pokoju. Porastała ją wyłącznie trawa, z której, niczym wysepki z zielonego morza, wyłaniały się rzędy niewielkich kopczyków. Były większe od przeciętnych kretowin, wszystkie o regularnych kształtach prostokątów. Na niektórych leżały świeże kwiaty, a każdy był oznaczony tabliczką. 

– „Randolfina. Żółw”, „Fafik. Pies”, „Vasco da Gama. Kanarek”… – odczytywał Polo Bont.

– Mogiły – wymamrotał Rolski.

Bont przestał czytać, drgnął i odwrócił się.

– Co to jest, do diabła? – zapytał, po kolei świdrując wzrokiem swoich potomków. – Odpowiadać mi tu, zaraz!

Dwóch najmłodszych z przerażeniem spojrzało po sobie. Małoletnia Goździkówna skupiła wzrok na najstarszym, a ten zerknął na ojca. Milczeli.

– Czyja to sprawka!? – Bont rozzłościł się nie na żarty. – Gadać, mówię!

– Niech pan da spokój – odezwał się Zabłocki. – Dzieciaki naczytały się książek…

Bont przygwoździł go spojrzeniem.

– Swoich dzieci pan pilnuj – wycedził.

– Nie mam.

– Więc się pan nie odzywaj – poradził, a potem rzekł złowieszczo do swoich synów: – Pogadamy jeszcze.

W tej chwili bardziej nurtował go los cyprysa, toteż wyjaśnienie sprawy zwierzęcego cmentarza postanowił odłożyć na później. Niezwłocznie ruszył dalej, profanując uprzednio kopniakiem miejsce wiecznego spoczynku kanarka.

Niedługo potem dotarli na miejsce, a Bont doznał kolejnego wstrząsu, który omal nie powalił go na kolana. Cyprysa rzeczywiście nie było. Nie leżał nigdzie w zasięgu wzroku, nie został też ścięty ani wykopany. Niemniej, nie było go. W miejscu, gdzie rósł widniał krąg spalonej ziemi o krawędziach równych, jak gdyby wykonanych olbrzymim cyrklem. I było jeszcze coś dziwnego, co od razu zauważyli. Cyprys u podstawy musiał być szerszy niż średnica koła, gdyż pozostałości nadpalonych gałęzi leżały wokół, tworząc swoistą dekorację.

– Taki krzew… Taka pamiątka… – Bont wydawał się być bliski rozpaczy. – Jak ja dorwę tego skur…

– Cicho! – Rolski nie dał mu dokończyć. – Słyszycie?

Drogą, wyjąc na niskim biegu, nadjeżdżał samochód. Obroty silnika na przemian to rosły do maksimum, to znów malały niemal do zera, co sprawiało wrażenie jakby kierowca miał do dyspozycji tylko jeden bieg lub nie miał pojęcia o prowadzeniu auta. Od czasu do czasu przez wizg silnika przebijał się pisk opon i trzask zawieszenia, a w pewnej chwili pisnęło coś jeszcze. Ci, którzy usłyszeli ten dźwięk skłonni byliby zakładać się o wszystko i z każdym, kto twierdziłby, że podobny odgłos jest w stanie wydać jakakolwiek samochodowa część.

Gdy klang cichnął w oddali, usłyszeli jeszcze jeden głos. Tym razem bez wątpienia należący do żywej istoty. Do człowieka. Do Loli Kroft.

Godzina 9.10 – 9.30 

– Cholera! – zaklął Bont. – Następny.

– To Big Brother. Brat Kinte – powiedziała ze ściśniętym gardłem Lola Kroft. Nie miała siły płakać. Klęczała pochylona, tak jak przed czterdziestoma minutami, tyle że obecnie miękką trawę nieużytku zastąpiła twarda nawierzchnia ulicy. – Od urodzenia Big był większy…

Przyjrzeli się. Rozgnieciony kołami samochodu Big Brother istotnie wydawał się duży.

– Widziała pani kierowcę? – zadał pytanie Zabłocki.

– Niewyraźnie… tylko przez moment. Jechał od krawężnika do krawężnika.

– Pijany – stwierdził Bont.

– Zauważyłam, że miał siwe włosy. Chyba długie.

– Długie i siwe? – upewnił się Rolski.

– Uhmm.

Umilkli i przez chwilę wsłuchiwali się we własne myśli. Zbiorową zadumę przerwała Goździkowa:

– Już wiem – oznajmiła z nutą tryumfu. – To ten dziwak. Stary Cypis.

– Stary Cypis?! – rzekli równocześnie Rolski i Bont. – Przecież on już stoi nad grobem – dodał ten drugi.

– Proszę tak nie mówić – upomniała zdegustowana Fabiola.

– Dlaczego nie, skoro to prawda? – zawołała Goździkowa. – Oni są nieobliczalni!

– Jacy oni? Ludzie w podeszłym wieku?

– Konkretnie Cypis i jego wredny wąż – położyła dłonie na swych szerokich biodrach. – Powiedzcie sami, kto normalny trzymałby w domu taką bestię? 

– Ani pan Cypis, ani jego pupil nigdy nie wyrządzili nikomu żadnej szkody – przypomniał Rolski.

– Do dzisiaj – odparła z niezachwianą pewnością Goździkowa. – Jak myślicie, co taki gad żre? – zawiesiła głos, czekając na odpowiedź. – Koty. Cypis mu je łapie.

– Ależ, on ledwo trzyma się na nogach…

– Udaje. Sama słyszałam, jak powiedział kiedyś, że „wymorduje te małe potwory” – nie pozwoliła się zbić z tropu. – W jego wieku ludzie albo dziecinnieją, albo porządnie im odbija. Czy to takie dziwne?

– To stereotyp, a pani podejrzenia zaczynają zakrawać na paranoję.

– To on! – ryknęła niespodziewanie Lola Kroft. – Na pewno!

Godzina 10.00 – 10.20 

Stary mężczyzna odsunął talerz z resztką mlecznej zupy, z trudem wstał od stołu i niezdarnie poczłapał do okna. Poznał ich od razu. Ci, których widział poprzednio przechodzących przez ulicę, teraz zbili się w zwartą gromadkę na jego podwórku. Nie miał pojęcia po co przyszli i nie obchodziło go to. Nie garnął się do rozmowy z nimi.

Wiedział, że go nie lubią. Zawsze był samotnikiem, a tacy z reguły wzbudzają niechęć i rezerwę. Mało tego – oni się go obawiali. Miał przecież węża. I to nad wyraz okazałego. A mizantrop w połączeniu z pytonem, to już wystarczający powód do zrezygnowania z prób nawiązania dobrosąsiedzkich kontaktów.

Stał za firanką, by nie być dostrzeżonym z zewnątrz. Mimo uchylonego okna i podniesionych głosów słyszał niewiele z tego, co wypowiadali w jego kierunku nieproszeni goście. Znacznie więcej odczytywał z ruchu ust.

– Panie Cypis, jesteś pan tam?! – z wyrazu twarzy ocenił, że Bont jak zwykle jest czymś mocno wkurzony. – Proszę wyjść, potrzeba nam się rozmówić!

– Dlaczego pan to zrobił? Ty okrutny psychopato! – nie miał pojęcia o co chodzi zapłakanej Loli.

Trzymali się ciągle w rozsądnej odległości od domu. Zwinięty w kącie za jego plecami pyton był gwarancją, że do drzwi nie podejdą.  

– Wychodź, morderco kotów! – Goździkowa.

– I to zaraz, mówię!

– Odłóż ten kamień, smarkaczu. – Tego nie znał. Szczupły mężczyzna w czerni.

– Swojego dzieciaka pan się czepiaj!

Zamieszanie, a potem głos Rolskiego:

– Uspokójcie się! On nie chce i nie musi z nami rozmawiać. A my nie mamy prawa go nachodzić.

– Czego nie mamy? Wykończył zwierzaki i pora coś z tym zrobić.

– Chodźmy stąd. To nie nasza sprawa – z uporem Rolski.

Znowu zamieszanie i burzliwa dyskusja. Wreszcie zobaczył, że odchodzą. Na koniec krzyknęli coś o policji. Wzruszył obojętnie ramionami i wrócił do stołu.

Godzina 12.00 – 12.40 

Rolski dotknął ramienia Loli Kroft w mającym dodać otuchy geście, zabrał łopatę i poszedł. Została sama. W milczeniu wpatrywała się w dwa niewielkie kopczyki uformowane ze świeżo usypanej ziemi. Mogiłki, o czym nie wiedziała, wyglądały niemal identycznie, jak te z ogrodu Polo Bonta. W bolesnej zadumie towarzyszyło jej siedem ocalałych kotów, które, jakby świadome powagi sytuacji, siedziały cicho i bez ruchu.

Mijały długie minuty, a w miarę ich upływu u pobratymców Kinte i Big Brothera dało się zauważyć coraz wyraźniejsze oznaki zniecierpliwienia. Koty zaczęły krążyć wokół nóg swej pani, poszturchiwać ją głowami i pomiaukiwać. Owe zabiegi odniosły skutek, gdyż Lola poruszyła się, wracając do rzeczywistości. Dotarło do niej, że już jakiś czas temu minęło południe, a wraz z nim codzienna pora karmienia jej ulubieńców. 

O siódemkę ocalałych kotów postanowiła dbać od dziś jeszcze bardziej i strzec ich jak oka w głowie. Szybkim krokiem ruszyła do domu, a wygłodniałe czworonogi skwapliwie i równie szybko podążyły za nią.

Frontowe drzwi zastała otwarte na oścież. Zdziwiła się, ale tylko przelotnie i ani przez moment nie zaniepokoiła. To był straszny dzień, chyba najgorszy w jej życiu, więc zrozumiałe, że w obliczu tragedii jaka ją spotkała, można zapomnieć o wielu rzeczach. W tej chwili ważne było wyłącznie dobro kotów, a te coraz natarczywiej domagały się jedzenia.

Poszła do kuchni i wyjęła z szafki dziewięć miseczek. Każda miała inną barwę i na każdej widniało wypisane imię. Westchnęła ciężko i dwie z nich odłożyła z powrotem. Pozostałe siedem rozstawiła na podłodze, po czym z dwóch toreb obficie nasypała karmy. „Pupil specjał” zmieszany z „Papu special”. Przez dłuższą chwilę delektowała się widokiem pałaszujących kotów. Mlaskały w siedmiu tonacjach, rozróżnialnych jedynie przez jej wyrobione ucho. Upojona, tą jedyną w swoim rodzaju muzyką apetytu, udała się do łazienki.

Nie przebywała tam długo. Spodziewała się, że po takim poście i przejściach, jakie stały się udziałem jej ulubieńców, te z pewnością będą dopraszały się o repetę. Łazienkę od kuchni dzieliła długość korytarza. Długie cztery metry. Kiedy wychodziła, zobaczyła ze zdumieniem, jak cztery metry od niej, kuchenny próg przekracza jakiś nieznany, potężnie zbudowany mężczyzna. Przez ułamek sekundy spojrzeli na siebie. Zachwiała się, ugodzona wypranym z uczuć wzrokiem oczu o barwie jasnego popiołu. Było w tych oczach coś nieludzkiego, podobnie jak w jego twarzy, która nie przypominała ludzkiego oblicza. Krzyknęła z trwogą, przeczuwając, co za chwilę nastąpi. Dopadła kuchennych drzwi. Przybysz zdążył je zamknąć nim uderzyła w nie ramieniem i zablokować, nim chwyciła za klamkę. Zaczęła krzyczeć i walić w nie pięściami. Po chwili umilkła i skamieniała ze zgrozy.

Wewnątrz narastało bowiem prawdziwe pandemonium i zaczęły rozgrywać się dantejskie sceny. Słychać było rumor i hałas przewracanych sprzętów oraz brzęk naczyń i rozbijanych talerzy. A nade wszystko wrzaski kotów. Wrzaski śmiertelnego przerażenia i krótkie, szczególnie odrażające, skowyty agonii.

Lola, nie zważając na ból, w obłąkańczym tempie i ze wszystkich sił łomotała w drzwi. Napierała i uderzała w nie całym ciałem, ale te nie chciały ustąpić. Tymczasem przerażonych głosów szybko zaczęło ubywać. Stały się rozróżnialne, pojedyncze, aż wreszcie ucichł ostatni. Wszystko trwało nie dłużej niż pół minuty lecz ona miała wrażenie, że niekończące się pół dnia. Zaraz potem usłyszała brzęk rozbijanego szkła i trzask wyłamywanego okna. Ponownie zaatakowała drzwi, ale te, solidnie podparte czymś od wewnątrz, ustąpiły jedynie na centymetr. Ruszyła biegiem do wyjścia. Paraliżujący strach i rozpacz rzuciły jej do nóg zwały śniegu i gdy, na odmawiających posłuszeństwa mięśniach, dotarła wreszcie przed dom i wyjrzała za róg, dostrzegła jedynie chwiejące się lekko gałęzie srebrzystych świerków, za którymi przepadł w głębi ogrodu psychopatyczny intruz. 

Do kuchni dostała się tą samą drogą, którą napastnik ją opuścił. Skrajnie wyczerpana, chrapliwie wciągając powietrze, wdrapała się na parapet, a potem ciężko zsunęła na podłogę.

Pomieszczenie zawirowało jej przed oczami czerwoną smugą.

Godzina 13.00 – 13.20

Polo Bont mordował się z blokującą drzwi lodówką. Była większa od niego, więc nie szło mu łatwo. Dodawał sobie animuszu siarczystymi przekleństwami. Zachlapana krwią kuchnia przypominała rzeźnię, zwłaszcza, że kawałki kotów walały się dosłownie wszędzie, a odór posoki i wywleczonych wnętrzności zatykał nos i przyprawiał o mdłości. Lola Kroft brnęła na czworakach po podłodze zbierając te lepiące się od krzepnącej krwi fragmenty swoich najbliższych. Zanosiła je w jedno miejsce i tam kompletowała, dopasowując do siebie niczym elementy makabrycznej układanki. Mimo usilnych starań siedmiu „puzzli” nie potrafiła się doszukać. Brakowało ogonów.

Bont uporał się tymczasem z blokującym drzwi sprzętem, otwarł je zadowolony… i stanął naprzeciwko dwojga przybyszów. Gdyby nie mikry wzrost, można byłoby powiedzieć, że znalazł się z nimi twarzą w twarz. Mężczyzna był wysokim brunetem, a towarzysząca mu kobieta atrakcyjną blondynką. Oboje w długich ciemnych płaszczach, oboje eleganccy, chłodni i wyniośli. Machnęli mu przed nosem legitymacjami. Zdołał odczytać, że facet to niejaki Mark Eting, a jego partnerką była Brenda Med. Oboje z Agencji Obcych Ingerencji. Nigdy o czymś takim nie słyszał.

Przecisnęli się obok niego zanim zdołał cokolwiek powiedzieć. Zaczęli się rozglądać i kręcić po kuchni, a potem podeszli i przykucnęli przy Loli. Pochylili głowy, badając zwierzęce szczątki. Po chwili Mark Eting wyprostował się, podnosząc z podłogi srebrzysty włos.

– Identyczny jak ten, który znaleźliśmy przy Hieronimie Kocie – odezwał się do swojej partnerki, trzymając go tak, by kontrastował z głębokim granatem jej żakietu. – Ten koleś tam i tu, to ta sama osoba.

– Poczekajmy na wyniki analizy z laboratorium – odparła Brenda Med.

– Pani Kroft – Eting zwrócił się do Loli. – Widziała pani tego, kto to zrobił?

Potaknęła w milczeniu głową.

– Potrafi pani opisać tego człowieka?

Długo nie odpowiadała, pochłonięta doborem i pieczołowitym zestawianiem szczątków rozczłonkowanych ciał, jakby w przeświadczeniu, że odpowiednie ich złączenie tchnie w nie na powrót życie.

– Wielki, o zimnych oczach – odrzekła wreszcie głuchym, zrezygnowanym głosem – i… i… – zamilkła.

– I długich, siwych włosach? – podpowiedział Eting.

Ponownie potaknęła skinieniem głowy.

– Zna pani kogoś o takim rysopisie, kto mógłby być pani wrogiem? – zapytała Brenda Med.

Znowu w milczeniu poruszyła głową. Tym razem pokręciła nią na znak, że nie zna.

– Jeden taki z długimi siwymi kudłami to tu jest – wtrącił się Polo Bont. – Stary Cypis.

Kiedy chwilę potem opuszczał wraz z agentami kuchnię, Lola Kroft nie podnosząc głowy i nie patrząc na nich rzekła cicho:

– On nie miał twarzy.

Mark Eting przystanął, odwrócił się i spojrzał na nią z namysłem.

– Chcę w to wierzyć.

Godzina 13.30 – 14.00

– Uważajcie, on trzyma węża – ostrzegł Polo Bont.

– Będziemy ostrożni – zapewnił Mark Eting. – Dziękujemy, może pan wracać do domu.

Pchnął skrzypiącą furtkę i razem z Brendą Med znaleźli się na podwórzu Starego Cypisa. Bont pozostał na chodniku, stamtąd zamierzając obserwować rozwój wypadków. 

Dom był stary i sprawiał wrażenie opuszczonego. Agenci szli wolno, przypatrując się zaniedbanej i zniszczonej elewacji. Spękany tynk, niegdyś prawdopodobnie biały, teraz miał barwę pośniegowego błota, a z topornych drewnianych okien złuszczyła się prawie cała farba. Spadzisty dach pokrywały staromodne dachówki o brzegach wyszczerbionych przez niezliczone litry spływającej latami wody.

Zatrzymali się parę kroków od stopni werandy. Ucichł świergot ptaków i zrobiło się niepokojąco cicho. Odruchowo spojrzeli w górę, lecz niebo było wypogodzone i nie zanosiło się na burzę. Gdy znów popatrzyli przed siebie, zauważyli, że wnętrze pokoju za jednym z okien raptownie pojaśniało. W pierwszej chwili wzięli bladoniebieską poświatę za blask włączonego telewizora, lecz niemal natychmiast stało się dla nich jasne, że żaden kineskop nie jest w stanie wyemitować światła o tak dużym natężeniu. Jakby tego było mało, nieoczekiwanemu świetlnemu zjawisku zaczął towarzyszyć, nie mniej zaskakujący, głos dzwonu.

Wydobyli pistolety i wbiegli na werandę. Eting, ubezpieczany przez Brendę Med, otworzył drzwi i wkroczył do środka. W korytarzu panował półmrok i jedynie w miejscu, gdzie przez uchylone drzwi przesączał się ów dziwny blask było trochę jaśniej. Ruszyli w to miejsce, a wówczas światło zgasło. Umilkł też dźwięk dzwonu. Zmuszone do akomodacji oczy, na kilka chwil pogrążyły ich w całkowitych ciemnościach. Eting po omacku dotarł do niedomkniętych drzwi.

Pomieszczenie wydawało się opuszczone. Wewnątrz było jasno, lecz nie tak, jak się spodziewali. Wąskie okno pokoju pokrywała warstwa zestarzałego brudu i częściowo zakrywała je zasłona, toteż światło dzienne wpadało do środka w ograniczonej ilości. Na środku pomieszczenia dymił nieznacznie krąg spalonej podłogi. Oprócz swędu spalenizny czuło się również silny zapach ozonu, jak po uderzeniu pioruna.

– Uważaj! – krzyknęła ostrzegawczo Brenda Med.

Z prawej coś się poruszyło. Błyskawicznie zwrócili w tamtym kierunku wycelowaną broń. Pyton uniósł wolno głowę i utkwił w nich badawcze spojrzenie. Leżał rozciągnięty pod oknem, przy czym wyciągnięta był niespełna połowa jego ciała, reszta z braku miejsca spoczywała zwinięta w przerażający swą wielkością zwój.

Bardziej jednak niż rozmiary węża wstrząsnęła nimi ta jego rozciągnięta cześć. Na odcinku jakichś dwóch metrów ciało gada było nieprawdopodobnie grube i naciągnięte. Jak ocenili na pierwszy rzut oka, pyton musiał mieć w owym miejscu ponad półmetrową średnicę. Poruszał tylko głową, a jego cielskiem wstrząsały skręty i trawienne skurcze. 

Agenci spojrzeli sobie w oczy, następnie jeszcze raz na gruby fragment gada, a potem Eting wpakował trzy kule w wężowy łeb. Pyton natychmiast zaczął się gwałtownie wić i podrygiwać. Trwało to dosyć długo, a kiedy ustały wreszcie ostatnie drgawki Eting podszedł do niego z nożem.

Kiedy skończył, cofnął się w pośpiechu, odepchnięty smrodem wydobywającym się z wnętrza  rozprutego gada. Stali zszokowani, ponuro wpatrując się w to, co było ostatnim posiłkiem pytona. A był nim – w tej chwili oblepiony trawiennym szlamem, z zaatakowanym przez kwas żołądkowy ciałem – potężnej postury człowiek. Rozpoznali długie siwe włosy, o których wspominała Lola Kroft.

Brenda Med przemogła się i przykucnęła przy obu ciałach.

– Nie żyje. Typowe objawy uduszenia – stwierdziła i odsunęła się prędko. – Sinica warg i paznokci oraz deformacja klatki piersiowej – sprecyzowała sucho. – Boże, z jaką siłą on musiał go opleść? Zgroza.

– Wygląda na to, że wąż pożarł swego właściciela – skonstatował Eting. – Nie przypuszczałem, że gad może czegoś takiego dokonać. To znaczy, że taki kęs przejdzie mu przez gardło.

– Wygląda na pytona siatkowego, czyli największego z pytonów, a więc jak widać może – odparła. – Na wolności zadowalają się dzikimi świniami – dodała.

– Cóż, widocznie ten zapragnął zmienić jadłospis – powiedział, rozglądając się po pokoju. – Tylko skąd ta światłość, głos dzwonu no i ten okrąg?

Podszedł i pochylił się nad osmaloną podłogą. Na brzegach kręgu zauważył drobiny białej substancji. Wziął trochę na palec i ostrożnie skosztował.

– Sól.

– Popatrz na to.

Na podłodze, na wpół przygnieciony przez węża leżał długi miecz. Brenda Med z trudem wydobyła go spod gada i z jeszcze większym podniosła.

– Ciężki – stęknęła.

– Interesujące – powiedział Eting. – Gady i biała broń. Bardzo nietypowe zainteresowania miał ów Cypis. – Wziął miecz od swojej partnerki. – Ciekawy egzemplarz. Robi wrażenie. Popatrz, jak misternie wykonana rękojeść, jak ściśle przylega do dłoni… Ciekawe, czy to nim wykończył te biedne zwierzaki? – zastanowił się, widząc ciemne plamy na ostrzu.

– Przeszukajmy resztę domu – zaproponowała Brenda Med. – Może znajdziemy jeszcze coś ciekawego.

Znaleźli. Na strychu.

Poddasze domu Starego Cypisa przeczyło powszechnym wyobrażeniom o wyglądzie strychów. Nie było zagracone nieużywanymi już dziś rupieciami, ich miejsce zajmowało dobre pół tony piachu, a na nim leżały rozrzucone różnej wielkości kamienie oraz suche gałęzie i pniaki.

– Serpentarium – domyślił się Eting.

– A więc to tu trzymał pytona – rzekła półgłosem Brenda. – Jest jakiś napis. To pewnie jego imię.

Na niskiej balustradzie terrarium widniało, pociągnięte białą farbą, pojedyncze słowo: „UROBOROS”.

 

*

 

Zgasło oślepiająco błękitne światło i umilkł głos dzwonu. Goheap Laden Undertao Tex zamrugał powiekami i wyjął palce z uszu.

– Gdzie jest Yaris?! Zabiję tego skurwysyna! – ryknął. – Ten jego chłoptaś na posyłki wrócił z niczym! Nawet, łajza, zgubił miecz!

– I jakiś taki mniejszy się zrobił – zauważyła Królowa.

– Trgebauiodmksh! – wychrypiał Obcy.

– Co?

– Mówi, że to nie on.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Sama nie wiem, co  o tym myśleć. Napisane bardzo dobrze (trochę przecinki szwankują i wszystkie Pany i Panie powinny być małą literą), ale jak na mój gust zbyt długie. Prowadzisz czytelnika, prowadzisz, aż on w końcu się męczy i ma dość. Tak przynajmniej było w moim przypadku.

Styl masz bardzo fajny, pomysł też był, ale trochę przesadziłeś z rozbudowaniem opowiadania.

Witaj na portalu.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo dziękuję za przeczytanie i komentarz. Wygląda na to, że uwagę o rozwlekłości opowiadania napisałaś w dobrą godzinę bo ostatnio chodzi mi po głowie napisanie wiersza :) 

A może po prostu nieco bardziej skondensowane opowiadanie? Wiersze na tym portalu cieszą się małą popularnością.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

A mnie się spodobało. Quest bardzo nietuzinkowy. Ładnie oddałeś emocje sąsiadów, fajny opis, jak wędrowali, jak stawiali hipotezy, jak oskarżyli tego nielubianego… No i jakieś zaskoczenie na końcu było, a już się bałam, że skończy się na banalnym wykonaniu nietrudnego zadania.

Napisane bardzo przyzwoicie, czasami jakieś powtórzenia się trafiały.

No i chyba prawda, że skrócenie wyszłoby tekstowi na dobre.

Przeżyte lata spustoszyły mu narząd słuchu, a umocowany na uchu wysłużony aparat z wysokimi częstotliwościami kiepsko sobie radził.

Syk węża ma wysoką częstotliwość?

Babska logika rządzi!

Dziękuję za miłe słowa w kolejnym komentarzu :) Co do częstotliwości z jaką syczą węże, to szczerze mówiąc nie wiem. Ale nie słyszałem żeby któryś syczał basem, więc raczej będą to te wyższe niż niższe, hmmm.

A sopranem zdarzyło się słyszeć? Chociaż falsetem? ;-)

Babska logika rządzi!

Bardzo zacny pomysł na przeniknięcie do naszego świata wysłannika skądśtam, który niecnymi uczynkami wywraca do góry nogami dzień mieszkańców Eldorado. Galeria postaci przedstawiona znakomicie, zdarzenia opisane świetnie. Opowiadanie od początku zaciekawiło, wciągnęło, ale, niestety, trafiały się momenty trochę przegadane, a przez to nużące. Jednak, pominąwszy te drobne zastrzeżenia, uważam Uroborosa za bardzo satysfakcjonującą lekturę. ;-)

 

nieszczę­śnik, któ­re­go była żoną, któ­re­goś dnia… – Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …nieszczę­śnik, któ­re­go była żoną, pewnego dnia

 

Śred­nio przy co trze­cim wde­chu wcią­gał po­wie­trze przez nos z wod­ni­stym siorb­nię­ciem… – Miał nos z wodnistym siorbnięciem? ;-)

 

osob­ni­ka­mi po­ro­śnię­ty­mi zwie­rzę­cą sier­ścią oraz in­ny­mi wy­bry­ka­mi na­tu­ry. – A jakimiż to wybrykami natury, poza sierścią, byli porośnięci rzeczeni osobnicy? ;-)

 

Lola była go­to­wa bro­nic ich ni­czym ko­ci­ca mło­dych. – Literówka.

 

Pod­nie­sio­ne głosy wy­wa­bi­ły z domu sta­re­go męż­czy­znę. Wy­szedł star­czym, nie­pew­nym kro­kiem… – Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

Ci, któ­rzy ten usły­sze­li dźwięk skłon­ni by­li­by za­kła­dać się o wszyst­ko… – Pewnie miało być: Ci, któ­rzy usły­sze­li ten dźwięk, skłon­ni by­li­by za­kła­dać się o wszyst­ko

 

Przez uła­mek se­kun­dy spoj­rzał na nią i ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wa­ły. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Przy­bysz zdą­żył je za­mknąć nim ude­rzy­ła w nie ra­mie­niem i za­blo­ko­wać je, nim chwy­ci­ła za klam­kę. Za­czę­ła krzy­czeć i walić w nie pię­ścia­mi. – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

Wszyst­ko trwa­ło nie dłu­żej niż pół mi­nu­ty lecz ona miła wra­że­nie… – Literówka.

 

i czę­ścio­wo było przy­sło­nię­te za­sło­na­mi… – Powtórzenie.

Może: …i czę­ścio­wo było przy­sło­nię­te storą… Lub: …i czę­ścio­wo zakrywała je za­sło­na­

 

Oprócz swądu spa­le­ni­zny czuło się rów­nież silny za­pach ozonu… – Oprócz swędu spa­le­ni­zny czuło się rów­nież silny za­pach ozonu

 

Ty­po­we ob­ja­wy udu­sze­nia – stwier­dzi­ła i od­su­nę­ła pręd­ko.Ty­po­we ob­ja­wy udu­sze­nia – stwier­dzi­ła i od­su­nę­ła się pręd­ko.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, wielkie dzięki za skrupulatne wyłapanie wszelkich niedoróbek (już je poprawiłem) i bardzo się cieszę, że pozytywnie przyjęłaś moją pisaninę, bo jak już kiedyś sobie (na prywatny użytek) zrymowałem: “Gdy przychodzi regulatorzy, to ludzie zdrowi stają się chorzy” ;)

No i widzę, że moje opowiadanie znalazło uznanie wśród kobiet. Głównie z Łodzi. Dziwna sprawa ;)

 

Po prostu w Łodzi mieszkają najwspanialsze kobiety. Czyżbyś miał wątpliwości? ;-)

Babska logika rządzi!

Ciesze się, że mogłam pomóc, a poprawki okazały się przydatne. :-)

Jednocześnie przykro mi, że na myśl, iż mogę odwiedzić Twoje opowiadanie, zaczynasz słabować. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie trochę przegadane – historia Modliszki jakoś wydała mi się zupełnie zbędna dla przebiegu fabuły, kilka fragmentów ze środka też dałoby się wyrzucić bez uszczerbku dla treści, ale pomysł sam w sobie dosyć oryginalny. Szkoda mi było zwierzaków, biedne kotki i ten pyton też sympatyczny, nie musieli go tak potraktować :( No i duży plus za końcówkę – dałam się zaskoczyć.

Punkcik na zachętę.

Po przemyśleniu dorzucam od siebie punkcik.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

“Gdzieś na planecie Literaturis, na pustyni zwanej Beztalenciem, dogorywał kolejny pisarz. Kiedy stracił już wszelką nadzieję, niespodziewanie zjawiło się kilka kobiet. Były to: bemik, Finkla, regulatorzy oraz Bellatrix. Uraczyły go dobrym słowem i kubkami wody. Nazywały je punktami. Pewnie chodzi o punkty życia, bo tych nie mam już prawie wcale, pomyślał. Sięgnął  do kieszeni i wydobył z niej ostatnie słowa, jakie mu pozostały. Były najcenniejsze, dlatego nie ośmielił się ich wcześniej użyć. Wręczył je drżącą ręką. Były to słowa wdzięczności i sympatii.”

To takie krótkie opowiadanie w celu przerwania pasma “zarzutów” o wodolejstwo ;) 

Pewnie chodzi o punkty do Biblioteki…

Dobra, nie przesadzaj, bo jeszcze się wzruszę. ;-)

Babska logika rządzi!

Ja się wzruszyłam… ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ale się porobiło. Właśnie był u mnie listonosz z Nowej Fantastyki. Pogratulował i oznajmił, że moje czterdzieści osiem tysięcy znaków przenoszą do Biblioteki. Coś podobnego… Teraz chyba będę musiał pójść za ciosem i spisać obietnice wyborcze, czyli fantastykę w najczystszej postaci. A potem to już mogę startować w wyborach na prezydenta. Najlepiej na prezydenta Łodzi… ;)

Cholera, Fibonacci, piszesz w komentarzu głupoty, a ja się wzruszyłam.  Ciekawam, kto dał piątego klika? Osoba przyzna się czy nie?

Edith: ale fragmentu reprezentatywnego nie dałeś, prawda? Bo nie ma Cię na głównej, sirotko!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie ma bata, musisz Fibonacci teraz napisać drugie opowiadanie, równie dobre, żeby trafiło do biblioteki i tym razem pamiętać o fragmencie reprezentacyjnym :)

To nawet dobrze, że nie dałem tego reprezentatywnego fragmentu bo główna to świecznik, a ja znacznie lepiej czuję się w bibliotece :)

Z ewentualnym kolejnym opowiadaniem może być problem, gdyż już od dobrych dziesięciu lat niczego nie napisałem. Nie mam czasu, a i chęci coraz mniej na tego rodzaju zajęcie. Bardziej byłbym skłonny machnąć jakiś wiersz, bo z czymś takim pewnie zdołałbym się uporać w jeden dzień. “Uroborosa” znalazłem w starym rękopisie i stwierdziłem, że skoro już napisałem ten tekst, to go tu wrzucę, żeby się opowiadanie “nie zmarnowało”.  Ale, Bellatrix, w wolnej chwili to ja przede wszystkim muszę przeczytać w końcu coś Twojego :)

A zapraszam :)

Miś przeczytał. Opowiadanie dobrze skonstruowane i daje się czytać. Mogłoby być krótsze. Trochę dużo tej kociej makabry. Autor chyba nie lubi kotów.

Nowa Fantastyka