Domy w dzielnicy Richard’s Woods prezentowały się tak samo jak ich mieszkańcy – bogato a nierzadko ekscentrycznie. Rezydencja na końcu jednej z wielu ślepych uliczek nie była pod tym względem wyjątkiem. Przez ostatnie lata rozbudowywano ją intensywnie, dodając nowe skrzydła, balkony, wieżyczki, piętra oraz inne cuda. By złagodzić wrażenie dzieła szalonego architekta, ktoś jakiś czas temu wpadł na pomysł pomalowania wszystkich zewnętrznych ścian na jednolity kolor. Za dnia musiał być to jasnobłękitny. Ciemną, pochmurną nocą, przy żółtawym świetle lamp ulicznych, trudno było to ocenić.
Cichy obserwator patrzył na dom z zainteresowaniem. Nie planował tej nocy być właśnie tu, tylko kawałek dalej, lecz budynek zaintrygował go na tyle, by zatrzymać się po drodze. Gdyby zapytać go, czy ten dom mu się podoba, miałby trudności z odpowiedzią. Estetycznie nie robił na nim wrażenia – typowa rezydencja bogaczy. Bardziej fascynowały możliwości dawane przez daszki, gzymsy, zdobienia… Oczyma wyobraźni widział, jak się po nich wspina, przemyka ukryty w cieniach. Zacisnął palce, jakby już się chwytał krawędzi.
Ten budynek go kusił, wołał do niego przez zamknięte drzwi: „Chodź tu, wejdź do mnie, splądruj”.
Zawahał się. Było już późno i dom wydawał się pogrążony we śnie. Światło paliło się tylko w jednym oknie na dole. Po prostych zasłonkach poznał pomieszczenie gospodarcze.
Wiedziony ciekawością włamywacz zbliżył się. Przez wąską szczelinę między krótką zazdrostką a framugą okna zobaczył kuchnię. Przy stole siedziało dwoje ludzi – kobieta i mężczyzna. Ona, sądząc po czepku i fartuchu, musiała być pokojówką albo kucharką. On natomiast nosił czarny frak, więc pewnie był kamerdynerem lub lokajem. Ich młodość dawno przeminęła. Grali w karty i popijali jakiś gorący napój z kubków. Od czasu do czasu któreś z nich odzywało się, ale przez szybę nie było słychać, co mówią.
Włamywacz cofnął się.
Ten dom miał możliwości i pospolity złodziej natychmiast zwietrzyłby okazję, ale on nie był zwyczajnym rabusiem. On był artystą, potrzebował widowni, która podziwiałaby jego występ. Tych dwoje służących to było za mało, choć kiedy patrzył jak ze znużeniem, a nawet pewną rezygnacją, wyciągają karty na stół, odczuł pragnienie ożywienia atmosfery w kuchni. Jednakże on zwykle tak nie robił. Nie tego ludzie się po nim spodziewali.
Szedł powoli po zadbanym ogrodzie, bacząc na to, by nie potrącić ani listka. Błoto zalegające na chodnikach mlaskało mu pod stopami, kiedy szukał jakiegoś powodu, by wejść do środka. To miejsce było dla niego zbyt idealne, by z niego rezygnować, poza tym jednym mankamentem. Inne domy w tej dzielnicy, także ten, który planował dziś obrobić, wydawały mu się teraz nudne i nijakie. Nie mógł też przyjść tu kiedy indziej. Kradzieży musiał dokonać jeszcze dzisiaj. Zbytnio już zwlekał, a jeśli to dłużej potrwa…
Krach, kra, kra! Kra, kra, krach!
Po drodze minął psią budę, ale była pusta. Jeśli mieszkańcy mieli psa, to pewnie tę zimną noc spędzał w domu. Możliwe, że siedział ze służbą w kuchni, poza ograniczonym zasięgiem wzroku włamywacza.
Obserwując kolejne ciemne okna na tyłach posesji, zastanawiał się, czemu jest tu tak pusto. Była sobota, czyli czas rozrywek. Może państwo postanowili gdzieś wyjechać tego wieczoru? Na bal, do teatru, a może w gości? Dla niego byłoby doskonale, gdyby urządzili u siebie choćby kameralne przyjęcie.
Frustracja powoli w nim narastała, kiedy za zakrętem ujrzał to, czego pragnął.
Na piętrze, w ścianie między dwiema wieżyczkami, zobaczył światło bijące przez zasłonięte okna. To były dwa różne pokoje – poznał po różnych zasłonach i natężeniu światła. Ten widok ucieszył włamywacza, a do stanu istnej euforii doprowadziło go niemal odkrycie, że jedno z okien otwarte jest na oścież.
Pomimo tego, że jego umysł zaprzątało niemal obsesyjne pragnienie kradzieży, nadal starał się myśleć jasno. Nie był szalony – tak chciał o sobie myśleć.
Odsunąwszy zbędne emocje na bok, zaczął zastanawiać się nad sposobem dostania się na piętro, jak również zawczasu zaplanować drogę ucieczki. Gdyby chciał wydostać się w ten sam sposób, w jaki się tam dostał, nie miałby problemu. Tuż pod parapetem łagodnie ku dołowi opadał mały daszek przybudówki na parterze. Mógł na nim bez problemu nabrać odpowiedniego rozpędu i zeskoczyć, potem biegiem przez ogród i do lasu za ogrodzeniem. Korzystne również było dla niego to, że okno było całkiem wysokie.
Najpierw jednak musiał się tam wspiąć. To też nie stanowiło problemu. Najpewniejszą drogą wydała mu się ta po ścianie najbliższej wieżyczki. Drewniane zdobienia okazały się na tyle mocne, by utrzymać jego ciężar. Będąc już na dachu, z przezorności przeszedł na czworakach pod zamkniętymi oknami. Nawet przez kilka warstw ubrania czuł bijące od dachówek wilgoć i chłód.
Z tej pozycji zajrzał przez zasłonę w otwartym oknie.
Po umeblowaniu poznał sypialnię młodej damy. Bywał już w takich miejscach i uważał je za dość ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, co mieszkanka będzie robić: przebierać do snu, zażywać kąpieli, spać lub…
Może był złodziejem, przestępcą, ale przyzwoitym. Kobiety w niekomfortowej sytuacji nie nawiedzi.
Na wprost okna stało łóżko z kremowym baldachimem spływającym na parkiet przesłonięty wzorzystym dywanem. Widząc go, włamywacz wytarł podeszwy o dachówki.
Z sufitu zwisał stary żyrandol, lecz to nie on dawał światło w pokoju, tylko elektryczne kinkiety – jedna z ostatnich nowinek technicznych.
Jeszcze gdy przemykał się pod oknami, włamywacz posłyszał dziewczęcy śmiech i rozmowy. Zdołał rozróżnić przynajmniej trzy głosy, ale panien mogło być więcej. Nie było ich w żadnym z oświetlonych pokoi.
Pokusił się o wsunięcie głębiej głowy. Kiedy zobaczył dwoje drzwi, zrozumiał, że do mieszkającej tu panienki nie należy tylko sypialnia, lecz także prywatny salon i garderoba. Po lewej miał uchylone drzwi do tego trzeciego pokoju, z którego bił dość intensywny zapach trutki na mole.
To z garderoby dochodziły głosy panien. Teraz słyszał je wyraźnie. Wyglądało na to, że jedna z nich, w domyśle także mieszkanka rezydencji, chwaliła się przed przyjaciółkami nową sukienką. Pozostałe obsypywały ją komplementami. Jeśli dobrze zrozumiał niewieści szczebiot, młoda dama nazywała się Mina. To imię mówiło coś włamywaczowi, lecz nie potrafił sobie przypomnieć co, lecz nie zaprzątał sobie dłużej tym głowy.
Rozejrzał się po sypialni w poszukiwaniu potencjalnego łupu.
Znajdowało się tu mnóstwo przedmiotów wyglądających na cenne. Za sam żyrandol każdy rabuś mógłby dostać niezłą sumkę, bo wyglądał na antyk, a teraz, kiedy pokój oświetlają kinkiety, właścicielce nie był do niczego potrzebny. Jednakże zdemontowanie go było niemożliwe w takich warunkach. Na ścianach wyłożonych wzorzystą tapetą wisiały obrazy. Włamywacz z lekkim zdziwieniem zauważył, że wszystkie przedstawiają koty. Z daleka widział te smukłe zwierzęta w pełnych wdzięku pozach i o hipnotyzujących spojrzeniach… Te dzieła również nie wchodziły w grę. Już z tej odległości wiedział, iż są dla ich właścicielki bezcenne.
Badał dalej pomieszczenie, nadal bacząc na wydarzenia w garderobie. Ku jego uldze, nie wyglądało na to, że dziewczyny urządzały sobie przebieranki z prawdziwego zdarzenia i nie biegały w bieliźnie. Mina z przejęciem opowiadała o wizytach u krawcowej. Jeśli dobrze ocenił kierunek głosów, tylko ona stała przodem do drzwi a reszta miała głowy zwrócone ku niej.
Tymczasem wzrok włamywacza padł na trzy szkatułki stojące na rzeźbionej toaletce koło łóżka. Panna musiała trzymać w nich biżuterię.
Postanowił, że właśnie stamtąd coś zabierze, niemniej liczył się z tym, że nic tam nie znajdzie. Był to jednak najlepszy plan.
Gdyby postanowił zajrzeć do salonu, rekonesans utrudniałby mu wzrok dziewcząt.
Ale żeby dostać się do szkatułek, także musiał minąć otwarte drzwi garderoby. Cokolwiek zrobi, poza wycofaniem się w tej właśnie chwili, zauważą go. A o to mu chodziło przecież: podziwianie przez świadków, jak kradnie, a nie robi zwiady.
Tylko reakcje publiki trudno było przewidzieć.
Już okradał panny z bibelotów. Zwykle piszczały lub paraliżował je strach. W jednym przypadku doszło nawet do omdlenia. Na szczęście, tamta panienka opadła na poduszki, więc nic poważnego się nie stało, lecz włamywacz jeszcze był zły na siebie z tamtego powodu. Nie był z tych, którzy narażają swe ofiary na niebezpieczeństwo.
A co jeśli w tym przypadku zaistnieje czwarta możliwość: panienki postanowią działać? To było niewykluczone. Jeśli zablokują mu drogę ucieczki przez otwarte okno, będzie musiał znaleźć sobie inną. Sprawdził zamknięcie okna – było proste, więc nie powinien mieć problemów z otwarciem sobie kolejnego, jeśli w tym domu pamiętano o regularnym naoliwianiu zamków. Możliwe również, że będzie musiał uciekać przez salon.
Krach, krach, kra!
Postanowione! Wchodzi!
***
Drogę z okna pokonał szybko i bezszelestnie na palcach, nie rozglądając się zbytnio ani nie myśląc o tym, czy nie zostawia śladów błota na dywanie. Na niewielki ułamek sekundy zerknął tylko do garderoby. W jasno oświetlonym pokoju bez okien zobaczył kilka panien w szlafrokach.
Wesoła atmosfera panowała w garderobie, lecz gdy był krok od szkatułek, zapadła cisza.
Zauważyły go.
Stanął prosto, wziął głęboki wdech, jak artysta przed występem, po czym odwrócił się.
Pięć głów wychynęło przez otwarte drzwi. Był to istny przekrój kolorów włosów: jasna blondynka, ciemniejsza, szatynka, ruda i brunetka. Wszystkie wyglądały jakby zaraz miały udać się na spoczynek. Mogły mieć więcej niż piętnaście lat, ale z pewnością mniej niż dwadzieścia. Przyglądały się nieproszonemu gościowi uważnie, ze zdziwieniem i pewnym lękiem. Niepotrzebnie jego zdaniem, bo nie zamierzał zrobić im krzywdy.
Włamywacz największą uwagę skupił na brunetce. Wyglądała na najstarszą z całej piątki. Nawet bez makijażu jej błękitne oczy miały wyjątkowy kształt, niby koci. To nie było jednak wszystko. Wyczuwał od niej coś trudnego do opisania: nie był to zapach, raczej bijąca od tej młodej kobiety energia. Docierała do niego nie jak wiatr, a ciepło słońca, lecz nie robiło mu się od tego gorąco.
Wiedział z kim ma do czynienia. Od razu całe przedsięwzięcie nabrało nowych, emocjonujących barw. Poza tym miał przeczucie, że to właśnie brunetka jest panią tych pokoi.
Przywitał się z nimi wszystkimi, unosząc nieco kapelusz, następnie przyłożył palec do ust. Nie wiedział, czy dziewczęta przystosowały się do jego cichej prośby same z siebie, czy były już tak osłupiałe, że gest był zbędny. Tak czy siak, musiał się spieszyć. Stan emocjonalnego odrętwienia nie trwa wiecznie.
Odwrócił się z powrotem do szkatułek. Postanowił najpierw zajrzeć do największej z nich. Nie miała porządnego zamknięcia, toteż bez trudu ją otworzył.
Światło kinkietów odbiło się blaskiem od kamieni i drogocennych metali poupychanych w pudełku niczym skarby w skrzyni piratów. Na samym wierzchu spoczywała misterna kolia z pereł. Panna Mina musiała być do niej jakoś przywiązana. Wyczuwał od naszyjnika to samo, co od obrazów z kotami.
Nie był czarownikiem, ale mimo to posiadał pewne nadnaturalne zdolności: tylko patrząc, potrafił określić, czy dany przedmiot przedstawia jakąś wartość emocjonalną dla właściciela. Takie rzeczy go nie interesowały.
Ostrożnie odsunął kolię, by przyjrzeć się reszcie biżuterii. W takiej stercie na pewno znajdzie coś ciekawego.
Nie szukał długo. Pod kolejną warstwą błyskotek znalazł srebrną bransoletkę nabijaną kamieniami, które na pierwszy rzut oka wyglądały na diamenty. Coś z nią było nie w porządku. Tak szlachetne minerały zwykle przedstawiają pewną wartość dla posiadaczy, a od tej bransoletki nie tyle nie wyczuwał nic, co wręcz słaby, negatywny ładunek.
Może ktoś ofiarował pannie Minie tę bransoletkę, mówiąc, że to prawdziwe diamenty, lecz potem prawda wyszła na jaw? Nie miał jednak czasu na roztrząsanie tego problemu.
Przez cały czas miał oko na dziewczęta, które nadal stały nieruchomo w drzwiach garderoby. Nie potrwa to długo, zanim któraś z nich nie wytrzyma napięcia. Stawiał na rudą, bo miała dłoń przy ustach.
Schował bransoletkę do zapinanej kieszeni płaszcza. To nie był jeszcze koniec. Musiał zakończyć swój pokaz w należyty sposób. Tego od niego ludzie oczekiwali.
Z kapelusza wyciągnął czarne pióro. Położył je w szkatułce.
Teraz, gdy dopełnił formalności, mógł stąd odejść. Skłonił się głęboko przed dziewczętami na pożegnanie i zanim któraś zdążyłaby zareagować, rzucił się pędem w stronę okna. Zgodnie z wcześniejszym planem, z łopotem peleryny wyskoczył na daszek a stamtąd na ziemię. Dalej pobiegł w stronę niskiego muru dzielącego ogród posiadłości od podmiejskiego lasu. Przeszedł ponad nim i sekundę później zniknął wśród mrocznych drzew.
***
Wiatr i euforia huczały mu w uszach, kiedy pędził przez las. Ale mu się trafiło! Okazało się, że to jeden z jego łatwiejszych skoków, co było o tyle niezwykłe, iż był równocześnie spontaniczny. Nie musiał nawet korzystać ze sprzętu!
Uznawszy, że jest już wystarczająco daleko, włamywacz po jakimś czasie zwolnił. Trafił na niewielką polankę. Oparł się o pień i począł głęboko oddychać, co trochę utrudniała maska. Sapanie przypominało śmiech, zakasłał też parę razy. Z każdym kolejnym, głębokim wdechem uchodziło napięcie.
Wyciągnął swój dzisiejszy łup z kieszeni. Im dłużej przyglądał się bransoletce, tym więcej dostrzegał niedoróbek, głównie na kamieniach. Cała ozdoba wyglądała na wytwór niezbyt wprawnego rzemieślnika, o ile nie dopiero ucznia. Oglądając ją ze wszystkich stron, myślał także o panience Minie. Nie umiał wyrzucić z pamięci jej kocich oczu. Ponadto nie opuszczało go wrażenie, że powinien ją skądś już znać. Niestety, jego umysł był jeszcze w takim stanie, że głębokie zastanawianie się przychodziło mu z trudem. O Minie mógł teraz powiedzieć tylko tyle, że jest całkiem ładna i chyba jest jakąś artystką – tyle zrozumiał z posłyszanych fragmentów rozmów.
Schowawszy bransoletkę z powrotem do kieszeni, ruszył przed siebie. Póki był w lesie, nie musiał nigdzie uciekać. Szedł spokojnie, kiedy zaczęło wiać. Chłodny wiatr starał przedrzeć się przez ubranie w poszukiwaniu gołego kawałka skóry. Z mizernym skutkiem, gdyż włamywacz od stóp do głowy ukrytej za maską był szczelnie osłonięty.
Korony sosen oraz tych drzew, które do tej pory nie potraciły wszystkich liści, szeleściły targane podmuchami. Złodziej nie umiał pozbyć się z głowy skojarzenia z oklaskami.
Przystanął po raz drugi i obejrzał na polankę. Była równa, okrągła, jak arena. Kolejna tej nocy pokusa zaczęła cicho podszeptywać. Tym razem poddał się jej od razu, uznawszy, że co mu zależy.
Zawrócił i wybiegł na środek. Kłaniał się głęboko drzewom, tej cichej widowni. W uszach oprócz oklasków (szelestu) posłyszał również muzykę. Najgłośniejsze były bęben i trąbki.
Kiedy się wyprostował, owacje, instrumenty, wspomnienia, przycichły. Pozostał tylko szum wiatru w koronach i odległe krzyki sów.
Choć było ciemno i pusto, włamywacz czuł się dziwnie spokojny. Ruszył dalej. Wiedział, gdzie powinien się kierować, bo już nieraz był w tym lesie. Miał jeszcze trochę czasu na zatarcie za sobą śladów. Dziś po południu przestało padać po kilku dniach intensywnych opadów. Wiatr jeszcze nie rozgonił chmur, więc może tej nocy jeszcze popada.
Wzniósł oczy ku gołym gałęziom. W tym miejscu drzewa rosły tak gęsto, iż mógł poważyć się o spacer w koronach. Wkrótce znalazł idealny konar do wspinaczki. Gdy podciągał się, a potem stawał na wilgotnej gałęzi, poczuł na sobie czyjeś spojrzenia. To były ptaki, zarówno nocne jak i śpiące o tej porze. Te z ostatniej grupy zaczęły krzyczeć z przerażenia. Włamywacz znów przyłożył sobie palec do ust z nadzieją, że to pomoże. Wstyd mu było za to, że je obudził.
Natomiast z niezwykłym spokojem przyglądały mu się sowy. Nawet w mroku widział ich srogie spojrzenia. Nic innego nie robiły, za to kruki skakały radośnie i śpiewały głęboką, gardłową pieśń, jakby odwiedził je dawno niewidziany przyjaciel.
Kra, kra, kra, krach!