- Opowiadanie: prosiaczek - Groszki na barkach Tytana

Groszki na barkach Tytana

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Groszki na barkach Tytana

 

 

Jesteś pewny? Nie będzie odwrotu.

Niczego bardziej nie pragnę.

W takim razie czeka cię wiele niezwykłych rzeczy.

 

Emocje zawsze wiązały się z temperaturami. Letnie był w stanie wykrzesać jedynie w momencie, gdy kogoś zwalniał. Albo komuś łamał rękę. Cóż, Ludwik Freeman nie tolerował ludzi. Przeważnie czuł do nich pogardę.

Teraz pokonywał kolejne okrążenia energicznie niczym uciekająca przed cieniem jaszczurka. Nie powinien wiedzieć, że słońce wstało i maznęło pustynną dolinę ochrą oraz zielenią yukki mojave; że zerwał się wiaterek i smużył ascetyczny krajobraz zwietrzeliną skalną, co robił z wahaniem neurotycznego malarza cyzelującego dzieło życia. Ludwik nie powinien tego wiedzieć, bowiem biegł głęboko schowany przed słońcem. Mimo to wraz z brzaskiem w ustach poczuł aproksymację specyficznego smaku pyłu, a na skórze zapowiedź nadchodzącego skwaru. Furię burzy, która…

Niczym tornado, przez owalne drzwi na bieżnię wpadła grupa młodych osób. Ludwik zatrzymał się, przetarł z czoła pot. Nowi pracownicy – zrozumiał, próbując zgasić żar irytacji. Jeszcze dobrze się nie rozbudzili, a już dyskutowali zbyt głośno, jakby hałasem chcieli zastąpić porządną rozgrzewkę.

Nagle pierwotne instynkty zwróciły jego uwagę na dziewczynę o fantastycznych piersiach, która mignęła i prędko zniknęła między kolegami.

Zamrugał.

Momentalnie zwiotczały mu nogi, ponieważ usłyszał krzyk i ujrzał ją na ziemi, leżącą w pozycji embrionalnej, targaną przeraźliwym paroksyzmem, matematycznie taką piękną… Zadrżała ostatni raz i zastygła niczym skarabeusz uwięziony w krzepnącej żywicy, po czym miraż, przewidzenie, mrożący krew w żyłach omam zniknął.

Smarkacze ruszyli w stronę Ludwika…

Jestem przemęczony, muszę odpocząć.

…ale Freeman uśmiechnął się gorzko, minął ich bez słowa. Z ulgą opuścił bieżnię i szarym korytarzem popędził do wagonika. Wybrał ostatni przystanek, usiadł na ławeczce, pozwolił otulić się relaksującym poszumem.

Uwielbiał towarzyszące jeździe dreszcze ekscytacji. Niżej, na samym dnie wibrującego energią rdzenia, w czeluściach wydrążonej mesy, tkwiła komora Sigma, sferyczne serce Lambdy, z odchodzącymi po bokach tunelami; syntetycznymi żyłami i tętnicami. A on zamykał oczy i niby dziecko nieświadome nadchodzących narodzin z uroczystą powagą wsłuchiwał się w puls matki.

 

Czy Oni będą wiedzieć?

Nie mam pojęcia. Napędza nas wiara. Przepraszam, dobrze się pan czuje?

Staram się.

 

Wczoraj Ludwikowi skończyły się pigułki. Rok temu za grubiaństwo złamał doktorowi Brandonowi przedramię. Miesiąc później na stołówce demonstracyjnie uderzył barkiem zbyt hałaśliwego gówniarza; z tacy poleciały sztućce, kubek z kawą, talerz z tostami, dzieciak plasnął o ziemię, zostawiając na niej zęby, po czym zapadła cisza; wychodząc, Freeman zabrał ją ze sobą wraz z gasnącym gniewem. Natomiast sześć miesięcy temu…

Wagonik zwolnił, stanął, drzwi otworzyły się, zamknęły; na ławce usiadł młody naukowiec w białym płaszczu. Nie odrywał od tabletu maślanego spojrzenia, nierytmicznie pogwizdywał. Towarzyszyły mu bliźniaczki, na pikosekundę nie przerywające dyskusji. Omawiały jakiś problem, zdawało się – nierozwiązywalny. Trzy przystanki dalej weszły kolejne cztery osoby.

Ludwik westchnął, ciężko, wymownie, przesiadając się na drugi koniec wagonika. Nie odezwał się, bo chociaż za wszelką cenę starał się unikać większych grup ludzi, nie wyobrażał sobie życia poza placówką badawczą. Posadę traktował jako niespodziewany dar losu, nie mógłby z niej zrezygnować z powodu ułomności własnej natury. Taka mała osobliwość – stwierdził kiedyś lekarz, w dokumentach wpisując „aberracja”.

Osobliwość…

Zacisnął zęby i gdy usłyszał:(…)

– Rozumiesz, musimy podejść do tego inaczej – mówiła bliźniaczka. – Biorąc pod uwagę połowiczny rozpad pierwiastków, możemy, rozumiesz…

… z trudem stłumił szroniącą gardło niechęć – zmorfowała w przykry komentarz i już, już wydostawała się przez usta, ale ugryzł się w język. I tak za dwa tygodnie rozpocznie testy i część z pracowników zapewne zwolni. Poza tym bliźniaczki były irytujące, ale wyczuwał w nich spory naukowy potencjał.

Parę przystanków dalej został sam.

Wreszcie dojechał do Peryferii.

Gdy miewał najgorsze dni, unikał nawet najbliższej przyjaciółki. Sona często miała o to pretensje, chociaż po latach przywykła do dziwnych zachowań kolegi i nie potrafiła się złościć dłużej niż przez kilka mrugnięć oczu. Rtęciowych, taksujących, przyjemnie letnich dla Ludwika.

Już dziesięć minut temu powinien być pod ich wpływem, dlatego w ascetycznie szarym korytarzu żwawiej zadźwięczały jego kroki. Gdzieś w oddali burczała maszynownia. Czasami dało się słyszeć stłumione głosy inżynierów. A pod wszystkie dźwięki podszywał się ten zasadniczy, nadający Lambdzie rytm, dobiegająca z czeluści mesy pieśń, tchnienie Sigmy.

 

Kobieta również tego chce? Mimo że jest wierząca?

Zgadza się.

Ludzie będą zazdrościć. Znienawidzą pana.

Będziemy kwita.

 

Przy drzwiach do prowadzącego na zewnątrz placówki tunelu stał strażnik Gordon. Wysoki brunet w mundurze khaki, który błędnie sądził, że zgorszenie zdoła ukryć za przeciwsłonecznymi okularami; odraza wykrzywiła mu usta zbyt mocno, żeby Ludwik mógł uwierzyć w przelotny cień uśmiechu. Zamiast tego poczuł na karku znowu nieprzyjemny dreszcz. Prąd spełzł plecami, otulił lędźwie, by na końcu wywrócić na nice żołądek. Pomimo mdłości, Ludwikowi udało się zebrać w sobie i minąć Gordona. Zanim drzwi zdążyły się zamknąć, usłyszał jeszcze, jak ten niedowartościowany kutas wymrukuje pod nosem wyzwisko.

Tylko dyrektor badawczy oraz najbliżsi pracownicy mogli tu wchodzić. Nikt inny nie miał wstępu do łukowatego tunelu. Oczywiście poza Ludwikiem i Soną, co było ściśle skrywaną tajemnicą – ich i Gordona, który wpuszczał parę w zamian za to, że Ludwik zaliczał mu testy pracownicze.

Kolejną tajemnicą był ledwo widoczny, umiejscowiony na samym końcu tuż pod sufitem i pajęczynami, wydający ciche pomruki szyb wentylacyjny. Ludwik pełzł nim bez światła, kierując się delikatnym przeciągiem. Aluminiowy szyb przenosił drgania Sigmy i Ludwik miał ochotę zatrzymać się i wczuć w nie dokładniej. Tylko że Sona czeka, a ja potrzebuję tych cholernych pigułek.

Parę minut później po lewej stronie ujrzał przesączający się przez kratkę delikatny blask. Uchylił ją i ostrożnie zszedł na półkę skalną mającą zaledwie dwa metry szerokości. Poczuł przyjemnie świeże powietrze, słońce muskające twarz, zastygły pot na czole. Zaszurał butami o ziemię, jakby niepewny gruntu pod nogami, odetchnął i umościł się na zimnym cielsku mesy obok Sony, półtora kilometra nad ziemią, z leżącą pod ich stopami panoramą Doliny Monumentów – Arizonę przecinała opustoszała droga 163.

Sona bujała nogami nad przepaścią. Nie odrywając wzroku od krajobrazu, przeczesała popielate włosy. Niecierpliwiła się.

– Komentował? – spytała.

– Jak zwykle.

– Durny fiut. Zupełnie jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, że możesz go zetrzeć jak ćmę w palcach.

Szantaż jest bronią obosieczną, pomyślał Ludwik. Odetchnął, zapatrzył się na majestatyczny krajobraz, w obliczu którego wszelkie słowa zdawały się szybko tracić znaczenie.

– Masz pigułki? – spytał.

Potwierdziła ruchem głowy.

– Niedługo testy – powiedziała napiętym głosem. – Zaliczę?

Zamrugał, zdziwiony.

– Jesteś najnormalniejszą osobą, jaką znam – odparł nadzwyczaj ciepło. – Dopóki tu jestem, nic ci nie grozi.

– Nawet jeśli nie dopełnię obowiązków?

Uśmiechnął się. Była taka naturalna, prawdziwa, dobra. Taka letnia. Pogłaskał ją po plecach, przytulił, pocałował w kącik ust.

– Kochanie, ty nigdy nie zawodzisz.

Zarumieniła się, lekko go odepchnęła.

– A opowieść? Pamiętasz?

–Dobrze. Obiecałem, to powiem. Ale tym razem to będzie poroniona historia.

 

***

 

Siwy mężczyzna stał przed panoramicznym oknem wieżowca i z wysoko uniesioną brodą obserwował mroczniejącą metropolię. W dłoni trzymał ochrową teczkę. Było w nim coś władczego, drażniąca pewność siebie – już sama mowa ciała dawała do zrozumienia, iż starzec jest chory na nieuleczalny egocentryzm, że nie robiąc fizycznej krzywdy, potrafi każdego potraktować o wiele gorzej niż niejeden socjopata. On nie patrzył na ciebie ex cathedra, on spoglądał niczym nadczłowiek zakotwiczony w mentalnej stratosferze. Albo gorzej.

– Nawet pan nie wie, jak długo czekałem na tę chwilę – powiedział z orbity do Ludwika. – Prawdę mówiąc, nie raz wyobrażałem sobie nasze spotkanie.

I tak będziesz zaskoczony, pomyślał Ludwik, czując w kręgosłupie lodowaty pręt.

– Sądzi pan, że gdybym pracował w firmie od początku, pańska kariera potoczyłaby się tak samo?

Jak Reaper parsknął, odwrócił się do niego.

– Och, nie! Absolutnie!

Ludwik ledwo powstrzymał zbierające się pod powiekami łzy. Czyżby ten skurwiel domyślał się?

Reaper podszedł do niego, położył mu na ramieniu dłoń. Była ciężka jak cegła.

– Wtedy moja kariera miałaby większe tempo i rozmach. – Uśmiechnął się słabo a drapieżnie. – Pan się zna na ludziach, co?

Na pierwszy, drugi i trzeci rzut oka Reaper posiadał wszelkie predyspozycje, by za pewien czas przejąć posadę głównego dyrektora. Przedsiębiorczy, pewny siebie, asertywny, inteligentny, z ogromną wiedzą… Problem w tym, że nie wzbudzał zaufania. Innych mógł omamić, ale Ludwikowi na sam jego widok robiło się lodowato w krzyżu i gorąco wokół gardła. A potem temperatury się mieszały, petryfikowały i wypełniały jego ciało szklistym strachem; nie sposób przed nim uciec, gdyż wszelkie mentalne mechanizmy obronne stają się bezużyteczne, nieuchwytne, śliskie… Jack Reaper nigdy nie powinien zostać zatrudniony.

– Zszedłby pan po pionowej szybie czy po ścianie z uchwytami?

Starzec odsunął się, nieznacznie przekrzywił głowę.

– Dziwne pytanie, chłopcze – zdziwił się. – To chyba oczywiste. Że nie po szybie.

Ludwik otworzył balkonowe drzwi i wkroczył na taras. Nawet nie zwrócił uwagi na listopadowy chłód, skupiony na walce ze szklistym strachem, który szronił rdzeń kręgowy.

– To byłoby samobójstwo – przyznał. – Bo nie ma oparcia. Podobnie jak w panu.

Jack oblizał okolone szpakowatą brodą usta. Wydawał się zawiedziony, ale w inny sposób, jak ojciec synem.

– Przez lata dbałem o dobro firmy. – Położył teczkę na murku. – Od kiedy przyszedłem, średnia pensja wzrosła dwukrotnie, dzięki mi awansowała blisko setka pracowników. Roczny przychód potroiłem w zaledwie pięć lat. Mam wrażenie, że nie odrobiłeś lekcji przed spotkaniem, chłopcze.

– Pan jest niestabilny – próbował wyjaśnić Ludwik, choć wiedział, że to marny trud. – Stwarza pan pozory człowieka opiekuńczego, w rzeczywistości będąc skończonym egoistą.

Zmarszczki mimiczne okoliły zimne oczy Reapera.

– Sugerujesz, że zachowuję się zgodnie z koncepcją samolubnego genu. Tylko na, że tak powiem, poziomie makro?

Ludwik zamrugał, ściągnął brwi.

– Nie rozumiem.

Reaper zacmokał.

– Jak to, chłopcze, ty, taki wykształcony, nie wiesz? Przetrwają tylko te geny, które zwiększają skuteczność replikacji oraz szanse na własne przetrwanie. Organizm, w naszej analogii firma, ma drugorzędne znaczenie. Sęk w tym, że samolubność genów nie jest niczym złym. Więcej, dzięki niej wygrywają istotnie te najlepsze implikacją czego jest wzmocnienie organizmu.

– Proszę sobie darować erystykę. To koniec.

– To znaczy? – Twarz Reapera rozwłóczył uśmiech. – Co chcesz mi powiedzieć, mój groszku?

Ludwik stał sparaliżowany krystalicznym strachem.

–Żeby pan spierdalał.

– I tak zrobiłem tu już wszystko, co miałem.

Jack Reaper poklepał Ludwika po ramieniu i skoczył czterdziestego piętra.

 

***

 

Wiatr smużył krajobraz.

Tuż przed oczami przeleciał im ptak.

Sona pokręciła w niedowierzaniu głową; popielate włosy musnęły mu policzek.

– Rzeczywiście porąbana historia – powiedziała z drwiną.

Ludwik spodziewał się takiej reakcji. W końcu kto by uwierzył, że facet, który dwa lata temu popełnił samobójstwo, zmartwychwstał i tydzień po wypadku zaczął pracować w Lambdzie. Mimo to przyjaciółka, w pewnym sensie ukontentowana opowieścią, dała mu białe pudełeczko z niebieskimi pigułkami; jedną od razu połknął.

Jakieś sto metrów po prawej stronie od miejsca, w którym siedzieli, ze skały wyłaniała się sferyczna bryła. Habitat Reapera miał miedzianą barwę i działał Ludwikowi na nerwy.

– Rozumiem, że nadal tego chcesz – mruknęła Sona.

Za dwa tygodnie system wylosuje dziesiątkę pracowników. O ich dalszym być albo nie być autorytatywnie i bezlitośnie zadecyduje Freeman. Reaper musiałby mieć niesamowite szczęście, żeby nie trafiło na niego – w końcu w tym roku na test czekało jedenaście osób.

– Pewnie – rzekł, nie odrywając pełnego nienawiści spojrzenia od habitatu. – Ten skurwiel mnie prześladuje.

Chciał powiedzieć coś więcej, ale w tym czasie rozległ się przejmujący alarm.

Przeszył dreszczem mesę na wskroś.

 

***

 

W hali śmierdziało gazem, ludzką paniką i przypieczonym ciałem. Wbrew sprzeciwom, leżący na ziemi mężczyzna próbował się podnieść, lecz za każdym razem tylko stękał, coś mamrotał i z powrotem się osuwał. Wreszcie zemdlał. Twarz i dłonie miał mocno poparzone, włosy strawione przez ogień do cna. Leżące kawałek dalej ciemne okulary stopiła wysoka temperatura.

Rozpoznawszy w poszkodowanym Gordona, Ludwik cofnął się za Sonę. Nie chciał, żeby mężczyzna go zobaczył, ponieważ żywili wzajemną nienawiść, i jeśli ktoś by się o niej dowiedział, Ludwik byłby głównym podejrzanym.

– Ale podczas warty?! – dziwił się ktoś. – To przecież nie należy do jego obowiązków. Opuszczenia miejsca pracy jest karalne!

– Podobno takie dostał polecenie od kogoś – szepnął inny.

W tłumie Ludwik dostrzegł granatowy garnitur oraz ochrową teczkę. Mimo wciąż działającej pigułki, ogarnęły go dreszcze, krzyż skuł lód, gardło zdławił żar. Reaper zerknął na zamieszanie i zanim Ludwika sparaliżował szklisty strach, zniknął za drzwiami prowadzącymi do wagonika.

Gdy część osób zabezpieczyła wózek widłowy, na którym wybuchła butla z propanem, w sali pojawił się doktor Brandon z dwoma pomocnikami – małomównym Everetem oraz z dziewczyną o niezwykłym biuście. Ostrożnie położyli na noszach Gordona, po czym Brandon i Everet podnieśli go, niecierpliwie odpędzając kręcących się jak muchy wokół fekaliów ciekawskich, i pospiesznie ruszyli do medycznej strefy.

Ludwik podążył za nimi.

Peryferycznie zarejestrował, że gardłowo wąski korytarz jest biały. A przecież mieli go malować za tydzień… Poza tym, mimo że to przecież korytarz, wydawał się jeszcze bardziej kanciasty, bliższy ideałowi sześcianu, geometrycznie archetypiczny.

Obawiał się, że ten, kto wydał Gordonowi dziwne polecenie, dowiedział się o spotkaniach na półce skalnej. Prawie ich zgubił, jednak zdążył dostrzec ruch zamykanych drzwi numer siedem. Delikatnie je uchyliwszy, przysunął do szczeliny ucho.

– I tak źle rokował – powiedział doktor Brandon.

– Powinnam się nim zająć… – kobiecy głos. – Tego wymaga etyka. Naprawdę nie mogę…

Potwierdzające mruknięcie.

Dziewczyna westchnęła.

– Gdzie chowacie ludzi?

Ludwik, nie mogąc uwierzyć własnym uszom, pchnął drzwi i wpadł do pokoju śmierdzącego lizolem, pełnego medycznych instrumentariów, migoczącego w trupim blasku nieregularnie trzepoczących świetlówek.

Gordon, wciąż nieprzytomny, leżał pod czujnym okiem Brandona. Everet nerwowo czegoś szukał w szafce z lekami.

– Proszę nie przeszkadzać – rzucił doktor, niepewnie zerkając na Ludwika.

Ale on zapatrzył się na…

Brandon wymownie westchnął i poprosił dziewczynę, żeby odprowadziła Freemana do wagonika.

Ludwik postanowił wrócić później, kiedy Gordon odzyska świadomość. Tymczasem jego uwagę całkowicie zaabsorbowała…

– Magda – przedstawiła się już na korytarzu, przeczesując złote włosy.

Zdołał jedynie lekko się uśmiechnąć, w duchu dziękując Soni za pigułki – nie chciał wiedzieć, jak zareagowałby na Magdę bez nich, na smukłe blade dłonie; błękitne oczy, gęste od nieprzebytych myśli niby wciągające przestrzeń maelstromy; mmmm, na usta ewolucyjnie dorzeźbione przez setki pokoleń do perfekcji… Na Magdę, która właśnie, drżąc w przeciągłym podmuchu, zacisnęła mocniej fartuch na piersiach.

– Chyba nigdy się nie przyzwyczaję – powiedziała, rozglądając się po suficie.

Freeman podążył za jej spojrzeniem i z ulgą dostrzegł, że korytarz znowu jest szary. Widocznie musiał doznać jakiegoś złudzenia. Pewnie robili testy elektryczności i oszukało go nietypowe natężenie światła albo za wcześnie wstał i z niewyspania pomieszało mu się w głowie.

– Chciałaby pani, żeby ogrzewali tunele? – Zdziwił się własnym pytaniem.

– Magda – poprawiła go, a po namyśle, wydymając dolną wargę, dodała: – Czym się zajmujesz w Lambdzie…?

– Ludwiku – dopełnił formalności.

Pokiwała głową, notując w pamięci.

Freeman badawczo się jej przyjrzał i mimo że na gładkim obliczu nie doszukał się niczego alarmującego, z przezorności postanowił skłamać.

– Jestem konserwatorem. Czasem trzeba coś nasmarować lub wymienić wyeksploatowaną część, innym razem naprawić. A ty, czym się zajmujesz?

Magda zatrzęsła się jak osika. Ludwik zdjął i narzucił swój płaszcz na wąskie ramiona dziewczyny.

– Zgłębiam ludzkie dusze – powiedziała enigmatycznie, miękkim ruchem podwijając zbyt długie rękawy.

Oho, dobrze, że się nie odkryłem.

–Czyli jesteś psychiatrą. – Dalej mówił śmiertelnie poważnie, z marsową miną. – Masz laboratorium na najniższym piętrze? Kroisz mózgi? Czym się żywisz?

Rozbroiła go długim, perlistym śmiechem. Była jak grzechotka, a Ludwikowi udało się wydobyć z niej te najlepsze, najpiękniejsze, najszczersze dźwięki.

– Tylko psychologiem. – Otarła z kącików oczu łzy. – Boże, skąd ci to przyszło do głowy?

Jakiś czas żartowali, ale rozmowa szybko zaczęła ciążyć ku poważniejszym tematom. Spytana, Magda z pewną rezerwą zaczęła mu opowiadać o swoim dzieciństwie, o nie potrafiących zrozumieć ambicji córki rodzicach; słowem wspomniała o narzeczonym, który z biegiem czasu okazał się ślepcem nie dostrzegającym przepaści dzielących ich różnic; wreszcie o tym, jak bardzo chciała się wyrwać z miasta i trafić do miejsca odciętego od reszty świata, gdzie nie będzie tych wszystkich rozpraszających czynników zewnętrznych, gdzie z korzyścią da się w stu procentach skupić na badaniach i bez straty ani żalu zostawić za sobą przyziemne aspekty życia.

Był tak bardzo zaabsorbowany historią, że nie zauważył, kiedy dotarli do miejsca odjazdów. Magda posmutniała, więc postanowił nieco rozluźnić atmosferę. Przestraszony perspektywą, że więcej nie zobaczy dziewczyny, nie wykrztusił ani słowa.

Gdy wagonik przyjechał, Magda, choć miała go jedynie odprowadzić, w ostatniej chwili weszła do niej za Freemanem.

– Odwiozę cię – szepnęła, ledwo powstrzymując pełgający na ustach zaczątek uśmiechu.

Drzwi zamknęły się i z cichutkim poszumem ruszyli, powoli nabierając prędkości i całkowicie gubiąc odwagę do kolejnych słów. Magda splotła ramiona, odwróciła od niego głowę, jakby żałując, że pozwoliła sobie na poufałość.

– Wiem, kim jesteś – przerwała ciszę, kiedy wagonik pokonywał łuk i siła odśrodkowa wcisnęła ich w foteliki.

Ludwik zesztywniał.

– Łowcą i niszczycielem talentów – ściszyła głos.

Nagle zawróciło mu się w głowie. Zamrugał, w zdziwieniu przetarł oczy. Wydawało się, że rzeczywistość w kilka milisekund zgeometryzowała niczym kartka papieru składana w nieskończenie złożoną figurę origami. Zniknęła przyglądającą mu się z przykrą badawczością Magda, w pewnym niezrozumiałym sensie zastąpiona doktorem Sandersonem, który w napięciu rozmawiał z kimś przez wszechsieć. Wagonik był mocno zniszczony; obicia siedzeń zszarzały, widoczne między nimi plastiki popękały, na idealnie czystych wcześniej szybach widniały rysy i ślady dłoni. Sam doktor również wydawał się starszy – włosy mu posiwiały, sylwetka się przygarbiła, głos schropowaciał.

– Ostrzegam, lepiej się do niej nie dotykaj – mówił Brandon. – Co ci szkodzi poczekać pół roku? Niedługo i tak ją wyślą.

– Dobrze się czujesz? – obraz z Magdą ledwie mignął. – Ludwik?

– Zapomniałeś, co powiedział Reaper? – Doktor podniósł głos. – Mamy zostawić ją w spokoju. Posłuchaj, podobno… Podobno komuś obiecał, że się nią zaopiekuje.

A potem rzeczywistość zdegeometryzowała, obicia nasyciły się zielenią, pęknięcia plastików pozasklepiały, z szyb poznikały ślady dłoni i rysy, a w miejscu doktora pojawiła się Magda, która obserwowała Ludwika ze współczuciem malującym się na łagodnym obliczu.

– Jeśli obawiasz się, że kontakt zniekształci ci obraz mojej osoby i na teście dokonasz złego wyboru… Przepraszam… Spotkajmy się wieczorem na punkcie widokowym.

Nacisnęła przycisk, oddała mu płaszcz i pełnym wahania krokiem wysiadła na następnym przystanku.

 

***

 

Łupina mknęła bezoporem przez brak światła, ignorując rozciągający się extramuros czas. Była jednocześnie żywa i martwa. Tkwiła w bezruchu i zarazem przemieszczała się. Skupiona na echach przeszłości, wybrzmiewała introspekcjami pustynnego świata, śpiewała gardłem kojota, uciekała spłoszonym królikiem, przeciągle syczała wygrzewającą się na kamieniu jaszczurką. W puchnącej melancholii szeleściła roślinami. Wścibskim wiatrem sondowała szczeliny pradawnych formacji skalnych, które konturowała chłodnymi zachodami; ginęły za horyzontem jak iteracje ostatniego tchnienia.

I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze…

Łupina niosła gąszcz myśli, ambiwalencje, smutek i zryw, słała w przestrzeń nieśmiało pełgający płomień wiary.

Była apoteozą bytu uwięzioną w bezczasie.

 

***

 

Przechadzał się w tę i z powrotem po półce skalnej, otulonej cieniem mesy, który półtora kilometra niżej ścielił nieznającą zmian ochrową dolinę. Chociaż było tu niebezpiecznie, Ludwik nie wyobrażał sobie spotkań z Soną w innym miejscu.

Stanął na krawędzi, tuż obok niej.

– Naprawdę tak bardzo jesteś opanowany? – spytała. – Dzięki pigułkom?

– Przestały działać pół godziny temu. Poza tym wiesz, że chodzi jedynie o ludzi.

– Ale nie o mnie – powiedziała z wyrzutem.

Rzeczywiście, Freeman bez bólu potrafił siedzieć obok niej nawet wtedy, kiedy miał gorszy dzień. Sona, tak doskonale obojętna, tak fantastycznie aseksualna, że zarazem kochana jak kobieta życia. Stwierdził kiedyś, że to miłość platoniczna, na co zareplikowała, że bez silniejszych emocji nie ma mowy o uczuciach. Zostawał jeszcze argument o wierności, lecz teraz z pewnością by mu nie uwierzyła; pomimo wiaterku ewidentnie wyczuła obce perfumy na płaszczu Ludwika.

– Hej, nie przejmuj się moim marudzeniem. – Klepnęła go w ramię, gdy usiadł obok. – Powiedz lepiej, co cię gnębi.

Przez niemiłosiernie długą chwilę walczył z pokusą zwierzenia się. Z przewidzeń, z wizyty u Gordona i spotkania z Magdą. Ostatecznie, z nieoczekiwaną radością – bo skoro nie Soni, to komu mógłby się wyżalić? – postanowił powiedzieć choćby część prawdy.

– Więc widzisz przyszłość – Gwizdnęła w ironicznym podziwie. – Mamy w Lambdzie dwóch bohaterów. Jeden odradza się jak feniks z popiołów, drugi wchodzi pod prysznice koleżanek w swoje południe, by móc je podglądać w jeszcze nie swoje wieczory.

Płaszcz Ludwika zafurkotał na wietrze.

– Przestań.

Otaksowały go rtęciowe oczy.

– A mnie widziałeś? Uważam, że mam całkiem ładne ciało.

– Sona…

– Wybacz, ale chrzanisz jak potłuczony. Może za sto lat ludzie będę długowieczni, ale człowiek nigdy nie przeżyje upadku z wieżowca. Musiało ci się coś przewidzieć.

Ludwik wiedział, że nie ma sensu kontynuować tego tematu, dlatego wspomniał o Gordonie.

Sona obojętnym gestem przeczesała popielate włosy.

– Nie chciałabym, żeby dowiedzieli się o naszych spotkaniach. Wiesz, skąd mam pigułki?

Ludwik zamrugał, zdziwiony.

– Z tych magazynów. Gordon za każdym razem mnie przeszukiwał. I nie pozwalał brać więcej niż jednego opakowania. Pewnie w obawie, że się skończą, a wtedy umowa wygaśnie i go zwolnisz. Jeśli dowiedzą się o naszym sekrecie…

Ludwik poderwał się, prawie stracił równowagę.

Może Gordon odzyskał przytomność.

– Kocham cię – wyszeptała Sona, gdy zniknął w szybie.

 

***

 

Zdawało się, że na końcu korytarza zatrzymał się mężczyzna w granatowym garniturze. Posłał Freemanowi przeciągłe spojrzenie, ścisnął rączkę ochrowej teczki i poszedł dalej.

W pokoju medycznym świetlówki trzepotały jak w gasnącej ekstazie. Metaliczny chłód lepko osiadał na płaszczu, z łatwością go przenikał i obmierźle wsiąkał w ciało Ludwika. Pod całunem lizolu dało się wyczuć gnijące ciało Gordona, który w bezruchu leżał pod aparaturą monitorującą funkcje życiowe. Pigułka przestała działać dawno temu i Freeman poczuł wzbierające falami dreszcze.

Twarz Gordona przypominała suszoną morelę. Nos skurczył się i zdeformował jak wosk wypalonej świecy. Powieki, niby przegniłe komórki plastra miodu, skrywały nadtopione gałki oczne. Wargi obkurczyły się, ukazując osmalone zęby, przez co Gordon zdawał się turpistycznie uśmiechać. Mimo to nie zareagował na głos Freemana. Dopiero gdy Ludwik dotknął mu ramienia, nieznacznie się poruszył; czy to pościel, czy jego naciągnięta skóra zatrzeszczała?

Widząc ogniskujące się na nim rudymenty oczu, omal nie wybiegł z pokoju z krzykiem przerażenia. I zrobiłby to, gdyby Gordon z niespodziewaną siłą nie chwycił go za ramię. Wysunął język, oblizał nieistniejące usta i zaskrzeczał. Ludwikowi wydawało się, że prosi, aby z nim został, lecz równie dobrze mógł kazać mu się wynosić.

– Kto ci to zrobił?

Uścisk zelżał. Ludwik zacisnął szczęki i przełamując strach, przysunął się bliżej strażnika.

– Gdzie miałeś zawieźć butlę?

Spojrzenie Gordona zmiękło, zeszkliło się, oczy niezbornie uciekły w bok.

Potrząśnięty, zawył z bólu.

– Reaper?

Pobrużdżonymi policzkami spłynęły łzy i stało się coś niezwykłego.

Rzeczywistość złożyła się jak kwiat pełny kwiatów, straciła głębię, rozwłóczyła fakturę, zgniotła, sprasowała, speryferiowała każdy z punktów w przestrzeni, a potem semiwolnymi fragmentami wykoślawionej topologii wcięła się w percepcję Ludwika niczym milion stępionych żyletek-dystraktorów, które niemal rozbiły w pył aparat poznawczy.

Niemal.

Świetlówki przestały migotać, zapach lizolu zelżał, aparatura odsłoniła oszronione kafelki, szafki z medycznymi instrumentariami wchłonęły gargantuiczne szuflady, a na miejscu Gordona pojawiła się kobieta przykryta po szyję cienką narzutą. Dziewczyna o twarzy zakrzepłej jak kamienna pustynia, na której dawno temu ucichły maelstromy.

Ludwik wyszedł z prosektorium cały roztrzęsiony.

Na przemiennie szarzejącym i bielejącym korytarzu zwymiotował.

 

***

 

Punkt widokowy był prawie pusty. Długa na trzydzieści metrów przeszklona ściana pozwalała bezpiecznie chłonąć surowy krajobraz Arizony. W tej chwili ascetyczną dolinę przykrył brunatnoszary całun zmierzchu, a ostatnie promienie słońca chwytały jedyne widniejące w oddali potężne mesy. Piękno natury robiło wrażenie na każdym, z wyjątkiem Ludwika, dla którego po odkryciu półki skalnej punkt widokowy został zdegradowany do rangi kolejnego zwykłego miejsca.

Znacznie żywsze emocje zrodziły się w nim, gdy spostrzegł Magdę. W końcu specjalnie nie wziął tabletki. Stała oparta o barierkę i z uroczym marsem na czole przeglądała coś na padzie. Tym razem złote włosy miała zaczesane do tyłu i związane w kucyk; zakreślił łuk, kiedy odwróciła do Ludwika głowę; jasne światło tabletu znikło z jej twarzy, za to karminowe usta rozciągnął uśmiech.

– Cieszę się, że jesteś. – Podeszła i usiadła przy stoliku, gdzie zostawiła kubek z kawą. – Chciałam cię przeprosić za moje zachowanie. Jestem tu nowa i… – Zaczęła się tłumaczyć, lecz Ludwik machnął ręką.

Zmrużyła oczy, ściągnęła usta.

– Chodzi o pracę, prawda? – spytała ostrożnie.

Freemanowi dawno nie było tak dobrze. W aproksymacji jak z Soną, aczkolwiek z tą różnicą, że teraz pod skórą kłębiła się nie przyjemna obojętność, lecz będąca uwerturą spełnienia błogość. Czuł się, jakby w lędźwiach miał kominek, który tylko Magda potrafiła rozpalić. Drewka przyjemnie trzaskały, ogień pieścił serce, dym mieszał w głowie.

– Przez dziewięćdziesiąt procent czasu chodzę i obserwuję pracowników. Uwierz mi, to nie wykańcza człowieka. Mogę robić wszystko, co chcę. Żadnych terminów, żadnych bezpośrednich przełożonych, nikogo, kto sprawdzałby poziom mojej pracy. Jestem niezastąpiony.

Magda przechyliła na bok głowę i słuchała z uwagą, z szeroko otwartymi oczami; maelstromy wibrowały ciekawością.

– Później przeprowadzam testy pracowników, na podstawie których decyduję, kto powinien zostać zwolniony, kto awansowany, a komu przydałyby się dodatkowe szkolenia.

– Testy – mruknęła, upijając łyk kawy.

– Przeważnie półgodzinne rozmowy.

– I żeby było zabawniej, nie jesteś psychologiem.

Ludwik pokręcił głową.

– W takim razie na jakiej podstawie dokonujesz oceny? – indagowała dziewczyna.

Gdyby powiedział, że kieruje się specyficznymi emocjami, wyśmiałaby go. Zerknął przeciągle na ciemniejące mesy, na żółty pas horyzontu przygniatany jaśniejącym kosmosem. Uśmiechnął się i gestem dał do zrozumienia, że to tajemnica zawodowa. Dziewczynie stężała mina.

Milczeli.

Oplótłszy na nim dłonie, Magda wpatrywała się w kubek, jakby w czarnej tafli chciała dojrzeć kolejne pytanie, które powinna zadać. Nie padło żadne.

– Mnie także przetestujesz – stwierdziła z dystansem.

– Boisz się?

Skrzywiła się, wstała i Ludwik już myślał, że go opuści, ale zamiast tego podeszła do szklanej ściany. Kiedy stanął obok, ściszyła głos.

– Przepraszam, odkąd przyjechałam, męczą mnie same złe przeczucia. Na dodatek, chociaż jestem tu od niecałego tygodnia, zdążyłam nasłuchać się okropnych historii o tobie. W żadną nie uwierzyłam, ale mimo wszystko mam je gdzieś z tyłu głowy.

Twarz zapiekła ciernistą złością.

– Z kim rozmawiałaś? – spytał trochę zbyt szorstko.

Uśmiechnęła się, zerkając na zegarek.

– Tajemnica zawodowa. Przepraszam, muszę już iść. Jestem umówiona z Jackiem Reaperem.

– Do tego czuba?

Ściągnęła brwi, niepewnie się uśmiechając.

Freeman zagryzł wargi. Mając w pamięci obraz prosektorium, chciał ją odwieść od tego spotkania, lecz pochopne działania mogły przynieść odwrotny efekt. Poza tym, co właściwie chciał zrobić?

Magda wahała się przez kilka uderzeń serca, do momentu, w którym żółty pas schował się za horyzontem. Potem stanęła na palcach i naparła na Ludwika ciałem – kominek rozgorzał, rozpalił na firmamencie gwiazdy – pocałowała w policzek i z ciepłym tchnieniem wyszeptała mu na ucho miejsce kolejnego spotkania.

Zniknęła.

Drwa przygasły.

 

***

 

I sczerniały.

Stacja usypiała.

Przetarła oczy i wpuściła go do pokoju. Usiadł, rozejrzał się. Łóżko, biurko, puste ściany, poza kalendarzem z fotografią jukki mojave, wbudowany w ścianę prysznic oraz kuchnia. Kiedy Sona parzyła herbatę, opowiedział jej o Gordonie i dziwnej wizji. Nawet jeśli miała pretensje, że obudził ją o tak późnej porze, nie pokazała tego po sobie choćby najdrobniejszym gestem. Postawiła przed nim kubek, zajęła miejsce naprzeciwko i siorbnęła ze swojego.

Patrzył w rtęciowe oczy Sony, cudownie neutralne, bezpieczne jak przystań podczas sztormu. Wreszcie jego wewnętrzne ognisko obróciło się w popiół i Ludwik osiągnął stan równowagi, który był możliwy jedynie w towarzystwie przyjaciółki. Stan całkowitego zaufania i związanego z nim braku przyjacielskiego savoir-vivre.

Powiedział zbyt wiele zbyt ciepłych słów o Magdzie.

Sona zamrugała, zaklęła, schyliła się i zaczęła czegoś szukać na podłodze.

Nagle w pokoju zrobiło się ciemno, obraz zgeometryzował, a przyjaciółka zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie, zaraz, Freeman w kubistycznej formie dostrzegł, że Sona spała na łóżku pod ścianą; cienki koc unosił się leciutko wraz z jej oddechem. Chrapała. Ludwik wstał i ostrożnie do niej podszedł. Na policzku miała czarny, romboidalny ślad po łzie, która tuż przed spłynięciem rozpuściła makijaż w drobne kanciastości.

– Co robisz?

Powróciło światło, powróciła gładka forma i zdał sobie sprawę, że stoi nad pustym materacem. Sona siedziała przy stole.

– Tak daleko by nie upadła – powiedziała kpiącym tonem. – Zresztą już ją znalazłam. Soczewkę – dodała, niepewna, czy Ludwik jej słucha.

Ludwik uśmiechnął się blado, bez słowa usiadł przy stole.

Sona coś mówiła, lecz nie mógł się skupić, ponieważ w głowie kołatało mu się niezwykle ważne słowo – soczewkowanie – którego znaczenie dawno temu zapomniał, i które teraz, schwytane jak gekon za ogon, prawie mu się wyślizgnęło.

Prawie, bo Ludwik mrugnął, raz, drugi, trzeci, obraz zasmużył, czwarty-piąty-szósty – po czym ponownie stracił ostrość. Wszystko wyglądało jak wycyzelowane dzieło Duchampa, każdy najdrobniejszy element krzyczał, że nie jest, nie może być rzeczywisty, że natura nie zna tej wykoślawionej perspektywy. Powyższe wrażenie zaburzały jedynie płynne ruchy przyjaciółki, która siedziała przy biurku i pisała na komputerze miesięczny raport z konserwacji północnej części stacji. Spróbował jej dotknąć, ale bezskutecznie. Sądził, że to alternatywna wizja zdarzeń, jednak fotografia kalendarza nie przedstawiała już pustynnej rośliny, tylko biegnącą w głąb Doliny Monumentów drogę 163. Był dwudziesty ósmy czerwca.

Zasoczewkował i dzień przeszedł w piąty października, obraz zmienił się w rozpikselowaną mapę Arizony, a pokój wypełnili kwadratowo-trójkątno-romboidalni ludzie skandujący życzenia urodzinowe dla zdmuchującej świeczki Soni; Freeman poczuł rozpychający trzewia palący lód, zatoczył się na stół i nie znajdując w nim oparcia, runął na ziemię wraz z kubkiem herbaty, oblewając płaszcz wrzątkiem.

– Ludwik! – krzyknęła Sona. – Boże, nic ci nie jest?

Pomogła mu wstać.

Przez moment oglądał pokój, jakby niepewny, czy jest we właściwym tu i teraz. Wywichnięta perspektywa zniknęła.

– Masz urodziny piątego października?

Przyjrzała mu się z rosnącą troską.

–Tak, czemu pytasz?

A potem na jej ustach zapełgał uśmiech i przytuliła go.

– Kocham cię – wyszeptała.

 

***

 

Oczy otworzył jeszcze przed brzaskiem, wraz z wyciem budzącego się w półmartwym krajobrazie kojota, którego nie mógł usłyszeć i poza pewną aproksymacją istotnie nie usłyszał. Prędko ubrał się i wyszedł na pusty korytarz. Po wczorajszych nieprzyjemnych zdarzeniach oraz związanych z nimi nocnych koszmarach nie miał ochoty biegać na bieżni, dlatego od razu poszedł zjeść śniadanie. Jadalnia świeciła pustkami. Usiadłszy przy stoliku na końcu sali, zamówił jajka z bekonem oraz indyjską czarną kawę. Pięć minut później odebrał je z automatycznego podajnika.

Kiedy skończył jeść, duszkiem dopił kawę, bo choć do spotkania z Magdą zostało sporo czasu, chciał wykorzystać wczesną porę i porozmawiać sam na sam z Gordonem. Za wszelką cenę wycisnąć z niego prawdę, bo…

Na sali rozległy się niepokojąco równe, jakby odmierzone metronomem kroki. Ustały, zaszurało przesuwane krzesło i na drugim końcu jadalni usiadł wysoki, siwy mężczyzna. Ochrową teczkę położył na ziemi między nogami, uprzednio wyjmując z niej cienki plik dokumentów.

Jack wybrał stolik przy wyjściu. Jeśli Ludwik zamierzał opuścić jadalnię teraz, musiał Reapera minąć. Gdyby zwlekał dłużej, szklisty strach wypełniłby mu rdzeń kręgowy i przykuł do siedzenia niby patroszący nerwy pręt, dlatego poderwał się i starając się zachować spokój, ruszył w stronę człowieka, którego zabił.

– Dawno się nie widzieliśmy, mój groszku – powiedział Reaper, nie odrywając wzroku od dokumentów. – Aproksymuję, chłopcze, że nasze ponowne spotkanie jest przypadkiem.

Ludwik, dociążony chyba siłą woli Jacka, wbrew sobie dosiadł się do niego.

Reaper złożył strony, uderzył nimi w blat, schował dokumenty do teczki.

– Czy kiedykolwiek dokonałeś przeszacowania?

Freeman oblizał usta, spiął mięśnie.

– Chodzi panu o tamten wieczór? – spytał oschle.

Reaper rozciągnął usta w asymetrycznym uśmiechu.

– Albo o Gordona?

– Testy…

– Nie musisz do nich czekać, jeśli widzisz, że ktoś nawala.

Freeman zacisnął zęby. Milczał.

– Pamiętasz zapach doliny? – spytał, opuszczając lekko głowę. – Piachu, powietrza, rzadkich roślin?

Ludwik złożył dłonie w piramidkę, postukał palcami w brodę.

– Do czego pan zmierza?

– O tej porze roku kwitnie jukka mojave. Fantastyczny gatunek. U góry liście ma zielone, sprężyste, a na dole, przy samej piaszczystej ziemi szarożółte, zwiędłe. Uważasz, że coś może być zarazem żywe i martwe? – Zacmokał w zadumie. – Nie wiem, czy można ją poczuć z półki skalnej, lecz większy okaz z pewnością da się stamtąd zauważyć.

Freemanowi zrobiło się słabo, jakby tracił tlen z pękniętych płuc.

– Za tydzień przeprowadzisz testy. Do tego czasu nie weźmiesz ani jednej pigułki. Ani nie wyjdziesz na półkę skalną. W końcu z Soną możesz spotykać się w innych miejscach, prawda? Tymczasem… ciesz się życiem, chłopcze. Czyż nie widzisz popielatej przyszłości?

 

***

 

To potrwa bardzo długo. Na pewno nie chce pan żadnych zmian w trakcie?

Proszę więcej o to nie pytać.

Rozumiem. Niedługo opiekę nad panem przejmie profesor.

 

Woskowatą twarz Gordona wykrzywił wrzask, kiedy Freeman wbijał paznokcie w jego niezwykle wrażliwą skórę na przedramionach. Poparzenia trzeciego stopnia; poza tym że śmierdziało zgnilizną i zbliżającym się przeszczepem, musiało kurewsko boleć. Naczynia krwionośne, zrastające się jak smugi pijanego malarza, popękały pod naciskiem i na prześcieradle zakwitła karminowa plama.

Gdy strażnik stracił przytomność, Ludwik, cały roztrzęsiony, usiadł na brzegu łóżka. Wmawiał sobie, że nie miał innego wyboru. Gordon nie chciał powiedzieć kto – i dlaczego właśnie on – wygadał się Reaperowi o nielegalnych spotkaniach z Soną; przez niego również przyjaciółce grozi niebezpieczeństwo. Być może nawet ją zwolnią.

Gordon zaświszczał, oblizał nieistniejące wargi. Zacuchnęło moczem,

– Mogę siedzieć do rana – zagroził Ludwik. – Nikt tu nie przyjdzie. Nie opiekują się tobą.

Gordon z trudem coś wyszeptał.

– Co? – Freeman nachylił się nad nim; czy to łóżko, czy skóra strażnika zatrzeszczała? – Co powiedziałeś?

– I tak więcej mnie nie zobaczysz – wychrypiał. – Jutro rano opuszczam mesę.

Ludwik wyprostował się, zdziwiony słowami strażnika.

– Dlaczego? Zwalniają cię?

Gordon zaśmiał się przeraźliwie, zakrztusił.

– Odsyłają mnie do domu. Reaper przekonał dyrektora, że tam będę miał lepszą opiekę medyczną.

Głupiec. Biedny głupiec.

 

***

 

Pozornie lewitujące, różnobarwne kulki nierównomiernie oświetlały pokój. Magda twierdziła, że odpowiednia kombinacja kolorów oraz natężenia pozwala lepiej się skupić. I zbudować nastrój. Dziś nie miała na sobie fartucha, tylko mocno opiętą, ciemnozieloną koszulkę z rękawami do połowy przedramion oraz idealnie dopasowane jeansy. Ludwik nie mógł oderwać spojrzenia od kolebiących się bioder. Od spektakularnej rzeźby drobnych pleców i miękko uginającej się talii. Nawet nie zerknął na wkomponowane w ścianę przepastne akwarium pełne śmigających tu i tam rybek, które spłoszyły się, gdy stuknął knykciami w szkło, podążając za kobietą w stronę biurka.

Ciemny blat przykryły kartki z niby przypadkowymi, przypominającymi wielkie kleksy obrazami.

– Wykorzystujesz Test Rorschacha? – zdziwił się Freeman.

Magda z uroczym zażenowaniem zaczęła sprzątać. Nie spodziewała się, że Ludwik posiada jakąkolwiek wiedzę z zakresu psychologii.

– Cóż, tak, używam. Ale tylko na własne potrzeby. Wiem, że jego rzetelność jest wątpliwa, a trafność niemierzalna.

Ludwik zabrał jej jedną kartkę i spytał, co na niej widzi.

– Gębę Reapera – odpowiedziała bez namysłu.

Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Zerknął na dziewczynę i parsknął.

– Przypomina oblicze Marsa?

Uśmiech rozszerzył jej malinowe usta.

– Nieładnie oceniać ludzi po wyglądzie?

– Bardzo brzydko. Chociaż poniekąd rozumiem twoją niechęć do Jacka.

Odłożył obraz Rorschacha i ruszył za Magdą na drugą stronę pokoju, gdzie pod ścianą stał projektor.

– Mam nadzieję, że zakończysz jego karierę . – Rozochociła się do żartów. – W każdym razie nie wybaczyłabym ci, gdybyś kazał mi tego człowieka leczyć.

– Dlaczego?

– Bo to świr!

– Poza ochrową teczką jest całkiem normalny.

– I poza oczami socjopaty – dodała.

– Oraz tym, że nikt nie uważa go za normalnego.

Zagrzechotała.

– Dokładnie. – Jedną ręką otarła łzy, drugą włączyła projektor. Momentalnie spoważniała. Kolorowe kuleczki przygasły. – A propos świrów i moich złych przeczuć, o których wspominałam. Chciałabym, żebyś coś zobaczył.

Na przeciwległej ścianie pojawiły się stare zdjęcia Doliny Monumentów, mesy oraz budowanej jeszcze wtedy Lambdy. Magda przewinęła do fotografii przedstawiającej olbrzymie, sferyczne pomieszczenie, na środku którego znajdował się ogromnych rozmiarów przedmiot kształtem przypominający pocisk karabinu. Wokół otoczony był rusztowaniem dla pracowników; trzech naukowców opierało się o barierkę, z poważnymi minami pozując do zdjęcia.

– Skąd to masz? – wyrwało się Ludwikowi.

W maelstromach zaskrzyła ciekawość.

– Wiesz, czym zajmują się na najniższych poziomach? – spytała sugestywnie, przełączając na kolejne fotografie; stożkowata z góry głowica, rozmontowany blok korpusu, wielkie agregaty zalegające w mrocznych pomieszczeniach, metalowe płaty z milimetrową precyzją dzielone i łączone przez spawaczy; z oczu Magdy sypnęły skry. – Więc? Powiesz mi, dlaczego większość pracowników nie ma dostępu na poziom zero?

– Dlaczego tak bardzo cię to interesuje?

Wzruszyła ramionami, lekko zakłopotana.

– Chciałabym wiedzieć, gdzie pracuję.

– Nie mam pojęcia – skłamał Ludwik, wspominając swoją ostatnią wizytę w silosie. Widział w jej oczach, że mu nie wierzy, dlatego postanowił Magdę podpuścić. – Możemy kiedyś pójść niżej i popytać. Kto wie – wzruszył ramionami – może coś nam powiedzą. Wejście podobno znajduje się na skraju Lambdy, niedaleko bieżni.

Twarz kobiety rozgorzała ciekawością, ale równie szybko ostygła i stała się podejrzliwa.

– Nie zauważyłam – mruknęła – żeby ktoś się tamtędy kręcił. To chyba nie najlepsze miejsce na tajne przejścia.

– Też tak sądziłem.

Przysunęła się bliżej, stuknęła go w pierś palcem.

– Skąd o nim wiesz?

Drewka przyjemnie trzaskały, ogień pieścił serce, dym mieszał w głowie.

– Wiesz, praca psychologa po pewnym czasie zaczyna nużyć. Chciałabym zrobić coś spontanicznego, szalonego, kierować się czymś pierwotniejszym niż rozumem.

– Możemy przebadać stację razem – zaproponował, gdy Magda zbliżyła się jeszcze bardziej, wkraczając w strefę intymną Freemana. Dzieliło ich zaledwie parę centymetrów, kruszejących, bo oddechy pogłębiały się, przyspieszały, synchronizowały; Ludwik pogładził jej policzek wierzchem dłoni i momentalnie poczuł iskierki prądu skaczące między jego palcami a gładką cerą kobiety. – O której zaczynasz? – Oplotła mu szyję rękoma, magnetyczne maelstromy urosły, wyparły zewnętrzny świat, stłumiły gąszcz myśli. Kiedy się pocałowali, Ludwika wciągnął wir dopaminy.

– Szósta rano – powiedziała między pocałunkami.

Ruszyła do tyłu, między pulsujące energią różnobarwne kulki, przez lazurowy blask akwarium. Każdy dotyk ciepłych ust przeszywał go rozkosznym dreszczem. Łaskoczące policzki rzęsy, raz wpijające się w plecy, raz mierzwiące włosy smukłe dłonie, napierający powab piersi.

– Przyjdę – odparł, gubiąc oddech.

Przed łóżkiem zdjął i rzucił na podłogę ciemnozieloną koszulkę. Wreszcie z cichutkim stęknięciem padła na materac – zobaczył gładki brzuch, zobaczył koronkowy stanik, pod którym zafalowały piersi – i pozwoliła, by zsunął jej jeansy, podczas gdy sama zaczęła manipulować przy jego pasku.

– Zostań.

W nagłym otumanieniu postanowił, że już nigdy jej nie opuści. W nieskończonej ekstazie umierać i odradzać się, tego dokładnie zapragnął.

– Zabierzesz mnie do domu? – spytała.

Zrozumiał, że chodzi jej o projekt Tytan. Musiała skądś wiedzieć i pokazując slajdy, tylko sprawdzała Ludwika.

Polecimy razem. Wysoko, daleko, poza horyzont zdarzeń ludzkiego pojmowania.

Tej nocy wybuchło milion supernowych.

 

***

 

Extramuros zamieszkiwały różne obiekty. Małe, nic nieznaczące, które Łupina przyjmowała na cielsko z chłodną quasi premedytacją. Pyk-pyk-pyk-pyk – uderzały nieregularnie, bezwolnie i bezdźwięcznie.

Wielkie tak bardzo, że w porównaniu z nimi przypominała ziarnko piasku postawione obok mesy. Jednocześnie żywa i martwa omijała je z daleka, bojąc się przyciągnięcia, rozproszenia przez entropię. Interesujące więc, iż kres podróży miał dobiec właśnie na jednym z olbrzymów.

Zanim ów koniec nastąpił, Łupina oczami chwytała biel, czerń, ochrę, błękit, światło, światło, światło wyłuskujące z ciemności kąty oraz załamania przestrzeni. Uszami wyłapywała głosy, szepty, kroki, echo i śmiech, oddech i jęk, krzyk i płacz. Cierpła dreszczami na karku; zbierała się w ustach śliną; spastycznie drgała jelitem; jak żagiel na wietrze łopotała sercem.

I dalej, i dalej, i dalej…

W odwiecznym ruchu siłami natury cyzelowała pustynny krajobraz.

 

***

 

Pomiędzy drobnymi łopatkami rozkwitła ciemna smuga. Grawitacja rozciągnęła ją w stronę lędźwi. Przez chwilę Ludwik biegł metr z tyłu, głęboko wdychając gryzący płuca zapach potu. Potem – nie chcąc wpaść na Magdę, kiedy rzeczywistość zostanie zasłonięta przyszłością – zatrzymał się. Zaczął soczewkować, starając się odszukać tamten nieszczęsny moment. Gdy tylko trafi na odpowiedni obraz, sprawdzi godzinę oraz datę na zegarku i będzie mógł zapobiec nieszczęściu, odwodząc Magdę od ćwiczeń. Na razie jednak widział:

Grupkę młodych pracowników, pijanych, biegających zygzakiem o pierwszej w nocy, śmiejących się, pomagających sobie nawzajem wstawać, wymiotujących bryłami.

Doktora Brandona, który mimo prostokątnej sylwetki, bez białego fartucha wyglądał na dwa razy drobniejszego. Za nim truchtał Everet, jednoznacznie wpatrzony w opięte pośladki przełożonego. Ludwik od dawna podejrzewał, że człowiek o tak miękkich ruchach nie może być normalnym facetem.

Przechodzącego niedaleko Reapera.

Nie zamierzając marnować czasu, każdą wizję z Magdą przewijał na sam koniec treningu.

–Hej! – Klepnęła go w ramię, pokonując okrążenie.

Uśmiechnął się. Chciał powiedzieć, że zaraz do niej dołączy, ale rzeczywistość właśnie zgeometryzowała. Ujrzał, jak kobieta uderza głową o poliuretanową nawierzchnię. Z niedowierzaniem kilkukrotnie sprawdził datę; cyfry na zegarze były zamazane, jakby coś nie chciało, żeby Ludwik zapobiegł nieszczęściu.

Nie mógł cofnąć obrazów, ale potrafił zajrzeć we wcześniejszą przyszłość, więc kilka razy zasoczewkował, za każdym razem starając się wstrzelić w odpowiedni moment. Po paru próbach ze zdziwieniem pojął, że Magda ani się nie potknęła, ani w żaden sposób nie uszkodziła stawu, ani nikt jej nie popchnął. Zamrugał, krzesząc wcześniejszą przyszłość – w połamanych formach zobaczył, jak kobieta wchodzi na bieżnię, rzuca na ławkę torbę z rzeczami pod prysznic i do przebrania i zaczyna rozgrzewkę.

Wrócił do rzeczywistości, powiedział jej, żeby poczekała, po czym popędził na korytarz. Tam ponownie zamrugał, nerwowo, starając się wymodlić właściwy moment, pragnąc powiekami wykrzywić, wyperspektywić świat, wystrugać te fantasmagoryczne nieprawdopodobieństwa, aż wreszcie na siatkówkach osiadła Duchampowska percepcja. Magda szła z drugiego końca spękanego niczym kamienna pustynia korytarza, szła w towarzystwie jakiejś kobiety, która w połowie drogi pożegnała się z nią i skręciła do windy.

Wybiegł na hol przyjazdów – Magda właśnie wychodziła z zielonego wagonika. Freeman nie mógł się dalej cofnąć. Jeśli chciał zobaczyć, co wydarzyło się wcześniej, powinien cofnąć się do strefy mieszkalnej, a następnie wrócić tutaj tym samym wagonikiem, co Magda. Tylko skąd będzie wiedział, że tam złapie tę samą przyszłość co tu?

– U-uciekasz? – Wydyszała.

Odwrócił się, zmęczony, zawiedziony, zakłopotany.

– Wydawało mi się, że widziałem kolegę – skłamał.

Zmrużyła oczy, przechyliła głowę w niemym pytaniu.

– Przepraszam – powiedział. – Wracamy?

– Nie. Pokaż mi zejście na dół.

 

***

 

Zostały cztery dni do testów. Ludwik z coraz większym niepokojem przeczesywał stację badawczą. Kilkukrotnie spotykał Reapera, mimo liżącego kręgosłup szklistego strachu nie zwracał na mężczyznę większej uwagi. Wiara w wizje mogła wydawać się nierozsądna, jednak Freeman nie miał najmniejszych wątpliwości, że Magda umrze, dlatego ślad, trop, przyczynę, cokolwiek, co pozwoliłoby dziewczynę uratować, starał się odszukać także podczas wieczornych spotkań; albo wtedy soczewkował, albo bez ogródek pytał, czy między wstaniem z łóżka a bieganiem robi coś innego poza rozgrzewką, spotyka się z kimś albo czy zażywa jakieś leki. Magda dziwne indagacje najpierw puszczała mimo uszu, później reagowała z lekkim rozdrażnieniem, ostatecznie zaś uznała je za formę żartów – wyśmiała Ludwika i między pocałunkami sama zaczęła zadawać nietypowe pytania.

Podczas intymnych chwil miewał wrażenie, że wszystko będzie dobrze, a wizje są tylko wynikającymi z psychicznego przemęczenia omamami wzrokowymi. Jednakże w głębi doskonale zdawał sobie sprawę, że takie myślenie jest częścią mechanizmów obronnych. Tych, które mogą doprowadzić do tragedii.

Ludwik obiecał podróż w głąb Lambdy i słowa dotrzymał. Mimo to ani razu nie zeszli na sam dół. Sigma buczeniem wdzierała się im w krwiobiegi, przepływała sercami, ścieliła szpik kostny marzeniami o nieskończonej odporności. Raz Magda łamiącym głosem podziękowała, że Freeman zabierze ją ze sobą. Przytuliła się, wcisnęła twarz w jego szyję; poczuł na niej ciepłe łzy. Powiedziała, że to ze szczęścia, ale to była tylko połowiczna prawda.

Potem do testów został dzień i Ludwik postanowił poprosić o przysługę.

 

***

 

–To tylko jeden dzień. Polubicie się. – Posłał przyjaciółce niepewny uśmiech. – A nawet jeśli nie, więcej o to nie poproszę.

Na zwykle łagodnej twarzy Ludwik dostrzegł cień złości. Sądził, że Sona odmówi, może nawet będzie na niego zła. Na szczęście i w jednym, i drugim się mylił.

– Kiedy testujesz naszego przyjaciela? – spytała sarkastycznie chwilę później, siedząc mu na kolanach.

Freeman z namysłem odstawił kubek po kawie.

– Na samym końcu – rzekł wibrującym groźbą głosem.

– Wisienka na torcie.

Westchnął, ciężko, jakby pierś przygniatał mu wielki odłamek mesy.

Nawet nie wiesz, ile na to czekałem.

– Nie mogłeś wcześniej powiedzieć dyrektorowi, co o nim sądzisz?

Zamrugał.

– Raz to zrobiłem.

I ze strachu dałem rekomendację do awansu.

Wpatrywał się w kalendarz z fotografią jukki mojave. Oby Magdzie nic się nie stało, pomyślał.

– Ale jak zamierzasz ich przekonać, że wtedy się pomyliłeś? – Domyśliła się Sona.

Uśmiechnął się lodowato.

– Nie ma takiej potrzeby. Dziś Reaper pożegna się z projektem Tytan.

Przytulił ją, zanurzył twarz w popielatych włosach.

Mimo wczesnej pory, na niebie świecił księżyc. Sona zawiesiła na nim spojrzenie, westchnęła.

– Spotkamy się tam.

O ile będą potrafić zdekodować dane.

 

***

 

You’re trying

to fight when you feel like flying

 

Z dziesięcioma osobami uporał się w parę godzin. Dwóm dał rekomendacje – dyrektor będzie wiedział, kogo awansować – cztery musiały zadowolić się pozytywnym wynikiem, trzy przełknąć gorzką myśl o nadchodzących doszkalaniach, jedna natomiast spakuje walizki i już jutro pożegna się z firmą. Co, naturalnie, wiązało się ze śmiercią.

Przeprowadzając testy, nie mógł być pod wpływem pigułek – zaburzyłyby zdolność oceny – dlatego kontakty z pracownikami wzbudziły w nim skrajne emocje. Od szroniącego trzewia stuporu, przez lepką ciepłość wypełniającą płuca niepokojem, aż po oplatającą gardło rozżarzonymi mackami panikę. Mimo to w głębokim fotelu siedział w bezruchu, ze złożonymi w piramidkę palcami pod brodą. W końcu wszelkie stany, również te ocierające się o afekty, stanowiły podstawę jego pracy.

Zanim zjawił się Reaper, Ludwik przygotował herbatę. Gdy wreszcie przybył, opanowany i sztywny niby android, Freeman podał mu arkusze z plamami Rorschacha. Nerwowym krokiem przechadzał się po gabinecie, tłumacząc, na czym polega test. Walczył przy tym ze szklistym strachem, stygnącym i petryfikującym na rdzeniu kręgowym.

Jack mówił, co dostrzega w obrazach. Krew, narządy rozrodcze, ciężarną kobietę…

Nie wziął choćby łyka herbaty.

…komórkę jajową, łańcuch DNA, rybonukleeotyd, ludzki genom…

– Nie rozumiem, chłopcze – wyszeptał, odsuwając przejrzane kleksy. – Bawisz się w psychologa? Nieładnie pielić w cudzym ogródku.

Freeman zignorował uwagę. Wolnym ruchem wyjął z szuflady kolejny arkusz. Pobieżnie go przejrzał i położył przed Reaperem. Stał tuż za plecami mężczyzny, nachylony tak bardzo, że oddechem łaskotał mu szyję.

– Wie pan, co to jest? – Postukał palcem w kartki, niby przypadkowo trącając Reapera łokciem w ramię.

Są tacy ludzie, których nie sposób sprowokować, choćby splunęło się im prosto w twarz. Poza tym, że wcale nie przypominał człowieka, a raczej właśnie androida, Jack do nich najwidoczniej należał. W wystudiowanym geście przechylił głowę, zacmokał.

– Test apercepcji tematycznej. Zdaje się, że panna Magda go używa.

Ludwik usiadł na fotelu, odchylił się, wwiercił wzrok w Jacka.

– Więc wie pan, w jakich celach jest stosowany.

Reaper rozłożył ramiona w kpiącym geście bezradności.

– Nie mam bladego pojęcia, chłopcze. Choć do tej pory sądziłem, że pozostajesz wierny dotychczasowej metodyce… – I dodał na granicy słyszalności: – …doboru.

Freeman zerknął na filiżankę. Czyżby coś podejrzewał?

– Sprawdza się nim powody, dla których człowiek chce pracować w konkretnym miejscu – wyjaśnił protekcjonalnie. – Rozumie pan, motywacje. Jedni pragną prestiżu, inni lepszych pieniędzy. W uproszczeniu, rzecz jasna. Można także oszacować, czy osoba będzie odpowiednia na stanowisko, z którym wiąże się wysoki poziom stresu. – Wskazał filiżankę. Pij, skurwielu. – Proszę się nie krępować. Wystygnie. Wracając, test stosuje się również do określenia zaburzeń osobowości.

Twarz Reapera rozwłóczył szeroki uśmiech.

– Czy ktoś okazał się szczęśliwym właścicielem osobowości paranoicznej?

Ludwik nie od razu pojął aluzję.

– Rozumiesz, chłopcze – ciągnął Jack. – chłód emocjonalny, nadmierna podejrzliwość, wycofywanie się z kontaktów interpersonalnych. Podejrzewam, że do Lambdy aplikują takie osoby. Mam nadzieję, że żadnego paranoika nie przepuściłeś przez twoje pragmatyczne sito. W końcu co nam po zwiększonej wrażliwości na krytykę i lekceważenie? Co po niezdolności do wybaczania uraz?

Podniósł filiżankę, przysunął, odsunął do ust.

–W placówce badawczej to jak ładunek wybuchowy wrzucony do elektrowni atomowej – dodał, mrużąc oczy.

Freeman poczekał, aż Reaper upije łyk – zamiast tego powąchał, pochwalił bogaty aromat – po czym niewzruszony odparł:

– Nie mam w repertuarze testu apercepcji tematycznej, więc trudno mi odpowiedzieć na pańskie pierwsze pytanie. Ponadto nie mogę się dzielić wynikami badań. Tajemnica zawodowa. Wiem jednak, że w Lambdzie równie mało pożądana jest osobowość dyssocjalna.

– Aż tak dobrze nie znam nomenklatury.

– Mówi panu coś psychopatia?

Reaper nieznacznie się skrzywił.

– A deficyt lęku? – indagował Ludwik. – Widział pan kiedyś człowieka, którego charakteryzuje defekt emocjonalny?

Jack zanurzył górną wargę, siorbnął z filiżanki. Milczał.

– Proszę wyobrazić sobie kogoś, kto w dzieciństwie nie przyswoił odruchów moralnych, kogoś o empatyczności skarlałej jak pustynne drzewko. Co nam po takim pracowniku? Czy nie powinniśmy oddać go pustyni?

Jack drgnął. Nie odezwał się.

– Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Nie żywię żadnej urazy. To, że po wyrzuceniu z jednej firmy, dostał się pan do innej, w której akurat ja pracuję, w żaden sposób nie podważa moich kompetencji. Być może jest pan odpowiednim człowiekiem na odpowiednim stanowisku. Być może powinien pan awansować. Życia nie cechuje zero-jedynkowość.

Reaper odstawił filiżankę.

– Sądzisz, że wtedy zginąłem? – spytał i widząc zdziwienie Ludwika, sprecyzował: – W tamtą noc. Skoczyłem, pamiętasz? Zginałem, a może przeżyłem? Czy granica między życiem i śmiercią jest zero-jedynkowa? Czy powinna taka być?

Ludwik zesztywniał. Temperatury momentalnie złączyły się, spetryfikowały na rdzeniu szklistym strachem; dłonie wczepiły się i ześlizgnęły z podłokietników.

– Nie rozumiem – jęknął.

Reaper wstał, delikatnie, niemal pieszczotliwie postawił na biurku teczkę, z której wyjął pokaźny plik dokumentów.

– Z pewnością wiesz, że jestem inżynierem biologicznym. Powinieneś słyszeć, iż nadzoruję prace nad endosporami. Znam listę ochotników. To wielkie i wzbudzające trwogę przedsięwzięcie, lecz nie dziwię się, że chciałeś w nim uczestniczyć. W końcu, mój groszku, co można mieć do stracenia, kiedy nadejdzie koniec?

Każde kolejne słowo zdawało się podnosić wilgotność w pokoju. Ludwik zwiotczał, zapadł się w fotel. Jak w samym sercu amazońskiej dżungli, spocony i przerażony, świadomy nieznanych wirusów z lepkością osadzających się na skórze, wnikających do płuc, ścielących koszmarami mózg.

– Podróż zajmie ponad trzydzieści lat. W tym czasie może się wiele wydarzyć. Ty nawet nie będziesz wiedział, oddzielony, a potem zatopiony, ale ja… Ja muszę trzymać rękę na pulsie, bez względu na wszystko i wszystkich.

Nie ma ludzi niezastąpionych, pomyślał Ludwik, patrząc na pustą filiżankę.

– Dlatego zrozum, mój groszku, nie mogę pozwolić sobie na śmierć. Gdy Dolina Monumentów zakwitnie i ponownie obróci się w proch, nadal tu będę.

Przetrwają tylko te geny, które zwiększają skuteczność replikacji oraz szanse na własne przetrwanie – przypomniał sobie Freeman.

– Jest pan odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu – wycedził. – Test zaliczony.

Reaper schował dokumenty; klamra teczki szczęknęła.

– Jak sądzisz, dlaczego tak szybko awansuję?

Ludwik przełknął ślinę.

– Wyobraź sobie – ciągnął Jack – że przed podjęciem pracy wysyłasz do firmy swojego zaufanego człowieka. Takiego, który zrobi dla ciebie przestrzeń, który oddzieli ziarna od plew, który przygotuje optymalne warunki do działań. Wiesz, że to ja zasiałem w umysłach ideę endospor? Planowałem to od chwili, gdy dowiedziałem się o obcej inteligencji. Wiesz, że właśnie wtedy stworzyłem ciebie?

Freeman siedział sparaliżowany.

– Miałeś usuwać chwasty, ale w pewnym momencie stałeś się… problematyczny. Zacząłeś pozbywać się także mnie, bo jesteś genetypowym klonem i podświadomie czułeś, że jesteśmy, w aproksymacji, identyczni. Bałeś się mnie, bo…

…boję się siebie.

Reaper uśmiechnął się, spakował dokumenty; klamra teczki głośno szczęknęła. Ruszył do okna. Zanim jednak dotarł do drzwi, upuścił teczkę, złapał się za gardło i rzężąc, padł na kolana. Ludwik stanął nad nim, spojrzał w oczy, przecież bezustannie z chłodem lustrujące otoczenie, teraz groteskowo wytrzeszczone, na usta, zawsze nieruchome, teraz wykrzywione, drżące, zsiniałe. Na czerwoną twarz i napiętą szyję i poczuł, jak szklisty strach odtaja z kręgosłupa.

Zanim twarz Reapera zastygła, rozwłóczył ją zagadkowy uśmiech.

 

***

 

To tak jakby w jednej trzeciej filmu postanowić, że bez względu na ciąg dalszy obejrzy się go drugi raz. I to od tej jednej trzeciej.

Wiem, profesorze.

Mimo to jest pan pewny?

Sądzę, że nie będę żałował.

 

Pomiędzy drobnymi łopatkami rozkwitła ciemna smuga. Grawitacja rozciągnęła ją w stronę lędźwi. Choć był wieczór, Magda uparła się, żeby pobiegać. Ludwik wiedział, że dziewczyna tak czy inaczej pójdzie na trening, wiedział też, że z nim będzie bezpieczniejsza i pomimo zmęczenia postanowił jej towarzyszyć.

– …ezbyt miła.

– Przepraszam, co powiedziałaś?

Magda machnęła ręką, przyspieszyła. Ludwik zwolnił, prawie się zatrzymał. Nie mógł przestać myśleć o słowach Reapera. Czy powinienem zrezygnować z podróży, skoro Jack odpowiadał za prace nad endosporami? Nawet jeśli, i tak było za późno. Poza tym do czasu odrodzenia na księżycu wolał żyć z Magdą, ad infinitum; gdyby tylko wiedział, ile w tym okrutnej ironii…

Usłyszał krzyk, zobaczył ją upadającą; głowa odbiła się od bieżni jak piłka, ramiona rozłożyły jak u lecącego ptaka; w nagłym paroksyzmie skurczyła się do pozycji embrionalnej, zawibrowała i zastygła niczym skarabeusz uwięziony w krzepnącej żywicy.

Sanderson – Ludwik wezwał doktora przez sieć – pojawił się parę minut po wypadku. Na seagwayu, z doczepionymi noszami, na których, sprawdziwszy Magdzie oddech, wraz z Ludwikiem ostrożnie dziewczynę ułożył. Później odjechał, przez ramię krzycząc, że zrobi prześwietlenie.

 

***

 

Startujemy za miesiąc. W porządku?

Pomyślał o Magdzie. O tym, że znów ją zobaczy.

Potwierdził kiwnięciem głowy.

Jest pan w bardzo dobrym stanie jak na…

Nie, i tak niewiele mi zostało. Później musiałbym czekać na kolejny odlot.

Nie zauważyłby pan upływu czasu.

Tak, ale boję się pustki, pomyślał.

Proszę działać, profesorze. Wiem, że o wyprawę zadba pan nie gorzej niż o siebie.

Wracał sześć razy. Skurwiel.

Reaper uśmiechnął się.

Cóż, życie podobno zaczyna się po czterdziestce.

 

***

 

Diagnoza: pęknięty guz. Krew zalała mózg i uszkodziła ośrodki ruchu oraz mowy. Zostały jej tylko oczy; czasem beznamiętnie obserwowała sufit, czasem błądziła spojrzeniem po ścianach. Ludwik siadał przy łóżku, ściskał dziewczynę za coraz chudsze ramię, gładził po czole, gorącym od niewerbalizowalnych, skłębionych myśli; wymrugiwała łzy, które żłobiły mu w sercu głębokie rany. Później przestała reagować, wyparła zewnętrzny świat, zdawało się również, że stłumiła emocje, które dzieliła z Freemanem. Kanaliki łzowe zardzewiały, maelstromy przysłoniła mgła obojętności.

Po tym, jak Ludwik zagroził odejściem, dyrektor Johnson obiecał sprowadzić nie tylko najlepszego neurochirurga, lecz także cały zespół lekarzy.

Niepotrzebnie.

Właśnie wtedy, gdy stracili kontakt, pokochał ją najmocniej. Symbole miłości Magdy nauczył się znajdować w najdrobniejszych szczegółach, w nieregularnościach bicia serca; w rosnących przez lata włosach – nie pozwolił ich przyciąć pielęgniarce choćby o milimetr; w dobiegających z płuc szmerach; w rozedrganym przy ustach powietrzu; w opadających na policzki rzęsach; w temperaturze dłoni, malejącej i rosnącej w cyklu beznadziei.

Pokochał kobietę, która znikała.

 

***

 

Kiedy doleci?

Jej ciało? Czterdzieści lat po panu. Ale to nieistotne, ponieważ znajdzie się pan… w innym, subiektywnym czasie.

Spotkam ją wiele razy, pomyślał Ludwik.

Wszystko będzie dobrze – pocieszył go profesor.

Freeman chciał spytać, skąd ta pewność, ale opanował się. W końcu to Reaper nie pozwolił odłączyć Magdy od aparatury podtrzymującej życie. Po tym, jak Ludwik go zamordował, wrócił, a właściwie jego klon – miał inny odcień skóry, był trochę chudszy, zamiast granatowego nosił ochrowy garnitur; to wystarczyło, żeby w Lambdzie go nie poznali – i, naturalnie, zrobił zawrotną karierę.

 

Sona miała zwyczaj bujać nogami. Tym razem siedziała na biurku w bezruchu. Oklapnięta, bezładna jak zwietrzelina skalna. Ludwik zamknął za sobą drzwi, pełny napięcia ruszył w jej stronę. Uwertura gniewu sprawiła, że zakręciło mu się w głowie.

– Badania wykazały – zaczął beznamiętnie – że przyczyną udaru był środek farmakologiczny, który podany w zbyt dużej dawce podnosi ciśnienie tętnicze. Kurewsko.

Oblizała wargi suchsze niż pustynia. W rtęciowych oczach łysnął fałsz.

–Równie dobrze pierwotną przyczyną mógł być zawał. Lekarze mają pewność…

Gorzkim, wymownym uśmiechem zamknął jej w gardle kłamliwe słowa.

– Powiedzieli, że naczynka włosowate w mózgu są niezwykle delikatne – rzekł z tłumionym gniewem. – Ty jej dosypałaś to gówno, prawda? Bo bałaś się, że poleci zamiast ciebie, prawda?

Sona zamamrotała, zamilkła, spuściła wzrok.

Ciszę uznał za potwierdzenie. Dziwka. Zatrzymał się tuż przed nią, w geście niewysłowionego zawodu pogładził po policzku.

– Byłaś dla mnie jak siostra – szepnął. Bezgranicznie ci ufałem. – A ty zrobiłaś wszystko, żebym…

Soną zgarbiła się, wtuliła w niego, wstrząsana nagłym szlochem; domyślała się, do czego Freeman zmierza.

Ostatni raz ją przytulił.

– Żebym usunął cię z podróży – dokończył.

– Nie możesz! – Gwałtownie odsunęła się, krzycząc jękliwie. – N… nie… nie zrobisz tego. Nie rób. Proszę! Błagam. Nie!

Freeman, wypalony emocjonalnie, poczuł głębokie znużenie.

Chciałaś dosięgnąć gwiazd, dotkniesz pyłu.

– Powiedziałem, że naruszyłaś przepisy związane z konserwacją stelażu głowicy. Jeszcze dziś odejdziesz z Lambdy – powiedział cicho. – Wiem, jak kończą niepotrzebni pracownicy, ale dyrektor obiecał mi, że odeślą cię do domu.

Padła na kolana, zawyła, szarpiąc Ludwika za nogi.

Zostawił ją z popielatym żalem.

I z tym ostatnim kłamstwem.

 

***

 

Wszystko co było do tego momentu nastąpiło w jednej krótkiej chwili. Gdy Łupina rozżarzyła się, łysnęła. Gdy granica intramuros-extramuros zelżała. Gdy w kwantowej osmozie bezczas wyrównał stężenie z czasem, a łupina przestała być martwa. Gdy straciła przywilej jednoczesnego trwania w ruchu i stuporze.

 

***

 

– Jesteś pewny? Nie będzie odwrotu.

– Niczego bardziej nie pragnę.

Miał siedemdziesiąt lat i w związku z nieoperowalnym rakiem trzustki zostało mu niewiele czasu. Co za różnica, czy odejdzie teraz, czy za miesiąc? Magdzie nie pomógł żadnen lekarz, najbardziej złożone i innowacyjne terapie okazały się stratą czasu. W dodatku w ostatnich latach jej stan znacząco się pogorszył.

– Podróż będzie długa, ale nie powinieneś tego odczuć, synu. W końcu czeka cię przeżywanie nowego starego życia.

Ludwik nie wiedział, na czym dokładnie polega emulacja umysłu, lecz profesor wspominał coś o cząsteczkach elementarnych.

Twarz Reapera rozwłóczył uśmiech.

– Byłbym zapomniał. Przy wchodzeniu w atmosferę poczujesz, najwyżej, że to cień dawnych lat. Możliwe, że będziesz widział… fragmenty przyszłości. Oczywiście to tylko odtwarzane z hipokampu wspomnienia, więc…

Ludwik przełknął ślinę. Dalsze słowa Reapera omijały go jak rzeka kamień. Gdzieś na dole wibrowała Sigma. W czeluściach przygotowywano rakietę, która zabierze endospory, budowano kolejną, mającą zapewnić bezpieczną podróż sparaliżowanej Magdzie, pracowano, nieugięcie, metodycznie, do przegrzania neuronów.

Miał wrażenie, że rzeczywistość oszrania filtra nieprawdopodobieństwa, z chrzęstem na granicy percepcji pęka, geometryzuje w milisekundowo wysuniętą przyszłość. Choć siedział w Sigmie, wiedział, że niebo szarzeje, kojot w biegu wraz z ofiarą rozsypuje się w pył, wiatr targający zwietrzeliną skalną ustaje, że bezczas w Łupinie – pojmował w aproksymacji – składa się jak origami.

– To jak? – Reaper przechylił głowę. – Startujemy?

Nie, profesorze. Właśnie doleciałem.

 

***

This house don’t feel like home.

 

(…)

(…)

(…)

 

(…)

(…)

 

 

(…)

 

 

 

 

 

 

(…)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Magda?

 

***

 

Nothing here is shining

Shining like it should

 

Trwająca już trzydzieści lat zima.

Minus sto siedemdziesiąt stopni Celsjusza.

Osiem i pół jednostki astronomicznej od Ziemi.

Utkwiona gdzieś pośród lodowych czap szczelnie zamknięta metaliczna łupina. Wysoko w górze przez gęstą atmosferę próbuje się przebić światło; przestwór wygląda jak ochrowa pustynia podczas zmierzchu.

Szybują w nim zdekodowane przez autochtonów byty, muskane wiatrem słonecznym, zakotwiczone w magnetosferze. Poznają niezbadany świat, poznają metonimie dawnych siebie. Uczą się meta-życia bez cielesnych powłok, zdeprywowani sensorycznie analizują nieskończone bodźce ofiarowanym instrumentarium. W końcu spędzą tu najbliższe eony. Dziś jednak obserwują niebo, bo minęło czterdzieści Ziemskich lat i w atmosferze łyska lądownik. Ichczas później obniżają pułap, by obserwować, jak otwiera się śluza i do jeziora metanu wpada ciało.

Meta-Ludwik nie poznaje jej. Choć może w pewnej aproksymacji…

Kobieta unosi się w cieczy, otwiera oczy; maelstromy chwytają słabe światło, przez moment wibrują, a potem gasną w narodzinach; coś nad nimi smuży, unosi się do atmosfery, między cząsteczkami azotu i propanu doświadcza konfiguracji rozrzedzonego matecznika.

Meta-Ludwik odbiera zmiany w interesującej go osnowie jestestwa – powietrze zagęszcza się, rzednie, znów tężeje. Gdzieś niedaleko unosi się coś, co powinien poznać. Meta-Ludwik wie, że kiedyś wiedział, jednak to nie wystarczy. Przeciwstawia się mikroprądom i leci w kierunku intrygującego jestestwa.

Leci.

W drodze przesyła jej inicjacje, ale osnowa obiektu zajęta jest orientowaniem się w przestrzeni. Gdy dociera, coś zmienia się w atmosferze. Przestwór jaśnieje, światło wyłuskuje krajobraz, metanowe jezioro bulgocze, odbija refleksy i krzyczy pierwiastkami. Wrzeszczy z samych trzewi, szarpane elementarnymi cząsteczkami.

 

Tytan uspokaja się.

 

Meta-Ludwik nie czuje temperatur, za to odbiera quasi-kolory. „Widzi” pasmo, pasma, postrzega w stu, trzystu, pięciu tysiącach angstremów. Obca osnowa jestestwa wibruje całą gama kolorów, zalewa go światłem, dręczy widzialnym promieniowaniem gamma, rentgenowskim, każdym możliwym i niemożliwym; w metonimiach dawno przebrzmiałych uczuć i emocji.

 

Cóż, meta-Ludwik nie poznaje jej. Niewiele wie, niewiele pamięta. Może w przybliżeniu. Coś. Odlatuje, na dół, w stronę lodowej skorupy, pod którą mieszkają Oni.

 

Mag-da?

 

Zabrał ją.

To wystarczyło.

Może poznają się znowu.

Może.

W końcu mają tysiące lat.

Ale teraz…

Całe eony.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Nie zrozumiałam, co chciałeś przekazać. Mam jakieś koncepcje, co stało się z bohaterem, czym zajmował się cały projekt, ale bez pewności.

Masz kilka literówek.

Wysoki brunet w mundurze khaki, który błędnie sądził,

Mundur miał swoje przekonania?

Jack Reaper poklepał Ludwika po ramieniu i skoczył czterdziestego piętra.

Coś się zgubiło.

A potem na jej ustach zapełgał uśmiech i przytuliła go.

Własny uśmiech? ;-)

Babska logika rządzi!

No cóż, Prosiaczku, przeczytałam, jednak bez spodziewanej przyjemności, bo nie bardzo wiem o czym napisałeś. :(

 

dzie­ciak pla­snął o zie­mię, zo­sta­wia­jąc na niej zęby… – Rzecz dzieje się w stołówce, więc: …dzie­ciak pla­snął o podłogę, zo­sta­wia­jąc na niej zęby

 

… z tru­dem stłu­mił szro­nią­cą gar­dło nie­chęć… – Zbędna spacja po wielokropku.

 

–Do­brze. Obie­ca­łem, to po­wiem. – Brak spacji po półpauzie. Ten błąd występuje kilkakrotnie.

 

Jak Re­aper par­sk­nął, od­wró­cił się do niego. – Literówka.

 

dzię­ki mi awan­so­wa­ła bli­sko setka pra­cow­ni­ków. – …dzię­ki mnie awan­so­wa­ła bli­sko setka pra­cow­ni­ków.

 

Gdy wa­go­nik przy­je­chał, Magda, choć miała go je­dy­nie od­pro­wa­dzić, w ostat­niej chwi­li we­szła do niej za Fre­ema­nem. – …we­szła do niego za Fre­ema­nem.

 

Nagle za­wró­ci­ło mu się w gło­wie. – Raczej: Nagle poczuł za­wró­t gło­wy.

 

Do­pie­ro gdy Lu­dwik do­tknął mu ra­mie­nia… – Do­pie­ro gdy Lu­dwik do­tknął jego ra­mie­nia

 

Spoj­rze­nie Gor­do­na zmię­kło, ze­szkli­ło się… – Spoj­rze­nie Gor­do­na zmię­kło, zaszkli­ło się

 

Rze­czy­wi­stość zło­ży­ła się jak kwiat pełny kwia­tów… – Nie bardzo rozumiem.

 

Ochro­wą tecz­kę po­ło­żył na ziemi mię­dzy no­ga­mi… – Mężczyzna z ziemią między nogami? ;-)

Pewnie miało być: Ochro­wą tecz­kę po­ło­żył na podłodze, mię­dzy no­ga­mi

 

oraz ide­al­nie do­pa­so­wa­ne je­an­sy. – …oraz ide­al­nie do­pa­so­wa­ne dżinsy.

Używamy pisowni spolszczonej.

 

– Mam na­dzie­ję, że za­koń­czysz jego ka­rie­rę . – Zbędna spacja przed kropką.

 

Za­grze­cho­ta­ła. – Czym grzechotała?

 

i po­zwo­li­ła, by zsu­nął jej je­an­sy… – …i po­zwo­li­ła, by zsu­nął jej dżin­sy

 

–Hej! – Klep­nę­ła go w ramię, po­ko­nu­jąc okrą­że­nie. – Brak spacji po półpauzie.

 

–To tylko jeden dzień. – Brak spacji po półpauzie.

 

– Ro­zu­miesz, chłop­cze – cią­gnął Jack. – chłód emo­cjo­nal­ny… – Zbędna kropka.

 

–W pla­ców­ce ba­daw­czej to jak ła­du­nek wy­bu­cho­wy… – Brak spacji po półpauzie.

 

–Rów­nie do­brze pier­wot­ną przy­czy­ną mógł być zawał. – Brak spacji po półpauzie.

 

Soną zgar­bi­ła się, wtu­li­ła w niego… – Literówka.

 

Mag­dzie nie po­mógł żad­nen le­karz… – Literówka.

 

Obca osno­wa je­ste­stwa wi­bru­je całą gama ko­lo­rów… – Literówka.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zacząłem wypisywać usterki, ale zauważyłem, że nawet tych znalezionych przez Regulatorów nie poprawiłeś, więc dałem sobie spokój.

Trudno ocenić to opowiadanie. Z jednej strony naprawdę mnie wciągnęło jak mało które, z drugiej… no właśnie: mimo zdwojonego skupienia na końcu chciałoby się przynajmniej wiedzieć co i dlaczego się wydarzyło, a każdy, nawet najprostszy, element fabuły podany jest jakoś nie wprost i nadmiar tych niewiadomych straszliwie rozmywa obraz. Efekt jest nieco Lynchowski (niby coś wiadomo, tu się coś łączy, tam coś zaskakuje, jest kulminacja, zdradzanie tajemnic, a po wszystkim wiadomo jeszcze mniej niż na początku) i to mi się nawet podobało, bo ja akurat lubię takie teksty, ale mimo wszystko ostatnią emocją jest rozczarowanie. Do tego dochodzi niepewność, czy całość miała faktycznie sens, czy jest tylko zlepkiem luźnych pomysłów (acz chcę wierzyć w to pierwsze).

Przykładowo, nie wiedziałem, dlaczego Monument Valley miałaby być taka pusta (bo obecnie nie jest, bez przesady, to już łatwiej w innych okolicach uciec od cywilizacji)? Co zaszło? Czy to przyszłość? Czasy obecne? Ale język trochę jakby z ubiegłego wieku (to wywracanie na nice…) to może jakaś alternatywa? A może to w ogóle nie jest wskazówka? Brakuje tych danych, a to mąci i mąci.

Z mocno subiektywnych uwag – do wzięcia pod rozwagę lub nie – nadal jest mi u Ciebie zbyt poetycko. Niektóre zdania imponują, ale inne niszczą mój dociekliwy umysł. Co to jest gardłowo wąski korytarz? Czy toto jest okrągławe, powykręcane i ma śluzowate ściany? Wiem, trzeba to sobie zinterpretować, ale ja nie jestem dobry w te klocki, więc i ciężko mi się przez takie wypowiedzi przebijać. Inny przykład, dla mnie mocno przesadzony w swej poetyckości: Metaliczny chłód lepko osiadał na płaszczu, z łatwością go przenikał i obmierźle wsiąkał w ciało Ludwika. Jeszcze inny: A potem temperatury się mieszały, petryfikowały i wypełniały jego ciało szklistym strachem.

Z innej bajki nieco, ale równie subiektywna uwaga – wciągnął wir dopaminy. Tak, wszyscy wiemy, że ludzkie emocje to wypadkowa procesów chemicznych zachodzących w układzie nerwowym (more or less). Uważam jednak za nieuzasadnione opisywanie ich w taki sposób – można to zrobić, gdy ma to znaczenie dla fabuły (np. owa dopamina ma pochodzenie zewnętrzne), tu jednak tego nie widzę. Bo wiesz, każde uczucie można opisać poziomem hormonów etc., pytanie tylko, jaki to ma sens.

3x pojawia się u Ciebie słówko cyzelować. Brzydko to wygląda, jakbyś się na nie uparł.

To chyba tyle. I to zabawne, bo to opowiadanie ma potencjał, by zostać w mej pamięci na dłużej, ze względu na niesamowite koncepcje, które implikuje/indukuje, a jednak nie potrafię go ocenić na wyżej niż 4.5. Nawet pomimo tego, że bardzo podobała mi się konstrukcja, sposób poprowadzenia akcji i poziom warsztatu. Po prostu nie mam pewności, czy fabuła nie rozczarowałaby innych czytelników.

Nie wiem, co z tym fantem zrobić, na razie pozostaję przy tej ocenie. Może po namyśle coś zmienię.

Pozdrawiam.

Dzięki za komentarze. ☺Trochę mnie tu nie było. Piszę z tel, więcej dodam, jak usiadę do kompa. ;-)

Dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet. :-)

Nowa Fantastyka