- Opowiadanie: Sarmata - Uśmiech przez łzy

Uśmiech przez łzy

Witajcie! Poniższe opowiadanie jest moim debiutem na fantastyka.pl

Myślę, że z łatwością odgadniecie co było moim “natchnieniem” ;)

Żeby nie przedłużać, życzę wszystkim miłej lektury ;)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Uśmiech przez łzy

Pogranicze między Rodus a Nular było terenem ogarniętym nieustanną walką. Wojna domowa, która oficjalnie zakończyła się przed kilkoma laty, w praktyce trwała nadal. Potyczki przygraniczne były niemalże codziennością. Nieliczne wioski, które ostały się na umownej linii granicznej, z dnia na dzień przechodziły w ręce jednego lub drugiego wojska. Niegdyś dumne i potężne państwo Wspólnoty Obojga Narodów nie przetrwało próby czasu. Korupcja, pycha i egoizm doprowadziły do buntu, który przerodził się w krwawą wojnę domową. Czteroletni konflikt podzielił dumny naród na tyle mocno, że rebelianci ostatecznie doprowadzili do utworzenia własnego państwa, Nular. Królem obwołali niejakiego Kazmira, jednego z przywódców rebelii. Czyny, jakimi się wsławił podczas walk, dały mu przydomek Nieustępliwy. Granica będąca jednym wielkim pobojowiskiem, została wytyczona wzdłuż linii frontu.

Przecław był synem znanego towarzysza hucarskiego, Sambora. Jego ojciec wsławił się w bitwie pod Kyszyłnem, kiedy to wraz ze swoją rotą hucarską, zawracał aż siedem razy, siejąc strach w szeregach znacznie liczniejszych wrogów. Długie, sięgające nad głowy drewniane listwy z doczepionymi orlimi piórami, nazywane „skrzydłami”, podczas ataku tworzyły potężny szum, przyprawiający każdego o drżenie rąk. Widok szarżującej roty hucarskiej aż siedem razy w ciągu jednej bitwy, był czymś pięknym dla osób postronnych i czymś niebywale przerażającym dla osób muszących stawić jej czoło. Sambor skruszył siedem kopii, a w zwarciu wymachiwał swoją szabelką na lewo i prawo, tnąc każdego napotkanego wroga. Krążą również legendy o tym, że jednego z przeciwników przeszył własnym skrzydłem hucarskim, tworząc w ten sposób nowe znaczenie dla słów „zabójcze hucarskie skrzydła”. Jednak Sambor dużo bardziej wsławił się czym innym. Podczas bitwy własną piersią zasłonił Vladaslava II, króla Rodus, wówczas jeszcze księcia. Za swój czyn został uhonorowany medalem Złotego Orła i tym samym zwykły czeladnik hucarski jakim był Sambor, zyskał najwyższy Slahtacki status. Ówczesny król Bolesław V Wysoki nadał mu ziemię Wilinską wraz z pięcioma osadami. Ponadto Sambor został uhonorowany nowym nazwiskiem rodowym, utworzonym od jego imienia. Było to największym wyróżnieniem, bowiem niewielu Slahtów mogło się tym poszczycić. Samborowicz zyskał od tej chwili pełne przywileje i mógł formować własną rotę hucarską. Za herb przyjął stojącego na tylnych nogach i szykującego się do ataku kozła na niebieskim tle.

Dla Przecława równało się to z uzyskaniem dobrego wykształcenia, jak i wysokiej pozycji społecznej. Ojciec opłacił jego nauki, nauczył władać szabelką oraz zapewnił pełne hucarskie wyposażenie. Mimo tego młody Slaht czuł się niedoceniany. Całe życie spędził w cieniu ojca, wszelkie jego decyzje przypisywane były wykształceniu, które ufundował mu ojciec, a nie jemu samemu. Mimo licznych prób zdobycia sławy, czy rozgłosu, młodego hucara traktowano jedynie jako syna sławnego Sambora. Autorytet jakim cieszył się jego ojciec, przylgnął do niego jak rzep do psiego ogona. Przecław traktował to jako ujmę na honorze i umniejszanie jego zdolności. Gdyby nie to, pewnie nie różniłby się od innych roduskich magnatów. Był dumny, chętny do hulanki, pierwszy do bitki, a szabelkę wyciągał szybciej, niż zdążył pomyśleć o konsekwencjach. Na ogół niestroniący od mocnych trunków, dziewek i karczemnych burd, czasem miewał przebłyski geniuszu i próbował je na swój sposób wykorzystać, chcąc wyjść z cienia ojca. Zapału nie starczało mu jednak na długo, więc rzadko kiedy zdążył wychylić nos z karczemnych drzwi.

Tym razem Przecław wraz ze swoimi czeladnikami, czyli przybocznymi żołnierzami wchodzącymi w skład jego oddziału, nazywanego pocztem, dostał rozkaz wsparcia jednej z drużyn stacjonującej we wsi Kormorany. Osada weszła w posiadanie Rodus niecały tydzień temu, więc dowództwo obawiające się odwetu, wysłało do niej poczet Przecława. Czwórka hucarzy została wsparta dwoma przybocznymi, ciągnącymi wóz z zaopatrzeniem oraz małym oddziałem Kazaków Zaźnickich, awanturniczej grupy na co dzień zamieszkującej Źaniki i graniczące z nimi stepowe obszary Oriel.

– Mają ci oni tam chocia jaką karczemkę? – spytał Herakliusz Świrewicz, jeden z czeladników.

– A co, już Cię chuć męczy, Świrek? – odpowiedział Przecław poprawiając bobrzy kołpak na głowie.

– Nie jeno chuć, a spragnionym napitku, mości panie. Wżdy panienką, a najlepiej dwoma, nie pogardzę – mężczyzna zaśmiał się rubasznie.

– Kobiety i alkohol to złe połączenie – Przecław uśmiechnął się szeroko i podkręcił wąsa.

– Wsio jehno, wydopcyc, wypopic, wyydzie nah to shamo – wtrącił się jeden z Kazaków, któremu cienka kitka włosów wyrastająca z czubka wygolonej głowy, podskakiwała z każdym ruchem konia.

Zabudowania, a właściwie nadpalone i częściowo zawalone wiejskie chaty, ujrzeli jeszcze przed południem. Przecław wraz z pocztowymi i Kazakami stanęli na niewysokim wzgórzu, kryjąc się wśród niskich świerków. Dwóch Zaźników ruszyło do wioski, aby rozpoznać sytuację. Slaht zaczynał się już niecierpliwić, obawiając się, że jego podwładni zapomnieli o swych obowiązkach i pochłonęła ich karczemna zabawa. Przecław chciał już ruszyć, odszukać nieposłusznych Kazaków i pokazać im nahajem co to znaczy gniew roduskiego pana. Wtedy jeden z pocztowych krzyknął:

– Jadum!

Na niewielkiej polanie pod wzgórzem pojawiło się dwóch Zaźników, popędzali konie i po chwili zajechali przed Przecława.

– Wszjestek we normaju, Mos Pan – odezwał się jeden z nich, niski, ale za to barczysty.

– Kalkuju nasych we karczamju siadi – dodał drugi, będący zupełnym przeciwieństwem tego pierwszego.

– Jakie kołpaki mają? – spytał Przecław mrużąc oczy i marszcząc brwi.

– Krasnoe futriane capaki majo, mus to nasy – na te słowa Przecław fuknął gniewnie, spojrzał na Świrewicza, z którym wymienił porozumiewawcze spojrzenia i spiął boki konia.

– Za mną, kamraci! – ryknął tylko i pognał przed siebie. Jego ciemnoczerwony, wełniany żupan, przeszyty na obrzeżach srebrną nicią i tkany niebieskimi i zielonymi włóknami tworzącymi wzorzyste szlaczki, trzepotał na wietrze niczym serce rozpalonej dziewki. Z tupotem podków wjechał na utwardzoną ziemię przed karczmą i ze złością zeskoczył z siodła. Otrzepał swoje czarne jak smoła hajdawery, stuknął wysokimi, hucarskimi kozakami i poprawił szeroki pas, na którym zawiesił swoją szabelkę. Elegancka, wręcz elitarna broń była jedyna w swoim rodzaju. Już sama pochwa wskazywała, że szabelka to nie byle metal do siepania. Powstała na bazie szabli Talfinckiej i Orielskiej, łączyła ich najlepsze cechy. Zamknięta rękojeść obłożona czarną skórą doskonale trzymała się w ręce, a optymalna długość całkowita trzydziestu dwóch i pół cala o wklęsłym płazie nadawała się do walki z grzbietu konia jak i potyczki w zwarciu. Z kolei czarna, wzorzysta pochwa dodawała jej niebywałej elegancji.

Przecław wparował do karczmy, rozejrzał na boki i w kącie ujrzał pięciu roduskich Slahtów w futrzanych kołpakach o jasnoczerwonym otoku. Nim zdążył postawić kolejny krok, jego nozdrza wypełnił kwaśny zapach żurku i świeżego chleba. Po chwili doszedł go także aromat pieczonych bażantów, zajęcy, a przede wszystkim sarniny! Przecławowi pociekła wręcz ślinka na myśl o tłustym mięsie, korzennym piwie i pajdzie chleba z równie tłuściutkim smalcem. Uderzyło w niego ciepło kominka, które buchało na całe pomieszczenie. Tuż nad ogniem opiekały się dwie kuropatwy, a na kolumnach podtrzymujących spadzisty dach, wisiały sarnie kopytka i nóżki zajęcy. Ściany zdobiły z kolei obrazy przedstawiające zarówno wielkie bitwy, jak i codzienne, chłopskie powinności. Chwilowy stan błogości jaki towarzyszył Przecławowi szybko umknął. W kącie sali dojrzał pobrużdżoną twarz Jacka Golewicza, starego i zrzędliwego towarzysza hucarskiego, który dawno już powinien odejść na zasłużoną emeryturę wojskową. Przecław miał już z nim wcześniej małą zwadę i ogólnie rzecz ujmując, nie przepadali za sobą.

– Kogóż to moje oczy widzą? – odezwał się Samborowicz, który skierował swoje kroki do siedzących w kącie karczmy roduskich Slahtów. – Imć Jacek ze swą kompaniją? Niemożliwe, wszak jeszcze zeszłym tygodniem widzielim się w Sannikach! – barczysty jegomość o bujnych siwych włosach obrócił się powoli i z pogardą spojrzał na Przecława. Radosna atmosfera, która towarzyszyła zebranym, nagle zniknęła, wszyscy przybrali kwaśne jak żurek miny.

– Spragnionyś nauk szermierczych, że tak za mną ciągniesz? – odezwał się chropowatym głosem Jacek Golewicz.

– Pff – parsknął Przecław. – Czegóż miałbym się nauczyć od takiego zgnuśniałego capa? – dodał słysząc tupot koni swoich czeladników. – Toć ja lekcyji nie potrzebuję, ja lekcyje mógłbym dawać! – ryknął z dumą podkręcając wąsa.

– Lepiej uważniej waż słowa, podrostku! – warknął Jacek waląc pięścią w stół.

– Ważę je doskonale, mości Panie! Nie wierzysz? To zapraszam, chętnie zaprezentuję swe zdolności na waćpana skórze!

– Tak się odzywasz do mnie, psi synu?! – ryknął rozzłoszczony Slaht. – Trochę szacunku, gówniarzu! Mógłbym być Twym ojcem!

– Na szczęście waćpan nim nie jesteś.

– Szykuj broń, kurwi synu! – wrzasnął Jacek dobywając szabelki.

– Przed karczemką? – spytał zaczepnie Przecław.

– Przed! – odparł dumnie Golewicz. Obaj butnym krokiem ruszyli w kierunku drzwi. W tym samym momencie pojawili się w nich Herakliusz Świrewicz i Radomir Dowicz, pocztowi Przecława. Czeladnicy widząc swojego pana, unieśli brwi ze zdziwienia. Wiedzieli, że jest on porywczy, jednak chyba nigdy dotąd Przecław nie zdążył dojść do zwady w tak krótkim czasie.

– Samborowicz! – warknął Jacek, gdy stanęli naprzeciwko siebie. – Jeszcze możesz się wycofać, co by nie splugawić imienia ojca!

– Waćpan mocnyś w gębie, ale czy w szabelce? – odgryzł się Przecław. Samborowicz zdjął z głowy swój bobrzy kołpak odsłaniając gęstą kępkę jasnych włosów. Starannie zaczesana czupryna, opadała na wygolony bok. Przecław rzucił futrzaną czapę do Herakliusza, zacisnął dłoń na rękojeści szabelki i uniósł ją do góry, dotykając nosa. Stanął w rozkroku, oblizał płaz hucarskiego oręża po czym kilka razy wywinął nią przed sobą.

– Sztuczki masz opanowane, acz w walce są ci one nijak potrzebne, podrostku! – warknął Jacek i od razu ruszył na Przecława. Zasypał go gradem uderzeń, tnąc z lewej i z prawej. Samborowicz bez większych przeszkód je parował, odskakiwał na boki, jakby tańczył z karczemną dziewką. Przed kolejnym ciosem wywinął się, uderzył płazem szabelki przeciwnika i nim ten się wyprostował, doskoczył i ciął z góry. Jacek zręcznie się okręcił i w porę odbił uderzenie. Groźnie zaryczał, pokazał zęby i przeciwnicy zaczęli krążyć wokół siebie. Wtedy Przecław zamarkował cios, odskoczył w bok, okręcił się na pięcie i ciął. Jego szabelka przecięła tylko powietrze, a nim się obejrzał, poczuł mocne uderzenie w tył głowy. Nieco go zamroczyło, przed sobą zobaczył kilka gwiazdek i zachwiał się. Pomyślał, że już po nim, że Golewicz za chwilę rąbnie go i dobije. Tak się jednak nie stało, zza pleców dobiegł Przecława huk upadku i głośny krzyk jego rywala. Szum w głowie Samborowicza nieco ustał więc szybko odskoczył, tak na wszelki wypadek. Błyskawicznie obrócił się i zobaczył leżącego na ziemi Golewicza, na jego twarzy rysował się grymas bólu, a z prawej ręki wystawała, złamana, bielutka kość. Slahtowi najwidoczniej podwinęła się noga podczas ataku i przewrócił się, gruchocząc sobie rękę.

– Starość nie radość – skwitował Przecław paskudnie się uśmiechając. Choć był bliski przegranej, los się do niego uśmiechnął i to on wygrał, nieważne jak, ważne, że triumfował. Nie czekając dłużej, ruszył do przeciwnika, kopnął jego szabelkę i przystawił sztych swojego oręża do szyi Golewicza. – No waćpan! – ryknął w końcu Przecław. – Staryś i zgnuśniałyś, jesteś na mojej łasce! – Jacek zmierzył go tylko wzrokiem, z trudem powstrzymując się od krzyku.

– Zlituj, że się Panie – odezwał się jeden z czeladników Jacka. – Wszak to nie po Slahtacku! – dodał podbiegając do swojego pana.

– Nie mów mi kmiocie co jest po Slahtacku, a co nie! – odburknął Przecław. – A Ty! – zwrócił się do Golewicza. – Znaj mą łaskę, daruję ci życie, zważając na Twe zasługi dla kraju – Samborowicz mówił z butą tak wielką, że gdyby tylko można ją było zmierzyć, sięgnęłaby gwiazd. Dumnie zarzucił kosmyk włosów na drugi bok głowy i wysoko uniósł podbródek.

– Niech Cię… – wycharczał Golewicz po czym stęknął głośno i nie dokończył.

 Znużony widokiem wijącego się z bólu Golewicza, odwrócił się, wsunął szabelkę do pochwy i rozejrzał się za Herakliuszem, który miał jego kołpak. Czeladnik zdążył jednak zniknąć wśród tłumu gapiów, gdzie zapewne szukał chętnych na bliższe znajomości dziewek. Samborowicz machnął ręką, przeklął pod nosem i swoje kroki skierował z powrotem do karczmy.

Popchnął solidne dębowe drzwi, a jego nozdrza ponownie wypełnił zapach pieczonej dziczyzny. Wziął głęboki wdech, delektując się aromatem mięsiwa. Ruszył do stolika, gdzie zobaczył swoich czeladników, Radomira Dowicza i Bogdana Bogwicza, po Świrewiczu nie było ani śladu. Przysiadł się do nich i zaczął zastanawiać się, skąd w takiej małej wiosce pojawiła się karczma z iście Slahtackim jadłem. Przecław machnął ręką przywołując do siebie karczmarkę, chcąc sprawdzić, czy potrawy smakują tak samo, jak pachną. Gruba kobieta, która powolnym krokiem wyłoniła się zza szynkwasu, miała dobre sześćdziesiąt lat, bielutkie włosy upięte w kok i brudny od tłuszczu fartuch. Karczmarka przyzwyczajona do Slahtackich zachcianek, jadło przygotowała szybko. Już po chwili przed Samborowiczem pojawił się talerz z soczystym, ociekającym tłuszczem kawałkiem sarniny. Całość skąpana była w borowikowym sosie i okraszona lekko przysmażonymi jarzynami. Dookoła zostały ułożone cztery, bielutkie pyzy, a do tego wszystkiego karczmarka doniosła czerwone wytrawne wino. Przecław zajadał z takim zapałem, że nawet nie zorientował się, kiedy wychylił cały kielich karmazynowego trunku. Zamówił więc kufel piwa, po nim kolejny i następny. Alkohol wypełnił jego żyły, a Przecław poczuł błogi spokój. Złocisty trunek całkowicie pomógł mu zapomnieć o niedawnej zwadzie z Golewiczem.

Po pewnym czasie całą karczmę ogarnęły gromkie krzyki, śpiew i tańce. Kilku Kazaków hulało z miejscowymi dziewkami tak mocno, że aż paliło im się pod nogami. Pozostali im przyklaskiwali śpiewając rubaszne piosenki, a jeden z nich zaczął nawet przygrywać na fujarce. Czeladnicy Przecława znaleźli w karczemnej piwniczce beczułkę miodu pitnego. Mimo głośnych sprzeciwów karczmarki, próśb, krzyków i tłumaczenia, że to na ważną okazję, pocztowi odkorkowali metalowy kurek. Przecław wyraźnie rozweselony całym zajściem, machnął ręką i uznał, że najwyżej, w ramach rekompensaty, zostawi karczmarce parę Aumonów więcej. Sięgnął więc po kufel po piwie, który w mgnieniu oka napełnił się gęstym, lipowym napojem. Słodki trunek sprawił, że język Przecława zaczął się plątać, a on sam poczuł niezwykle mocną chuć. Łapczywie zaczął spoglądać na dziewki hulające z Kazakami. Nie były one może zbyt piękne, ot zwykłe wiejskie baby. Jednak nie to w tej chwili się dla niego liczyło, ważniejsze stały się teraz inne kobiece atuty. Już na samą myśl Przecław szeroko uśmiechnął się, a jego wąs wygiął się na tyle mocno, że prawie dotknął czoła. W tym momencie w drzwiach karczmy pojawił się Świrewicz, prowadzący dwie, całkiem niebrzydkie dziewczyny. Trochę młode, ale ewidentnie zaciekawione męskim towarzystwem. Samborowicz wstał z trudem, zachwiał się i chybnął w stronę drugiego stołu. Oparł się o niego ręką utrzymując pion, potrząsnął głową i ruszył dalej. Kręciło mu się w głowie i w pewnym momencie pomyślał, że jego czeladnik przyprowadził ze sobą nie dwie dziewki, lecz dwie pary bliźniaczek! Szedł w ich kierunku chwiejnym krokiem, uniósł rękę, wybełkotał coś, lecz w sali było na tyle głośno, że nikt go nie usłyszał. Wpadł na jedną z kolumn, błyskawicznie odskoczył i się ukłonił.

– Wybasz mosiaa pa.. panana, pann, pannano – zaczął bełkotać – panno! – krzyknął w końcu dumny, że udało mu się wypowiedzieć te trudne dla niego słowa. Czknął i zaczął wymachiwać ręką, chcąc ucałować przywidzianą kobietę w dłoń. Skłon jaki wykonał był jednak na tyle głęboki, że nie zdołał się już wyprostować. Runął do tyłu, wpadł pod jeden ze stołów i zakręcił ze zdziwienia oczami. Spróbował wstać, zamachał nieporadnie nogami, chwycił się stołu, lecz po chwili opadł bezwładnie na podłogę. Ujrzał przed sobą ciemną butelkę, chwycił nią i potrząsnął. Coś zachlupotało więc wziął długi łyk i poczuł, że zbiera mu się na wymioty.

Obudził się następnego dnia, leżał oparty o ścianę karczmy. Jego żupan, nieco wybrudzony tłuszczem i oblany winem, odsłaniał gęste włosy na piersi. W jednej ręce trzymał pozłacany kielich, w drugiej obgryzioną kość przepiórczego udka. Pękała mu głowa i nie czuł się najlepiej. Przetarł oczy i rozejrzał po pomieszczeniu. Wszystko wokół było wywrócone do góry nogami. Obrazy zniknęły ze ścian, wosk ze świec rozlał się po całej gospodzie, a stoły i krzesła poniewierały się dookoła. Chwycił się za głowę, potrząsnął nią i z trudem się podniósł. Miał ogromnego kaca, ale po licznych hulankach na swój sposób do tego przywyknął. Ruszył w kierunku drzwi wyjściowych, mijając leżących na drodze Kazaków. Po przekroczeniu futryny drzwi, uderzył w niego silny, lodowaty wicher. Wzdrygnął się, poprawił żupan, zakrywając pierś i zarzucił na głowę kołpak, który jakimś cudem znalazł się przy jego boku. Piórko sójki zatknięte na futrzanej czapce, zafurkotało, a wiatr po chwili ucichł. Przecław przeciągnął się, ziewnął, a wtedy z pobliskiej stajenki wyskoczyła krępa naga dziewczyna. Spojrzała na niego wystraszonymi oczami. Otworzyła szeroko usta po czym obwinęła się kawałkiem płótna, pisnęła i pobiegła schować się za chatą. Przecław postanowił zajrzeć do stajenki. Świeże powietrze nieco go orzeźwiło, a ból głowy zelżał. Odchylił więc szerokie drzwi stajni i ujrzał dwóch Kazaków leżących na sianie. Uniósł lekko brwi ze zdziwienia i zerknął, czy jego koń ma się dobrze. Minął wóz z zaopatrzeniem, na którym leżało sześć hucarskich kopii. Przecław pogładził gładkie, osikowe drewno i zmierzył wzrokiem długi na dziesięć łokci oręż. Zakończona stalowym grotem, lekka, bo wydrążona w środku i miejscami sklejona smołą kopia, była najdłuższą w całym Dohas. Dzięki temu szarżujący hucarze sięgali swoich przeciwników zanim Ci, tradycyjnymi pikami, ranili ich konie. Przecław poklepał swojego karego ogiera po szyi. Zwierzę było bardzo narowiste, ale za to doskonale sprawowało się podczas szarży. Odważny, dobrze jadący w szyku i szybki jak błyskawica ogier był chlubą Przecława. Samborowicz nie zdążył mu nadać jeszcze imienia, wciąż myślał nad odpowiednim, wszak tak piękny koń nie może nazywać się byle jak. Przecław podrzucił mu jeszcze trochę siana, po czym wrócił pod karczmę. Usiadł na ławeczce pod drzwiami, wyprostował nogi i zastukał czarnymi jak pochmurna noc hucarskimi kozakami. Spojrzał przed siebie, gdzie aż po horyzont sięgało nędzne pole żyta. Większość zboża była stratowana i spalona, tylko w nielicznych miejscach rosły małe kępki roślin. Wokół panowała głucha cisza, tylko czasami przerwana parsknięciem konia, albo muczeniem krowy z pobliskiej obory.

– Wy suki zapchlone! – ryknął nagle Świrewicz, który wyskoczył z karczemki. – By was chudy byk wyruchał!

– Świrek, co się stało? – spytał Przecław wyraźnie rozbawiony zachowaniem swojego czeladnika. Herakliusz tupnął mocno nogą i wymachiwał pięścią w kierunku okna jednej z izdebek karczmy. Miał na sobie tylko szare hajdawery, a w ręce trzymał swoją szabelkę.

– Co się stało?! Co się stało?! Człowiek się stara, zabawia damy, wznosi się na wyżyny, zapewnia przyjemności, a one co? Wyruchać się dały, to fakt, ale potem… Potem winem mnie upiły, a rano ni ma śladu! Ni ma śladu po dziewkach, ani po moich ubraniach! Jeno hajdawery mi się ostały. Cud, że szabelki nie wzięły. Psia ich mać! – krzyczał rozwścieczony Świrewicz. – Wszystko wzięły, wszystko! – kontynuował dalej. – Nawet te dwadzieścia Aumonów, które miałem podszyte w kołpaku. Suki całego go podarły!

– Widzisz, mówiłem Ci, że kobiety i alkohol to złe połączenie – próbował go uspokoić Przecław. – Usiądź i delektuj się tym… – na chwilę spauzował i szukał odpowiedniego słowa – ciekawym widokiem – dokończył z ironicznym uśmieszkiem na twarzy.

– Pies wam cipę lizał! – ryknął jeszcze Świrewicz machając szabelką. Po chwili jednak uspokoił się, usiadł obok Przecława i głośno westchnął.

– Idź się lepiej ubierz, w wozie na pewno coś znajdziesz. Nie chcę, żebyś mi smarkał podczas szarży.

– Mości Panie… – zaczął Herakliusz.

– Bez dyskusji! – przerwał mu Przecław. Świrewicz z niechęcią podniósł się i ruszył w kierunku stajni, gdzie schowany był wóz. Samborowicz pogrzebał wtedy w kieszeni, szukając iglanego ziela. Z radością wyciągnął kilka liści, lecz nie znalazł swojej fajki. Przeklął pod nosem i już miał obejść się smakiem, gdy nagle, ze stajenki wychylił się niski starzec. Nosił długą, ciemnoszarą brodę, na głowie miał założoną czapkę stajennego, a na nogach niebieskie spodnie z szelkami.

– Hej! Podejdź no tu! – krzyknął Przecław przywołując go ręką. Stajenny rozejrzał się dookoła i gdy zrozumiał, że chodzi o niego, zsunął czapkę ukazując łysinę na głowie i nieśmiało ruszył do młodego Slahta. Kulał na jedną nogę więc dojście do Przecława zajęło mu dłuższą chwilę.

– Masz fajkę? – spytał Samborowicz bez ogródek.

– Ja? – spytał nieco zdziwiony staruszek? – Ja mom, mom fajke! – odpowiedział z dumą.

– To daj – odparł szorstko Przecław, wyciągając dłoń do starca tak, jakby fajka należała do niego. Stajenny znów się zawahał, był ewidentnie zmieszany i nie wiedział co zrobić. Po chwili namysłu sięgnął do kieszeni i niepewnie wyciągnął z niej nieco przyniszczoną fajkę. Podał ją Przecławowi, a młody Slaht od razu skruszył i napchał do główki iglane ziele.

– Paniulku – odezwał się staruszek. – Niechoj Pon uważa, bo to zioło nibyzpiczne.

– Niebezpieczne? Niby czemu? – spytał Przecław z szerokim uśmiechem, przykładając do fajki krzesiwo. Otarł o nie krzemień, skrzesał kilka iskier i dmuchnął w ustnik fajki zapalając iglane ziele.

– Paniczu drogi… Nos sołtys tyż broł takie ziele. Chuchoł i dmuchoł aż mu do łeba uderzyło! – mówił z przejęciem staruszek. – Razu pewnego w podróż się wybroł na południe, do tej kroiny jeziur.

– Ard Linn?

– No, jakuś takoś. Takie wielgachne jeziura tam sum. Nu i un ci wrocoł nie tak prosto do nos, inu dookuła. Mówił, że chcioł świoto poznoć – kontynuował stajenny. Przecław zaciągnął się iglanym zielem, poczuł przyjemne gilgotanie podniebienia i wypuścił dym przez nos. – I ci un pujechał tam gdzie ta puszcza, ta zła taka, ta kturum baby dziecioki stroszom, że cieciołoki tam sum.

– Cieciołoki to akurat w roduskich puszczach są – wtrącił Przecław.

– A ci ten nosz sołtys tak się boł, że się ziela nawdychoł wtedy – kontynuował staruszek nie zważając na słowa Slahta. – I ci to ziele tak mu uderzyło do łeba, że chop zarzyka się, że ylfy widzioł! – staruszek niemalże krzyknął.

– Elfy? – spytał rozbawiony Przecław, który zaciągnął się fajką po raz drugi.

– Anu ylfy! Zarzyka ci się un, że szły te ylfy w jakimś korowodzie, a łuna biła od nich świetlista.

– To rzeczywiście przesadził z zielem – odparł Samborowicz. – Krasnoluda spotkać to rzadkość, ale elfy? Elfy wyginęły jakieś sto, czy nawet dwieście lat temu, a w Auris siedzą zwykli bandyci próbujący nastraszyć podróżnych – dodał Przecław, starając się wyglądać na dużo odważniejszego niż jest.

– No jo też tok myśle, ja jeno powtorzom to co nom sołtys godoł.

– Elfy, dobre sobie – zaśmiał się ponownie Przecław. – Powiedz mi lepiej chłopie, co to za wioska? Tam, o, obok tego lasku? – spytał Samborowicz wskazując fajką na zabudowania, nad którymi wznosiła się wieżyczka, prawdopodobnie świątynia bogini Ore.

– Tamoj? Tamoj to Winniki są, Panie. – Przecław przymrużył oczy, zmarszczył brwi i ponownie zaciągnął się iglanym zielem.

– A słupy graniczne dawno są tu wbite?

– Dwa, trzy dzionki.

– Czyli nie będzie trudno z wykopaniem – wymruczał Przecław. – A macie tam w tych Winnikach jakiś znajomych? – spytał Slaht z błyskiem w oku.

– No… – zaczął stajenny i wydawało się, że nawet myślał – no moja siostrzenica tamoj mieszka.

– A nie chcielibyście, żeby ta wasza siostrzenica też mieszkała w Rodus?

– Panie, mnie tam wsio jedno – odpowiedział staruszek, a odpowiedź bardzo nie spodobała się Przecławowi. Twarz Slahta przybrała groźny grymas, mężczyzna fuknął i ze złością wytrząsnął spalone resztki iglanego ziela z główki fajki.

– Chcesz czy nie chcesz, twoja siostrzenica już niedługo będzie mieszkała w Rodus! – rzucił gniewnie Przecław, oddając stajennemu fajeczkę.

***

– Nie marudź Bogwicz! – ryknął Przecław jadąc na karym ogierze.

– Ale dlaczego to my, Slahtowie, mamy się babrać w ziemi? – nie ustępował czeladnik. – Niech Kazaki kopią, albo paru chłopa weźmy!

– Kazaki wykopują słupy, a chłopi… Zaraz sprawdzimy – odpowiedział Przecław i spiął boki konia. Poprowadził karosza pod wysoką, kopulastą świątynię, zwieńczoną pośrodku okrągłą wieżyczką. Stanął przed głównym wejściem, obrócił konia bokiem, dumnie prezentując wysokie, zakrzywione nad głowę hucarskie skrzydła, poprawił niedźwiedzią skórę, zarzuconą na plecy i krzyknął do krzątających się w wiosce chłopów.

– Ludzie! – zaczął. – Od dnia dzisiejszego powracacie do macierzy! Od dnia dzisiejszego znów możecie tytułować się obywatelami Rodus! Lecz bycie Rodusczykiem to nie tylko duma i zaszczyt, to także obowiązek! Obowiązek walki za kraj i wspomagania swoich Panów. Pomóżcie nam, waszym wybawicielom, pokonać zło jakim jest Nular! Wszyscy zdolni mężczyźni niech chwycą za szpadle, chwycą za kosy i wspomogą nas w tej wiekopomnej chwili! Przesuńmy granicę, przywróćmy dawne roduskie ziemie, ku chwale ojczyzny! – krzyknął Przecław wysuwając zza pasa szabelkę i unosząc ją dumnie nad głowę. Odpowiedziała mu jednak cisza, chłopi spojrzeli na niego tępym wzrokiem, zabrzęczał tylko ogromny trzmiel, który usiadł na kwiatach lawendy, rosnących przy świątyni. Po chwili kilku z zebranych zaczęło coś szeptać, rozległ się szum i któryś z chłopów splunął.

– Phi, a co nam to za różnica? – zaczął jeden z zebranych, który z butą rzucił przed Przecława słomiany kapelusz. – Jedni bijum, drudzy bijum. Mnie to wsio jehno, który Pan bydzie… – mężczyzna jednak nie dokończył. Rozzłoszczony Przecław ruszył ku niemu, wyciągnął zza pasa skórzany nahaj i zdzielił go prosto w twarz. Chłop głośno jęknął, upadł na ziemię i chwycił się za głowę. Samborowicz błyskawicznie zeskoczył z siodła, zamachnął się i kopnął kmiecia prosto w brzuch. Poprawił nahajem, uderzając w plecy, potem po nogach i znowu w plecy. Hucarskie skrzydła doczepione do jego pleców zafurkotały na wietrze, wzbudzając respekt wśród zgromadzonych. Zdzielony nahajem chłop umilkł, zemdlał z bólu.

– Ktoś jeszcze chce coś dodać?! – ryknął Przecław. – Nie? To brać łopaty i do roboty! Moi czeladnicy wskażą wam miejsce, gdzie kopać! – krzyczał rozzłoszczony Samborowicz. Zebrani chłopi zaczęli gmerać między sobą, a po chwili z niechęcią zostawili swoje dotychczasowe zajęcia i ruszyli za pocztowymi Przecława.

– Piękna przemowa, mości panie – odezwał się z ironicznym uśmieszkiem Herakliusz.

– Ważne, że skuteczna – odpowiedział Przecław, wciąż nieco rozzłoszczony.

– Skuteczny to był nahaj – roześmiał się Bogwicz. – Też bym co nieco nim pomachał.

– Jeszcze się namachasz, a teraz przypilnuj chłopów – odpowiedział już nieco spokojniejszy Przecław.

Po całym zajściu Samborowicz ruszył z czeladnikami na obrzeża wsi. Nadzorował wkopywanie słupów, lecz przedłużające się prace znużyły go na tyle, że schował się w cieniu niewielkiego zagajnika. Oparł nogę o zwalone drzewko i otarł z ziemi swoje kozaki, poprawił naramiennik i zakręcił ramieniem. Zbroja hucarska, podobnie jak wszystkie inne elementy stroju roduskiego jeźdźcy, była doskonale dostosowana do jazdy. Specjalne połączenia poszczególnych elementów dawały niebywałą swobodę ruchów. Stop metali z jakich wykonana była zbroja, nadawał jej zarówno lekkości jak i trwałości. Całość natomiast przykrywała niedźwiedzia skóra. Bardziej zamożni Slahtowie, tacy jak Przecław, nosili śnieżnobiałe skóry ursusów midnackich. Z kolei ci mniej zamożni wybierali okrycia ze zwykłych niedźwiedzi brunatnych. Czeladnicy natomiast nosili wilcze skóry, tak jak wilki tworzyły watahę, tak kilku pocztowych było watahą dla swojego dowódcy.

– Ostatnie trzy słupy i Winniki wrócą do Rodus – wyszczerzył zęby Świrewicz, który podszedł do Przecława.

– Dobrze, żadnych kłopotów?

– Jeden chłop się burzył, ale Boguś się na nim wyżył – odpowiedział z paskudnym uśmiechem.

– Dobrze – powtórzył Przecław, po czym zakręcił wąsa wokół palca. Był wyraźnie zamyślony, błędnym wzrokiem spoglądał na pracujących chłopów. Dwóch z nich zmagało się właśnie z grubym, pomalowanym na biało słupem z dwoma herbami, roduskim białym orłem w koronie na biało-czerwonej szachownicy i czarnym orłem Nular.

– Chędożony Nular… -zaklął Dowicz, który podszedł do Przecława i Świerwicza. – Nie dość, że czarne ptaszysko to jeszcze łeba mu butnie obrócili, psia ich mać, tfu! – czeladnik charknął i splunął pod jeden ze słupów.

– Dobrze, że mu chociaż gałgany koronę zdjęli! – dodał Herakliusz.

– Tfu! – ponownie splunął Dowicz.

Tymczasem zza niewielkiego wzgórza na wschód od wioski galopem wyjechał Bogwicz. Popędzał konia, jakby się za nim paliło. Piana wręcz buchała z pyska zwierzęcia, a pocztowy wymachiwał swoją czapką. Przecław śledził go zaniepokojony, odruchowo ścisnął rękojeść szabelki i wyszedł mu naprzeciw.

– Mości Panie! – krzyknął z dala Bogwicz. – Nularczycy! Siła ich za wzgórzem – czeladnik wstrzymał konia, gniadosz zarył kopytami w ziemię, wyrzucając kilka grudek w powietrze i powoli objechał hucarzy dookoła. – Tuzin kuszników i ze dwa razy tyle pikijników!

– Psia ich mać! – warknął Przecław. – Konni?

– Widziałem dwóch, chyba dowódca i przyboczny, wyjechali z lasku – wysapał pocztowy.

– Czyli pewnie tak jak nas będzie ich ze czterech, góra pięciu – podsumował niespokojny Samborowicz. – Musieli się dowiedzieć, psie syny! – Przecław zacisnął pięść i walnął nią w młodą brzózkę. Drzewko zatrzęsło się i spadło z niego kilka zielonych listków. – Poślijcie po kazaków, niech powiedzą pocztowym Golewicza, że Rodus jest w niebezpieczeństwie i zakładajcie skrzydełka, wyjedziemy Nularczykom naprzeciw.

Kopyta zastukały na ubitej ziemi, skrzydła zaszeleściły i czwórka hucarzy wjechała na wzgórze. Czekał tam na nich oddział pikinierów, ubranych w wysokie szyszaki i połyskujące na słońcu zbroje. W cieniu lasku siedzieli kusznicy w przypominających słomiane kapelusze kapalinach. Przecław zmrużył oczy i bacznie obserwował okolicę w poszukiwaniu konnicy. Był pewien, że kryje się w lesie, odpoczywając w cieniu. Chorągiew Przecława, stojący na tylnych nogach kozioł na błękitnym tle, którą trzymał Świrewicz, zatrzepotała na wietrze. Hucarze stanęli piętnaście łokci od dowódcy Nularczyków dosiadającego siwej klaczy. Mężczyzna ubrany był w długi, niebieski surdut przeszywany złotymi guzikami, a jego głowę zdobił charakterystyczny, trójkątny kapelusz. Obok niego stał jego przyboczny, brodaty, niski jegomość trzymający chorągiew. Przedstawiała ona przebitego mieczem jelenia na żółtym tle.

– Tak liczny oddział na pograniczu? – odezwał się pierwszy Przecław. – Zakrawa to o prowokację do rozpoczęcia kolejnej wojny, mości Panie.

– Wojna na pograniczu nigdy się nie skończyła – odparł chłodno Nularczyk.

– I nie skończy póki południowe ziemie nie powrócą do ich prawowitego ludu – odgryzł się Przecław, mrużąc oczy i ruszając wąsem.

– Ta wieś – zaczął Nularczyk nie zważając na słowa Samborowicza – należy do Nular.

– Ciągle tylko Nular i Nular, a waćpan sztywnyś jak moja kopija. Jam jest Przecław, herbu Wilin! – odpowiedział dumnie młody Slaht, bijąc się pięścią w pierś. – Samborowicz, po ojcu, a waćpan?

– Macie czas do zmroku, naprawcie coście zniszczyli, dwieście Aumonów zostawcie jako rekompensatę to zapomnimy o zwadzie – odpowiedział szorstko, nawet nie patrząc Przecławowi w oczy. Podbródek uniósł wysoko, starając się dodać sobie powagi i wyższości.

– Pff – parsknął Samborowicz, wyraźnie urażony zachowaniem rywala. – Nie widzisz psi synu, że tu Rodus? Słupy graniczne jasno pokazują gdzie wasze miejsce! Wynocha mi stąd, zdrajcy chędożeni! – Przecław wybuchł gniewem. Krew w nim buzowała i kipiał z wściekłości. – Nie widzisz co moje plecy zdobi? Hę? – Slaht okręcił się na karoszu, żeby przeciwnik mógł go dobrze obejrzeć. – Hucarskie skrzydła! Te same hucarskie skrzydła, które wam w dupę włożę!

– Podpisaliście na siebie wyrok – odpowiedział Nularczyk ze stoickim spokojem, obrócił się i wycofał do pikinierów.

– Niech was chudy byk wyrucha, psia wasza mać! – ryknął jeszcze Przecław, również obrócił się i pognał w kierunku wioski. Jego czeladnicy nie zwlekając, ruszyli za swoim dowódcą.

***

Przecław jeszcze długo nerwowo przestępował z nogi na nogę. Nie bał się walki, wręcz przeciwnie, nie mógł się jej doczekać. Przewaga liczebna Nularczyków była dla niego niczym, kuszników i pikinierów rozproszą w pierwszej szarży, resztą zajmą się Kazacy. Bardziej obawiał się konnych. Nie wiedział ilu ich jest, ani gdzie są. Poza tym stoicki spokój dowódcy Nularczyków był co najmniej dziwny. Powinien dobrze wiedzieć, że jeden hucar wart jest przynajmniej pięciu piechurów, a rozjuszonych Zaźników nie nic powstrzyma.

– Mos Pan! – krzyknął nagle jeden z Kazaków, który pędził na łaciatej klaczy. – Mos Pan!

– Co się stało?!

– Woz! Woz zatrymuwajus se we bolocie!

– Jak, gdzie?! – ryknął zaniepokojony Przecław.

– Na mokrajim polaju, woha wsiestek, kolaja od wozju calujatkie we bolocie! Nie dojedem.

– Mości Przecławie! – krzyknął w tej samej chwili pędzący ze wzgórza Dowicz. – Ruszyli się! Formują szyk, idą na nas!

– Szlag! – warknął rozzłoszczony Samborowicz i machnął pięścią w powietrzu. – Co z czeladnikami Golewicza? – spytał Kazaka.

– Mawiajo oni, ze to nie ich sprawaju i pocałujta się w dopa – odpowiedział Kazak.

– Kurwie syny! – ryknął jeszcze bardziej wściekły Przecław. – Weźcie kopije w ręce, formujemy szyk! Musimy zaatakować pierwsi!

– Przecławie! – podbiegł do swojego dowódcy Świrewicz, który oporządzał konie w stajni. – Nie zdążymy, Nularczycy idą na nas, wóz utknął dobre dwie staje od nas! We wiosce jest kowal! Chodźmy do niego!

– Zwariował?! Odkąd to kowal robi kopije?! – wybuchł Przecław. Zaczął nerwowo krążyć w kółko, myślał, analizował i kipiał z wściekłości. Bez kopii byli jak bez ręki. Siła hucarii polegała na ich błyskawicznej szarży, a tymczasem zostali bez ich największego atutu.

– Kowal może ich nie robi, ale czasem trafia się kolekcjoner i handlowiec – bronił swego Świrewicz. – Po kopije nie zdążym, a z kowalem w dyskurs wejść nie zawadzi – kontynuował.

– Prowadź! – warknął po chwili Przecław gładząc swojego wąsa.

Ruszyli co sił w nogach, przeszli obok świątyni bogini Ore, minęli chatę balwierza i ich oczom ukazała się niska chatka o spadzistym dachu. Niewielkie okno znajdujące się tuż obok drzwi miało wybitą szybę. Boczna ściana, obok której znajdował się ogromny piec i jeszcze większy miech, była osmolona. Na kowadle leżał rozgrzany do czerwoności, wygięty w łuk kawałek żelaza. Przecław i Herakliusz przeskoczyli niewysokie ogrodzenie i ku ich wielkiemu zdziwieniu, z chatki wyłonił się najprawdziwszy na świecie krasnolud! Niski, krępy i z długą, nieco nadpaloną brodą. Jego muskularne ramiona odsłaniała nieco poszarpana i przybrudzona ciemnoczerwona koszula. W dłoni trzymał kawałek metalowego pręta i zdawał się nie zauważać przybyłych. Od razu ruszył do rozgrzanego pieca, nacisnął miech rozpalając węgliki do czerwoności i chwycił za potężny młot. Wziął zamach i w tym momencie spostrzegł Slahtów stojących z otwartymi ze zdziwienia ustami.

– Co to ma być do stu piorunów?! – ryknął krasnolud. – Kto was tu wpuścił?! Wypierdalać mi stąd! – brodacz odrzucił na bok metalowy pręt i ze wściekłością ruszył w kierunku Przecława.

– Spokojnie, mości panie krasnoludzie! – krzyknął nieco wystraszony widokiem rozjuszonego kowala Samborowicz. – My w interesach!

– Interesach? – burknął kowal przystając na chwilę. – To co włazicie od tyłu i straszycie ludzi?!

– Pilna sprawa, płacona podwójnie – odpowiedział już spokojniejszy Przecław. Krasnolud zmierzył ich wzrokiem, głośno przy tym sapiąc. Podrapał się po zadku po czym opuścił młot na ziemię.

– Czego chcecie?

– Kopije jeno nam potrzebne. Nasze ugrzęzły w błocie, a wróg nadciąga! – odezwał się milczący dotąd Świrewicz.

– A co ma kowal do kopii? – zaśmiał się krasnolud.

– Nie drocz się waćpan, dobrze wiemy, że każdy kowal ma w swojej kolekcyji nie tylko artykuły żelazne, ale i parę sztuk dobrej broni – ponaglił go Przecław.

– Nawet jeśli mam to nie są to tanie rzeczy – odpowiedział krasnolud krzyżując ręce na piersi i dumnie unosząc głowę.

– Ile?

– Powiedzmy… – kowal przyłożył palec do ust starając się sprawić wrażenie myślącego. Przecław jednak wiedział, że to tylko pozory, a krasnolud, jak każdy przedstawiciel tej rasy, swoje towary ma odgórnie wycenione. – No skoro płacone podwójnie to niech będzie… sto Aumonów! – dokończył z szerokim uśmieszkiem – Od sztuki! – dodał, aby wszystko było jasne.

– Drogiś mości krasnoludzie. Masz szczęście, żem w potrzebie i spragnionym ratować was przed Nularskim złem – odpowiedział nieco niezadowolony Przecław.

– Ratować? – parsknął kowal. – Tak jak biednego Staśka przed świątynką?

– Milcz Waść, bo i was nahajem przećwiczę! – ryknął przez zaciśnięte zęby zbulwersowany Samborowicz.

– Ho, ho! Ciekawym kto wam wtedy te wasze kopijki sprzeda?

– Masz Waść czterysta Aumonów i dawaj drzewce! – odburknął Przecław, rzucając krasnoludowi mieszek z monetami. Kowal podrzucił go, zważył w ręce i wsunął za pas.

– Tędy, panowie – odparł krasnolud wskazując niewielki pagórek.

– Nie przeliczysz? – spytał kąśliwie młody Slaht.

– Zabrzęczało bardzo ładnie, ufam, żeście uczciwi – odparł krasnolud i szybkim ruchem ręki pociągnął za uchwyt drzwiczek ukrytej piwniczki. Zniknął w niej, Przecław i Herakliusz usłyszeli ciche brzdęki, po czym kowal wynurzył się z ciemnej otchłani z czterema drewnianymi kopiami. Były wyraźnie krótsze od hucarskich o dobre cztery łokcie.

– Co to ma być? – spytał niezadowolony Przecław. – Toć to plugawy Vogarski, albo Orielski szmelc!

– Kopie są? Są! Groty ostre mają? Mają! – odburknął krasnolud. – Nie mówiliście jakie mają być, kopia to kopia!

– A niech ci bogini rosochatą kozę ześle! – warknął Przecław. – Bierz Świrek co nasze i idziemy – fuknął Slaht.

***

Stanęli w równym szyku, Bogwicz i Dowicz po prawej stronie Przecława, a Świrewicz przy jego lewym ramieniu. Chwycili kopie tuż pod kulą i skierowali je grotami do góry. Tuż przy stalowej części włóczni doczepili proporce ze złotą roduską koroną na czerwonym tle. Za hucarzami ustawili się w nierównym szyku Kazacy, piątka wąsatych awanturników wręcz rwała się do walki. Pozostałych dziewięciu Przecław wysłał na prawą flankę, mieli schować się w lesie i w odpowiednim momencie ruszyć na niczego nie spodziewającego się wroga. Miało być ich dziesięciu, jednak jeden z nich nie doszedł jeszcze do siebie po wczorajszych hulankach.

– Szykuj broń! – ryknął Przecław zakładając na głowę hucarski szyszak. Poprawił go, po czym wsunął do otworu w górnym daszku nosal w kształcie liścia, zasłaniając w ten sposób niemalże całą twarz – Pierwsze tempo! – dodał ruszając wąsem. Jeźdźcy wbili ostrogi w boki koni i po chwili przeszli w stęp. – Drugie tempo! – krzyknął Samborowicz, gdy minęli ostatni budynek i Slahtowie ruszyli kłusem. Powoli wjechali na wzgórze. Niecałe pięćdziesiąt łokci od nich powolnym marszem szli pikinierzy. Nularczycy na widok nadjeżdżającej jazdy mimowolnie przystanęli, niektórzy nawet cofnęli się. W ich szeregi wkradł się niepokój, nie spodziewali się rodusczyków tak wcześnie, albo też zlękli się orlich jeźdźców i ich trzepoczących na wietrze skrzydeł. Dowódca pikinierów, ubrany w pstrokaty, niebiesko-żółty kaftan, wydawał się być równie zmieszany co jego podwładni. Po chwilowej dezorientacji doszedł jednak do siebie, wykrzyknął kilka komend, a jego żołnierze błyskawicznie ustawili dwa szeregi, wysuwając przed siebie długie włócznie o liściastych grotach. Dowódca machnął także ręką do idących za nimi kuszników, nakazując im szykowanie się do boju.

– Trzecie tempo! – krzyknął znów Przecław. Przeszli tym razem w galop. Kazacy jadący za nimi, stanęli w strzemionach i wymachując szabelkami rzucali obelgi w stronę przeciwników. Kopyta zadudniły o ziemię, a w szeregi wroga wdzierał się coraz większy strach. Nie stali oni w równym szyku, kilku z nich cofnęło się, a ich ręce delikatnie drżały.

– Kopia w dół! – ryknął Przecław, gdy byli zaledwie dwadzieścia łokci od Nularczyków. Jeźdźcy równocześnie opuścili kopie, a doczepione do nich proporce zatrzepotały. W mgnieniu oka doskoczyli do pikinierów, których ostre groty ześlizgnęły się po końskich napierśnikach. Po chwili powietrze przeszył huk łamanych kopii. Przecław wycelował prosto w pierś Nularczyka, ostrze wbiło się z łatwością, przy takiej prędkości zapewne przebiłoby każdą zbroję. Drzewiec kopii pod naporem pędzącego konia pękł, drzazgi poleciały we wszystkich kierunkach. Karosz Przecława staranował dwóch kolejnych pikinierów i wyskoczył na wolne pole. Czeladnicy również wyjechali bez szwanku. Wszyscy w równym tempie ruszyli dalej, odrzucili złamane kopie i wyszarpnęli zza pasa szabelki. Kazacy tymczasem wparowali w zrobioną przez hucarzy lukę i rąbali spanikowanych wrogów.

Przecław przywarł do grzywy konia i z niepokojem spoglądał na kuszników. Nularczycy z łatwością naciągnęli drewniane kusze, unieśli je i nie celując, strzelili w nadjeżdżających hucarów. Bełty ze świstem przecięły powietrze i niczym grad z ciemnej, burzowej chmury runęły na jeźdźców. Przecław w ostatniej chwili szarpnął wodze konia unikając jednego z bełtów. Drugi natomiast ześlizgnął się po jego naramienniku. Jego czeladnicy nie mieli jednak takiego szczęścia. Bogwicz dostał w ramię, strzała wbiła mu się prosto w łączenie zbroi. Mimo to Slaht jechał dalej, jakby tego nie zauważył. Dowicz z kolei zaliczył bolesny upadek, bowiem kilka bełtów dosięgło jego konia. Mimo tego w trójkę wciąż pędzili na bezbronnych kuszników. Nularczycy nie mieli szans naciągnąć kusz ponownie, kilku próbowało uciekać, lecz był to daremny trud. Hucarze wparowali między nich i siekali bez opamiętania. Przecław rąbnął pierwszego z kuszników tuż pod kapalinem, okręcił się na siodle i uderzył z drugiej strony, tym razem prosto w szyję niskiego mężczyzny. Koń Przecława zarżał głośno, stanął na tylnych nogach i gruchnął przednimi kopytami przebiegającego przed nim kusznika. Slaht ściągnął wodze karosza, ustawił przodem do walczących z pikinierami Kazaków i rozejrzał po okolicy. Nie widział nigdzie żadnej odsieczy, żadnej jazdy ani ubranego w niebieski surdut strojnisia, z którym rozmawiał.

– Pewnie uciekli na sam nasz widok – pomyślał Przecław. Samborowicz stanął w strzemionach i zakręcił szabelką nad głową, dając znak pozostałym Kazakom. Zaźnicy z krzykiem na ustach wystrzelili z pobliskiego lasku, niczym pan domu goniący kochanka przyłapanego na igraszkach z jego żoną. Wymachiwali szabelkami na lewo i prawo, a dzielącą ich od pola walki odległość, pokonali w mgnieniu oka. Dołączyli do kompanów siejąc jeszcze większy postrach wśród pikinierów. Przecław spiął boki konia i ruszył za niedobitkami. Jednego z nich dogonił jeszcze przed gęstymi zaroślami, ciął z góry przez plecy. Mężczyzna upadł z jękiem i już się nie podniósł. Drugiego dopadł, gdy ten wybiegł na wolne pole, uklęknął i błagał o litość, której jednak nie uzyskał. Samborowicz rąbnął go prosto w twarz. Krew trysnęła na boki brudząc sierść karosza. Koń zarżał głośno, podskoczył, ale Przecław błyskawicznie go uspokoił. Młody Slaht dumnie pokręcił wąsem i rozejrzał po okolicy. Był pewien, że już po walce. Rozbili ich z taką łatwością, z jaką nóż przecina masło i to z jakim splendorem! Zginęło tylko dwóch Kazaków, reszta rozjechała się w pogoni za uciekinierami. Bogwicz zdawał się nie odczuwać bólu, a i Dowicz dołożył swoją cegiełkę. Złapał jednego z koni po martwym Kazaku i położył trupem kilku Nularczyków. Świrewicz, jak zwykle nieoceniony w takich sytuacjach, sam rozprawił się z większością kuszników.

Nim Przecław zdążył się w pełni nacieszyć tym zwycięstwem, z lasu wyjechało kilkunastu konnych. Po chwili zaczęli wyjeżdżać zewsząd, otaczając zebranych na niedawnym polu bitwy Slahtów. Samborowicz zaczął panicznie okręcać się w siodle, obserwując całe zajście z niedowierzaniem.

– To niemożliwe! – wyszeptał ściągając wodze konia. – Do szeregu! – ryknął po chwili i machnął ręką przywołując rozproszonych Kazaków. Wtedy też Samborowicz dostrzegł na skraju lasu ubranego w niebieski surdut mężczyznę w trójkątnym kapeluszu.

– Co teraz, Mości Panie? – spytał nieco przestraszony Świrewicz.

– Nie poddajemy się! Myśmy są roduscy hucarzy! – ryknął Przecław. – Musimy się przebić do wioski, nie mogą nas okrążyć!

– Juzta to zrobili, Mos Pan – odezwał się jeden z Kazaków.

– Milczeć! – krzyknął wzburzony Samborowicz. Nularczycy coraz bardziej zacieśniali krąg. Konnych było około pięćdziesięciu, jechali w dwóch szeregach z opuszczonymi kopiami. Pośród nich Przecław zauważył dziwnego jeźdźca. Wyróżniał się na tle innych, bowiem nosił długi czarny płaszcz z wysokim kołnierzem. Jego proste blond włosy sięgały poniżej ramion i były związane opaską na plecach. Jegomość miał bardzo bladą twarz i czerwone oczy. Przecław uznał, że widok przelanej krwi tak mocno utkwił mu w umyśle, że nawet tęczówki widzi w tym kolorze.

– Im dłużej zwlekamy tym mamy mniejsze szanse! – warczał Świrewicz.

– Za mną! Trzecie tempo, już! Wszyscy za mną! Musimy się przebić! – Samborowicz spiął ostrogi, wbił je w boki konia, ruszył z kopyta i w mgnieniu oka karosz przeszedł w galop. Tętent końskich kopyt rozległ się po całej okolicy. Pędzili na wrogów z heroiczną nadzieją przerwania jego linii. Przecław stanął w strzemionach, krzyczał i wymachiwał szabelką licząc, że dzięki temu w szeregi wroga wedrze się panika. Wtedy zdarzyło się jednak coś, czemu Samborowicz jeszcze długo nie dawał wiary. Kątem oka zobaczył jak blady jegomość unosi ręce, kręci nimi, ściska dłonie i mamrocze coś pod nosem. Po chwili między jego palcami pojawiła się mieniąca się na różne kolory maź, która przerodziła się w ogromną, świetlistą kulę. Mężczyzna zamachnął się i posłał ją prosto w roduskich jeźdźców. Kula przybrała żółty kolor, wydłużyła się i nim Przecław zdążył powiedzieć „o w dupę jeżozwierza” , magiczna fala przeleciała tuż przed nimi, rozrywając pas ziemi i tworząc głęboki wykop. Samborowicz nie zdążył nawet ściągnąć wodzy konia, wszyscy jak jeden mąż wpadli z hukiem do głębokiej dziury. Rozległy się krzyki, chrupot łamanych kości, brzęk stali i rżenie koni. Przecław rąbnął o kawałek wystającego kamienia, szyszak hucarski na jego głowie zamortyzował uderzenie, lecz mimo tego, młodemu Slahtowi zakręciło się w głowie. Jego karosz przygniótł mu nogę i panicznie próbował wstać, miotał się i rżał. Po chwili jednak do dołu wpadli pozostali jeźdźcy, na Przecława zwalił się jeden z Kazaków, gruchnął go kolanem w głowę i hucar stracił przytomność.

***

Ciszę nocną przerwało pohukiwanie puchacza. Przecław ocknął się na chwilę, było mu zimno, cały dygotał i pękała mu głowa. Otworzył niemrawo oczy i mętnym wzrokiem rozejrzał się wokół, ból prawego ramienia sprawił, że ponownie zemdlał.

Kolejnym razem obudził go głośny trzepot skrzydeł. Ogromne ptaszysko zerwało się ze swojej czatwoni, którą było samotne drzewo rosnące na skraju jeziora, i runęło na przechodzącą brzegiem mysz. Przecław wciąż dygotał. Opierał się o inną osobę, pewnie któregoś z Kazaków, bowiem z prawej widział Świrewicza i Dowicza, obwiązanych grubym sznurem. Samborowicz miał obandażowaną głowę, a na skroni wyczuł strużkę zakrzepłej krwi. Siedzieli w jakiejś szopie, albo stajni. Wysokie i szerokie drzwi były otwarte na oścież. Na zewnątrz powoli świtało, powiał chłodny wietrzyk, a nad jeziorem Przecław ujrzał jakąś postać. Była ubrana w długi, czarny płaszcz z wysokim kołnierzem. Tajemniczy mag, który jednym ruchem ręki zmasakrował kompanię Przecława, złapał ją w pułapkę i uwięził, kucał nad brzegiem. Przemył twarz chłodną wodą, wyprostował się i odwrócił przodem do szerokich drzwi stajni. Samborowicz obserwował go mętnym wzrokiem, co chwilę mdlał i budził się. Czarodziej stojący pod drzewem po chwili był w połowie drogi, by za chwilę stanąć w szerokich drzwiach. Przecław ujrzał wtedy jego twarz, smukła, nienaturalnie długa o haczykowatym nosie i gładka niczym cera elfa. Najbardziej przerażające były jednak jego oczy, krwistoczerwone o poziomych źrenicach. Czarodziej podszedł do Przecława, chwycił jego brodę i uniósł do góry. Podrapał go długimi, ostrymi i paskudnymi paznokciami. Na jego twarzy pojawił się uśmieszek, czarodziej pokazał swoje ostre, szpilkowate zęby brudne od krwi. Przecław wzdrygnął się, próbował odwrócić głowę, ale czarodziej go powstrzymał, oblizał usta fioletowym językiem i puścił Slahta. Odszedł kilka kroków do tyłu i zakrył się swoim długim płaszczem. Okręcił na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia. Dół jego peleryny zamienił się nagle w ptasie pióra. Czarodziej skurczył się, jego ręce przekształciły się w skrzydła, a nogi w spiczaste, zakrwawione pazury. Puchacz poderwał się, zatrzepotał skrzydłami i odleciał.

Słońce powoli wspinało się po niebie, promienie skrzyły się na falach jeziora. Przecław ocknął się już na dobre, siedział jak skulony pies i użalał nad sobą. Nie mógł sobie wybaczyć, że wpadł jak śliwka w kompot. Wszystko było tak piękne, rozgromili przeciwników z taką łatwością z jaką ptaki szybują po niebie. Czuli już smak wygranej, wiwatowali i wznosili okrzyki radości, aż tu nagle pojawił się on, czarownik. Przecław był wręcz przekonany, że gdyby nie ten czarci pomiot uciekliby, przegrupowali i odparli jeźdźców. Tylko jak walczyć z plugawym magiem, używającym sił nieczystych? Nawet szlachetni roduscy jeźdźcy nie są w stanie pokonać czarów.

– Tak, to był on, to przez niego! – bił się z myślami Samborowicz. – Pieprzony skurwysyn. Skąd oni w ogóle wzięli czarownika?! – myślał Przecław.

Słońce zdążyło już schować się za futryną drzwi i nie raziło młodego Slahta w oczy. Światło dnia pozwoliło Przecławowi dokładnie rozpoznać swoich podwładnych. Widział wciąż nieprzytomnego Świrewicza, obok leżał Dowicz, nigdzie jednak nie mógł odszukać Bogwicza. Kazakowie kręcili swoimi sumiastymi wąsami z niezadowolenia. W stodole było ich tylko siedmiu. Przecław zastanawiał się, czy resztę wzięli na spytki, gdy leżał nieprzytomny, czy, czego najbardziej się obawiał, zginęli.

Dopiero koło południa w stajni pojawili się pierwsi Nularczycy. Weszli z ironicznymi uśmieszkami na twarzach i zaczęli przeszukiwać rannych. Dowicz próbował protestować, lecz wojskowi zdzielili go w twarz i kontynuowali przeszukiwanie. W końcu doszli i do Przecława i wysunęli swoje paskudne łapska w jego kierunku.

– Ani mi się waż, psi synu! – ryknął ze wszystkich sił Samborowicz.

– Milcz! – warknął jeden z nich i walnął go z całych sił w nos. Samborowicz poczuł jak znowu kręci mu się w głowie, a Nularczycy bez krępacji przeszukali jego kieszenie. Wściekły Przecław, nie mogąc nic zrobić, zacisnął tylko zęby ze złości.

W końcu pojawił się i jegomość w niebieskim surducie. Schludny, zadbany i ogolony wszedł butnym krokiem, prowadząc za sobą kilku wojskowych. Zmierzył chłodnym wzrokiem Przecława i machnął ręką w kierunku podwładnych.

– Wyprowadzić ich! – powiedział tylko cicho po czym wyszedł. Dwóch Nularczyków podeszło do Samborowicza, chwycili go pod ramionami i wyprowadzili na zewnątrz. Słońce świeciło już w zenicie, a jego promienie oślepiły Przecława. Nim jego wzrok przyzwyczaił się do jasności, ujrzał siedzącego na kasztanowej klaczy roduskiego Slahta. Mężczyzna dumnie wypinał pierś, głowę przykrytą futrzanym kołpakiem butnie unosił do góry. Za nim stało kilkunastu skrzydlatych jeźdźców, którzy na widok Przecława od razu ruszyli i otoczyli zebranych.

– Tak jakeśmy się umawiali, cały i zdrowy – odezwał się mężczyzna w niebieskim surducie.

– Czy taki cały to nie wiem – odparł Slaht. Przecław przyjrzał mu się uważnie i dopiero po chwili rozpoznał Jana Sobiewicza, najlepszego przyjaciela swojego ojca. Tego sumiastego wąsa i krzaczaste brwi rozpoznałby wszędzie. – Z racji jego pozycji winniście zapewnić mu lepsze warunki! – grzmiał z wysokości siodła.

– Cieszcie się, że nie ścięliśmy go od razu, panie Janie. Kilka razy się o to prosił.

– Zabierzcie Przecława i jego kompanię na wozy, mam już dosyć widoku tego zapchlonego Nularczyka – odparł szorstko Sobiewicz, okręcił konia i ruszył stępem. Hucarze od razu ruszyli do Przecława i jego czeladników. Przecięli ich więzy i pomogli wejść na dwa wozy. Kazacy dostali starą, odkrytą bryczkę, Slahtowie natomiast wysoką, krytą karocę o atłasowych siedziskach. Samborowicz wsiadł ostatni, chwycił się drzwiczek pojazdu i spojrzał na Nularczyka w surducie. Posłał mu groźne spojrzenie, pokręcił wąsem i w tym momencie rozległ się trzask bicza. Konie szarpnęły do przodu i koła potoczyły się po grząskim gruncie. Sobiewicz jadący na czele pochodu na chwilę przystanął, poczekał, aż karoca się z nim zrówna i ruszył równo z nią. Zmierzył chłodnym wzrokiem Samborowicza, ale nie odezwał się.

– Dziękuję, mości Panie Janie – zagaił pierwszy Przecław.

– Masz szczęście, żeś Samborowy syn! Inaczej gnuśniałbyś w jakimś zapyziałym dole – grzmiał groźnie Sobiewicz. – Co ci w ogóle przyszło do tego zakutego łba, żeś porwał się na walkę z regularnym wojskiem?! Miałeś tylko pilnować wsi, a nie wypowiadać wojnę!

– Wojnę? – zdziwił się Przecław, a włos zjeżył mu się na głowie.

– Prawie… Na szczęście udało się załatwić sprawę polubownie.

– Mianowicie?

– Myśmy nie żądali opuszczenia przez nich Kormoranów, Sadowników i Białej Wiśni, a oni wypuścili Ciebie.

– Tak za nic?

– Za tysiąc Aumonów – odpowiedział Sobiewicz świdrując go wzrokiem. Przecław głośno przełknął ślinę i na chwilę zapadła cisza.

– To wina tego czarownika! – odezwał się w końcu Samborowicz.

– Jakiego znowu czarownika?! – spytał zdziwiony Sobiewicz.

– Nie widział go Waść?! Blady jak ściana czarci pomiot! Wszystko było dobrze, rozprawiliśmy się z nimi, a potem pojawił się on! Rzucał czarami na lewo i prawo, nie mieliśmy szans!

– Och Przecławie, nawdychałeś się za dużo iglanego ziela – burknął Sobiewicz. – Dobrze wiesz, że czarownicy nie mieszają się w wojenki, zwłaszcza potyczki przygraniczne. Zresztą zakazuje im tego Wielka Loża! Że też biedny Golewicz leży w gorączce. Może on powstrzymałby Cię od tego durnego pomysłu!

– Kiedym go widział na własne oczy! Przyszedł nawet do mnie po czym zamienił się w puchacza! – Przecław wręcz krzyczał, zły na świat i wściekły na Nularczyków. – A o Golewiczu Waść nie wspominaj… To on zaczął! – odburknął i pokręcił wąsem.

– Nie pogrążaj się Przecławie, wiem, żeś w głowę dostał, ale takie bajki? Lepiej pomyśl nad swoim czynem. Twój czeladnik nie żyje, siedmiu Kazaków leży trupem, a ty o czarownikach bajki prawisz.

– Jak to? Bogwicz… – Przecławowi załamał się głos. Pewnie, gdyby nie był Slahtem, rozpłakałby się jak małe dziecko.

– Nie żyje – odparł szorstko Sobiewicz.

– Jam chciał dobrze – zaczął łkać Przecław. – Chciałem powiększyć naszą ojczyznę, odebrać kawałek naszej ukradzionej ziemi – kontynuował, gdy mijali wieś Winniki, gdzie kątem oka zobaczył drapiącego się po głowie krasnoluda. Kowal wpatrywał się w stojącą przed nim kozę o dziwnie wygiętych nogach i nienaturalnie długiej szyi. – Wszystko szło sprawnie, zajęliśmy wieś, przesunęliśmy słupy. Wszystko było nasze! – kontynuował.

– Chciałeś Waść dobrze, a wyszło jak zwykle. Zamiast powiększyć Rodus, Waść je zmniejszyłeś. Zamiast jednej wsi więcej, straciliśmy takowe trzy – skwitował szorstko Sobiewicz.

– A mój koń? – spytał Przecław. – I rynsztunek? Zwłaszcza szabelka!

– Koń? – Sobiewicz uniósł krzaczaste brwi ze zdziwienia.

– Karosz, bardzo narowisty, pięknie się prowadził! – Sobiewicz mu jednak nie odpowiedział, parsknął tylko, poprawił futrzany kołpak i zniesmaczony popędził konia do przodu.

Zmierzchało już, gdy minęli wieś Sanniki. Kierowali się na północ, w całej kompani panowała przygnębiająca atmosfera. Wszyscy byli zasępieni i przybici. Nie dość, że przegrali, a ich działania wpłynęły na niekorzyść Rodus, to zginął ich przyjaciel. Przecław zapatrzył się w las, jechał jak zahipnotyzowany. Nie odzywał się, ani nie ruszał. W pewnym momencie ujrzał między drzewami jakiś ruch. Po chwili z gęstych zarośli na polanę wyskoczył czarny jak smoła ogier. Dumnie przegalopował pośród niewielkich drzewek, po czym znów zniknął w zaroślach. Przecław uśmiechnął się na widok swojego konia, był to jednak uśmiech przez łzy.

Koniec

Komentarze

Wiesz co, ja jestem tu nowa i właściwie, nie mam tej wprawy co niektórzy, których opowiadania czytałam, w tym jeden wiersz i się zachwyciłam. Mam nadzieję, że mimo wszystko moja opinia okaże się błędna. Nie jestem w stanie tego czytać. Brak przecinków, powtórzenia i styl, nie da się czytać choćby z ciekawością… nie da się czytać jednym tchem… gdy się zorientowałam, że zaczynam przeskakiwać co trzecie zdanie… zwyczajnie przestałam. Nie gniewaj się, może ja się nie znam i jeszcze okaże się, że zdobędziesz piórko:-)

Przeczytane. :-)

Babska logika rządzi!

Uśmiech przez łzy miałam, jak zobaczyłam debiut na ponad 50 tysięcy znaków. 

 

Pogranicze między Rodus, a Nular ← podstawowa zasada między jednym a drugim złamana, nie powinno tu być przecinka. 

 

Czyny(+,) jakimi się wsławił się podczas walk(+,) dały mu przydomek Nieustępliwy. ← wtrącenie

 

Jego ojciec wsławił się w bitwie pod Kyszyłnem, kiedy to jego rota hucarska zawracała aż siedem razy(+,) siejąc strach w szeregach znacznie liczniejszych wrogów. Długie, sięgające nad głowy drewniane listwy z doczepionymi orlimi piórami(+,) nazywane „skrzydłami”, podczas szarży tworzyły potężny szum(+,) przyprawiający każdego o drżenie rąk. ← Szum przyprawia o drżenie? Jakim cudem? Poza tym, czy właśnie wyjaśniasz, jak wyglądają husarze? Więc co to za fatalne słowo “hucarskie”?

 

na lewo i prawo(+,) tnąc każdego napotkanego wroga.

 

Czy zadaniem konkursowym było stworzyć alternatywną kronikę historyczną? Bo początkowo relacjonujesz coś w wyprany z emocji sposób zamiast pisać opowiadanie. Jeśli to zawoalowany prolog, to nie najlepiej.

 

Nie będę dalej wstawiać przecinków, bo to syzyfowa praca, odniosę się jeszcze do dialogów:

 

– Kobiety i alkohol to złe połączenie(+.) – Przecław uśmiechnął się szeroko i podkręcił wąsa.

Wsio jehno, wydopcyc, wypopic, wyydzie nah to shamo – wtrącił się jeden z Kazaków, któremu cienka kitka włosów(+,) wyrastająca z czubka wygolonej głowy, podskakiwała z każdym ruchem konia. ← co to za straszny język? Nie wygląda jak starodawna mowa, tylko nowogadka gimbazy.

 

Nularczycy! Siła ich za wzgórzem(+.)cCzeladnik wstrzymał konia

 

Skłon jaki wykonał był jednak na tyle głęboki, że nie zdołał się już wyprostować. Runął do tyłu ← jak można wykonać skłon (w przód) i runąć do tyłu?

 

Ja też zaczęłam przeskakiwać po zdaniach, często pozbawionych tempa przez wadliwą interpunkcję. Dialogi pełne niezabawnych, nużących przekleństw pomijałam niemal w całości. Budowanie niekończących się inwektyw w oparciu o motywy seksualne jest naprawdę męczące. Dziwne, bo widać sporą wiedzę i niektóre konstrukcje są poprawne, a momentami nawet kunsztowne. Często jednak odnosiłam wrażenie, że logika szwankuje. Nie przypadło mi do gustu, ponadto motyw fantastyczny gdzieś mi umknął (widziałam tylko mowę o elfach), umknęła także puenta, ale przeczytałabym, autorze, twój tekst krótszy i innego rodzaju.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Dziękuję za komentarz i wskazówki, na pewno się przydadzą ;)

 

Jednak parę spraw chciałbym wyjaśnić.

 

Po pierwsze, debiut na fantastyka.pl, nie literacki, więc ten komentarz wydaje mi się zbędny ;)

 

Po drugie, świat w opowiadaniu jest światem wymyślonym przeze mnie. Owszem, wzorowałem się na sarmackiej Polsce, a inspiracją dla hucarzy, byli husarze. Także hucarze to jednostka wojskowa w moim wyimaginowanym świecie  ;) 

 

Mowa Kazaków jest stylizowana na mowę wschodnią, nie staropolską, co jest sporą różnicą i raczej nie przypomina „nowogadki gimbazy”, chociaż nie mogę być pewien, bo nie używam tego slangu  ;)

 

„Dialogi pełne niezabawnych, nużących przekleństw” – przekleństwa pojawiają się zaledwie w dwóch, trzech dialogach i z reguły nie są to popularne, znane nam z dzisiejszych czasów wulgaryzmy. Te użyte przeze mnie wywodzą się z mowy staropolskiej. Z racji, że państwo w moim wymyślonym świecie, wzorowane jest na sarmackiej Polsce, to wydaje mi się, że są one jak najbardziej na miejscu i dodają tylko smaczku. Ale rozumiem, nie każdemu może się to podobać. Moi bohaterowie nie są błędnymi rycerzami, a awanturnikami, przez co mają język, jaki mają.

 

Motyw fantastyczny ukazuje się trochę później, jest on bardzo konkretny i nie sposób go przeoczyć ;)

...bo wiosło było za długie.

Przeczytałam.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Jest pewien urok w przegryzaniu się przez wymyślone przez Ciebie nazwy własne i przez przekręcenia tych, które już zostały wymyślone. Dałem się wciągnąć w to opowiadanie, któremu nie brak fantazji – iście ułańskiej ;)

Skojarzyło mi się z "Ogniem i Mieczem". Nawet wątek fantastyczny potraktowałeś podobnie: wpłynął na akcję, ale nie był jej osią (wiem, zależy od interpretacji, ale wyjaśnieniem na wszystko może być “iglane ziele"). Naszła mnie jakaś pozytywna, kontrolowana nostalgia przy czytaniu.

Nie czuję się kompetentny, żeby napisać cokolwiek o języku, którym operujesz, ale intuicyjnie pododawałbym dużo przecinków i pozbyłbym się kilku powtórzeń, bo chyba nie zawsze są celowe. Początek też bym mocno przebudował, bo zniechęca do dalszego czytania.

Trafiłeś w moje poczucie humoru, bo żarciki były czerstwe, ale nie wulgarne. Z tego co widzę, mam pod tym względem zupełnie odmienne odczucia niż Enazet, ale szczerze mówiąc w wypowiedziach bohaterów stworzonych przez Andrzeja Sapkowskiego znajduję więcej odniesień do sfery seksualnej, niż w wymyślonych przez Ciebie dialogach.

Być może różnica w odbiorze wynika stąd, że udało mi się skupić na tekście i przeczytać go od deski do deski.

Myślę, że Twój tekst zasługuje na większą uwagę, niż został – jak dotąd – obdarzony.

Mnie czytało się dobrze, dzięki za ten kawałek hulaszczego życia.

Nie­licz­ne wio­ski jakie osta­ły się na umow­nej linii gra­nicz­nej… – Nie­licz­ne wio­ski, które osta­ły się na umow­nej linii gra­nicz­nej

 

Czyny, ja­ki­mi się wsła­wił pod­czas walk… – Czyny, którymi się wsła­wił pod­czas walk

 

Za swój czyn zo­stał uho­no­ro­wa­ny me­da­lem Zło­te­go Orła i tym samym zwy­kły cze­lad­nik hu­car­ski jakim był Sam­bor… – Czeladnikami nazywano dawniej służących/ pachołków/ parobków. Pierwszy raz stykam się z tą nazwą, odnoszącą się do żołnierzy, choćby i prostych szeregowych.

 

zy­skał naj­wyż­szy Slah­tac­ki sta­tus. – Domyślam się, że masz na myśli szlachecki status, ale dlaczego tu i w dalszym ciągu tekstu, piszesz to słowo wielką literą?

 

Oj­ciec opła­cił jego nauki, na­uczył wal­czyć… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Gdyby nie to, pew­nie nie wy­róż­niał­by się od in­nych ro­du­skich ma­gna­tów. – Można różnić się od innych, ale nie można wyróżniać się od innych.

Proponuję: Gdyby nie to, pew­nie nie ­róż­nił­by się od in­nych ro­du­skich ma­gna­tów. Lub: Gdyby nie to, pew­nie nie wy­róż­niał­by się wśród in­nych ro­du­skich ma­gna­tów.

 

– Mają Ci oni tam cho­cia jaką kar­czem­kę?– Mają ci oni tam cho­cia jaką kar­czem­kę?

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

 

– Nie jeno chuć, a spra­gnio­nym na­pit­ku, mości panie. Wżdy pa­nien­ką, a naj­le­piej dwoma, nie po­gar­dzę – męż­czy­zna za­śmiał się ru­basz­nie. – …nie po­gar­dzę.Męż­czy­zna za­śmiał się ru­basz­nie.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

jeden z Ka­za­ków, któ­re­mu cien­ka kitka wło­sów wy­ra­sta­ją­ca z czub­ka wy­go­lo­nej głowy, pod­ska­ki­wa­ła z każ­dym ru­chem konia. – Owa cienka kitka, noszona przez Kozaków na czubku wygolonej głowy, nazywa się osełedec.

 

po­pę­dza­li konie i po chwi­li za­je­cha­li przed Przcła­wa. – Literówka.

 

– Wszje­stek we nor­ma­ju, Mos Pan… – – Wszje­stek we nor­ma­ju, mospan

Zwroty grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Z tu­po­tem pod­ków wje­chał na utwar­dzo­ną zie­mię przed karcz­mą… – Nie wydaje mi się, aby podkowy tupały.

 

-Ja­kie koł­pa­ki mają? – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Tuż nad ogniem sma­ży­ły się dwie ku­ro­pa­twy… – Kuropatwy mogły się nad ogniem opiekać, ale nie smażyć, albowiem do smażenia nieodzowne są patelnia i tłuszcz.

 

sie­dzą­cych w kącie karcz­my ro­du­skich Slah­tów.– Imć Jacek… – Brak spacji po kropce.

 

dodał sły­sząc tupot koni swo­ich cze­lad­ni­ków. – Raczej: …dodał sły­sząc tętent koni swo­ich cze­lad­ni­ków.

 

– ryk­nął z dumą pod­krę­ca­jąc swo­je­go wąsa. – Zbędny zaimek. Czy podkręcałby cudzego wąsa?

 

– Le­piej uważ­niej waż słowa, pod­rost­ku! – Raczej: – Le­piej waż słowa, pod­rost­ku! Lub: – Le­piej uważ­niej dobieraj słowa, pod­rost­ku!

 

– Na szczę­ście Wać Pan nim nie je­steś.– Na szczę­ście, waćpan nim nie je­steś.

Waćpan należy pisać łącznie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Obaj but­nym kro­kiem ru­szy­li w kie­run­ku drzwi wej­ścio­wych. – Zdanie sugeruje, że chcieli wyjść, ale ruszyli do drzwi wejściowych, a ponieważ mam wrażenie, że w karczmie były jedne drzwi, dla wchodzących i wychodzących, chyba wystarczy: Obaj but­nym kro­kiem ru­szy­li w kie­run­ku drzwi.

 

Sam­bo­ro­wicz zdjął z głowy swój bo­brzy koł­pak od­sła­nia­jąc gęstą kępkę ja­snych wło­sów. Sta­ran­nie za­cze­sa­na czu­pry­na, opa­da­ła na wy­go­lo­ny bok. – Kiedy zdążył starannie zaczesać czuprynę? Wydaje mi się, że po zdjęciu kołpaka, fryzura powinna być raczej w nieładzie.

 

za­ci­snął dłoń na rę­ko­je­ści sza­bel­ki i uniósł ją do góry, do­ty­ka­jąc nosa. – Masło maślane. Czy mógł unieść szablę do dołu?

Może: …za­ci­snął dłoń na rę­ko­je­ści sza­bel­ki i uniósł ją na wysokość nosa.

 

Slah­to­wi naj­wi­docz­niej pod­wi­nę­ła się noga pod­czas ataku, prze­wró­cił się i upadł gru­cho­cząc sobie rękę. – Tutaj przewrócić sięupaść, to synonimy.

Może: Slah­to­wi naj­wi­docz­niej pod­wi­nę­ła się noga pod­czas ataku i, prze­wraciwszy się, zgruchotał sobie rękę.

 

to on wy­grał, nie ważne jak, ważne, że trium­fo­wał. – …to on wy­grał, nieważne jak, ważne, że trium­fo­wał.

 

– Sta­ryś i zgnu­śnia­lyś, je­steś na mojej łasce! – Literówka.

 

Ru­szył do sto­li­ka, gdzie zo­ba­czył swo­ich cze­lad­ni­ków… – Stoliki można spotkać w restauracji lub kawiarni; w karczmach ustawiano stoły.

 

miała dobre sześć­dzie­siąt lat, bie­lut­kie włosy zwią­za­ne w kok… – Koka nie związuje się, kok się upina.

 

Po­zo­sta­li im przy­kla­ski­wa­li śpie­wa­jąc ru­basz­ne pio­sen­ki… – Przyklaskiwali piosenkami?

 

w ra­mach re­kom­pen­sa­ty, zo­sta­wi karcz­mar­ce parę Au­mo­nów wię­cej. – Domyślam się, że to środek płatniczy, tylko dlaczego pisany wielka literą?

 

z po­bli­skiej sta­jen­ki wy­sko­czy­ła niska, krępa naga dziew­czy­na. – Masło maślane. Ktoś krępy, jest niski z definicji.

 

wy­ma­chi­wał pię­ścią w kie­run­ku okna jed­nej z iz­deb­ki karcz­my. – …wy­ma­chi­wał pię­ścią w kie­run­ku okna jed­nej z iz­deb­ek karcz­my.

 

Wszyst­ko wzię­ły, wszyst­ko! – kon­ty­nu­ował dalej. – Masło maślane.

 

zsu­nął czap­kę uka­zu­jąc ły­si­nę na gło­wie… – Czy, zsuwając czapkę, mógł ukazać łysinę w innym miejscu?

 

Wybacz, Sarmato, ale nie mogąc strawić gadania stajennego, odpadam.

Już na początku mocno nadwerężyłeś moją cierpliwość prezentując rys historyczny, potem nużyły mnie różne, dość szczegółowe opisy, np. żupana Przecława. Bez większego zainteresowania przeczytałam o zwadzie w karczmie i pojedynku. Zniosłam jeszcze podawany w karczmie żurek, tudzież pieczeń sarnią w sosie borowikowym, z jarzynami i pyzami. Z coraz większym już trudem trwałam przy pijatyce, ale kiedy kazałeś gadać stajennemu, zabiłeś mnie.

Może gdyby opowiadanie było dobrze napisane, czytałabym dalej, ale, niestety, wykonanie woła o pomstę do nieba! Jest tu tak wiele błędów i usterek, że oczy zaczęły mi krwawić.

Dodam jeszcze, że bardzo irytowała mnie dość nieudolna stylizacja, szalenie utrudniająca czytanie i rozumienie tekstu.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo się cieszę, że Ci się podobało Nimrod. Wiele to dla mnie znaczy i zachęca do dalszej pracy i poprawiania warsztatu :)

Tekst czytałem dobre kilka, jeśli nie kilkanaście razy i jak widać, nie starczyło to na wyłapanie wszystkich powtórzeń.

W każdym razie dziękuję za wsparcie i dobre słowo :)

 

Jak widzę utwór nie bardzo podoba się damskiej części „widowni”.

 

 Regulatorzy, dzięki za wskazówki. Na niektóre rzeczy nie zwróciłem uwagi, niektóre przeoczyłem. W wolnej chwili popracuję nad tekstem.

No i powtarzam, to opowiadanie nie jest opowiadaniem historycznym. Tylko się wzorowałem na sarmackiej Polsce i husarii. Nie chcąc kopiować słowa „pocztowy”, użyłem określenia „czeladnik”, jak również byli określani pocztowi husarscy.

A tutaj przykład zaczerpnięty z pierwszej lepszej strony: „Pocztowy – członek pocztu, był żołnierzem służącym w wojsku (…). Pocztowi zwani byli również pacholikami, czeladnikami, szeregowymi lub osiadaczami.” Poza tym w książce Jacka Komudy “Samozwaniec” też możemy spotkać to określenie.

No cóż, nie wszyscy stajenni mówią poprawną polszczyzną. Rozumiem, że mogło się nie podobać, bo tematyka nie przypadła do gustu i są niedociągnięcia językowe, ale stwierdzenia „oczy zaczęły mi krwawić”, czy „wykonanie woła o pomstę do nieba!” są chyba trochę przesadzone i sprawiają przykrość. Poza tym, ja wyznaję zasadę, że uczciwa krytyka wymaga znajomości całego tekstu.

...bo wiosło było za długie.

Sarmato, nie skrytykowałam całego tekstu, wypowiedziałam się tylko i wyłącznie o przeczytanym fragmencie.

Przykro mi, że dotknęła Cię moja wypowiedź, ale, niestety, nie mogę powiedzieć, że lektura rzeczonego fragmentu była przyjemnością.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Warunki konkursowe spełnione.

Współczynnik znaków do fabuły słaby, ale może to mnie nie interesują wojenki i potyczki, a tu nic innego właściwie się nie dzieje.

Czeka Cię jeszcze sporo pracy nad warsztatem: interpunkcja kuleje, sporadycznie powtórzenia. Ty, twój, pan itp. w dialogach piszemy małą literą. Tylko w listach dużą.

Samborowicz znaczy tyle, co „syn Sambora”. Nie lepiej byłoby wziąć nazwisko „Samborowski”?

Dziczyzna jest tłusta? Przecław chce zajrzeć do stajenki, a otwiera drzwi od stodoły. Wybierają się na starcie, ale nie zabrali kopii? Nie szybciej podjechać do tego wozu i przynieść same kopie niż negocjować z kowalem?

Babska logika rządzi!

Regulatorzy, nadal uważam, że krytykowanie tylko kawałka tekstu, jest krzywdzące dla całości

 

Finklo, pisząc opowiadanie starałem się opisać otaczający świat ze wszystkimi szczegółami, aby czytelnik mógł to sobie łatwo wyobrazić i poczuć się, jakby tam był. Wydaje mi się, że w tym tkwi całe sedno pisania, w końcu u samego Tolkiena widzimy masę opisów przyrody, a R.R.Martin często obrazuje noszone przez bohaterów stroje, czy potrawy, jakie jadają na ucztach (Wiem, wiem. Daleko mi do Tolkiena, czy Martina, ale trzeba się uczyć od najlepszych).

Opisanie tego w taki sposób, aby czytelnik zobaczył ten świat, tak jak widzi go autor, stanowi jedną z większych trudności pisania opowiadań. Przykro mi, że Ci się nie spodobało. Jednak, jak widać, są osoby, którym takie przedstawienie świata odpowiada.

Co do fabuły… no jak wcześniej wspominałem, nie bardzo podoba się damskiej części „widowni”. Nie jest może jakoś bardzo skomplikowana, ale wydaje mi się, że dość konkretna. Każdy lubi co innego ;)

Przypominam po raz kolejny, jest to wymyślony świat. Końcówka „-ski” w Polsce była charakterystyczna dla szlacheckich nazwisk. Ja w swoim opowiadaniu dla Slahtów, przyjąłem końcówkę „-wicz”. Samborowicz to syn Sambora, zgadza się. Taki też był zamysł i takie też zasady panują w moim wymyślonym świecie. Jak opisywałem, nadanie nazwiska od imienia, było wysokim wyróżnieniem.

Nie wiem co dziwnego jest w twierdzeniu, że dziczyzna jest tłusta, a moi bohaterowie nie przewidywali bitwy, dlatego też nie zabrali kopii. Liczyli, że uda im się przesunąć granicę, a Nularczycy tego nie zauważą. No i myślę, że jednak szybciej załatwili sprawę u kowala, bo jakby mieli jechać cztery staje (do wozu i z powrotem), co daje około pięciu mil drogowych, zajęłoby to im dużo więcej czasu. Z racji, że wojsko Nularu już nadciągało, z pewnością nie zdążyliby pojechać po kopie, zabrać je, wrócić i zaatakować jako pierwsi.

 

Nie chciałbym wyjść na gbura i kogoś, kto nie potrafi przyjąć krytyki. Po prostu bronię swojego tekstu ;) Krytykę oczywiście przyjmuję i jestem wdzięczny za wskazówki. Na pewno w przyszłości będą mi pomocne ;)

...bo wiosło było za długie.

Regulatorzy, nadal uważam, że krytykowanie tylko kawałka tekstu, jest krzywdzące dla całości

Masz, Sarmato, pełne prawo do własnych sądów, ale pozwól, że pozostanę przy swoich odczuciach i przekonaniach. Jeśli mój komentarz uważasz za krzywdzący, mogę go usunąć.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oczywiście, że masz prawo bronić tekstu, spokojnie.

Tematyka – wojenka to raczej męska sprawa. A zauważyłeś, że w jury jest tylko jeden facet? ;-) Ale Twój wybór, nie mogę Ci nic narzucać.

Tak pisać, żeby czytelnik poczuł się, jakby tam był. Owszem, fajna sprawa, tylko wracamy do tematyki – nie lubię wojny, wojska i wśród żołnierzy strasznie bym się nudziła. Trzeba jeszcze pamiętać, żeby zabierać czytelników w ciekawe miejsca. ;-)

Świat Twój, ale bardzo podobny do naszego. Różni się tylko nazwami i magią. W takich wypadkach nie wiadomo, czy Autor coś specjalnie napisał inaczej, czy nie wie. Dopóki Autor nie wspomni gdzieś tam, że w tym szaleństwie jest metoda…

Dziczyzna. Nie znam się na mięsie, ale wydaje mi się, że zwierzątka biegające po lesie mają niewiele tłuszczu. Znacznie mniej niż hodowlane, którym podtyka się żarcie pod nos. No i dzikie nigdy nie są kastrowane…

Czas i kopie. Staje bywały różne – od nieco ponad stu metrów do około kilometra. Nawet jeśli do przebycia był dystans około 4 km, to dla galopującego konia to by oznaczało jakieś osiem minut. Ale Ty jesteś Autorem, Ty rządzisz bohaterami. W ogóle dziwiło mnie, że już ten ktoś, kto przyniósł informację o utknięciu wozu, nic ze sobą nie zabrał. A już chyba wiedział, że starcie lada moment.

Babska logika rządzi!

Mi tematy wojenne nawet podchodzą, płeć pinkna czy nie, więc bez przesady, Finklo ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

A, jak ktoś ma smoka w awatarze, to jest jakiś dziwny… ;-) Chociaż bydlątku nie patrzy aż tak źle ze ślipiów. Przynajmniej na czerwono nie świecą.

Babska logika rządzi!

„Jeśli mój komentarz uważasz za krzywdzący, mogę go usunąć.„

Regulatorzy, spokojnie, jestem za wolnością słowa ;)

 

Finklo, każdy czytelnik lubi, jak się go zabiera w inne miejsca, bo też każdy ma inny gust. Jednak nie można zawsze zabierać go w piękne i nieskazitelne miejsca.

 

Mój świat jest podobny do naszego, bo bardzo się na nim wzorowałem, a husaria to mój konik ;) Ale uznałem, że reklamując go z podpiskiem „fantasy” i zamieszczając w nim państwa, których w naszym świecie nie ma, będzie dość jasne, że to wszystko jest wymyślone :)

 

Moja staja, jak chyba w większości utworów fantasy, mierzy 2,5 mili drogowej, co w przeliczeniu daje około 4 kilometry (przyjmując, że jedna mila ma 1,6km.). Zatem moi bohaterowie mieli do przejechania dwie staje (razem 8 kilometrów), co, razem z powrotem daje 16 kilometrów. Do tego wszystkiego wóz utknął w błocie, więc galop przez 16 kilometrów, po grząskim terenie raczej zająłby dużo więcej czasu niż 2-3 minutowa rozmowa z kowalem :)

Pomijając już wszelkie obliczenia matematyczne, to po prostu tak zrobili i już. My też nie zawsze podejmujemy słuszne decyzje. A temu komuś, kto przyniósł informację o utknięciu wozu, raczej ciężko by było przytachać kilka siedmiometrowych kopii :) No i w chwili kiedy przyjechał, nie było jeszcze wiadomo, że starcie wybuchnie lada moment, bo dopiero podczas rozmowy jeden z czeladników poinformował, że przeciwnik ruszył :)

 

I bardzo mi miło powitać Cię, Tensza :) Mam nadzieję, że opisana przeze mnie wojenka przypadnie Ci do gustu :)

...bo wiosło było za długie.

Początkowo się zastanawiałam, czy to parodia Sienkiewicza, czy rzecz pisana serio. Jak na parodię, za mało śmieszne. Jak na serio, to za bardzo zbliżone do sarmackiej Polski (hucarzy? Trochę za prosto), tak jakbyś tylko nieco pozmieniał, żeby był element fantasy i nikt się nie czepiał, że w "rzeczywistej" historii nie było takich epizodów. Bohaterowie strasznie płascy, ale skoro piszemy na sienkiewiczowską modłę (a piszemy: i styl, i same postacie i fabuła są bardzo zbliżone) to jest to uzasadnione :P

 

W sumie opis bitwy jest niezły, szkoda, że tekst położyła słaba fabuła (jak chłop opowiedział Samborowiczowi o tym zielu, a ten i tak wziął, to łatwo było się domyślić, skąd czarownik), okropne metafory (jak to było? Pan goniący kochanka żony? :D), przydługi wstęp i postacie stworzone na jedno kopyto, wszyscy awanturnicy o gorących głowach. Do tego dłużące się i niepotrzebne opisy a to broni, a to ubiorów, które nie wprowadzają żadnego klimatu i stopują akcję. I nie przekonają mnie porównania do Tolkiena. Jak napiszesz trzytomową powieść, to będziesz sobie mógł wstawiać opisy żupana, a opowiadanie, nawet dłuższe, rządzi się własnymi prawami. Tu wszystko musi być na miejscu, mieć swój cel, a wszelkie rozwlekłości trzeba ciąć. I może cięcia by temu tekstowi dobrze zrobiły: gdyby wywalić tak z 1/3 niepotrzebnego tekstu, przeredagować tak, żeby usunąć nieznośny wstęp historyczny (a informacje wpleść w fabułę), przemyśleć opowieść tak, żeby intryga nie była widoczna jak na dłoni, to kto wie…

 

Dużo jest też błędów językowych. Moim zdaniem ten tekst wymaga jeszcze sporo pracy.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Za ryzykowny zabieg uważam tak zaczynać od opisu świata i bohatera. Całemu opowiadania brakuje przez to haka, nie wiadomo dokąd zmierza, może od razu zanudzić. Mnie mimo wszystko ciągnęło, bo widać, że autor ma wiedzę (chociaż ja bym jednak pokusiła się o większe zmiany w nazwach/świecie albo już zdecydowała się na realia historyczne, bo wyszedł świat magiczny, niemal alternatywny, tylko z przekręconymi lekko nazwami, żeby nikt nie mógł się przyczepić do ewentualnych błędów). Napisane mogłoby być lepiej, ale w sumie interpunkcją tekst nie stoi – tę można łatwo poprawić, a poza tym styl czasami wychodzi udany, taki książkowy. Tylko te dialogi… Oj, z początku drętwe są. Humor też do mnie nie przemówił – nie ze względu na wulgarność (bo tej się jakoś nie dopatrzyłam), ale po prostu nie trafia do mnie, zupełnie nie bawi. Od połowy dialogi się poprawiły, bo nie były na siłę humorystyczne. Fabuła wyszła raczej klasyczna. Ogólnie gdyby poprawić/pociąć pierwszą połowę opowiadanie byłoby sporo lepsze.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Nowa Fantastyka