Jack Heart miał dość. Był śmiertelnie znużony egzystencją: sławą, pieniędzmi, kobietami, alkoholem. Postanowił więc podciąć sobie żyły.
Jeszcze tego samego wieczora rozebrał się do naga, napełnił wannę gorącą wodą, a potem użył scyzoryka, którym zwykle rozcinał listy miłosne. Uznał, że ta metoda będzie elegancka i wygodna. Wrodzona życzliwość kazała mu pamiętać o tym, że ktoś kiedyś znajdzie jego ciało i będzie musiał po nim posprzątać. Między innymi z tego powodu wyeliminował skok z dachu jako potencjalny sposób na samobójstwo. Niedobrze mu się robiło na myśl, że ktoś mógłby ujrzeć krwawą plamę, jaką stałby się po zetknięciu z chodnikiem. To mogłaby być miła staruszka albo, co gorsza, dziecko. Zafundowałby nieszczęsnemu berbeciowi koszmary do końca życia. Jack dobrze wiedział, czym są koszmary, i w miarę możliwości chciał ich oszczędzić innym.
Stanęło więc na otworzeniu żył. Trochę bolało. Z lewym nadgarstkiem nie miał problemu, ale potem w lewej, pulsującej bólem dłoni trudniej mu było utrzymać nóż. Dopiero po fakcie przypomniał sobie, że źle znosi widok wszelkiej krwi. Zebrało mu się na wymioty, zdołał je jednak powstrzymać. Nie chciał przyczynić temu, kto go znajdzie, więcej sprzątania niż to konieczne.
Jack cechował się bezprzykładnie miłą naturą. Po pierwsze – nie szkodzić. No i, bądź co bądź, był członkiem rodziny królewskiej. Królewicze nie powinni odchodzić, dławiąc się wymiocinami.
Woda w wannie szybko zaczęła zmieniać kolor. Jack z fascynacją pomieszaną z obrzydzeniem obserwował powolną dyfuzję dwóch cieczy. Potem poczuł się senny. Odchylił głowę na brzeg wanny i pozwolił krwi i czasowi płynąć, dopóki wszystko nie zatrzymało się ostatecznie, a woda nie wystygła. Tego już nie czuł. Odpłynął.
***
Śnił, a jego sen był doskonały. Jeżeli tak wyglądało życie po śmierci, to Jack mógłby żyć wiecznie.
Tym większe było jego zdumienie, kiedy się obudził. Najpierw poczuł, że wszystko nieznośnie go boli, a przede wszystkim mięśnie karku. Wciąż lekko nieprzytomny pomyślał, że musiał zasnąć w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Na dodatek było mu zimno. Gdy otworzył oczy, poraziła go jasność łazienkowej świetlówki.
I wtedy sobie przypomniał. Przecież się zabił. Podciął sobie żyły. A teraz siedział w wannie wypełnionej lepką, sinoniebieską cieczą, był obolały, głodny i kompletnie zagubiony.
Przez jakieś dziesięć minut kontemplował sytuację. Wreszcie podniósł dłonie do oczu. Na obu nadgarstkach zobaczył cienkie kreski nacięć. Końcówki palców miał pomarszczone od zbyt długiego kontaktu z wodą. W jego żyłach nie pozostała ani jedna kropla krwi. Jak widać, nie przeszkadzało mu to jednak w kontynuowaniu egzystencji.
Jack westchnął i wyciągnął korek z wanny.
***
Okazało się, że bardzo trudno jest się domyć z mieszaniny wody i krwi. Zawiesista, sina substancja powłaziła Jackowi pod paznokcie i zdawało się, że wniknęła we wszystkie załamania skóry. Szorował się i szorował ostrą stroną gąbki oraz zużył prawie całą butelkę mydła w płynie, zanim osiągnął w miarę zadowalający efekt. Był osłabiony upływem krwi, ale irytacja i głód dodawały mu sił. Wiedział, że gdy tylko zdoła wyleźć z tej cholernej wanny, będzie mógł pognać do kuchni i wymieść lodówkę do ostatniej półki. Ktoś inny pewnie zrobiłby tak od razu, ale nie Jack. Mierziła go myśl o upapraniu całego mieszkania krwią, poza tym przecież musiałby to potem sam sprzątnąć.
Wreszcie wstał i, przytrzymując się ściany, wygramolił z wanny. Skrzywił się, widząc ślady, które zostawił na dywaniku. Na to nic nie mógł na razie poradzić. Żeby umyć się jeszcze raz, naprawdę dokładnie, będzie musiał najpierw wyszorować wannę.
To nie powinno wyglądać w ten sposób, pomyślał. Jego krew zmieniła się w lepką galaretkę, która uparcie odmawiała zniknięcia w kanalizacji. Elegancki sposób, też coś. Ludzie… ludzie chyba krwawią inaczej. Ludzie krwawią na czerwono i umierają, kiedy zostają zabici.
Jack jednak człowiekiem nie był i, mimo najszczerszych chęci, wciąż żył. Nie miał pojęcia, że umieranie jest takie trudne. To była po prostu jawna niesprawiedliwość.
***
Światełko automatycznej sekretarki mrugało do niego zalotnie. Jak wszystko, co było rodzaju żeńskiego, pomyślał Jack smętnie. Ledwo trzymał się na nogach, ale poczłapał do urządzenia i wcisnął przycisk. Odsłuchał dwie wiadomości z pracy, a raczej wrzasków przełożonego, gdzie się do kurwy nędzy podziewa, oraz kilka wiadomości od jakichś kobiet. Nie wiedział jakich, nigdy nie wiedział. Gdy tylko kochanki znikały mu z oczu, natychmiast zapominał ich imiona – o ile w ogóle zadawał sobie trud, żeby o nie zapytać. Nie chciał pamiętać. Poza tym było ich tak wiele… Kto by pomyślał, że ten dupek, Pik, tak mu tego zazdrości! Śmiechu warte.
W kuchni Jack wyjął z apteczki plaster i dla porządku zalepił nim rozcięcia na nadgarstkach. Raczej odruchowo niż z faktycznej potrzeby, bo przecież już nie krwawił. Nie miał czym. Potem zrobił sobie stertę kanapek i wrócił do salonu, by zasiąść przed komputerem i poczytać o anemii.
***
Kilkanaście stron internetowych i jeden odcinek ulubionego serialu później Jack odgrzał w mikrofalówce obiad i uznał, że czuje się na tyle dobrze, by wyjść z domu. Przejrzał się w wielkim ściennym lustrze. Wyglądał normalnie. Koszula z długimi rękawami ukryła plastry.
W supermarkecie kupił kilka kartonów pomidorowego soku oraz stek. Zajrzał też do apteki po preparat zawierający żelazo i koktajl multiwitaminowy. Kupił to wszystko, bo nie wpadł na żaden lepszy pomysł. A że w domu czekała na niego brudna wanna, nabył też kilka silnych środków czyszczących.
Czuł się całkiem nieźle, zważywszy na okoliczności. Jednak fakt, że w jego żyłach już nie krążyła błękitna krew, trochę nim wstrząsnął. Co zrobiłby pierwszy z brzegu człowiek na jego miejscu? No, poza tym, że byłby uczciwie martwy. Transfuzja krwi nie wchodziła w grę… Lekarze albo zwariowaliby na widok jego pustych naczyń krwionośnych, albo zamknęliby go w laboratorium, by sobie poeksperymentować. Poza tym ludzka krew i tak by się pewnie nie przyjęła. A telefon w tej sprawie do kumpla z Talii mógłby zostać uznany za nietakt towarzyski. No właśnie, Jack nie mógł się nikomu przyznać do tego, co zrobił… Chyba że Jokerowi. Ale przypuszczał, że nawet on by go wyśmiał, a potem wydał Królom na pożarcie.
Joker, pomyślał Jack. Błazen. Trefniś. Skiz. Fascynowało go to ostatnie określenie, sugerowało schizofrenię. Zastanawiał się, skąd ten drań właściwie się wziął. Drań albo dranie, zdania na ten temat były podzielone. To, że widywano Jokerów w kilku różnych miejscach jednocześnie, jeszcze o niczym nie świadczyło. Z takimi to nigdy nie wiadomo.
Jack nie widział żadnego z naprawdę bliska (nie dość, w każdym razie, by porozmawiać), ale zawsze Jokerom zazdrościł. Mogli sobie pozwolić na luksus, by mieć wszystko w dupie.
***
Jack skończył myć wannę dopiero przed północą, racząc się co i rusz drinkami z sokiem pomidorowym. Upił się na smutno. W dodatku nie był zadowolony z efektu, mimo że omal nie udusił się oparami tych wszystkich detergentów, których użył. Od kontaktu z nimi piekły go rozcięcia na nadgarstkach.
Następnego ranka zamówił nową wannę, przepłacając dwukrotnie, byle tylko przywieźli ją jeszcze tego samego dnia. Po wyjściu hydraulików wykąpał się w niej, bielutkiej i lśniącej, a po kolejnych kilku godzinach szorowania się gąbką poczuł, że wreszcie jest czysty.
Gdy zasiadł potem w fotelu, z pilotem w jednej i szklanką krwawej mary w drugiej ręce, zaczął zastanawiać się, jak zrobi to następnym razem.
***
Minęły dwa tygodnie. Nacięcia na nadgarstkach nie chciały się zagoić. Najwyraźniej nie mogły tego zrobić, skoro Jack nie miał już płytek krwi, które mogłyby je zasklepić. Smarowanie specjalnymi maściami nie pomagało. Nacięcia po prostu sobie były i już nawet przestały boleć, tak jakby nerwy czuciowe w tej okolicy zrobiły sobie fajrant. Gdy Jack rozchylał brzegi ranek, mógł się przyjrzeć temu, co miał pod skórą; żyły wyglądały dość zabawnie. Zastanawiał się, czy będą puste już zawsze.
Najciekawsze jednak było to, że jego serce ciągle biło. Nie pompowało błękitnej królewskiej krwi, ale skurcze i rozkurcze następowały po sobie regularnie i statecznie, nic sobie nie robiąc z tego, że Jack już nie miał prawa żyć. Ale w zasadzie dlaczego miałoby się zatrzymać, przecież był Waletem Kier. A czym byłby Kier bez serca?
***
Wreszcie, po miesiącu, nacięcia zrosły się. Pewnego dnia Jack obudził się i zobaczył, że miejsce denerwujących ranek zajęły dwie białe, cienkie blizny. Krew jednak nie wróciła.
W ciągu sześciu tygodni, które upłynęły od popełnienia samobójstwa, Jack dwukrotnie zmieniał pracę. W pierwszej nie podobało mu się to, że pracodawca na niego wrzeszczał. W drugiej pracodawcą była kobieta, a to już samo w sobie było złe. Z trzeciej wywalono go, bo nie mógł się skupić na swoich obowiązkach. Aktualnie nie pracował, szkoda mu było na to czasu.
W ciągu sześciu tygodni, które upłynęły od popełnienia samobójstwa, Jack zmienił mieszkanie i rzucił wszystkie swoje dziewczyny. I tak już od dawna miał ich dość.
W ciągu sześciu tygodni, które upłynęły od popełnienia samobójstwa, Jack ani razu nie skontaktował się z rodziną. Celowo wręcz unikał spotkania z kimkolwiek z Talii. Raz wprawdzie natknął się na moście na Kochanków, jednak Wielkie Arkana i tak nigdy nie zwracały uwagi na zwykłe karty.
W ciągu sześciu tygodni, które upłynęły od popełnienia pierwszego samobójstwa, Jack dokonał jeszcze czterech prób.
***
Na most, na którym spotkał Kochanków, Jack poszedł po to, by się z niego rzucić. Utopić mógł się wprawdzie w domu, ale wanna nadal jakoś źle mu się kojarzyła. Skoczył więc z mostu, w środku nocy, żeby nikt nie widział. Uderzenie o wodę zamroczyło go nieco, tak że nie walcząc z żywiołem czekał, aż płyn wypełni mu płuca. Obudził się rankiem, dryfując twarzą w dół; nurt zaniósł go daleko w morze. Długo przeklinał fakt, że nie pomyślał o konwencjonalnym kamieniu czy czymś takim. Dobrnął do brzegu, zwymiotował mieszaninę słonej i słodkiej wody w krzaki i niemrawo pomaszerował z powrotem do miasta. Cieszył się tylko, że obudził się dość szybko i nie zdążył napuchnąć.
Następna była trucizna. Popił trutkę na szczury detergentem, jednym z tych użytych do czyszczenia wanny. Znów skończyło się szaleńczymi wymiotami i niesmakiem, który czuł przez kolejny tydzień. Na dodatek wnętrzności go bolały, zupełnie jakby płonął od środka. To wrażenie, choć przerażająco dotkliwe (trzy dni wił się w mękach na podłodze toalety), dało mu pewną ponurą satysfakcję. Przynajmniej czuł, że żył.
Wreszcie ból zniknął, podobnie jak wcześniej rozcięcia na nadgarstkach. Wtedy Jack, gdy już na powrót mógł przełykać, przedawkował tabletki nasenne, popijając je wódką. Osiągnął jedynie tyle, że obudził się na lekkim kacu, nieco później niż zwykle.
Poważnie zastanawiał się nad jeszcze dwiema metodami: skokiem ze znacznej wysokości – dziwnym trafem ostatnimi czasy przestał się przejmować, co ludzie powiedzą, poza tym już nie byłoby plamy krwi – oraz nad podpaleniem się. Fascynowała go idea życia w całkowicie zmasakrowanym ciele. Mógł się położyć pod walec. Dać wkręcić w jakąś maszynę. A wracając do spłonięcia żywcem… Czyż nie jest to los właściwy dla karty?
Koniec końców Jack nie zdążył jednak wprowadzić żadnego z tych drastycznych pomysłów w życie, Ósemka Karo znalazła go bowiem w dniu, w którym się powiesił.
***
Obudził go przeraźliwy wrzask. Otworzył oczy, schował język i westchnął.
– Zamiast histeryzować, podstaw mi lepiej stołek – wycharczał z taką godnością, na jaką go było w danej sytuacji stać.
I to był koniec jego wolności.
***
Postawili go przed sądem.
Samo powieszenie się pewnie przeszłoby bez echa, ale Dwójki nie potrzebowały dużo czasu, by znaleźć blizny na jego rękach.
Wszystkie Figury spotkały się, by na niego wrzeszczeć i czynić mu wyrzuty. Niespecjalnie zwiększyło to jego chęć do życia. Jack pozostał niewzruszony, a jego uprzejmy uśmiech wyraźnie działał Królom na nerwy. Królowa Kier załamywała ręce i lamentowała.
– Taki dobry, cichy chłopak! Miałeś wszystko! Wszyscy ci zazdrościli! Kobiety, szczęście, pieniądze… Zawsze miałeś serce na właściwym miejscu… Podejrzewałabym wszystkich, tylko nie ciebie!
Jack Heart wzruszył ramionami. Z tego, co wiedział, jego serce nadal znajdowało się na właściwym miejscu. Czuł, jak biło, choć jakby wolniej i rzadziej niż dotąd. On sam siedział pośrodku półkola utworzonego przez Radę Figur. Kiery i Kara trzymały się razem, a Piki wywyższały się jak zwykle. Sędzią był As Trefl. Walet Pik siedział na ławie przysięgłych i szydził niemiłosiernie.
Szanowne zgromadzenie przerzucało się oskarżeniami i argumentami. Jack przestał słuchać, pogrążony we własnych myślach. Czuł się jakoś inaczej niż zwykle. Dobroć jego natury, na którą powoływała się Królowa Kier, wydawała mu się historią odległą jak… no, jakby z zeszłego życia. Pozostała tylko chęć do dalszego eksperymentowania.
Od swojego pierwszego zgonu wiele czasu poświęcił rozmyślaniom nad sprawami życia i śmierci, a może raczej egzystencji. Domyślał się, dlaczego nie może umrzeć, nie tak naprawdę, choć to, czym był kiedyś, wraz z błękitną zawiesiną przepadło w odpływie wanny.
Jack był kartą. W pewnym sensie. Był ideą Waleta Kier. Istniał, odkąd pierwszy człowiek wymalował pierwszego waleta serce na kawałku papieru. Podejrzewał, że po katastrofie atomowej zostaną na świecie tylko przysłowiowe karaluchy i karty, w końcu idee nie giną tak łatwo. Chociaż może przetrwa ktoś jeszcze? W końcu nie wiadomo, jak wiele innych chorych ludzkich pomysłów żyje własnym życiem. Pewnie mnóstwo. A ludzie nawet tego nie podejrzewają. Choć co to za życie, takie życie.
Mimo że Jack dość szybko pojął konstrukcję wszechświata – albo przynajmniej tak mu się wydawało – zabijał się dalej. Zabijał się dla tego snu, którego doświadczył po raz pierwszy po incydencie z wanną. Śnił o tym, że nie istnieje. Dla tego uczucia warto było umrzeć. Warto było umierać raz po raz.
***
Gdy ogłoszono wyrok, na sali rozległ się chrapliwy, straszny, pozbawiony radości śmiech. Figury zadrżały, wszystkie co do jednej, jakby zdzielone na odlew w twarz.
– Jesteście tylko kartami! – wrzasnął Joker i znów zaniósł się nieznośnym, obłąkanym chichotem.
I to była prawda.
***
Gdy prowadzono Jacka do podziemi Wieży, nagle przejście zasłoniło kilku Jokerów. Uśmiechali się szyderczo, szczerząc nieco zbyt ostre zęby. Strażnicy, płochliwe Czwórki, nie miały śmiałości, by ich przegonić czy choćby wyminąć.
Pierwszy Joker zdjął kryzę i zademonstrował światu bliznę na szyi. To musiało być dobre, mocne cięcie. Jack zadrżał, wyobrażając sobie, jak długo się goiło. Był zadowolony, że sam zdecydował się tylko na nadgarstki.
Drugi Joker zadarł kaftan, pokazując różowe, lśniące ślady poparzeń na brzuchu i piersi. Trzeci zdjął czapkę z dzwoneczkami. Z boku jego głowy, tuż nad prawym uchem, ziała sporawa dziura. Czwarty miał sztuczną nogę. Jack chwycił go za rękę i odwrócił dłoń grzbietem w dół, odsuwając przy tym rękaw, by móc zobaczyć nadgarstek. Żyły okazały się puste, podobnie jak jego własne. Przyczyną śmierci był zapewne krwotok na skutek uszkodzenia tętnicy udowej.
Jeden po drugim, Jokery pokazywały swoje blizny – akty zgonu poprzednich żyć. Jack patrzył i podobało mu się to, co widział. Dobrze, że nie rzucił się z dachu. Miał kiedyś nadzieję, że przestanie istnieć, jednak na razie postanowił zadowolić się faktem, że przestanie być Waletem Kier. Zawsze to była odmiana, jakże pożądana odmiana.
Jego serce ostatecznie przestało bić.
***
Rozdygotane Czwórki zatrzasnęły okute drzwi lochu znajdującego się na najniższej podziemnej kondygnacji Wieży. Dla jego własnego dobra, jak orzekł As Trefl. Ale na jego własne dobro było za późno. To, co się miało stać, już się stało. A co się stało, już się nie odstanie.
Ktoś, kto kiedyś był Waletem Kier, usiadł w ciemności i ciszy pod ścianą. Gdy się uśmiechnął, w mroku błysnęły nieco zbyt ostre zęby. Czekał. Owszem, zamknęli go. Ale nie mogli go tu trzymać wiecznie.
Tylko do następnego rozdania.