- Opowiadanie: Gerowicz - Autojektor. Cz. 1

Autojektor. Cz. 1

Oceny

Autojektor. Cz. 1

AUTOJEKTOR, cz. 1

 

 

New World’s News, 10 lipca 2049

Wielki sukces Bayer AG

Nowy rząd Republiki Federalnej Niemiec właśnie ogłosił, że kierowany wspólnymi siłami koncernu Bayer AG i rządów krajów europejskich międzynarodowy projekt Hipokrates odnosi kolejne spektakularne sukcesy. „Każdy z nas może teraz spojrzeć w lustro i powiedzieć – jestem nieśmiertelny” – od tych słów zaczął dzisiejszą konferencję prasową kanclerz Lazar Clauberg. To prawda. Do większości szpitali Unii Europejskiej – od Cabo de Roca do Wyspy Ratmanowa – trafiła już aparatura Toyoty, lekarstwa Bayer AG i armia lekarzy specjalizujących się w nieinwazyjnej transplantologii. Nowoczesne urządzenia podtrzymują funkcje życiowe podczas zabiegu i czynią go wyjątkowo szybkim i bezpiecznym, drukowane na miejscu sztuczne narządy Toyoty są niemal repliką ludzkich. Wyprodukowane w Leverkusen substancje zmniejszają do zera ryzyko odrzucenia przeszczepu. „Tym samym do historii przechodzi leczenie immunosupresyjne, możemy zapomnieć o pojęciach zgodności tkankowej, dawcy-biorcy czy powikłań po przeszczepach. Każdy, kto przyjdzie do szpitala, może wymienić swój narząd w nie dłużej niż pół godziny. Oddajemy ludziom należną im godność” – mówił dyrektor główny projektu Hipokrates, dr Josef Starzl. Po konferencji wartość akcji Bayer AG na giełdzie przebiła szklany sufit, co w znacznym stopniu wzmacnia pozycję nowego rządu RFN, złożonego z przedstawicieli koalicji Toyota-Bayer AG.

 

– Co czytasz, kochanie? – zapytała zawinięta w kołdrę brunetka.

Bruce odłożył czytnik z prasówką na stół. Siedział w głębokim fotelu tyłem do niej. Nie odpowiedział. Był bardzo rozdrażniony.

– A jak ty w ogóle masz na imię, nicponiu? Ja jestem Amanda, pamiętasz? – Kobieta sięgnęła po paczkę jego papierosów i zapaliła, nie wychodząc z łóżka.

Poczuł niechęć do niej i jeszcze większą do siebie. Przyjechał do Kolonii, żeby nie przeczytać po roku tej wiadomości. Zmarnotrawił czas na uszczęśliwianiu unieszczęśliwionych dam i zalewaniu się w trupa. Chociaż, jak sądził, w obu tych sprawach był całkiem niezły. Szkopuł tkwił w tym, że nikt nie oczekiwał od niego pocenia się nad jęczącą Amandą. Nikt nie oczekiwał nabijania kiesy karteli, produkujących, nielegalny bądź co bądź, alkohol.

Wstał z fotela w całej swojej nagiej krasie i odwrócił się do kobiety.

– Mam na imię William – skłamał. – A teraz możesz się już ubrać i wyjść.

Amanda zaciągnęła się nikotynowym dymem, wnikliwie wbijając wzrok w kochanka. Nie spodziewał się takiej reakcji. Przez chwilę trwali w ciszy. Dwa doskonałe ciała, niewymagające jakiejkolwiek transplantacji. A już na pewno nie sprzętem Toyoty i za pomocą środków Bayer AG. W końcu podniosła się i poszła do łazienki.

Bruce wrócił na fotel i wsłuchiwał się w dobiegający zza drzwi szum wody. Poczuł ulgę, że dziewczyna nie robiła mu wyrzutów. Owszem, była niezwykle atrakcyjna. Trochę podobna do aktorki, która grała w tym amerykańskim filmie sprzed prawie stu lat. Tym o całkiem postrzelonej dziewczynie, która zakochała się w pisarzu – podobnie jak ona – utrzymanku. Nie pamiętał, jak się nazywała aktorka. Jak widać, nie miał pamięci do imion.

Nie odwrócił się, kiedy Amanda wyszła z łazienki. Może gdyby nie przeczytał pieprzonego newsa, teraz znowu dałby się jej ujeżdżać. Jęczeliby na tym łez padole, a zapalone papierosy dogorywałyby w popielniczce. Oglądałby, jak dwie skaczące łanie próbują wyzwolić się z ciemnych chaszczy farbowanych włosów. Klepnąłby w kształtny zadek tak, że świat zadrżałby w swoich posadach. „Chyba jakimś erotomanem, seksoholikiem jestem” – pomyślał. – „Erotomanem-poetą. Łanie, ja pieprzę, skąd mi to do głowy przyszło?”. Słyszał, jak się ubiera, jak zapina rozporek w spodniach. Wstał, dopiero kiedy doszedł go syk zamykanych drzwi wejściowych. W tym momencie harcować zaczęły te małe niewidzialne potwory, które wielkimi młotami znęcają się nad udręczonymi skroniami – zwykle po upojnej nocy. Rozpuścił aspirynę i poszedł do łazienki, żeby zmyć z siebie wszystkie grzechy ostatniego wieczora.

Wychodząc z kabiny po gorącym prysznicu, od razu dostrzegł napisane małym, zgrabnym palcem na lustrze: „Stary się niepokoi, Bruce”. Poniżej numer telefonu.

„A to mała cholera”. – Szybko się osuszył i pobiegł po telefon.

Wybrał numer.

– Słucham. – Męski, niski głos to nie było coś, czego się spodziewał.

– Dzień dobry, nazywam się Bruce Carter. – Zawiesił głos. Dlaczego zostawiła ten numer? Znała jego imię, wiedziała… nawiązała do szefa.

Cisza.

– Nazywam się… – chciał powtórzyć, ale głos przerwał mu agresywnie:

– I co z tego?

– Właśnie chciałem zapytać. Znalazłem ten numer w swojej skrzynce pocztowej – wymyślił na poczekaniu. Wiedział, jak idiotycznie to zabrzmiało.

– Szanowny panie, czy pan raczy ze mnie kpić?

Bruce nagle uświadomił sobie swoją niezmierzoną głupotę. Rzucił szybkie „przepraszam”, rozłączył się, wyjął kartę z telefonu i wrzucił ją do niszczarki. Telefon poleciał przez okno i po kilkusekundowym locie zniknął w wodach Renu. Był wściekły, nie powinien popełnić tak koszmarnego błędu. Stracił czujność. Gdzieś głęboko w głowie poczuł zastawkę, która blokowała jego ruchy i nie pozwalała na bieżąco analizować sytuację.

Wbił numer do internetowej książki telefonicznej: „Książka nie zawiera szukanego przez ciebie numeru”. Odpalił lokalizator, jedną z niewielu aplikacji szpiegowskich, którą miał w laptopie – tylko dlatego, że każdy średnio rozgarnięty haker mógł ją zainstalować, więc nie rzucała zbyt wielu podejrzeń. Szybko znalazł swoje połączenie z tajemniczym numerem i na mapie pojawiły się dwa czerwone punkty – pierwszy to jego mieszkanie w Kolonii, drugi migał przy Kaiser-Wilhelm-Allee, dokładnie na głównej siedzibie Bayer AG.

Dzwonek. Dwa staromodne uderzenia w dzwon – oczywiście piracki plik. Wylogował się z lokalizatora i na wyświetlaczu ściennym włączył kamerę judasza. Dwóch łysych dżentelmenów w doskonale skrojonych garniturach Hugo Bossa. Czarne okulary, zaciętość na pyskach zamiast mimiki. W klapach metalowe logo Polizei.

Bruce złapał szybko laptopa, który podzielił los telefonu i zanim jeszcze policjanci weszli do mieszkania, urządzenie spokojnie znikało w odmętach rzeki.

– Pan Bruce Carter? Jest pan aresztowany pod zarzutami wprowadzania niepokoju społecznego, posiadania wyrobów tytoniowych i spożywania alkoholu. Proszę się ubrać – szorstko oznajmił jeden z dżentelmenów.

– Czy mam zabrać szczoteczkę? – Chciał zażartować, ale nagle nurtujące go problemy, niepokojące kwestie i pytania rozwiązało uderzenie gumową pałką w potylicę. Wszystkie gwiazdy Drogi Mlecznej przeleciały fugami płytek, na których bezwładnie wylądował.

 

***

 

 

 

Frankfurter Allgemeine Zeitung Polska, 17 kwietnia 2022

Porozumienie z San Fruttuoso

Wczorajszego poranka w dawnym opactwie Abbazia di San Fruttuoso di Capodimonte podpisane zostało międzynarodowe porozumienie pomiędzy Unią Europejską (reprezentowaną przez kanclerz RFN Angelę Merkel) a Federacją Rosyjską (w osobie prezydenta Władimira Władimirowicza Putina). Układ otwiera nowy rozdział w historii wschodniej półkuli. Po latach wzajemnych napięć, nieuzasadnionych działań rządów niektórych państw Unii Europejskiej wobec Rosji oraz jątrzenia czynników wojskowych nareszcie stosunki europejsko-rosyjskie mogą ulec poprawie. Choć porozumienie z San Fruttuoso dotyczy przede wszystkim wymiany wiedzy medycznej, otwarcia archiwów medycznych i wspólnych projektów lekarzy europejskich i rosyjskich, to sygnatariusze nie wykluczają kolejnych porozumień, mających na celu zbliżenie obu potęg. „Nie widzę przeciwwskazań, aby Federacja Rosyjska w stosunkowo krótkim czasie stała się państwem członkowskim Unii Europejskiej” – powiedziała niemiecka kanclerz po spotkaniu z rosyjskim przywódcą.

 

Gazeta poleciała do kosza, a czoło Mariana oparło się na wielkiej pięści. Siedział wściekły. Po pierwsze nie znosił czytać o lekarzach – przypominało mu to, że rak trawi kolejne jego organy, a łapiduchy nie mogą mu pomóc. Po drugie nie znosił niemieckiej prasy udającej prasę polską – z tego powodu zwykle gazeta leciała do kosza, a czoło Mariana opadało na dłoń. Kiedyś przynajmniej nazwy mediów były swojskie, choć kapitał zagraniczny. Po trzecie nie wierzył w dobre intencje ani kanclerz Niemiec, ani rosyjskiego prezydenta – był historykiem i spotkanie rosyjskiego przywódcy z przywódczynią niemiecką najzwyczajniej w świecie śmierdziało mu dodatkowymi protokołami i tajnymi klauzulami.

A świat zachodni po stagnacji drugiej połowy XX w. nagle jakby się opamiętał i wystrzelił z impetem do przodu. Nielegalni imigranci siedzą w rezerwatach, co bez przerwy staje się zarzewiem konfliktów społecznych. Był problem z imigrantami, to ludzie psioczyli na zagrożenie terrorystyczne – nie ma problemu z imigrantami, to psioczą na prawa człowieka. Prawica prawy sierpowy, lewica blok i z haka. To u nas, w Polsce. I na Węgrzech i jeszcze kilku krajach, które w ogóle już się nie liczą. Tam jest inaczej. Postęp cywilizacyjny nabiera tempa, Marian ogląda uśmiechnięte gęby Paryża i Berlina. Owszem, nad Wisłę nowinki docierają szybko. Świat jego dzieciństwa a Warszawa 2022 roku to jakby porównać rower „Wigry” z najnowszą hybrydą Volkswagena, którą w przyszłym roku ma dostać każdy mieszkaniec Unii. „Samochód dla ludu” – zaśmiał się w obumierającym duchu. Gdyby wyszydzony do spodu Fukuyama jeszcze żył, pewnie cynicznie uśmiechałby się nad światem, który powoli wygasza wszystkie wojny. Wielka oś sojuszu USA-Europa-Rosja staje się faktem, od kiedy świat uznał aneksję Ukrainy przez papę Putina. Tym samym okazuje się, że każda pieprzona wojenka plemienia Nuto z rodem Bata plemienia Tuno o krowę pasącą się gdzieś w zachodnim Kongo miała swój początek w konflikcie na linii Waszyngton-Moskwa.

Poza tym dusił się w małej kawalerce na Starej Ochocie, z dwójką dzieci i żoną, która ryczała, od kiedy tylko zdiagnozowali nowotwór u Mariana. Komórka zadzwoniła w rytmie walczyka. Numer zastrzeżony.

– Halo – Marian rzucił krótko.

– Marian, nie pamiętam, jak to szło. No, hasło. Andrzej mówi. Dasz radę wyrwać z miasta na dwa dni? Wiem, że zdychasz, ale masz jeszcze coś do zrobienia. No i łykniemy jakieś coś. Jutro wieczór? Tam gdzie zawsze?

– Dam radę. – Nawet się ucieszył na myśl o jakimś-czymś w tam-gdzie-zawsze.

Rozłączył się.

Dwuletni Robert dopadł jego spoczywających na pufie, owłosionych nóg i schował się pod nimi.

– Co się stało, Robuś? – Marian uśmiechnął się do przestraszonego syna.

– Potwól – wyskamlał mały i wskazał palcem na drzwi do łazienki, zza których wychylała się starsza o dwa lata siostra Roberta, Marysia. Ojciec wzruszył się na myśl, że te małe bachory nie wiedzą nic o raku, historii, rosyjskich prezydentach i całym tym syfie, ubieranym w piękne słówka. Nie domyślają się istnienia drugiego dna – bo dlaczego tata miałby myśleć o lizakach, kiedy mówi o ciastkach?

Po chwili cała kawalerka kotłowała się w szaleńczym pędzie jednego dorosłego, który bardzo chciał żyć, i dwojga ludzkich szczeniąt, które bardzo chciały mieć ojca.

 

***

 

 

Obudziło go ostre światło, agresywnie przedzierające się przez zamknięte powieki. Dopiero po chwili poczuł uciskający ból w klatce piersiowej, a do nosa doszedł przenikliwy i charakterystyczny zapach szpitala. Przez wpół otwarte oczy zorientował się, że leży na szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki. Klatkę piersiową uciskał bandaż. Chciał podnieść rękę, ale ta skrępowana była skórzanym pasem.

– Doktorze Rudger, obudził się! – głos krzyknął przy łóżku. Do pomieszczenia wszedł wysoki lekarz w białym kitlu i ze stetoskopem na szyi. Przyłożył głowicę przyrządu do piersi Bruce’a i przemieszczał ją płynnie. Potem spojrzał na wykresy biegnące nad głową pacjenta.

– Wszystko w jak najlepszym porządku.

W innych okolicznościach takie słowa z pewnością by go ucieszyły. Bruce jednak domyślał się tego, co zaszło.

– Proszę nas zostawić samych. – Znowu głos. Należał do przysadzistego i łysiejącego mężczyzny o maleńkich, kaprawych oczkach, stojącego obok. Był prawie pewien, że brzmiał jak facet, do którego tak nieszczęśliwie zadzwonił. „Ale wszystkie te grubasy brzmią podobnie” – odegnał uporczywą myśl.

Kiedy lekarz wyszedł, grubas podniósł przezroczysty worek z półpłynną kupą zmaterializowanej ohydy, dużym, czerwono-czarnym zwałem, potrząsnął nim przed oczami Bruce’a i wykrzyknął wesoło:

– Proszę, co pan w sobie nosił! Przez nałóg już prawie stracił pan płuca.

Bruce odwrócił się w stronę okna. Dostrzegł soczystą zieleń drzewa. Słońce świeciło wysoko i odbijało się od tysięcy kropelek na liściach. Musiało przed chwilą padać. Letni deszcz. Chciał biec teraz przez łąkę w ciepłym, letnim deszczu. Zaczął sobie to nawet wyobrażać, ale zanim postawił pierwszy krok na malowanej trawie, głos sprowadził go do parteru:

– Szczęśliwie dr Rudger szybko zdiagnozował chory narząd i jeszcze szybciej wymienił panu na nowy. Nówka-sztuka. Nosi pan w sobie przed chwilą wydrukowane płuca, bez zakrzepów, martwych tkanek i czego tam jeszcze. Materiał praktycznie rzecz biorąc niezniszczalny, choć… – zamyślił się – niekuloodporny. Gdyby mógł pan palić… gdyby wyroby tytoniowe nie były zakazane, już nigdy nie przejmowałby się pan stanem swojego narządu. Dr Rudger sugerował też wymianę wątroby, ale nie chcieliśmy go zanadto obciążać. Musi sobie radzić sam w klinice, bo reszta tutejszych transplantologów trafiła do litewskich szpitali. A kolejka do wymiany organów rośnie. Wie pan, każdy ma jakieś swoje kolano, które szwankuje na schodach.

Mężczyzna przysunął sobie krzesło. Nagle teatralnie zreflektował się i rzekł:

– Proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się. Adam Littmann, policja państwowa. Przez dwa „t”. Teraz pana kolej.

– Bruce Carter. Brytyjski korespondent Guardiana.

Grubas spuścił głowę.

– Ani Bruce Carter, ani brytyjski, ani korespondent.

Bruce spojrzał na niego z ukosa.

– Nie będę przeciągał. Nazywa się pan Robert Mnich, syn Mariana Mnicha, zmarłego na raka w 2024 roku. Miał pan wtedy… – Littmann udawał, że liczy. – Cztery lata. Pana matka, Anna z domu Osterwa, zmarła niedługo później, jak to się kiedyś mówiło – ze zgryzoty. Później mamy wiele interesujących zdarzeń, ale to, co najważniejsze, to fakt, że od jakiegoś czasu pracuje pan dla wywiadu Jego Królewskiej Mości i, pomimo swojej nieudolności, zdążył pan już w niewielkim stopniu zaszkodzić proeuropejskiemu rządowi w Warszawie. Pański szef, Stary, jak go nazywacie, albo Stan, jak każe do siebie mówić przyjaciołom… panu jeszcze nie kazał, prawda? No nic, Stan zlecił panu wykradzenie materiałów Bayer AG, deprecjonujących wielkie dzieło odnowy człowieczeństwa i obciążających kierownictwo, a przy okazji również nowy rząd RFN, o stwarzanie zagrożenia dla wolności osobistej człowieka, pranie brudnych pieniędzy, oraz, co za ohyda – Littmann autentycznie skrzywił się – o prowadzenie eksperymentów na ludziach. Wszystko to bzdury wyssane z palca, więc nic pan nie znalazł. – W końcu zamilkł, a Bruce’owi zrobiło się niedobrze.

– Jeszcze nie skończyłem. Proszę zaczekać z rzyganiem – powiedział grubas, zauważając, że pacjent zielenieje. – Wczoraj wieczorem w restauracji „Der Rauch” spotkał się pan z niewiastą, która spędziła noc w pańskim mieszkaniu nad Renem. Kamery pokazują, że brunetka opuściła mieszkanie o godzinie dziesiątej. O wpół do jedenastej wykonał pan telefon, którym zburzył spokój osobisty pracownika Bayer AG. Numer najpewniej dostał pan od dziewczyny. To zapewne ta sama niewiasta, z którą widział się pan już dwukrotnie w przeciągu pańskiego pobytu w Kolonii. – To zdziwiło Bruce’a, widział ją pierwszy raz na oczy. – O panu wiemy wszystko, teraz chcemy wiedzieć, kim jest ta gorąca brunetka. Nie oczekuję odpowiedzi natychmiast. Dzisiaj zostanie pan przewieziony do aresztu śledczego. Tymczasem, żegnam.

Littmann wstał i udał się w stronę drzwi.

– Littmann… – Bruce powiedział niepewnie, a po chwili dodał, w nagłym przypływie śmiałości. Albo dodał, bo tak sobie filmowo wizualizował tę scenę: – Spierdalaj. – I zwymiotował krwią do podstawionej obok łóżka miski.

Policjant podszedł do niego, zdecydowanym ruchem rozerwał przezroczysty worek i wylał cuchnący i lepki zwał mięsa na głowę tajnego agenta Jego Królewskiej Mości.

 

***

 

 

Kwadrans po piętnastej zjawił się dr Rudger. Nie patrząc na pacjenta, podszedł do kroplówki i wtłoczył do niej brunatny płyn z wielkiej strzykawki. Bruce patrzył na ten zabieg z ciekawością, ale o nic nie pytał. Chociaż pielęgniarze dokładnie go wymyli, miał wrażenie, że wciąż czuje smród swoich przepalonych płuc.

Lekarz wyglądał jak z horroru – wysoki i chudy, okulary w okrągłych oprawkach. Przerzedzone, tłuste włosy, kości policzkowe tak ostre, że można by było otwierać o nie butelkę zdelegalizowanego piwa. Krzątał się sprawnie, a brunatny płyn powoli sączył się do krwi Bruce’a. Limfocyty wpadły w obłędny taniec z obcymi, agresywnymi ciałkami. Po chwili ginęły już masowo. Układ odpornościowy osłabł na tyle, że narkotyk zaczął działać niemal natychmiastowo. Bruce najpierw zobaczył płonące świetliki, później wirował razem z łóżkiem, coraz szybciej i szybciej. Gałęzie wybiły szyby w oknach i wdarły się do środka, niszcząc wszystko na swojej drodze. Strzepywały krople z odbitym słońcem na Bruce’a, na łóżko, na sprzęt i podłogę. Poczuł cudowne orzeźwienie, ale nagle uświadomił sobie, że krople zalewają pokój. Łóżko zakotwiczone do podłogi bujało się na coraz większych falach. Nie przejął się, był silny. Rozerwał pasy i już biegł przez łąkę. Zobaczył Adama Littmanna, policja państwowa, który pląsał walczyka z Amandą. Oboje uśmiechnęli się do niego, po czym Amanda zaczęła lizać mięsiste policzki Littmanna. Bruce zdziwił się, że ta scena trochę go podnieciła. Pobiegł dalej. Z bezchmurnego nieba padał deszcz. Zmywał winy wszystkich pokoleń, które uczyniły świat tak parszywie doskonałym, ohydnie sterylnym i gnuśnie zachowawczym. Biegł przez wysoką trawę w stronę niewysokiego wzgórza. Kiedy znalazł się na jego szczycie, ujrzał wielkie miasto tonące w błocie. Nie, to nie mogło być błoto. Miasto tonęło w metalicznej rtęci. Usłyszał za sobą dzwonek rowerowy. Boże, jak ja dawno nie słyszałem dzwonka rowerowego, pomyślał i obejrzał się. Piaszczystą drogą zbliżały się dwa rowery – na pierwszym śmiejąca się na całego mama z jego młodszą siostrzyczką w koszyku zaczepionym u kierownicy. Na drugim tata. Bruce, nie bacząc na swoje gabaryty, wskoczył na ramę ojcowskiego bicykla. I tak jechali w stronę tonącego miasta. Kiedy osiągnęli przedmieścia, Bruce zobaczył uśmiechniętych ludzi, dziarsko kroczących ulicami. Po kolana w rtęci.

Narkotyk przestawał działać powoli. Rower zamienił się w policyjną sukę. Trzymająca go ojcowska ręka w zbyt mocno zaciśnięte kajdanki. Miasto tonące w rtęci w Kolonię zanurzoną w ludzkim szczęściu. Po lewej siedział wielki policjant, chyba ten sam, który aresztował go w mieszkaniu. Odwrócił się w stronę okna. Jechali powoli Komödienstrasse. Zza budowli wyłaniały się strzeliste wieże kolońskiej katedry, zamienionej w muzeum porozumienia niemiecko-rosyjskiego. Znowu zrobiło mu się niedobrze. Tylko mijani ludzie byli tacy sami jak w narkotycznym widzie. Przechadzali się wzdłuż ulicy uśmiechnięci, radośni, pewni swojej przyszłości. Nieśmiertelni.

 

***

 

 

 

Noc spędził w areszcie. Nie myślał za dużo. Nawet nie próbował analizować tego, co zaszło dnia wczorajszego, przedwczorajszego, ani żadnego innego. Po prostu spał. Rano zjadł w stołówce pożywne śniadanie złożone z owsianki i owoców. Truskawki, maliny, brzoskwinia. Wypił więzienną kawę, która wyjątkowo mu zasmakowała. Musiał to okazać, bo strażnik, patrząc w niego jak cielę w malowane wrota, na pewno pedał, powiedział: – Lavazza – i złożył usta w dzióbek. Na pewno pedał. Wracając do celi, oglądał się w obawie,  czy słodziak nie zacznie wypytywać go o śmietankę do kawy. W celi odpalił laptopa przymocowanego do biurka, ale zanim załączył serwis informacyjny, do środka wszedł Littmann. Nie był zadowolony. Podszedł do Bruce’a i rzucił przed nim kartę zwolnienia z więzienia. Splunął siarczyście w różowy, puszysty dywan i wyszedł z celi.

Bruce rozumiał, dlaczego go wypuścili. Littmann mógł sobie odpuścić ten teatr. Wiedział, że podeszli go… nie, nie podeszli. Sam się dał podejść jak smarkacz. Cały rok siedział cicho i nie potrafił się zabrać do roboty, nie wiedział, od czego zacząć. Cały czas mieli go na celowniku – szukali tylko pretekstu, żeby go zgarnąć.

Wyszedł z więzienia, minął brzydki i przysadzisty budynek opery kolońskiej i udał się prosto do Parku Reńskiego. Wiatr hulał od rzeki, wył i świszczał między drzewami, jakby śmierć miała nadejść lada moment. Pomimo przebijającego się między chmurami światła słonecznego aura nie nastrajała optymistycznie.

„Wypuścili mnie, bo w moich nowych „turbopłucach” musieli umieścić chip. Znają każdy mój ruch”. Pomiędzy drzewami widział grajka, prującego stary, zniszczony akordeon. Grupka żuli kiwała głowami w takt muzyki. Ledwie ich minął, usłyszał krzyk policjanta. Muzyka przerodziła się w intensywny tupot nóg.

„Jestem spalony. Skończony”. Wiatr był coraz silniejszy. Łamał co starsze gałązki, które potem unosił za ogrodzenie parkowe.

„Kurwa mać. Sam im wpadłem w ręce” – zaklął w myślach. – „Znają całą moją legendę. Ze szczegółami”. Nie istniał Marian Mnich ani Anna z domu Osterwa. Robert „Bruce Carter” Mnich również nie istniał. Podwójne legendowanie miało zapewnić mu spokojną i pewną robotę. Bruce Carter był legendą Roberta Mnicha wymyśloną dla oficjeli Bayer AG, zaś Robert Mnich legendą… jego legendą.

Kiedy gałąź grubości kciuka spadła mu przed oczami, uświadomił sobie, że wicher przegonił z parku wszystkich spacerowiczów, żuli i policjantów. Musiał uciekać, jeśli nie chciał stać się jedną z liczb zranionych przez żywioł i podawanych w wieczornych wiadomościach. Zieloną furgonetkę zobaczył, dopiero kiedy z piskiem opon zatrzymała się przed nim przy bocznej furtce.

Wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Dwóch facetów wyskoczyło z otwartych drzwi. Żelaznym uchwytem złapali go pod ręce i wrzucili do samochodu. „Jedź!” – krzyknął jeden z nich, kiedy Bruce leżał na brudnej podłodze. Trzask zamykanych drzwi.

Podniósł głowę. Kierowca w szalonym tempie kluczył już uliczkami Kolonii.

Jeden z twardzieli posadził go na siedzeniu. Wtedy zobaczył, że oprócz siłaczy w furze siedzi jeszcze gość w garniturze i kobieta. Amanda. Jakże by inaczej.

– Przyjechałaś mnie uratować? – zapytał, ale ona tylko odwróciła się w stronę faceta w garniturze i kiwnęła głową.

– Robert Carter-Mnich? – Facet pochylił się w jego stronę. Postać dosyć oślizgła. Z kilometra śmierdział urzędasem, księgowym wywiadu. Nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Jest pan spalony, ale proszę się nie martwić. Wieziemy pana do szefa. Musi pan odpowiedzieć na jedno pytanie.

Furgonetka nadal pędziła kolońskimi uliczkami.

– Czy przeprowadzili na panu operację?

Bruce był zbyt zdezorientowany, nie miał czasu na przygotowanie odpowiedzi. Ale w końcu to byli swoi. Nie musiał się ich bać. Otworzył usta, ale w tej chwili potężny cios spadł na jego szczękę. Znowu leżał na brudnej podłodze, wypluwając kilka zębów. Niedźwiedzimi łapami twardziel odwrócił go na plecy, rozdarł koszulę i pochylił się nad klatką piersiową.

– Ledwo widoczna, duża blizna. Pewnie płuca. Śledzą nas – powiedział do urzędasa.

Tym razem urzędas kiwnął głową i przełknął ślinę. Amanda nie patrzyła na tę scenę, jakby w ogóle nie była zainteresowana leżącym kochankiem.

Twardziel wyciągnął z kabury staromodnego glocka 9 milimetrów z tłumikiem, przyłożył do czoła Bruce’a i wystrzelił.

Ciało wrzucili do śmietnika przy Papageienstrasse.

 

***

 

 

– Nie żyjesz – stwierdził sucho głos w słuchawce. – Jeszcze dzisiaj znajdą idiotę w śmietniku. Możesz zaczynać.

– Tak jest.

 

***

 

 

 

Koniec

Komentarze

O, aleś mnie kolego załatwił. Wciągnęłam się w czytanie, w tę zakręconą intrygę, a tu myk – koniec? 

Bardzo mi się dobrze czytało ten fragment i będę czekała na następne. Jakieś błędy mignęły mi przed oczami, ale zajęta lekturą zrezygnowałam z ich wypisywania.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dziękuję za dobre słowo! Intryga dopiero się zaczyna.

Fragment niewielki, ale zdołał mnie zafrapować na tyle, że już czekam na dalszy ciąg. ;-)

Napisane całkiem przyzwoicie i, mimo pewnych usterek, czytało się świetnie.

 

armia le­ka­rzy spe­cja­li­zu­ją­cych się w nie­in­wa­zyj­nej trans­plan­ta­cji.W jednej transplantacji?

 

Aman­da za­cią­gnę­ła się ni­ko­ty­no­wym dymem, wni­kli­wie wbi­ja­jąc w niego wzrok. – Wbiła wzrok w dym?

 

Miał wra­że­nie, że po­stęp cy­wi­li­za­cyj­ny kro­czy wiel­ki­mi kro­ka­mi… – Nie brzmi to najlepiej.

 

pew­nie cy­nicz­ne uśmie­chał­by się nad świa­tem… – Literówka.

 

Do po­miesz­cze­nia wszedł wy­so­ki le­karz w bia­łym kitlu i ste­to­sko­pem na szyi. – pewnie miało być: Do po­miesz­cze­nia wszedł wy­so­ki le­karz w bia­łym kitlu i ze ste­to­sko­pem na szyi.

 

Przy­ło­żył gło­wi­cę przy­rzą­du do pier­si Bruce’a i prze­miesz­czał nią płyn­nie. – Co przemieszczał głowicą?

Pewnie miało być: Przy­ło­żył gło­wi­cę przy­rzą­du do pier­si Bruce’a i prze­miesz­czał płyn­nie.

 

Męż­czy­zna przy­su­nął sobie krze­sło, usiadł i chwi­lę sie­dział w ciszy. – Nie brzmi to dobrze.

 

Biegł przez wy­so­ką trawę w stro­nę nie­wy­so­kie­go wzgó­rza. – Czy to celowe powtórzenie?

 

Usły­szał za sobą dzwo­nek ro­we­ro­wy. Boże, jak ja dawno nie sły­sza­łem dzwon­ka ro­we­ro­we­go, po­my­ślał i obej­rzał się. Piasz­czy­stą drogą zbli­ża­ły się dwa ro­we­ry… – Czy te powtórzenia są zamierzone?

 

I tak je­cha­li w stro­nę to­ną­ce­go mia­sta. Kiedy osią­gnę­li przed­mie­ścia, Bruce zo­ba­czył uśmiech­nię­tych ludzi, dziar­sko kro­czą­cych uli­ca­mi mia­sta… – Powtórzenie.

 

Wra­ca­jąc do celi oglą­dał się za sie­bie. – Masło maślane. Czy można oglądać się przed siebie?

 

Le­d­wie ich minął, usły­szał krzyk po­li­cjan­ta. – Spójnik jest tu zbędny.

 

Mu­zy­ka prze­ro­dzi­ła się in­ten­syw­ny tupot nóg. – Pewnie mało być: Mu­zy­ka prze­ro­dzi­ła się w in­ten­syw­ny tupot nóg.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Świetnie! Serdeczne dzięki za wyłapanie niespójności i chochlików!

Cieszę się, że mogłam pomóc. ;-)

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobre! Wciągnąłem się, a to się rzadko zdarza.

A że to tylko fragment, to i mój komentarz będzie fragmentaryczny. :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Hehe, dzięki. Mam nadzieję, że fragment szybko przerodzi się w dłuższą formę. Mam już cały zarys fabuły w głowie i po części na papierze (tzn. w pliku tekstowym ;)).

No, no. Dałeś czadu :) Zaintrygowało, czekam na dalsze części.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Gerowiczu, myślałeś może o zamieszczeniu całego opowiadania?

Opowiadania przyciągają więcej użytkowników, ponadto fragmenty bywają omijane przez dyżurnych, którzy nie mają obowiązku ich czytać, no i fragmenty nie mogą być zgłaszane ani do Biblioteki, ani do piórek. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jestem za :)

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

O kurcze, nie spodziewałem się takich reakcji :) w takim razie, kiedy już dopiszę resztę, wrzucę jako całość. Bardzo dziękuję i kłaniam się w pas :)

Popieram yes

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

O tak, potrafimy zaskakiwać. ;D

Niecierpliwie czekam na skończone opowiadanie. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Miałeś moją ciekawość, teraz masz moją uwagę. Nie gustuję w takich realiach, jednak opowieść wciąga, a to liczy się dla mnie w pierwszej kolejności. Dużo drobnych błędów, ale nic z czym sobie beta nie poradzi. Może właśnie skorzystaj z dobrodziejstw betalisty. Wtedy powinno styknąć.

Za ten cliffhanger na końcu daję -100 do końcowej oceny noszjapie…

lol

Niezłe. Dość ciekawy świat i szybkie tempo. Co prawda nie wiem, na ile ogarnąłem fabułę, ale po cichu liczę, że to, czego nie ogarnąłem, wyjaśni się potem :)

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka