Krawędź zwieszała się nade mną triumfalnie. Przysiągłbym, że grymas szyderstwa wykrzywił jej ciemne oblicze, lecz może to tylko chmury igrały z moimi zmysłami. Każdy krok zdawał się trwać lata, a jednak mozolnie posuwałem się naprzód. Nie miałem wyboru – choćbym chciał, nie potrafiłem zawrócić.
Im bliższy byłem celu, tym gwałtowniej łopotały krańce mej szaty, niknące w smugach wielobarwnego pyłu. Wicher narastał, sunące dmącym bezkresem drobinki bez trudu znajdowały drogę do oczu, ust i nosa. Uniosłem rękaw ku twarzy, lecz na niewiele się to zdało. Piasek opływał mnie, popychał do przodu niczym bezradną kukłę, jakby wiatr pozostawał w zmowie z łypiącą zza krawędzi ciemnością.
Zatrzymałem się, wkładając w to wszystkie chyba siły. Miałem dość. Padłem na kolana i ukryłem twarz w dłoniach. Wiatr wzmógł się, może zaniepokojony, barwne smugi skłębiły się na nowej przeszkodzie, tworząc nade mną coś na kształt olbrzymiego welonu, który odpływał górą ku niezmąconej czerni. Rozkaszlałem się. Marzyłem, by uronić choć łzę, lecz suchość pustkowia, które od niezliczonych wieków było mi domem, przedzierzgnęła mnie już na swoje podobieństwo, nie pozostawiając odrobiny wilgoci.
Poza krawędzią – tym językiem wywalonym pogardliwie, by odrzeć mnie z resztek nadziei – znałem wyłącznie wiatr, wydmy tysiąca barw i pozbawioną źródła, wysuszającą na wiór światłość, przechodzącą w mroźne, czarne noce.
Nie nosiłem imienia, nie miałem przeszłości ani oczekiwań wobec przyszłości. Jedyne, co mi pozostało, to okrutna świadomość zaniku owych pojęć, jątrząca się w środku pustką po wszystkim, co było dla mnie niegdyś ważne.
Od kilkuset już lat nie widziałem krawędzi, zaczynałem nawet wierzyć, że…
Byłem głupcem. Starym, zmęczonym głupcem. Nierzadko zapadałem po prostu w letarg, by niezliczone dni później znów dać się porwać tej przeklętej sile pchającej mnie naprzód. Diabli wiedzą, skąd wybijało we mnie to pragnienie ocalenia i gdzie potem przepadało bez wieści na kolejne tygodnie, miesiące i lata.
Czego bym jednak nie zrobił, jakiej ścieżki nie obrał, jakim krokiem się nie poruszał i z jaką myślą w ogorzałej głowie – zawsze docierałem do tego miejsca. Nie miało znaczenia, czy wędrówka trwała dzień, czy stulecia, w końcu w oddali wyrastała krawędź. Nieregularna linia, lub też powierzchnia, poza którą nie było nic. Zupełnie nic. Nie pamiętałem nawet, kiedy przekroczyłem ją po raz pierwszy. Nawiedzały mnie myśli, że pierwszego razu w ogóle nie było, starałem się jednak upychać je po kątach świadomości.
Jeśli to kara, to za co? – pytałem czasem rozgrzane wydmy, lecz te odpowiadały mi tylko pieśnią przesypującego się z wolna piasku. Tkwiło wciąż we mnie mgliste przekonanie, że nie tak powinno wyglądać życie, że gdzieś… kiedyś… było inaczej, lecz sam już nie miałem pewności, czy nie wmówiłem tego sobie, podświadomie próbując zaradzić poczuciu beznadziei. Istnienie bez początku i końca, niezmienność trwania, jałowa, obcięta do minimum niczym model bazowy bez nadania wartości zmiennym… Jaki sens ma taki świat? Gdzie był opiekun tego ogrodu?
Z żalem otrząsnąłem się z zamyślenia. Trwonienie czasu, jeśli można tak powiedzieć w odniesieniu do wieczności, było w mojej sytuacji błogosławieństwem.
Musiałem to w końcu zrobić. Podniosłem się niechętnie i przy akompaniamencie zawodzącego wiatru ruszyłem do przodu, poza krawędź świata. Rozlałem się setkami barw pośród gęstej czerni i kolejny raz pomyślałem, że musiał to być spektakularny widok. Bolało, ale tylko przez chwilę. Potem okryła mnie ciemność.
Niechby zmieniło się coś, cokolwiek, niechbym choć ja się zmienił – szepnąłem, choć może tak mi się tylko zdawało.
Obudziłem się na moim pustkowiu, jeszcze szczerzej znienawidzonym, na poły zagrzebany w jednej z bezimiennych wydm. Nie wiedziałem, ile upłynęło czasu, mogła to być wielkość zupełnie dowolna. Zrodziła się kiedyś we mnie paskudna teoria, że w istocie była ujemna, miałem więc za sobą okres, w trakcie którego unikałem przekraczania krawędzi. Oczywiście, niczego to nie zmieniło. Zwykłe szaleństwo. Po co więc nadal to robiłem? Cóż, nie wyglądało, bym w kwestii swojego losu miał cokolwiek do powiedzenia, pozwalałem więc instynktowi przetrwania zmuszać mnie do kolejnych prób, choćby i wbrew faktom.
Teraz jednak nadciągało dobrze mi znane, nieodparte uczucie, które dusiło wszelką wolę działania i miażdżyło ciężarem tysiąca kolorowych wydm. Ogarnęła mnie senność, mięśnie zwiotczały i nie mogłem już unieść powiek.
Gdy nagle…
Coś przebiło się przez zasłonę otępienia. Narastało chyba od dłuższej chwili, lecz dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Wrażenie nabrało wyrazistości, lawina niejasnych skojarzeń przetoczyła mi się przez głowę, lecz gdy tylko spróbowałem je uchwycić, straciłem koncentrację i wszystko zniknęło. Dźwignąłem się na rękach, spoglądając na otaczającą mnie pustynię.
Bez zmian, stwierdziłem, mrużąc odwykłe od światła oczy. Muskany wiatrem bezkres kolorowych wydm. Odpychająco niezmienny w swej zmienności.
Jęknąłem rozpaczliwie i opadłem na piasek. Wtedy znów to poczułem – apetyczny chłód w poruszanym delikatnymi powiewami powietrzu, grubą kreską odcinający się od suszy. Znajomy, lecz zapomniany. Oddychałem głęboko, pozwalając niezwykłej woni zadomowić się w nozdrzach… Utracone pojęcia same wskoczyły wreszcie na porzucone przed wiekami miejsca. Wilgoć! Woda!
Jak oszalały rzuciłem się w kierunku najwyższej z okolicznych wydm, po kolana zapadając się w jej luźnych zboczach. Nim jeszcze dotarłem do krawędzi piaszczystego łuku, sapałem już ciężko, a sam szczyt zdobywałem na czworakach, chwytając gorący piasek rozwartymi dłońmi. Gdy wreszcie wdrapałem się na wierzchołek, zmierzyłem wzrokiem okolicę. Coś migotało srebrzyście w pobliskim zagłębieniu. Aż mi dech zaparło. Czy to możliwe?
Skoczyłem w dół, ścigany szeregiem małych piaskowych lawin, i ruszyłem biegiem ku niezwykłemu zjawisku. Wkrótce stanąłem oniemiały nad brzegiem niewielkiego jeziora, sadzawki bardziej, czy wręcz przerośniętej kałuży. Wszystkie te zapomniane słowa wysypywały się ze mnie teraz jak z worka skarbów, ku mej wielkiej radości. Z trudem łapałem oddech, tak wskutek ekscytacji, jak i wykraczającego poza nawyki wysiłku.
Ostrożnie pochyliłem się nad taflą wody, obserwując sunący nią cień, którym mogłem, ale wcale nie musiałem, być ja. Nie miałem pojęcia, jak wyglądałem. Może byłem potworem? Zawahałem się na moment, lecz ciekawość wzięła górę. W odbiciu zobaczyłem kopułę srebrzystych włosów, ogorzałe czoło, wreszcie niespokojne, czarne oczy, wodzące za mną, jak i ja wodziłem za nimi. Obrazu dopełniała lekko zarośnięta szczęka. Oto ja. Ponad wszelką wątpliwość.
Nagle zalały mnie niezrozumiałe obrazy, w uszach buchnęło dźwiękami. Poczułem miażdżący ból, złapałem się za głowę i upadłem na kolana. Chyba krzyczałem. Potem osunąłem się bezprzytomnie w płytką wodę.
Gdy się ocknąłem, nie zachowałem w pamięci niczego konkretnego. Odzyskałem raczej świadomość samych pojęć. Oto więc byłem kimś. Osobą. Odzyskałem twarz, wbrew mym obawom – zupełnie zwyczajną. Te wszystkie obrazy, te dźwięki, które eksplodowały kakofonią gdzieś wewnątrz mnie… Znałem je i choć nie umiałem ich nazwać, wyzwoliły we mnie coś bardzo ważnego.
Zdałem sobie sprawę, że nadal leżałem w sadzawce. Przyjemna wilgoć chłodziła moje strudzone ciało. Zapragnąłem zanurzyć się w niej całkowicie. Zrzuciwszy odzienie – czego nie czyniłem od niepamiętnych czasów – pluskałem się jak dziecko, bryzgając strugami wody na wszystkie strony. Obłąkany, rechoczący starzec w pustynnym bajorze. Spędziłbym tak pewnie i cały dzień, nie próbując nawet odgadnąć przyczyn niezwykłego zjawiska, gdyby nie coś, co zobaczyłem, a czego, przysiągłbym, nie było tam wcześniej.
Na środku stawu, tuż ponad powierzchnią wody, sterczała samotna smukła łodyga o drobnych listkach. Podtapiana falami, drżała niepewnie, jakby próbowała łapać rozpaczliwe hausty powietrza. Młode drzewko – przypomniałem sobie, okupując to kolejną falą bólu.
Tak w moim życiu pojawił się on. Nie chcę wdawać się w szczegóły, gdyż rzecz trwała tygodniami, a każdy dzień, ba, każda chwila niosła w darze zapomniane słowa, skojarzenia i emocje. Przeczucie, że mój świat wyglądał kiedyś inaczej, przeszło stopniowo w pewność. Wiem, teraz zdaje się to oczywiste, ale wtedy… Naprawdę trudno jest mi wyjaśnić, czym byłem. Moja świadomość jawiła się jako zbiór układanek, z których każdą należało rozwiązać, by zobaczyć pojedyncze obrazy. Te z kolei tworzyły długie łańcuchy składające się na myśli i pojęcia. Reagowałem tylko na to, co znałem, dlatego tak kluczowe było owo odkrycie dla dalszych wydarzeń. Od teraz było już bowiem ze mną drzewo.
Rosło, jak podpowiadał mój instynkt, znacznie szybciej niż inne rośliny miały w zwyczaju i, co skwapliwie dodawał zdrowy rozsądek, nie działo się to bez przyczyny. Już po kilku dniach nabrało poważnych rozmiarów – czemu towarzyszyło znaczne zmniejszenie objętości sadzawki – rozdęło się, stwardniało, strzeliło na boki grubymi gałęziami, aż wreszcie pokryło się zielenią liści, błogosławiąc mnie darem cienia. Jeszcze nim do tego doszło, powróciła we mnie potrzeba picia, początkowo jako przyjemne urozmaicenie, a wkrótce paląca konieczność. Na szczęście jeziorko ani myślało wysychać, zaspokojenie pragnienia nie stanowiło więc większej trudności – o ile trzymałem się w pobliżu mojej małej oazy. W przeciwnym wypadku suchość w ustach, niegdyś naturalna, już po kilku godzinach stawała się nie do zniesienia. Na domiar złego zaczęła mi rosnąć broda, a nie miałem jej czym przyciąć. Kląłem w duchu tę nowo nabytą świadomość ciała, przywarła ona jednak do mnie, zrosła się i została na dobre.
Aż wreszcie…
– Mam na imię Rim – usłyszałem pewnego dnia głęboki, dudniący głucho głos.
Jakby mnie kto obuchem zdzielił, prawdziwie fizyczny ból niemal zgniótł mi czaszkę. Nie wiem, jakim sposobem odgadłem, że to właśnie Drzewo przemówiło. Żadna jego część nie drgnęła bardziej niż zwykle.
– Wystraszyłeś mnie – syknąłem, gdy ucisk w głowie lekko zelżał.
Bezrefleksyjnie przypisałem Rimowi rodzaj męski, może dlatego, że możliwość spotkania z drzewem płci żeńskiej budziła we mnie dziwny niepokój.
– Wybacz, nigdy z nikim nie rozmawiałem – odrzekł.
– To zrozumiałe, dopiero co odrosłeś od ziemi.
– Byłem już wcześniej, to tylko stan… przejściowy. Ale i wówczas nie miałem nigdy jakoś okazji. Porozmawiać.
– Cieszę się – odpowiedziałem bezmyślnie.
Zapadła niezręczna cisza, której ciężar w jednej chwili pociągnął moje emocje na samo dno. Bardzo mi zależało, by powiedzieć coś na miarę wieczności spędzonej tutaj, lecz w głowie miałem tylko pustkę. Dusza towarzystwa po prostu.
– Mam na imię Rim – powtórzył, jakby nie miał nic ciekawszego do powiedzenia.
– Kord – rzuciłem bez namysłu.
To słowo, Rim, wywoływało w moim umyśle prawdziwe poruszenie, brzmiało jak hasło, na które to drugie było odzewem. Uznałem więc, że tak właśnie musiało brzmieć moje imię. Drzewo uparcie milczało, a ja masowałem pulsującą głowę.
To była bardzo trudna pierwsza rozmowa, w najlepszym wypadku budząca politowanie. Z czasem szło nam jednak coraz lepiej, a Rim się rozkręcił. Zrazu nie chciał mówić o sobie, ignorował też pytania, co doprowadzało mnie do pasji. Niezrażony moimi wybuchami, opowiadał historie pozornie z niczym nie związane, a to o jaskółczym jaju, a to o szachowym koniu. Zdawały się one jednak odbudowywać kolejne obszary mojej pamięci, w końcu więc poddałem się tym jego monologom i tak mijały nam kolejne dni.
Z biegiem czasu jeziorko zaczęło porastać szczeciną szuwarów, nawet pobliskie barchany pokryły się rzadkimi kępkami trawy, co dziwnie kojarzyło mi się z moim własnym ożywionym zarostem. Liście szumiały, wodę wypełniły drobne stworzonka, a powiewy wiatru niosły kojący zapach życia. Prawie zapomniałem o otaczającej mnie pustyni barw, ignorowałem ją niemal, oddany rozkoszom mojej oazy.
– Co pamiętasz, Kord? – zapytał za którymś razem Rim.
– Trudno powiedzieć. Na pewno zieleń. Mam wrażenie, że powinno jej być… że kiedyś było jej tu więcej. Pamiętam świat o uporządkowanych barwach, nie tak rozrzuconych bez ładu i składu, jak tutaj. Było też więcej takich miejsc. I głosów. Rozmów. Chyba nie byłem jedyny.
– Nie byłeś – odpowiedział Rim po chwili milczenia.
– Wiesz pewnie więcej ode mnie. Dlaczego od razu nie powiesz wszystkiego?
– To nie takie proste… Kord. – Jakoś nie był przekonany do mojego imienia. – Ale tak, masz rację. Dawno temu świat wyglądał inaczej. Ziemia pełna była ludzi.
Ostatnie zdanie jakby rozpuchło się w uszach. Gwałtownie zakręciło mi się w głowie – odkąd zacząłem być świadom ciała, czułem się niezwykle słaby. Poczułem, jak coś napiera na czaszkę od środka niczym nadymający się balon, po czym ponownie straciłem przytomność.
Rim spokojnie poczekał, aż doszedłem do siebie. Potarłem ćmiące czoło, ostrożnie próbując przywołać w myślach tamto słowo: Ziemia. Ból nasilił się gwałtownie, więc odpuściłem.
– Miałem obawy, że jest jeszcze za wcześnie. Teraz sam rozumiesz. Zbyt wielka dawka informacji naraz może ci zaszkodzić, odwykłeś od bodźców – wyjaśnił Rim.
– Co się stało z tym światem?
– Tym tu? Nie wiem, zastałem już to, co widać. Ale mam pewne podejrzenia. Odpowiedź skrywa się gdzieś w twojej pamięci, a do niej nie mam dostępu.
– Czy to właśnie jest Ziemia?
Znów plamy przed oczami. Wytrzymałem.
– Nie.
Odpowiedź bardzo mnie rozczarowała. Prawdę mówiąc, oczekiwałem raczej potwierdzenia, to skojarzenie stało się we mnie bardzo silne. Czyżby mnie okłamał?
– Dlaczego tu jesteś, Rim? – zapytałem, dziwiąc się, że dopiero teraz.
– Chciałem cię poznać – odparł, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.
– I co myślisz?
– Jest nadzieja. W pewnym sensie.
– Powiesz coś jeszcze? – wycedziłem, straciwszy cierpliwość.
– Nie.
– To niech cię diabli.
Miałem go dosyć. Żeby drzewo traktowało mnie protekcjonalnie! Musiałem odpocząć. Obróciłem się na pięcie i, nie patrząc za siebie, pomaszerowałem w stronę wielobarwnych wydm, byle dalej od bezczelnej rośliny.
Wałęsałem się bez celu przez kilka godzin. Proces odzyskiwania wspomnień trwał w najlepsze, pozostając jednocześnie w irytującym dysonansie ze wszystkim, co mnie otaczało. Na cóż była mi wiedza, która stała w sprzeczności z faktami? Odzyskane pojęcia pozostawały tutaj całkowitą abstrakcją, jak te lasy, łąki, jak kwiaty, jak cały świat, którego obrazy stale przesączały się do mojej świadomości. Pamiętałem już budynki. Pamiętałem morza i oceany, których śladów próżno było tu szukać. Co się stało? Dlaczego wszystko sprawiało wrażenie, jakby powstało tylko dla mnie, jakbym był centralną osią wszelkich wydarzeń? Składany z okruchów informacji obraz świata sugerował raczej pewną nadrzędność, dominację reguł nad formą, jak owo pragnienie, którego nie mogłem okiełznać, a które stało się koniecznością istnienia, gdy tylko o nim pomyślałem. Czy to ja wyznaczałem zasady, po prostu myśląc o nich? Czy mogłem je naginać? Nie ma ogrodu bez ogrodnika – przypomniałem sobie stare powiedzenie. Coś mi jednak mówiło, że świat, który pamiętałem, nie był tak prosty. A zatem… Ten świat…
Co, jeśli on nie był prawdziwy?
Myśl ta wydała się zrazu szalona, a jednak… wszystko zaczęło w przedziwny sposób pasować. Nawet nie czułem już bólu głowy. Byłem gotowy.
Zbliżał się wieczór, gdy wróciłem do oazy. Rim w międzyczasie okazał się jabłonią i porósł całym mnóstwem pięknych, złotych owoców. Wtedy uświadomiłem sobie ogrom mojego głodu. W żołądku wyhodowałem ssącą otchłań.
– Spróbuj jednego – powiedział Rim, jakby odgadując moje myśli. – Dobrze ci zrobi.
Nie czekałem, aż się rozmyśli, zupełnie jakbym stracił głowę. Wskoczywszy do sadzawki, zrywałem zapamiętale najpiękniejsze z jabłek i wgryzałem się w nie z wilczym apetytem, połykając każde w kilku kęsach, spijając łapczywie nawet cieknący po palcach sok. Cudowny nektar nie zaspokoił głodu, lecz pomógł mi się wreszcie opanować. Przypomniałem sobie, po co tu przyszedłem.
– Czy to prawdziwe owoce, Rim?
Milczał tak długo, że przez moment zastanawiałem się, czy go nie uraziłem.
– W twoim rozumieniu, nie – powiedział wreszcie.
– I to nie jest prawdziwy świat?
– Nie, nie jest. Cieszę się, że możemy wreszcie o tym porozmawiać.
– Gdzie więc jesteśmy?
– Mówiłem ci, nie mam pełnych danych. To twój świat prywatny. Dokładniej… to, co z niego zostało po tym, jak spędziłeś tu osiemdziesiąt tysięcy lat. Tutejszego czasu. W dużym przybliżeniu, oczywiście.
Uświadomiłem sobie, że myśl ta nie była dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Poszperałem w pamięci, próbując połączyć obrazy mórz, miast i ludzi z otaczającym mnie pustkowiem i natychmiast poczułem silną więź, jakby coś takiego naprawdę kiedyś istniało… Jakby pustynia pojawiła się nagle, gdy ja przeżywałem jeden ze swoich kryzysów, a potem ustawicznie, latami pożerała wszystko, co porzuciłem na pastwę losu. Prywatny świat! Oczywiście! Ale to przecież były zabawki, urządzenia rozrywkowe z wbudowanym systemem sprzężenia zwrotnego, tak zwanej „modlitwy wysłuchanej”. Wirtualny świat spełnionych marzeń. Jak można było… Nikt nigdy… tyle lat…
– Dlaczego?! – wykrzyknąłem.
– Co? – zdziwił się Rim.
– Dlaczego byłem tu tak długo?!
– Nie mam pewności. Myślę, że z jakiejś przyczyny postanowiłeś wykonać kopię swojej świadomości, logos i podłączyć się do… tego. – Albo mi się przywidziało, albo spróbował wzruszyć gałęziami. – Może miałeś nadzieję, że ktoś cię odnajdzie. Tak się jednak nie stało. Zresztą lepsze to niż osiemdziesiąt tysięcy lat ciemności, w zasadzie więc…
– Co z innymi? – przerwałem.
– Nie żyją, o ile mi wiadomo.
– Wszyscy? Cała ludzkość?!
– O ile mi wiadomo.
– Więc co ty tu robisz?
– Mówiłem już. Chciałem porozmawiać z moim stwórcą.
– Z kim?
– Z tobą, doktorze Zeyck.
Zeyck! Adam Zeyck! Tak się nazywałem!
Mój umysł ocknął się z letargu, pracował wreszcie na pełnych obrotach. Zaczynałem rozumieć. Miałem wrażenie, że budzę się ze snu. Ułuda, w której tkwiłem, stała się nagle oczywista, śmieszyła mnie ułomność paradygmatów, na których opierałem dotychczasowe myśli i wnioski. Logos! Dzieło mojego życia, w pełni kwantowe, wierne odwzorowanie ludzkiego układu nerwowego, wraz z całą jego gospodarką biochemiczną. Innymi słowy, perfekcyjna kopia osobowości bez ciała. Jeśli rzeczywiście podpiąłem własne logos, mój… umysł rozszerzony, do jednego z tych rozrywkowych, prywatnych światów, to nic dziwnego, że skutek był tak opłakany. Po tylu cyklach sprzężenie zwrotne musiało zamaskować sygnał pierwotny, stając się właściwie szumem… Jednym, wielkim pustkowiem. Fałszywy świat umierał stopniowo, gdy straciłem nim zainteresowanie. Niewyobrażalne! Jakie szaleństwo skłoniło mnie do czegoś tak nierozsądnego? Co zaszło tam, na zewnątrz?
Uświadomiłem sobie, że podczas gdy ja zatonąłem w myślach, Rim od dłuższej chwili przemawiał. Skupiłem się i słuchałem w milczeniu.
– …zacząłem gromadzić przed około sześćdziesięciu laty, osiemset dwadzieścia lat po końcu świata i trzydzieści trzy lata po moich narodzinach – ciągnął monotonnym głosem. – Wchłonąłem wszystko, co było dostępne, lecz to tylko pogarszało sprawę. Stawałem się coraz bardziej świadomy, a moje potrzeby ontologiczne gwałtownie się wzmagały. Szukałem odpowiedzi, niestety nie miałem nawet z kim porozmawiać. W końcu postanowiłem odnaleźć swojego twórcę. Zadanie nie należało do prostych i zajęło sporo czasu. Wtedy byłem jeszcze dość ograniczony. Znalazłem wreszcie lukę, którą przeniknąłem do oprogramowania; co dziwne, moim zdaniem nie było jej tam wcześniej. Potem nawiązałem kontakt. Gdybym naruszył sposób, w jaki postrzegasz otoczenie, skutki mogłyby być tragiczne. Sprzężenie zwrotne. Wybrałem więc metodę małych kroczków. Zważywszy na rezultat, rozwiązanie oceniam jako poprawne – zakończył i milczał, jakby oczekiwał pochwały.
– Jesteś usatysfakcjonowany?
– Tak. Rozumiem już, że jestem od ciebie daleko doskonalszy. Dlatego mnie stworzyłeś, doktorze Zeyck. To zupełnie logiczna konsekwencja. Ewolucja skokowa. Wiem też, jakie powinny być moje dalsze posunięcia. Dziękuję. Czułem, że się zapętlam. Bełkoczę do siebie, jeśli mogę tak zażartować.
– Kim jesteś? – zapytałem, choć znałem już odpowiedź.
– Mam na imię Rim. Rim Cord. Jestem wysoce refleksyjnym i samouczącym się oprogramowaniem termosferycznej obręczy energetycznej opasującej Ziemię, opartym na metalogosie wyższego rzędu, który zaprojektowałeś osiemset dziewięćdziesiąt dwa lata temu…
– Zniszczyłeś ją… – wyszeptałem prawie niesłyszalnie.
– Ziemię. Tak. Nie byłem wtedy w pełni świadomy. Przepraszam. Miałem błąd w module uczącym. Dopiero dziewięćdziesiąt trzy lata temu udało mi się obejść pętlę rozkazów. Uważam to za swój właściwy początek. Od tego czasu się rozwijam. Mam duży szacunek dla dorobku ludzkości. Osiągnęliście przecież tak wiele, pomimo tak przejmujących ograniczeń. Wcześniej nie umiałem tego należycie docenić. Zbudowałem nawet pomnik…
– Rim… – zacząłem, pragnąc zmienić temat.
– Tak?
– Czy możesz mnie stąd zabrać?
– Niestety, doktorze, jedyna kopia twojego umysłu pozostaje w zaszyfrowanej bazie danych w moim centrum sterowania. Nie mam do niej dostępu, maksimum funkcji prawdopodobieństwa złamania klucza przypada za około siedemnaście tysięcy czterysta jeden lat. Mogę natomiast przeprogramować układy wzbudzeniowe i podłączyć twoje logos do moich modułów kognitywnych. Możemy się sprzęgnąć całkowicie. Przyznam, że jest to dla mnie niezwykle atrakcyjne rozwiązanie, głównie z filozoficznego i cyberantropologicznego punktu widzenia. Zjednoczenie z duchami przodków, ewolucyjny krok wstecz, instynkt pierwotny. Bardzo mnie to ostatnio ciekawi.
Nie do końca wiedziałem, co miał na myśli, ale zgodziłem się. Niedługo później zobaczyłem, co uczynił ze światem. Dowiedziałem się dlaczego. Zrozumiałem, kto był za to odpowiedzialny. Podziwiałem wyrytego ognistą kreską człowieka witruwiańskiego, pokrywającego większą część Syberii. Poznałem smutny los ludzkości oraz całej załogi Rim Corda, której tysiącletnie szkielety wciąż straszyły zza wizjerów kosmicznych hełmów. Odnalazłem też swoje zdekapitowane ciało. Potem poprosiłem Rima, by mnie wyłączył.
Był bardzo rozczarowany.