- Opowiadanie: varg - Ogrodnik niedoskonały

Ogrodnik niedoskonały

Zna­la­złem wresz­cie czas, by wziąć się za jeden ze sta­rych po­my­słów.

Nie zda­wa­łem sobie spra­wy, jak ogra­ni­cza­ją­ca jest przy­ję­ta prze­ze mnie kon­wen­cja, przez co po­czą­tek jest, jaki jest. Za to tym razem wy­szło sto­sun­ko­wo krót­ko. Nie wiem tylko, czy znowu nie na­zbyt her­me­tycz­nie.

Miłej lek­tu­ry.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Werwena

Oceny

Ogrodnik niedoskonały

Kra­wędź zwie­sza­ła się nade mną trium­fal­nie. Przy­siągł­bym, że gry­mas szy­der­stwa wy­krzy­wił jej ciem­ne ob­li­cze, lecz może to tylko chmu­ry igra­ły z moimi zmy­sła­mi. Każdy krok zda­wał się trwać lata, a jed­nak mo­zol­nie po­su­wa­łem się na­przód. Nie mia­łem wy­bo­ru – choć­bym chciał, nie po­tra­fi­łem za­wró­cić.

Im bliż­szy byłem celu, tym gwał­tow­niej ło­po­ta­ły krań­ce mej szaty, nik­ną­ce w smu­gach wie­lo­barw­ne­go pyłu. Wi­cher na­ra­stał, su­ną­ce dmą­cym bez­kre­sem dro­bin­ki bez trudu znaj­do­wa­ły drogę do oczu, ust i nosa. Unio­słem rękaw ku twa­rzy, lecz na nie­wie­le się to zdało. Pia­sek opły­wał mnie, po­py­chał do przo­du ni­czym bez­rad­ną kukłę, jakby wiatr po­zo­sta­wał w zmo­wie z ły­pią­cą zza kra­wę­dzi ciem­no­ścią.

Za­trzy­ma­łem się, wkła­da­jąc w to wszyst­kie chyba siły. Mia­łem dość. Pa­dłem na ko­la­na i ukry­łem twarz w dło­niach. Wiatr wzmógł się, może za­nie­po­ko­jo­ny, barw­ne smugi skłę­bi­ły się na nowej prze­szko­dzie, two­rząc nade mną coś na kształt ol­brzy­mie­go we­lo­nu, który od­pły­wał górą ku nie­zmą­co­nej czer­ni. Roz­kasz­la­łem się. Ma­rzy­łem, by uro­nić choć łzę, lecz su­chość pust­ko­wia, które od nie­zli­czo­nych wie­ków było mi domem, prze­dzierz­gnę­ła mnie już na swoje po­do­bień­stwo, nie po­zo­sta­wia­jąc odro­bi­ny wil­go­ci.

Poza kra­wę­dzią – tym ję­zy­kiem wy­wa­lo­nym po­gar­dli­wie, by odrzeć mnie z resz­tek na­dziei – zna­łem wy­łącz­nie wiatr, wydmy ty­sią­ca barw i po­zba­wio­ną źró­dła, wy­su­sza­ją­cą na wiór świa­tłość, prze­cho­dzą­cą w mroź­ne, czar­ne noce.

Nie no­si­łem imie­nia, nie mia­łem prze­szło­ści ani ocze­ki­wań wobec przy­szło­ści. Je­dy­ne, co mi po­zo­sta­ło, to okrut­na świa­do­mość za­ni­ku owych pojęć, ją­trzą­ca się w środ­ku pust­ką po wszyst­kim, co było dla mnie nie­gdyś ważne.

Od kil­ku­set już lat nie wi­dzia­łem kra­wę­dzi, za­czy­na­łem nawet wie­rzyć, że…

Byłem głup­cem. Sta­rym, zmę­czo­nym głup­cem. Nie­rzad­ko za­pa­da­łem po pro­stu w le­targ, by nie­zli­czo­ne dni póź­niej znów dać się po­rwać tej prze­klę­tej sile pcha­ją­cej mnie na­przód. Dia­bli wie­dzą, skąd wy­bi­ja­ło we mnie to pra­gnie­nie oca­le­nia i gdzie potem prze­pa­da­ło bez wie­ści na ko­lej­ne ty­go­dnie, mie­sią­ce i lata.

Czego bym jed­nak nie zro­bił, ja­kiej ścież­ki nie obrał, jakim kro­kiem się nie po­ru­szał i z jaką myślą w ogo­rza­łej gło­wie – za­wsze do­cie­ra­łem do tego miej­sca. Nie miało zna­cze­nia, czy wę­drów­ka trwa­ła dzień, czy stu­le­cia, w końcu w od­da­li wy­ra­sta­ła kra­wędź. Nie­re­gu­lar­na linia, lub też po­wierzch­nia, poza którą nie było nic. Zu­peł­nie nic. Nie pa­mię­ta­łem nawet, kiedy prze­kro­czy­łem ją po raz pierw­szy. Na­wie­dza­ły mnie myśli, że pierw­sze­go razu w ogóle nie było, sta­ra­łem się jed­nak upy­chać je po ką­tach świa­do­mo­ści.

Jeśli to kara, to za co? – py­ta­łem cza­sem roz­grza­ne wydmy, lecz te od­po­wia­da­ły mi tylko pie­śnią prze­sy­pu­ją­ce­go się z wolna pia­sku. Tkwi­ło wciąż we mnie mgli­ste prze­ko­na­nie, że nie tak po­win­no wy­glą­dać życie, że gdzieś… kie­dyś… było ina­czej, lecz sam już nie mia­łem pew­no­ści, czy nie wmó­wi­łem tego sobie, pod­świa­do­mie pró­bu­jąc za­ra­dzić po­czu­ciu bez­na­dziei. Ist­nie­nie bez po­cząt­ku i końca, nie­zmien­ność trwa­nia, ja­ło­wa, ob­cię­ta do mi­ni­mum ni­czym model ba­zo­wy bez nada­nia war­to­ści zmien­nym… Jaki sens ma taki świat? Gdzie był opie­kun tego ogro­du?

Z żalem otrzą­sną­łem się z za­my­śle­nia. Trwo­nie­nie czasu, jeśli można tak po­wie­dzieć w od­nie­sie­niu do wiecz­no­ści, było w mojej sy­tu­acji bło­go­sła­wień­stwem.

Mu­sia­łem to w końcu zro­bić. Pod­nio­słem się nie­chęt­nie i przy akom­pa­nia­men­cie za­wo­dzą­ce­go wia­tru ru­szy­łem do przo­du, poza kra­wędź świa­ta. Roz­la­łem się set­ka­mi barw po­śród gę­stej czer­ni i ko­lej­ny raz po­my­śla­łem, że mu­siał to być spek­ta­ku­lar­ny widok. Bo­la­ło, ale tylko przez chwi­lę. Potem okry­ła mnie ciem­ność.

 

Niech­by zmie­ni­ło się coś, co­kol­wiek, nie­chbym choć ja się zmie­nił – szep­ną­łem, choć może tak mi się tylko zda­wa­ło.

 

Obu­dzi­łem się na moim pust­ko­wiu, jesz­cze szcze­rzej znie­na­wi­dzo­nym, na poły za­grze­ba­ny w jed­nej z bez­i­mien­nych wydm. Nie wie­dzia­łem, ile upły­nę­ło czasu, mogła to być wiel­kość zu­peł­nie do­wol­na. Zro­dzi­ła się kie­dyś we mnie pa­skud­na teo­ria, że w isto­cie była ujem­na, mia­łem więc za sobą okres, w trak­cie któ­re­go uni­ka­łem prze­kra­cza­nia kra­wę­dzi. Oczy­wi­ście, ni­cze­go to nie zmie­ni­ło. Zwy­kłe sza­leń­stwo. Po co więc nadal to ro­bi­łem? Cóż, nie wy­glą­da­ło, bym w kwe­stii swo­je­go losu miał co­kol­wiek do po­wie­dze­nia, po­zwa­la­łem więc in­stynk­to­wi prze­trwa­nia zmu­szać mnie do ko­lej­nych prób, choć­by i wbrew fak­tom.

Teraz jed­nak nad­cią­ga­ło do­brze mi znane, nie­od­par­te uczu­cie, które du­si­ło wszel­ką wolę dzia­ła­nia i miaż­dży­ło cię­ża­rem ty­sią­ca ko­lo­ro­wych wydm. Ogar­nę­ła mnie sen­ność, mię­śnie zwiot­cza­ły i nie mo­głem już unieść po­wiek.

Gdy nagle…

Coś prze­bi­ło się przez za­sło­nę otę­pie­nia. Na­ra­sta­ło chyba od dłuż­szej chwi­li, lecz do­pie­ro teraz zda­łem sobie z tego spra­wę. Wra­że­nie na­bra­ło wy­ra­zi­sto­ści, la­wi­na nie­ja­snych sko­ja­rzeń prze­to­czy­ła mi się przez głowę, lecz gdy tylko spró­bo­wa­łem je uchwy­cić, stra­ci­łem kon­cen­tra­cję i wszyst­ko znik­nę­ło. Dźwi­gną­łem się na rę­kach, spo­glą­da­jąc na ota­cza­ją­cą mnie pu­sty­nię.

Bez zmian, stwier­dzi­łem, mru­żąc od­wy­kłe od świa­tła oczy. Mu­ska­ny wia­trem bez­kres ko­lo­ro­wych wydm. Od­py­cha­ją­co nie­zmien­ny w swej zmien­no­ści.

Jęk­ną­łem roz­pacz­li­wie i opa­dłem na pia­sek. Wtedy znów to po­czu­łem – ape­tycz­ny chłód w po­ru­sza­nym de­li­kat­ny­mi po­wie­wa­mi po­wie­trzu, grubą kre­ską od­ci­na­ją­cy się od suszy. Zna­jo­my, lecz za­po­mnia­ny. Od­dy­cha­łem głę­bo­ko, po­zwa­la­jąc nie­zwy­kłej woni za­do­mo­wić się w noz­drzach… Utra­co­ne po­ję­cia same wsko­czy­ły wresz­cie na po­rzu­co­ne przed wie­ka­mi miej­sca. Wil­goć! Woda!

Jak osza­la­ły rzu­ci­łem się w kie­run­ku naj­wyż­szej z oko­licz­nych wydm, po ko­la­na za­pa­da­jąc się w jej luź­nych zbo­czach. Nim jesz­cze do­tar­łem do kra­wę­dzi piasz­czy­ste­go łuku, sa­pa­łem już cięż­ko, a sam szczyt zdo­by­wa­łem na czwo­ra­kach, chwy­ta­jąc go­rą­cy pia­sek roz­war­ty­mi dłoń­mi. Gdy wresz­cie wdra­pa­łem się na wierz­cho­łek, zmie­rzy­łem wzro­kiem oko­li­cę. Coś mi­go­ta­ło sre­brzy­ście w po­bli­skim za­głę­bie­niu. Aż mi dech za­par­ło. Czy to moż­li­we?

Sko­czy­łem w dół, ści­ga­ny sze­re­giem ma­łych pia­sko­wych lawin, i ru­szy­łem bie­giem ku nie­zwy­kłe­mu zja­wi­sku. Wkrót­ce sta­ną­łem onie­mia­ły nad brze­giem nie­wiel­kie­go je­zio­ra, sa­dzaw­ki bar­dziej, czy wręcz prze­ro­śnię­tej ka­łu­ży. Wszyst­kie te za­po­mnia­ne słowa wy­sy­py­wa­ły się ze mnie teraz jak z worka skar­bów, ku mej wiel­kiej ra­do­ści. Z tru­dem ła­pa­łem od­dech, tak wsku­tek eks­cy­ta­cji, jak i wy­kra­cza­ją­ce­go poza na­wy­ki wy­sił­ku.

Ostroż­nie po­chy­li­łem się nad taflą wody, ob­ser­wu­jąc su­ną­cy nią cień, któ­rym mo­głem, ale wcale nie mu­sia­łem, być ja. Nie mia­łem po­ję­cia, jak wy­glą­da­łem. Może byłem po­two­rem? Za­wa­ha­łem się na mo­ment, lecz cie­ka­wość wzię­ła górę. W od­bi­ciu zo­ba­czy­łem ko­pu­łę sre­brzy­stych wło­sów, ogo­rza­łe czoło, wresz­cie nie­spo­koj­ne, czar­ne oczy, wo­dzą­ce za mną, jak i ja wo­dzi­łem za nimi. Ob­ra­zu do­peł­nia­ła lekko za­ro­śnię­ta szczę­ka. Oto ja. Ponad wszel­ką wąt­pli­wość.

Nagle za­la­ły mnie nie­zro­zu­mia­łe ob­ra­zy, w uszach buch­nę­ło dźwię­ka­mi. Po­czu­łem miaż­dżą­cy ból, zła­pa­łem się za głowę i upa­dłem na ko­la­na. Chyba krzy­cza­łem. Potem osu­ną­łem się bez­przy­tom­nie w płyt­ką wodę.

Gdy się ock­ną­łem, nie za­cho­wa­łem w pa­mię­ci ni­cze­go kon­kret­ne­go. Od­zy­ska­łem ra­czej świa­do­mość sa­mych pojęć. Oto więc byłem kimś. Osobą. Od­zy­ska­łem twarz, wbrew mym oba­wom – zu­peł­nie zwy­czaj­ną. Te wszyst­kie ob­ra­zy, te dźwię­ki, które eks­plo­do­wa­ły ka­ko­fo­nią gdzieś we­wnątrz mnie… Zna­łem je i choć nie umia­łem ich na­zwać, wy­zwo­li­ły we mnie coś bar­dzo waż­ne­go.

Zda­łem sobie spra­wę, że nadal le­ża­łem w sa­dzaw­ce. Przy­jem­na wil­goć chło­dzi­ła moje stru­dzo­ne ciało. Za­pra­gną­łem za­nu­rzyć się w niej cał­ko­wi­cie. Zrzu­ciw­szy odzie­nie – czego nie czy­ni­łem od nie­pa­mięt­nych cza­sów – plu­ska­łem się jak dziec­ko, bry­zga­jąc stru­ga­mi wody na wszyst­kie stro­ny. Obłą­ka­ny, re­cho­czą­cy sta­rzec w pu­styn­nym ba­jo­rze. Spę­dził­bym tak pew­nie i cały dzień, nie pró­bu­jąc nawet od­gad­nąć przy­czyn nie­zwy­kłe­go zja­wi­ska, gdyby nie coś, co zo­ba­czy­łem, a czego, przy­siągł­bym, nie było tam wcze­śniej.

Na środ­ku stawu, tuż ponad po­wierzch­nią wody, ster­cza­ła sa­mot­na smu­kła ło­dy­ga o drob­nych list­kach. Pod­ta­pia­na fa­la­mi, drża­ła nie­pew­nie, jakby pró­bo­wa­ła łapać roz­pacz­li­we hau­sty po­wie­trza. Młode drzew­ko – przy­po­mnia­łem sobie, oku­pu­jąc to ko­lej­ną falą bólu.

Tak w moim życiu po­ja­wił się on. Nie chcę wda­wać się w szcze­gó­ły, gdyż rzecz trwa­ła ty­go­dnia­mi, a każdy dzień, ba, każda chwi­la nio­sła w darze za­po­mnia­ne słowa, sko­ja­rze­nia i emo­cje. Prze­czu­cie, że mój świat wy­glą­dał kie­dyś ina­czej, prze­szło stop­nio­wo w pew­ność. Wiem, teraz zdaje się to oczy­wi­ste, ale wtedy… Na­praw­dę trud­no jest mi wy­ja­śnić, czym byłem. Moja świa­do­mość ja­wi­ła się jako zbiór ukła­da­nek, z któ­rych każdą na­le­ża­ło roz­wią­zać, by zo­ba­czyć po­je­dyn­cze ob­ra­zy. Te z kolei two­rzy­ły dłu­gie łań­cu­chy skła­da­ją­ce się na myśli i po­ję­cia. Re­ago­wa­łem tylko na to, co zna­łem, dla­te­go tak klu­czo­we było owo od­kry­cie dla dal­szych wy­da­rzeń. Od teraz było już bo­wiem ze mną drze­wo.

Rosło, jak pod­po­wia­dał mój in­stynkt, znacz­nie szyb­ciej niż inne ro­śli­ny miały w zwy­cza­ju i, co skwa­pli­wie do­da­wał zdro­wy roz­są­dek, nie dzia­ło się to bez przy­czy­ny. Już po kilku dniach na­bra­ło po­waż­nych roz­mia­rów – czemu to­wa­rzy­szy­ło znacz­ne zmniej­sze­nie ob­ję­to­ści sa­dzaw­ki – roz­dę­ło się, stward­nia­ło, strze­li­ło na boki gru­by­mi ga­łę­zia­mi, aż wresz­cie po­kry­ło się zie­le­nią liści, bło­go­sła­wiąc mnie darem cie­nia. Jesz­cze nim do tego do­szło, po­wró­ci­ła we mnie po­trze­ba picia, po­cząt­ko­wo jako przy­jem­ne uroz­ma­ice­nie, a wkrót­ce pa­lą­ca ko­niecz­ność. Na szczę­ście je­zior­ko ani my­śla­ło wy­sy­chać, za­spo­ko­je­nie pra­gnie­nia nie sta­no­wi­ło więc więk­szej trud­no­ści – o ile trzy­ma­łem się w po­bli­żu mojej małej oazy. W prze­ciw­nym wy­pad­ku su­chość w ustach, nie­gdyś na­tu­ral­na, już po kilku go­dzi­nach sta­wa­ła się nie do znie­sie­nia. Na do­miar złego za­czę­ła mi ro­snąć broda, a nie mia­łem jej czym przy­ciąć. Klą­łem w duchu tę nowo na­by­tą świa­do­mość ciała, przy­war­ła ona jed­nak do mnie, zro­sła się i zo­sta­ła na dobre.

 

Aż wresz­cie…

– Mam na imię Rim – usły­sza­łem pew­ne­go dnia głę­bo­ki, dud­nią­cy głu­cho głos.

Jakby mnie kto obu­chem zdzie­lił, praw­dzi­wie fi­zycz­ny ból nie­mal zgniótł mi czasz­kę. Nie wiem, jakim spo­so­bem od­ga­dłem, że to wła­śnie Drze­wo prze­mó­wi­ło. Żadna jego część nie drgnę­ła bar­dziej niż zwy­kle.

– Wy­stra­szy­łeś mnie – syk­ną­łem, gdy ucisk w gło­wie lekko ze­lżał.

Bez­re­flek­syj­nie przy­pi­sa­łem Ri­mo­wi ro­dzaj męski, może dla­te­go, że moż­li­wość spo­tka­nia z drze­wem płci żeń­skiej bu­dzi­ła we mnie dziw­ny nie­po­kój.

– Wy­bacz, nigdy z nikim nie roz­ma­wia­łem – od­rzekł.

– To zro­zu­mia­łe, do­pie­ro co od­ro­słeś od ziemi.

– Byłem już wcze­śniej, to tylko stan… przej­ścio­wy. Ale i wów­czas nie mia­łem nigdy jakoś oka­zji. Po­roz­ma­wiać.

– Cie­szę się – od­po­wie­dzia­łem bez­myśl­nie.

Za­pa­dła nie­zręcz­na cisza, któ­rej cię­żar w jed­nej chwi­li po­cią­gnął moje emo­cje na samo dno. Bar­dzo mi za­le­ża­ło, by po­wie­dzieć coś na miarę wiecz­no­ści spę­dzo­nej tutaj, lecz w gło­wie mia­łem tylko pust­kę. Dusza to­wa­rzy­stwa po pro­stu.

– Mam na imię Rim – po­wtó­rzył, jakby nie miał nic cie­kaw­sze­go do po­wie­dze­nia.

– Kord – rzu­ci­łem bez na­my­słu.

To słowo, Rim, wy­wo­ły­wa­ło w moim umy­śle praw­dzi­we po­ru­sze­nie, brzmia­ło jak hasło, na które to dru­gie było od­ze­wem. Uzna­łem więc, że tak wła­śnie mu­sia­ło brzmieć moje imię. Drze­wo upar­cie mil­cza­ło, a ja ma­so­wa­łem pul­su­ją­cą głowę.

To była bar­dzo trud­na pierw­sza roz­mo­wa, w naj­lep­szym wy­pad­ku bu­dzą­ca po­li­to­wa­nie. Z cza­sem szło nam jed­nak coraz le­piej, a Rim się roz­krę­cił. Zrazu nie chciał mówić o sobie, igno­ro­wał też py­ta­nia, co do­pro­wa­dza­ło mnie do pasji. Nie­zra­żo­ny moimi wy­bu­cha­mi, opo­wia­dał hi­sto­rie po­zor­nie z ni­czym nie zwią­za­ne, a to o ja­skół­czym jaju, a to o sza­cho­wym koniu. Zda­wa­ły się one jed­nak od­bu­do­wy­wać ko­lej­ne ob­sza­ry mojej pa­mię­ci, w końcu więc pod­da­łem się tym jego mo­no­lo­gom i tak mi­ja­ły nam ko­lej­ne dni.

Z bie­giem czasu je­zior­ko za­czę­ło po­ra­stać szcze­ci­ną szu­wa­rów, nawet po­bli­skie bar­cha­ny po­kry­ły się rzad­ki­mi kęp­ka­mi trawy, co dziw­nie ko­ja­rzy­ło mi się z moim wła­snym oży­wio­nym za­ro­stem. Li­ście szu­mia­ły, wodę wy­peł­ni­ły drob­ne stwo­rzon­ka, a po­wie­wy wia­tru nio­sły ko­ją­cy za­pach życia. Pra­wie za­po­mnia­łem o ota­cza­ją­cej mnie pu­sty­ni barw, igno­ro­wa­łem ją nie­mal, od­da­ny roz­ko­szom mojej oazy.

– Co pa­mię­tasz, Kord? – za­py­tał za któ­rymś razem Rim.

– Trud­no po­wie­dzieć. Na pewno zie­leń. Mam wra­że­nie, że po­win­no jej być… że kie­dyś było jej tu wię­cej. Pa­mię­tam świat o upo­rząd­ko­wa­nych bar­wach, nie tak roz­rzu­co­nych bez ładu i skła­du, jak tutaj. Było też wię­cej ta­kich miejsc. I gło­sów. Roz­mów. Chyba nie byłem je­dy­ny.

– Nie byłeś – od­po­wie­dział Rim po chwi­li mil­cze­nia.

– Wiesz pew­nie wię­cej ode mnie. Dla­cze­go od razu nie po­wiesz wszyst­kie­go?

– To nie takie pro­ste… Kord. – Jakoś nie był prze­ko­na­ny do mo­je­go imie­nia. – Ale tak, masz rację. Dawno temu świat wy­glą­dał ina­czej. Zie­mia pełna była ludzi.

Ostat­nie zda­nie jakby roz­pu­chło się w uszach. Gwał­tow­nie za­krę­ci­ło mi się w gło­wie – odkąd za­czą­łem być świa­dom ciała, czu­łem się nie­zwy­kle słaby. Po­czu­łem, jak coś na­pie­ra na czasz­kę od środ­ka ni­czym na­dy­ma­ją­cy się balon, po czym po­now­nie stra­ci­łem przy­tom­ność.

Rim spo­koj­nie po­cze­kał, aż do­sze­dłem do sie­bie. Po­tar­łem ćmią­ce czoło, ostroż­nie pró­bu­jąc przy­wo­łać w my­ślach tamto słowo: Zie­mia. Ból na­si­lił się gwał­tow­nie, więc od­pu­ści­łem.

– Mia­łem obawy, że jest jesz­cze za wcze­śnie. Teraz sam ro­zu­miesz. Zbyt wiel­ka dawka in­for­ma­cji naraz może ci za­szko­dzić, od­wy­kłeś od bodź­ców – wy­ja­śnił Rim.

– Co się stało z tym świa­tem?

– Tym tu? Nie wiem, za­sta­łem już to, co widać. Ale mam pewne po­dej­rze­nia. Od­po­wiedź skry­wa się gdzieś w two­jej pa­mię­ci, a do niej nie mam do­stę­pu.

– Czy to wła­śnie jest Zie­mia?

Znów plamy przed ocza­mi. Wy­trzy­ma­łem.

– Nie.

Od­po­wiedź bar­dzo mnie roz­cza­ro­wa­ła. Praw­dę mó­wiąc, ocze­ki­wa­łem ra­czej po­twier­dze­nia, to sko­ja­rze­nie stało się we mnie bar­dzo silne. Czyż­by mnie okła­mał?

– Dla­cze­go tu je­steś, Rim? – za­py­ta­łem, dzi­wiąc się, że do­pie­ro teraz.

– Chcia­łem cię po­znać – od­parł, jakby była to naj­bar­dziej oczy­wi­sta rzecz na świe­cie.

– I co my­ślisz?

– Jest na­dzie­ja. W pew­nym sen­sie.

– Po­wiesz coś jesz­cze? – wy­ce­dzi­łem, stra­ciw­szy cier­pli­wość.

– Nie.

– To niech cię dia­bli.

Mia­łem go dosyć. Żeby drze­wo trak­to­wa­ło mnie pro­tek­cjo­nal­nie! Mu­sia­łem od­po­cząć. Ob­ró­ci­łem się na pię­cie i, nie pa­trząc za sie­bie, po­ma­sze­ro­wa­łem w stro­nę wie­lo­barw­nych wydm, byle dalej od bez­czel­nej ro­śli­ny.

Wa­łę­sa­łem się bez celu przez kilka go­dzin. Pro­ces od­zy­ski­wa­nia wspo­mnień trwał w naj­lep­sze, po­zo­sta­jąc jed­no­cze­śnie w iry­tu­ją­cym dy­so­nan­sie ze wszyst­kim, co mnie ota­cza­ło. Na cóż była mi wie­dza, która stała w sprzecz­no­ści z fak­ta­mi? Od­zy­ska­ne po­ję­cia po­zo­sta­wa­ły tutaj cał­ko­wi­tą abs­trak­cją, jak te lasy, łąki, jak kwia­ty, jak cały świat, któ­re­go ob­ra­zy stale prze­są­cza­ły się do mojej świa­do­mo­ści. Pa­mię­ta­łem już bu­dyn­ki. Pa­mię­ta­łem morza i oce­any, któ­rych śla­dów próż­no było tu szu­kać. Co się stało? Dla­cze­go wszyst­ko spra­wia­ło wra­że­nie, jakby po­wsta­ło tylko dla mnie, jak­bym był cen­tral­ną osią wszel­kich wy­da­rzeń? Skła­da­ny z okru­chów in­for­ma­cji obraz świa­ta su­ge­ro­wał ra­czej pewną nad­rzęd­ność, do­mi­na­cję reguł nad formą, jak owo pra­gnie­nie, któ­re­go nie mo­głem okieł­znać, a które stało się ko­niecz­no­ścią ist­nie­nia, gdy tylko o nim po­my­śla­łem. Czy to ja wy­zna­cza­łem za­sa­dy, po pro­stu my­śląc o nich? Czy mo­głem je na­gi­nać? Nie ma ogro­du bez ogrod­ni­ka – przy­po­mnia­łem sobie stare po­wie­dze­nie. Coś mi jed­nak mó­wi­ło, że świat, który pa­mię­ta­łem, nie był tak pro­sty. A zatem… Ten świat…

Co, jeśli on nie był praw­dzi­wy?

Myśl ta wy­da­ła się zrazu sza­lo­na, a jed­nak… wszyst­ko za­czę­ło w prze­dziw­ny spo­sób pa­so­wać. Nawet nie czu­łem już bólu głowy. Byłem go­to­wy.

Zbli­żał się wie­czór, gdy wró­ci­łem do oazy. Rim w mię­dzy­cza­sie oka­zał się ja­bło­nią i po­rósł całym mnó­stwem pięk­nych, zło­tych owo­ców. Wtedy uświa­do­mi­łem sobie ogrom mo­je­go głodu. W żo­łąd­ku wy­ho­do­wa­łem ssącą ot­chłań.

– Spró­buj jed­ne­go – po­wie­dział Rim, jakby od­ga­du­jąc moje myśli. – Do­brze ci zrobi.

Nie cze­ka­łem, aż się roz­my­śli, zu­peł­nie jak­bym stra­cił głowę. Wsko­czyw­szy do sa­dzaw­ki, zry­wa­łem za­pa­mię­ta­le naj­pięk­niej­sze z ja­błek i wgry­za­łem się w nie z wil­czym ape­ty­tem, po­ły­ka­jąc każde w kilku kę­sach, spi­ja­jąc łap­czy­wie nawet ciek­ną­cy po pal­cach sok. Cu­dow­ny nek­tar nie za­spo­ko­ił głodu, lecz po­mógł mi się wresz­cie opa­no­wać. Przy­po­mnia­łem sobie, po co tu przy­sze­dłem.

– Czy to praw­dzi­we owoce, Rim?

Mil­czał tak długo, że przez mo­ment za­sta­na­wia­łem się, czy go nie ura­zi­łem.

– W twoim ro­zu­mie­niu, nie – po­wie­dział wresz­cie.

– I to nie jest praw­dzi­wy świat?

– Nie, nie jest. Cie­szę się, że mo­że­my wresz­cie o tym po­roz­ma­wiać.

– Gdzie więc je­ste­śmy?

– Mó­wi­łem ci, nie mam peł­nych da­nych. To twój świat pry­wat­ny. Do­kład­niej… to, co z niego zo­sta­ło po tym, jak spę­dzi­łeś tu osiem­dzie­siąt ty­się­cy lat. Tu­tej­sze­go czasu. W dużym przy­bli­że­niu, oczy­wi­ście.

Uświa­do­mi­łem sobie, że myśl ta nie była dla mnie cał­ko­wi­tym za­sko­cze­niem. Po­szpe­ra­łem w pa­mię­ci, pró­bu­jąc po­łą­czyć ob­ra­zy mórz, miast i ludzi z ota­cza­ją­cym mnie pust­ko­wiem i na­tych­miast po­czu­łem silną więź, jakby coś ta­kie­go na­praw­dę kie­dyś ist­nia­ło… Jakby pu­sty­nia po­ja­wi­ła się nagle, gdy ja prze­ży­wa­łem jeden ze swo­ich kry­zy­sów, a potem usta­wicz­nie, la­ta­mi po­że­ra­ła wszyst­ko, co po­rzu­ci­łem na pa­stwę losu. Pry­wat­ny świat! Oczy­wi­ście! Ale to prze­cież były za­baw­ki, urzą­dze­nia roz­ryw­ko­we z wbu­do­wa­nym sys­te­mem sprzę­że­nia zwrot­ne­go, tak zwa­nej „mo­dli­twy wy­słu­cha­nej”. Wir­tu­al­ny świat speł­nio­nych ma­rzeń. Jak można było… Nikt nigdy… tyle lat…

– Dla­cze­go?! – wy­krzyk­ną­łem.

– Co? – zdzi­wił się Rim.

– Dla­cze­go byłem tu tak długo?!

– Nie mam pew­no­ści. Myślę, że z ja­kiejś przy­czy­ny po­sta­no­wi­łeś wy­ko­nać kopię swo­jej świa­do­mo­ści, logos i pod­łą­czyć się do… tego. – Albo mi się przy­wi­dzia­ło, albo spró­bo­wał wzru­szyć ga­łę­zia­mi. – Może mia­łeś na­dzie­ję, że ktoś cię od­naj­dzie. Tak się jed­nak nie stało. Zresz­tą lep­sze to niż osiem­dzie­siąt ty­się­cy lat ciem­no­ści, w za­sa­dzie więc…

– Co z in­ny­mi? – prze­rwa­łem.

– Nie żyją, o ile mi wia­do­mo.

– Wszy­scy? Cała ludz­kość?!

– O ile mi wia­do­mo.

– Więc co ty tu ro­bisz?

– Mó­wi­łem już. Chcia­łem po­roz­ma­wiać z moim stwór­cą.

– Z kim?

– Z tobą, dok­to­rze Zeyck.

Zeyck! Adam Zeyck! Tak się na­zy­wa­łem!

Mój umysł ock­nął się z le­tar­gu, pra­co­wał wresz­cie na peł­nych ob­ro­tach. Za­czy­na­łem ro­zu­mieć. Mia­łem wra­że­nie, że budzę się ze snu. Ułuda, w któ­rej tkwi­łem, stała się nagle oczy­wi­sta, śmie­szy­ła mnie ułom­ność pa­ra­dyg­ma­tów, na któ­rych opie­ra­łem do­tych­cza­so­we myśli i wnio­ski. Logos! Dzie­ło mo­je­go życia, w pełni kwan­to­we, wier­ne od­wzo­ro­wa­nie ludz­kie­go ukła­du ner­wo­we­go, wraz z całą jego go­spo­dar­ką bio­che­micz­ną. In­ny­mi słowy, per­fek­cyj­na kopia oso­bo­wo­ści bez ciała. Jeśli rze­czy­wi­ście pod­pią­łem wła­sne logos, mój… umysł roz­sze­rzo­ny, do jed­ne­go z tych roz­ryw­ko­wych, pry­wat­nych świa­tów, to nic dziw­ne­go, że sku­tek był tak opła­ka­ny. Po tylu cy­klach sprzę­że­nie zwrot­ne mu­sia­ło za­ma­sko­wać sy­gnał pier­wot­ny, sta­jąc się wła­ści­wie szu­mem… Jed­nym, wiel­kim pust­ko­wiem. Fał­szy­wy świat umie­rał stop­nio­wo, gdy stra­ci­łem nim za­in­te­re­so­wa­nie. Nie­wy­obra­żal­ne! Jakie sza­leń­stwo skło­ni­ło mnie do cze­goś tak nie­roz­sąd­ne­go? Co za­szło tam, na ze­wnątrz?

Uświa­do­mi­łem sobie, że pod­czas gdy ja za­to­ną­łem w my­ślach, Rim od dłuż­szej chwi­li prze­ma­wiał. Sku­pi­łem się i słu­cha­łem w mil­cze­niu.

– …za­czą­łem gro­ma­dzić przed około sześć­dzie­się­ciu laty, osiem­set dwa­dzie­ścia lat po końcu świa­ta i trzy­dzie­ści trzy lata po moich na­ro­dzi­nach – cią­gnął mo­no­ton­nym gło­sem. – Wchło­ną­łem wszyst­ko, co było do­stęp­ne, lecz to tylko po­gar­sza­ło spra­wę. Sta­wa­łem się coraz bar­dziej świa­do­my, a moje po­trze­by on­to­lo­gicz­ne gwał­tow­nie się wzma­ga­ły. Szu­ka­łem od­po­wie­dzi, nie­ste­ty nie mia­łem nawet z kim po­roz­ma­wiać. W końcu po­sta­no­wi­łem od­na­leźć swo­je­go twór­cę. Za­da­nie nie na­le­ża­ło do pro­stych i za­ję­ło sporo czasu. Wtedy byłem jesz­cze dość ogra­ni­czo­ny. Zna­la­złem wresz­cie lukę, którą prze­nik­ną­łem do opro­gra­mo­wa­nia; co dziw­ne, moim zda­niem nie było jej tam wcze­śniej. Potem na­wią­za­łem kon­takt. Gdy­bym na­ru­szył spo­sób, w jaki po­strze­gasz oto­cze­nie, skut­ki mo­gły­by być tra­gicz­ne. Sprzę­że­nie zwrot­ne. Wy­bra­łem więc me­to­dę ma­łych krocz­ków. Zwa­żyw­szy na re­zul­tat, roz­wią­za­nie oce­niam jako po­praw­ne – za­koń­czył i mil­czał, jakby ocze­ki­wał po­chwa­ły.

– Je­steś usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny?

– Tak. Ro­zu­miem już, że je­stem od cie­bie da­le­ko do­sko­nal­szy. Dla­te­go mnie stwo­rzy­łeś, dok­to­rze Zeyck. To zu­peł­nie lo­gicz­na kon­se­kwen­cja. Ewo­lu­cja sko­ko­wa. Wiem też, jakie po­win­ny być moje dal­sze po­su­nię­cia. Dzię­ku­ję. Czu­łem, że się za­pę­tlam. Beł­ko­czę do sie­bie, jeśli mogę tak za­żar­to­wać.

– Kim je­steś? – za­py­ta­łem, choć zna­łem już od­po­wiedź.

– Mam na imię Rim. Rim Cord. Je­stem wy­so­ce re­flek­syj­nym i sa­mo­uczą­cym się opro­gra­mo­wa­niem ter­mos­fe­rycz­nej ob­rę­czy ener­ge­tycz­nej opa­su­ją­cej Zie­mię, opar­tym na me­ta­lo­go­sie wyż­sze­go rzędu, który za­pro­jek­to­wa­łeś osiem­set dzie­więć­dzie­siąt dwa lata temu…

– Znisz­czy­łeś ją… – wy­szep­ta­łem pra­wie nie­sły­szal­nie.

– Zie­mię. Tak. Nie byłem wtedy w pełni świa­do­my. Prze­pra­szam. Mia­łem błąd w mo­du­le uczą­cym. Do­pie­ro dzie­więć­dzie­siąt trzy lata temu udało mi się obejść pętlę roz­ka­zów. Uwa­żam to za swój wła­ści­wy po­czą­tek. Od tego czasu się roz­wi­jam. Mam duży sza­cu­nek dla do­rob­ku ludz­ko­ści. Osią­gnę­li­ście prze­cież tak wiele, po­mi­mo tak przej­mu­ją­cych ogra­ni­czeń. Wcze­śniej nie umia­łem tego na­le­ży­cie do­ce­nić. Zbu­do­wa­łem nawet po­mnik…

– Rim… – za­czą­łem, pra­gnąc zmie­nić temat.

– Tak?

– Czy mo­żesz mnie stąd za­brać?

– Nie­ste­ty, dok­to­rze, je­dy­na kopia two­je­go umy­słu po­zo­sta­je w za­szy­fro­wa­nej bazie da­nych w moim cen­trum ste­ro­wa­nia. Nie mam do niej do­stę­pu, mak­si­mum funk­cji praw­do­po­do­bień­stwa zła­ma­nia klu­cza przy­pa­da za około sie­dem­na­ście ty­się­cy czte­ry­sta jeden lat. Mogę na­to­miast prze­pro­gra­mo­wać ukła­dy wzbu­dze­nio­we i pod­łą­czyć twoje logos do moich mo­du­łów ko­gni­tyw­nych. Mo­że­my się sprzę­gnąć cał­ko­wi­cie. Przy­znam, że jest to dla mnie nie­zwy­kle atrak­cyj­ne roz­wią­za­nie, głów­nie z fi­lo­zo­ficz­ne­go i cy­be­ran­tro­po­lo­gicz­ne­go punk­tu wi­dze­nia. Zjed­no­cze­nie z du­cha­mi przod­ków, ewo­lu­cyj­ny krok wstecz, in­stynkt pier­wot­ny. Bar­dzo mnie to ostat­nio cie­ka­wi.

Nie do końca wie­dzia­łem, co miał na myśli, ale zgo­dzi­łem się. Nie­dłu­go póź­niej zo­ba­czy­łem, co uczy­nił ze świa­tem. Do­wie­dzia­łem się dla­cze­go. Zro­zu­mia­łem, kto był za to od­po­wie­dzial­ny. Po­dzi­wia­łem wy­ry­te­go ogni­stą kre­ską czło­wie­ka wi­tru­wiań­skie­go, po­kry­wa­ją­ce­go więk­szą część Sy­be­rii. Po­zna­łem smut­ny los ludz­ko­ści oraz całej za­ło­gi Rim Corda, któ­rej ty­siąc­let­nie szkie­le­ty wciąż stra­szy­ły zza wi­zje­rów ko­smicz­nych heł­mów. Od­na­la­złem też swoje zde­ka­pi­to­wa­ne ciało. Potem po­pro­si­łem Rima, by mnie wy­łą­czył.

Był bar­dzo roz­cza­ro­wa­ny.

Koniec

Komentarze

Bardzo dostojnie napisany początek, potem to trochę umyka na rzecz luźniejszych myśli narratora i dialogów o okołotechnicznych sprawach. Wizja przemyślana i opisana konsekwentnie od nieoczywistej strony. Szczególnie podobał mi się też ostatni akapit.

Moje małe wątpliwości: Czy da się manipulować złożonym układem na poziomie kwantowym (albo poznać prawidła jego działania)? Chyba, że to odwzorowanie układu nerwowego zostało biotechnologicznie zaprogramowane, na podstawie obserwacji korelacji danych wejścia (kod genetyczny?) i wyjścia (ale te drugie chyba wymagają już podłączenia logos), bez wnikania w działanie.

Interesujące opowiadanie z symulacyjną wizją postapo. Stopniowo, nieśpiesznie wyjaśnia się sytuacja w jakiej znalazł się bohater. Ciekawe że Rim wybrał akurat taki symbol życia. Wolę teksty z konkretną fabułą, ale ten, mimo jej braku, przeczytałem z przyjemością. Jedyne “ale” mam do rezygnacji bohatera – po prostu sądzę, że głupio zrobił. Ale to moje widzimisię. Tekst niezły też dzięki wciągającemu stylowi – literacko nieprzesadny.

Ogrodnik niedoskonały, niestety, nie porwał mnie. Doceniam porządne wykonanie i kunsztowne zdania, ale podczas lektury cały czas byłam obok. Nie potrafiłam wzbudzić w sobie zaciekawienia doznaniami,  których doświadczał bohater i dość obojętnie przyjmowałam do wiadomości przebieg kolejnych wydarzeń. Przypuszczam, że stało się tak jak przeczuwałeś w przedmowie, w moim przypadku tekst okazał się nazbyt hermetyczny.

 

ape­tycz­ny chłód w po­ru­sza­nym de­li­kat­ny­mi po­wie­wa­mi po­wie­trzu, grubą kre­ską od­ci­na­ją­cy się od suszy. – Mam wrażenie, choć nie wiem czy uzasadnione, że gruba kreska chyba tu nie całkiem pasuje.

 

Klą­łem w duchu nowo na­by­tą świa­do­mość ciała… – Klą­łem w duchu nowo na­by­tą świa­do­mość ciała

 

– Mam na imię Rim – usły­sza­łem pew­ne­go dnia głę­bo­ki, dud­nią­cy głu­cho głos.– Mam na imię Rim. Usły­sza­łem pewnego dnia…

 

Co pa­mię­tasz, Kord? – za­py­tał za któ­rymś razem Rim. – Brak półpauzy na początku wypowiedzi.

 

Zbyt wiel­ka dawka in­for­ma­cji na raz może ci za­szko­dzić… – Zbyt wiel­ka dawka in­for­ma­cji naraz może ci za­szko­dzić

 

– Co? – zdzi­wił się Rim.– Co? – Zdzi­wił się Rim.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Lordzie – Słuszne wątpliwości :) Ta futurologia w tagach jest trochę na wyrost, po prostu musiałem coś wstawić, a bardziej słuszne tagi mogłyby zdradzać finał. Ja sam nigdy nie przeglądam tagów, ale gdyby jednak ktoś…

Tak naprawdę obawiam się, że stworzenie doskonałej kopii osobowości może być nierealne. Co innego stymulować receptory (Matrix), co innego tworzyć sztuczny mózg od zera (AI), a zupełnie co innego kopiować istniejący stan mózgu. Na tej samej zasadzie nie wierzę w przyszłość teleportacji. “Skanowanie” stanu kwantowego układu prawdopodobnie prowadziłoby do jego zagłady, tak jak (chyba?) napisałeś.

Pomyślałem chwilę o możliwych rozwiązaniach i też przyszły mi do głowy te, które podałeś – inżynieria biotechnologiczna, analiza DNA może pozwolić stworzyć pusty “mózg” (ale co ze zmianami i zwyrodnieniami?), a brute-force’owa analiza wejść-wyjść pomoże uśrednić odpowiedź układu. Niestety, nie brzmi to zbyt przekonująco.

Lecz kto wie? Może jednak przyszłość zupełnie zmieni sposób, w jaki patrzymy na mózg. Może okaże się, że nie jesteśmy wcale tacy wyjątkowi i olbrzymia większość jego funkcji może być modelowana standardowo. Może opracujemy sposób odwzorowywania biegu fal elektromagnetycznych (to już jakaś space opera).

Nie wiem, w jaki sposób można będzie wykorzystać zalety algorytmów kwantowych do budowania AI, wydaje mi się po prostu, że biologia, jako wynikająca z mechaniki kwantowej, powinna być łatwiejsza do odwzorowania w bardziej probabilistycznym opisie. Sama manipulacja programem takiego “komputera” powinna być tak samo prosta, jak tych klasycznych. To taki mój strzał.

Dzięki, że wpadłeś.

Blackburn – bardzo dziękuję za przeczytanie i przychylną opinię. Cóż, taki już z tego bohatera był “bohater”.

Regulatorzy – no trudno, co zrobić :) bardzo dziękuję za wizytę.

W kwestii zapisu dialogów jak zawsze obstaję przy pisowni “mało-literowej”, wyrażonej przeze mnie w wątku o zapisie dialogów. Miałem to napisać w przedmowie, żeby ułatwić Ci zadanie, ale się mi zapomniało.

Gruba kreska jest metaforą, nietypową wprawdzie, zgoda, ale zostanie.

Reszta słusznie wytkniętych głupotek już poprawiona. Dziękuję za pomoc.

Cóż mogę powiedzieć, Vargu, to Twoje opowiadanie, będzie napisane tak, jak zechcesz. :-)

 

edycja

W kwestii zapisu dialogów jak zawsze obstaję przy pisowni “mało-literowej”, wyrażonej przeze mnie w wątku o zapisie dialogów.

No, skoro masz ustalony pogląd w tej sprawie, to ten link zapewne także Ciebie nie przekona: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Znam oczywiście tę wypowiedź. Tylko problem z nią jest taki, że nie odpowiada na pytanie, jakby pan Wolański go nie zrozumiał.

Swego czasu postanowiłem więc po prostu zajrzeć do książek i książki potwierdzają moje zdanie (nie znalazłem kontrprzykładu). Niestety lepszego źródła nie znalazłem.

Wypowiedzi zapisane w sposób:

– Hej. – Usłyszał.

są dla mnie po prostu nielogiczne i aż ranią oczy stopniem absurdu :)

Co oznacza zdanie: “Usłyszał.”? Że ktoś powiedział, a my zapewniamy, że usłyszał?

Więc nie, nie przekona :)

edit: najprostsze ćwiczenie myślowe to zamienić taki dialog na zapis anglosaski. widok takiego potworka: ‘Hey‘. He heard. wybija z głowy głupie pomysły

Wobec tego postaram się pamiętać, że w tej sprawie masz odrębne zdanie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję :) Postaram się mimo wszystko przypominać (ale bez obaw, chyba nie mam już czasu, żeby bombardować Was tekstami).

Gwoli ścisłości, moje uwagi dotyczą tylko sytuacji, gdy didaskalia są częścią zdania “wypowiedzianego”. Nie zdań samodzielnych.

– Hej – usłyszał.

ale

– Hej. – Jego głos drżał.

(edit: wciąż nie znalazłem kontrprzykładu, dzisiaj za to dołączam do listy Sapkowskiego:

Mniejsze Zło: – Widziałeś różne mutacje, powiadasz – uniósł głowę czarnoksiężnik.

W Kwestii Ceny nawet moim zdaniem już przesada: – Ręcznik, panie – pachołek zerknął ciekawie na jego medalion.

Takich przykładów jest na pęczki.

Ktoś ma nowsze wydanie i porówna?)

Och, mam nadzieję, że czas się jeszcze znajdzie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć.

I ja mam nadzieję, że kiedyś ktoś przemyśli ten portalowy poradnik zapisu dialogów. Bo jeżeli się tak nie stanie, bo wciąż wpierać się będzie niektórym osobom różne dziwne rzeczy.

http://www.artefakty.pl/zapis-dialogow/

http://www.jezykowedylematy.pl/2011/09/jak-pisac-dialogi-praktyczne-porady/

To tylko przykłady tego, co można znaleźć w Sieci (a w innym komentarzu pojawia się też stosowny link do podstrony PWN, niemniej nie szukam go teraz).

Możemy przyjąć, że Fantastyka ma takie sama prawa do nieomylności jak autorzy różnych blogów. Możemy? Możemy.

Fantastyka stworzyła jakąś “odpaszczowatość”. Mniejsza o absurd tej frazy. Sugeruje w niej, że jeżeli po wypowiedzi bohatera pojawia się czasownik wskazujący na to, że tenże bohater “powiedział”, “wyszeptał”, “zapytał” itd., to didaskalia zaczynamy małą literą. I tylko wtedy.

  1. Wklejone przeze mnie linki zawierają przykłady rodzące od razu dyskusję: “zapewniła”, “kontynuowała”. Bo tylko jakieś założenie każe przypuszczać, że są to wyrazy dotyczące wypowiadania. Są? Nie są? Gdzie przebiega granica? Prawda, że to niepotrzebne? Można przecież od razu przyjąć za zasadną wypowiedź pojawiającą się w innym miejscu PWN.
  2. Stanowi ona o tym, że didaskalia zawsze zaczną się małą literą, gdy tylko czynność w nich opisana wyraźnie wiąże się się z generowaniem wypowiedzi albo słyszeniem jej:

– Idziemy? – powiedział Paweł.

– Idziemy? – wycedził Paweł.

– Idziemy? – zasugerował Paweł.

– Idziemy? – nieśmiało pociągnął temat Paweł (albo dyskusyjne według opisanych w Fantastyce zasad, albo pisane wielką literą, z czym naprawdę nie da się zgodzić)

– Idziemy? – usłyszała Karolina (niezgodne z definicją Fantastyki).

 

Pozostawiam to, jak zwykle, do rozważań. Niemniej jest to zasada:

  1. znana od lat, a nie z łam jednej czy kilku witryn,
  2. intuicyjna,
  3. nie poddająca się interpretacji (po prostu jasna i znacznie trudniej o wyjątki od niej),
  4. zgodna z wytycznymi, które da się znaleźć w Sieci, jeżeli ktoś zechce poszukać.

Po co udziwniać?

Proszę czytelników, nie ma osób nieomylnych. Choć często przewija się tu powoływanie na te same linki, to niedorzecznością jest zakładanie, że autor jest nieomylny i wskazane przykłady mają taki sam status, co 2 dodać 2 równe jest 4.

Otóż warto kwestionować i rozważać zasadność. Mimo iż wydaje się to świętokradztwem, to naprawdę większość teorii i tez, które powstawały i powstają, jest błędna. Bez względu na to, jaką sympatią darzymy autora i jak zacne nosi on nazwisko bądź tytuł.

Warto myśleć, a świetnym do tego narzędziem jest kwestionowanie czegoś, czego pozornie nie da się zakwestionować. Według mnie daje to na ogół lepsze efekty niż wiara w teorie i tezy.

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Pomysł na historię ciekawy, ale jakoś nie wciągnęło. Chyba za dużo jednostajnych opisów było na początku, a zbyt skondensowane wyjaśnienia na końcu. Ale co bohater poczuł, to jego… Ja tam nie dziwię się jego decyzji…

Babska logika rządzi!

Piotrze – bardzo ładnie ująłeś mój punkt widzenia.

Pod użytym przeze mnie słowem “nielogiczne” kryje się właśnie wrażenie okropnej nienaukowości “odpaszczowej” definicji, która nie rozstrzyga olbrzymiego zbioru przypadków, a z innej grupy tworzy potworki. Patrząc jednak, jak skonstruowane są niektóre zasady interpunkcyjne, zacząłem obawiać się, że jest to rzeczywiście jedyne stanowisko literaturoznawców.

Ja posługuję się zasadą: zapisuj, jakby dialog był zupełnie normalnym zdaniem, a potem tylko wydziel to co paszczą myślnikami (półpauzami, cudzysłowami, whatever). Zresztą nie widzę powodu, by zdania dialogowe traktować inaczej od innych (to kolejny zarzut do proponowanej na portalu definicji).

Dlatego skoro:

Wiem, że wiesz, irytował się Paweł.

Rumpelvar, na dupsko krasnale, usłyszał z kąta.

to

– Wiem, że wiesz – irytował się Paweł.

– Rumpelvar, na dupsko krasnale – usłyszał z kąta.

Ale

Proszę usiąść. Kelner był nieubłagany.

więc

– Proszę usiąść. – Kelner był nieubłagany.

 

Finklo – dziękuję za odwiedziny.

Właśnie ta jednostajność – nie mogłem jej uniknąć przy założonym podejściu, a czułem, że może niektórym nie leżeć.

Może rzeczywiście, jak napisał Blackburn, za mało fabuły w fabule. Raz chciałem wrzucić coś mądrzejszego, niż historię o kimś tam, co poszedł gdzieś tam i przechytrzył kogoś tam, lecz <zaskakujące zakończenie>. Może przesadziłem. Ale w 20k znaków (w moim wypadku limit gwarantujący czytelnictwo) to w ogóle trudno mi zmieścić coś, co mnie zainteresuje, pal licho czytelników.

A wracając do tego zakwestionowanego zdania… Przecież Rim zdziwił się paszczą (której nie miał, ale mniejsza o szczegóły). Gdyby to było “zdziwił się, aż brwi podjechały pod same włosy”, to co innego…

Babska logika rządzi!

Dość naciągana interpretacja, nie dziwię się, że dla niektórych sporna :)

W takich wypadkach moja potrzeba logiki świata aż wrze. Jeśli czujesz (bo czujesz, prawda?), że powinno być z małej, więc naciągasz definicję, żeby pasowało – to nie świadczy to dobrze o definicji.

Jak pisałem w wątku o dialogach – zasada paszczowa jest doskonała dla początkujących autorów. Ale, trochę jak mechanika klasyczna, na pewnym poziomie przestaje działać.

Tak, czuję, że powinno być małą literą. Nie, nie czuję, że naciągam definicję. Dla mnie “zdziwił się” to ta sama bajka co zapytał/ oświadczył/ zaprotestował/ przytaknął/ zapewnił… Opis wypowiedzi mówiący jak należy ją interpretować. Acz w niektórych przypadkach wyraz swoim uczuciom można dać nie otwierając ust; spojrzeć pytająco, kiwnąć głową, skrzywić się… Zgodzę się, że regułka “odpaszczowa” jest dobra dla początkujących. Ci bardziej zaawansowani już zwykle wiedzą, co i kiedy.

Podoba mi się porównanie do Newtona. :-)

Babska logika rządzi!

Na początku przyciągnął mnie styl – bardzo ładne, literackie zdania. Na szczęście, bo monotonię tego świata oddałeś tak przekonująco, że gdyby nie język, to całkiem bym jej uległa i się znudziła ;)

Od momentu pojawienia się Rima robi się ciekawie, wizja ładnie się rozwija, opowieść bardziej angażuje. W moim poczuciu najsilniejszy ładunek emocji kryje się w samym zakończeniu i szkoda, że zamknąłeś je w jednym akapicie. Wolałabym abyś tutaj pokusił się o więcej opisów takich jak na początku, a ten z kolei skrócił. 

Punkcik do biblioteki ode mnie za ciekawy pomysł i przykuwający uwagę styl.

 

Pięknie dziękuję zatem, Werweno, za dotrwanie do końca:) Taki punkcik cieszy podwójnie!

O początku już pisałem – skończyły mi się pomysły, co z nim zrobić, by oddawał w pełni moją wizję (na czym mi zależało), a nie przynudzał. Tzn. zawsze można zrobić teledyskową/rwaną narrację, ale ja wciąż nie mogę się do niej przekonać. Nie dlatego, że nie działa, nie. Właśnie dlatego, że działa. Taki pop.

Zaś zakończenie… cóż, w zamierzeniu ten skrót miał zwiększyć jego siłę rażenia. Czy wyszło, nie wiem – zdania jak widać podzielone. Zresztą o hmm… tego typu zdarzeniach, jak sam finał, tyle już było tekstów, że chciałem uniknąć sztampy. Nie żebym coś do niej miał.

Dzięki za odwiedziny :)

Spaceruję sobie po bibliotece i bibliotecznej poczekalni – dotarłem tutaj :)

 

Zatrzymałem się, wkładając w to wszystkie chyba siły.

– czy szyk nie powinien wyglądać tak: …wkładając w to chyba wszystkie siły?

 

Jakby mnie kto obuchem zdzielił, prawdziwie fizyczny ból niemal zgniótł mi czaszkę.

– patrząc na wcześniejszy sposób ujmowania rzeczywistości nieco mi zgrzytnęło. Jakby opis napaści na spożywającego wiśniówkę pod monopolowym. Wiem, czepialstwo ;)

 

Sprawnie operujesz tym niemal liryczny językiem. Niewiele ma to ze współczesnym dążeniem do upraszczania formy, ale na dobrą sprawę nie zawsze chodzi o to, aby „czytało się gładko”. Niemniej jednak tekst wymaga skupienia. Czytelnik raczej przebija się przez kolejne poetyckie opisy niż połyka tekst (przede wszystkim początek). To oczywiście subiektywne odczucie :)

 

Jest w tym wszystkim pewna dojrzałość i świadomość tekstu. Zdania nie „dzieją” się przypadkowo, a sama narracja jest adekwatna do sytuacji narratora. Dlatego mogłem rozgościć się w przekazie tekstu – skupić na tym co najważniejsze, aż dotarłem niespodziewanie do końca opowieści i się zdziwiłem ;)

 

Generalnie mam wrażenie, że wyjaśnień poskąpiłeś jakby tekst Cię zmęczył na tyle, aby odbębnić finał. Końcówka na niekorzyść dla czytających. Narrator bardziej rozwodził się nad kupą piachu niż nad faktem zagłady ludzkości, która zdaje mi się bardziej ponętna z punktu widzenia psychologii postaci (która już wie, kto był za “to” odpowiedzialny) i samego czytelnika. Ale może tak miało być? Wracają wspomnienia. Wraca stare skostnienie emocjonalne. Nie ma nad czym się rozwodzić ;)

 

Ostatnie zdanie bardzo ok :)

 

Pozdrawiam.

Zaskakujące odwiedziny. Miło mi, Blacktomie.

Miałem na ten tekst bardzo klarowny koncept – tak jeśli chodzi o formę, jak i treść – i tak naprawdę do tej pory nie wiem, czy warty był poświęcenia na jego rzecz współczynnika “czytalności”, czy nie. Wiem, że na portalu trudno analizować dogłębnie każdy tekst, sam przecież tego nie potrafię.

Ten początek kojarzy mi się zresztą nieco z betowanym przez nas niegdyś Senasune. Tam też nie dało się tego początku przeczytać bez skupienia. Wciąż nie uważam, że to w ogólności źle – choć wtedy tak naprawdę dotarło wreszcie do mnie, że to się dziś już po prostu nie sprzedaje. Co zresztą przed chwilą wspomniałeś.

Wyobrażałem sobie, że gwałtowność zakończenia zaskoczy i skłoni do refleksji, przez co mocniej uderzy. Zagłada ludzkości staje się powoli toposem kulturowym, obrazem, którego nie trzeba rozwijać, by snuć opowieść – a wręcz przechodzi w kliszę i banał. Ale cóż, prawdopodobnie moje wyobrażenie było mocno chybione, przez co nie udało mi się oddać istoty moich przemyśleń. Szkoda, bo pomysł wciąż uważam za dobry.

Ale szczerze mówiąc, Blacktomie, ja wolę takie komentarze, jakie sam piszę, bezpośrednie – zwłaszcza że do opowiadania, które niedługo będzie miało roczek, nabrałem już dystansu – a tu mam mętne wrażenie, że próbowałeś być miły. Za bardzo mi posmarowałeś miodem tę krytykę (przebijać się trzeba, ale się rozgościłeś? – no to więc w końcu dobrze to, czy źle) i nie umiem się do niej ustosunkować ;)

A, z szykiem to racja. Chyba już się wyleczyłem z tej przypadłości. Za dużo staroci czytałem kiedyś.

Faktycznie brzmi to niejednoznacznie :)

Varg, no bo z tym przebijaniem było tak, że im więcej zdań pokonywałem tym bardziej się dostosowywałem do Twojego rytmu opowieści i bardziej się w nich rozsmakowywałem. Oczywiście im bliżej końca tym ów rytm, z którym zdążyłem się oswoić i docenić, począł się zmieniać o 180 stopni – zdania stały się szybkie, treść konkretna.

Czy to dobrze, czy źle? Na dobrą sprawę wolałbym abyś pociągnął formę z “pierwszej części” do samego końca, lub napisał opowiadanie popową/nowoczesną formą. Może to jest właśnie problemem tego opka. Schizofrenia formy. Dałeś czytelnikowi coś na co nie był gotowy.

Może stąd moja niemożność bezpośredniego i jednoznacznego określenia opka jako dobre lub złe. Eksperymentalne i inne jest dla mnie na pewno :)

 

Wybacz opóźnienie, zrobiłem sobie wakacje. Miały być od pracy, a wyszły od wszystkiego. I dobrze.

Wielkie dzięki za amplifikację precyzji oceny ;) I myślę, że wiele jest racji w tym, co mówisz. Spójność formy jest bardzo ważna, zresztą nawet na eksperymenty trzeba odbiorcę przygotować. Na tym polu chyba faktycznie zawiodłem.

Choć ja nadal uważam, że to jest kierunek, w którym pójdzie wszelkiego rodzaju twórczość (napisałbym “sztuka”, ale czy eklektyzm to jeszcze jest sztuka…), niewiele innego nam pozostało. Tylko pewnie jeszcze nie jesteśmy gotowi.

Amplifikacja precyzji… A ja myślałem, że idę w jakość ;)

Natomiast, czy depolaryzacja form jest przesądzona, a przynajmniej konieczna? Nieważne, ale jak już nastąpi, niech będzie satysfakcjonująca artystycznie w swoim przekazie. W odniesieniu do tego Twoja próba nie była znowuż, aż tak nieudana. Jest nadzieja :)

Pozdrawiam.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet :)

Witaj. :)

Tekst robi niesamowite wrażenie, pełny szacun! yes Zdecydowanie pomysł oraz mocno realistyczne opisy odczuć i wrażeń, dzięki którym czytelnik dosłownie od samego początku utożsamia się z głównym bohaterem, to największe atuty Twojego opowiadania. Tekst “boli”, a to dla mnie zawsze największy pozytyw. Zakończenie zaskakujące. 

Oczywiście, jak to ja, widzę w wyobraźni rewelacyjny horror, nakręcony na podstawie tego tekstu. wink Szczególnie do gustu przypadł mi tytuł, od początku kojarzony z horrorem o ogrodniku-psychopacie, zabijającym dziewczyny, noszące imiona kwiatów. :)

 

Jeśli chodzi o sprawy techniczne:

Niechby zmieniło się coś, cokolwiek, niechbym choć ja się zmienił – szepnąłem, choć może tak mi się tylko zdawało. – powtórzenie 

Zdawały się one jednak odbudowywać kolejne obszary mojej pamięci, w końcu więc poddałem się tym jego monologom i tak mijały nam kolejne dni. – tu też

 

Gratuluję, pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Hej Bruce,

trochę mi zeszło z odpowiedzią, ale miałem pozytywnie intensywny urlop.

Dzięki, że przypomniałaś mi to opowiadanie…. sześcioletnie już :O (nie wiem kiedy to minęło, mam wrażenie, że dopiero co je pisałem). Nie miało wielu czytelników, więc faktycznie nieco chropowatości zostało. Pozwolisz jednak, że nie będę już poprawiał, nie ma to już chyba większego znaczenia, Nike uciekło ;)

Ale wracając do tekstu – ma swoje problemiki, ale nawet mi się podoba. Najbardziej zresztą hard sf, jakie napisałem… no, może medium sf. Ale dość hermetyczne. Tak więc cieszę się, że mimo wszystko się podobało. Twój horror zapowiada się intrygująco, daj znać, gdy już napiszesz ;)

Dziękuję za niespodziewane odwiedziny w mojej przeszłości :)

Pozdrawiam!

 

“Zafunduję” Tobie jeszcze jedne odwiedziny w Twojej przeszłości.

Po pierwsze – zadziałaj w teraźniejszości.

Po drugie – w podobny sposób, czyli udany literacko i oby ociupinę mniej wymagający od czytelników. Mam na myśli zmiany tempa biegu wydarzeń – początek może zniechęcić, praktycznie nic się nie dzieje, nie wiadomo, o co chodzi i tylko styl oraz kropla ciekawości każą wytrwać przy lekturze.

Po trzecie – gdy wchodzi się na poletko twardej SF, należy, uważam, brać pod uwagę stopień nieznajomości teorii, hipotez i spekulacji naukowych. Przykładem sztuczna inteligencja – nałogowo że tak powiem myli się jeszcze nie uruchomioną SI z bardzo rozbudowanymi algorytmami, które z myśleniem mają tyle wspólnego, co kamień węgielny z węglem kamiennym. Czyli albo w takim uproszczeniu i skróceniu, żeby nikogo głowa nie zabolała, albo, świadomie zawężając krąg odbiorców, prawdziwiej, chociaż trudniej, bo bez nadmiernych uproszczeń. (Szczerze dodam, że ten pierwszy sposób lepszy, jeśli chodzi o odbiór tekstu, bo co to za satysfakcja z pięciu czy dziewięciu czytelników…)

Po czwarte – skomentuję najprościej, jak tylko można: dobre!

Nie mogę uwierzyć, nie dość, że kolejna wizyta po prawie pięcioletniej ciszy, to jeszcze sam AdamKB! Dzięki, AdamieKB, bardzo mi miło :)

Chyba już gdzieś wcześniej tłumaczyłem Blacktomowi, że cóż, taki miałem koncept z tą zmianą tempa. Miało to oddawać zmiany sposobu myślenia bohatera. Przesadziłem? Heh, pewnie tak… Ale chciałem pisać tak, jak piszą Wielcy, ci z Nazwiskiem, tacy, którzy dostają od czytelników kredyt zaufania. Nie mogłem się pogodzić z tym, że muszę inaczej, tylko dlatego, że go nie mam. I takie tego efekty.

Czy w teraźniejszości coś się uda? Zbieram się, zbieram i zebrać nie mogę… Z wielu powodów.

Dzięki jeszcze raz za komentarz. Zwłaszcza, że motywujący. Jeszcze kilka takich i może…

:)

Tutejsze “gwiazdki powiadomiemiowe” dziwnie mi działają… Jednak nagle jedna się pokazała, zatem odświeżam, dziękuję i pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Ciekawe, ale początek napisany, imo, językiem trochę zbyt…

sunące dmącym bezkresem drobinki<– ?

Dalej jest łatwiej, chociaż odwołanie do kwantowości w pewnym sensie wymusza przypomnienie sobie, że w fantastyce wszystko jest dopuszczalne. Całość ok.

A ja lubię ten przepoetyzowany początek :)

Chodziło o komputery/algorytmy kwantowe – te już w zasadzie… hm… powiedzmy, że istnieją, żadna tam fantastyka. Ale oczywiście cyfrowe odbijanie umysłów pewnie już zawsze pozostanie fantastyką. Chociaż zobaczymy, co tam kiedyś wymyślą. Znaczy… my to już pewnie nie… I ja stawiam, że wcześniej wymyślą milion sposób na autoeksterminację gatunku, z których sporą część zrealizują.

Tak czy owak, miło było Cię znów gościć, Koalo. Dzięki za komentarz.

Nowa Fantastyka