- Opowiadanie: nuklearna_wiosna - Na obraz i podobieństwo [rozdział 2]

Na obraz i podobieństwo [rozdział 2]

Oceny

Na obraz i podobieństwo [rozdział 2]

 

II

 

 

 

Naprawdę bardzo chciał zasnąć, ukołysany miarowym stukotem pociągu. I tak w tej chwili nie mógł zrobić nic więcej. Siedzenie i zamartwianie się nie miało sensu. Co mogło mu z tego przyjść? Plan na kilka najbliższych godzin miał Grabarz prosty. Jechać i dojechać.

Na stacji poinformowano go, że Mirabelle wyruszyła porannym pociągiem, bez wahania zakupił więc bilet na wieczorny. Nie wiedział, co myśleć o zachowaniu dziewczyny. Z jednej strony podróż koleją była szybka, komfortowa i pozwalała na względnie łatwe zakamuflowanie kłopotliwego towarzysza. Gdyby wędrowała z nim po bezdrożach, szybko zwróciliby na siebie uwagę. Ale zamierzała przecież wjechać w samo serce miasta. To było jak… jak proszenie się o nieszczęście!

Mogło być tak, że zastanie ją jeszcze na dworcu, błąkającą się i niemogącą znaleźć sobie miejsca. Jeśli nie, zamierzał przetrząsnąć pensjonaty w okolicy. Gdzie miałaby pójść, jak nie tam? Zakładając oczywiście, że wcześniej jej nie złapią.

Szczerze żałował, że podczas wykonywania zadania poniosła go twórcza wena i w swoim zadufaniu stworzył szkielet tak dyskretny. Gdyby po prostu wtłoczył ciało nieszczęsnego Williama w toporną zbroję, Mirabelle zapewne nie zdecydowałaby się wywieźć go z miasteczka. A może? Ostatecznie nie wiedział, jak bardzo była zdesperowana. Tyle że wtedy zgarnęliby ją natychmiast.

Nie potrafił właściwie stwierdzić, po co mu te wszystkie rozmyślania. Ostatecznie stało się, co się stało i musiał sobie z tym jakoś poradzić. Założył optymistycznie, że Mirabelle nie ma w stolicy żadnej rodziny i wyjechała w ciemno w rozpaczliwym akcie nadziei. W takim przypadku można było się domyślać, jak mniej więcej będą wyglądały jej pierwsze dni w mieście i na tej podstawie rozpocząć poszukiwania. Jeśli jednak zaplanowała swoją wyprawę, wyruszyła do kogoś – do krewnych czy przyjaciół – mógł sobie szukać i do końca świata.

Spać. Zdecydowanie powinien pójść spać.

Długi wagon był niemal pusty. Wszechobecne ciemne drewno i purpurowe obicia siedzeń wywoływały wrażenie luksusu, choć z całą pewnością nie użyto tu najdroższych surowców. Lampy świeciły ciepłym, nieco jakby przytłumionym światłem, a koła pociągu stukały miarowo. Teoretycznie doskonałe warunki na drzemkę.

Teoretycznie.

Spróbował wyjrzeć przez okno, ale nieprzenikniona ciemność na zewnątrz sprawiła, że ujrzał w szybie jedynie własną postać. Nie prezentował się szczególnie atrakcyjnie i wiedział o tym, toteż na co dzień nie tracił czasu na oglądanie siebie w lustrze, ale w tej chwili tak rozpaczliwie potrzebował zająć czymś myśli, że zatrzymał wzrok na odbiciu. Nie lubił zdejmować cylindra i pokazywać światu przedwcześnie przerzedzonych włosów, nagle jednak, ni z tego, ni z owego, doszedł do wniosku, że wygląda głupio. Zerwał pospiesznie nakrycie głowy i położył obok siebie na siedzeniu. Znów spojrzał w szybę. Dalej wglądał głupio. Lustrował uważnie swoją pociągłą twarz, przeoraną kilkoma głębokimi bruzdami sprawiającymi, że wyglądał na sporo starszego, niż w rzeczywistości. Wysokie czoło i duży, garbaty nos nie poprawiały jego wizerunku. A w oczach…

Odwrócił się pospiesznie.

W swoich oczach dostrzegł strach i to wstrząsnęło nim bardziej chyba, niż cokolwiek, co wydarzyło się, odkąd dotarła do niego wiadomość o wyjeździe Mirabelle.

Odchylił głowę do tyłu i ułożył wygodnie na oparciu. Zostało mu jeszcze pięć godzin podróży. Jeśli będzie rozmyślał i zadręczał się przez tyle czasu, dojedzie na miejsce zapewne w stanie zaawansowanego obłędu! Chociaż może tak byłoby wygodniej? Postradać zmysły, wyzbyć się zmartwień, na innych zrzucić odpowiedzialność za swoje istnienie…

Tyle że to nie powstrzymałoby Mirabelle. A kiedy złapią ją, złapią i jego. Nikogo nie będzie obchodził jego ewentualny obłęd. Szaleństwo nie ochroni go też przed przesłuchaniem, a ból zadany podczas tortur każdy odczuwa tak samo – zdrowy, obłąkany, biedny, bogaty…

Idealne narzędzie do szerzenia równości.

Otworzył oczy i usiadł prosto. Wiedział, że nie zaśnie. I wiedział też dlaczego.

– Mógłbyś przestać? – odezwał się.

Błazen Cmentarny przechylił głowę nieco w bok i zrobił niewinną minę, która – prawdopodobnie zgodnie z założeniem – wypadła na tyle karykaturalnie, by Grabarz nie miał wątpliwości, że dziwak coś kombinuje. Nie miał ich zresztą od samego początku, odkąd trzy godziny wcześniej wrócił z wagonu restauracyjnego i zobaczył go w przedziale.

– Przestać co? – dopytywał Błazen, jakby naprawdę nie wiedział, jakby wcale nie robił tego specjalnie. – Co takiego? W czymś łaskawemu panu uchybiłem?

– Po co w ogóle za mną polazłeś? – Grabarz nie miał siły ani ochoty na kłótnię. W żadnym wypadku nie udałoby mu się też wyrzucić Błazna z pociągu. Powtarzał zatem w kółko to samo pytanie, w nadziei, że dowie się czegoś więcej, prócz tego, co dziwak już mu powiedział, a co sprowadzało się do stwierdzenia, że w obawie przed nudą i przed tym, że nowy zarządca cmentarza będzie fujarą, Błazen spontanicznie postanowił uczestniczyć w wyprawie.

– O ile pamięć mnie nie myli, wspomniałem już, dlaczego. Z nudów, szanowny panie! W naszym mieście wszyscy już do mnie przywykli, więc ciągnie mnie w świat. Ciągnie mnie, by powłóczyć się po stołecznych cmentarzach i przyprawić o zawał kilka nobliwych dam oraz paru dystyngowanych dżentelmenów. Czyżby to był niewystarczający powód? Czegóż więcej panu potrzeba?

Spokoju, pomyślał Grabarz, świętego spokoju. Tego, żebyś stąd poszedł. Teraz. Natychmiast. Żebyś wyskoczył z pociągu, roztrzaskał sobie ten łeb ustrojony w paradną czapę i żebym cię nie musiał oglądać już nigdy w życiu. Tego mi właśnie potrzeba.

– Mógłbyś się przynajmniej tak nie gapić? – powiedział tylko. – Spać nie mogę.

Nie było w tym przesady. Za każdym razem, gdy choćby na chwilę opuścił powieki, czuł, że jest obserwowany. Bardzo intensywnie. Błazen siedział skrzyżnie na siedzeniu naprzeciwko i wlepiał w niego spojrzenie swoich dużych, nienaturalnie niebieskich oczu.

– Czy następnym razem, w swej niepomiernej łaskawości, poprosi mnie pan, żebym przestał oddychać? – zapytał uprzejmie.

– Gdybym miał choć cień nadziei, że spełnisz tę prośbę, to uwierz mi…

– Kto wie. – Błazen uśmiechnął się kpiąco. – Wcześniej życzył pan sobie, bym nie dzwonił, więc nie dzwonię.

Po czym na dowód, że absolutnie tego nie robi, brzęknął berłem tak, że z końca wagonu rozległ się cichy okrzyk przestrachu. Prawdopodobnie szalony trefniś obudził jedyną prócz nich pasażerkę, elegancką starszą damę, z którą na początku podróży Grabarz zamienił kilka niezobowiązujących zdań.

– Co ty wyprawiasz?!

Błazen pochylił się do przodu, a błysk w jego oczach sprawił, że Grabarzowi dreszcz przebiegł po plecach.

– Jeszcze nic – szepnął i uśmiechnął się pogodnie.

W tej chwili dotarło do Grabarza z całą mocą, że przecież niczego o Błaźnie nie wie. Do tej pory na co dzień nazywał go nieobliczalnym, ale prawdziwą wagę tego słowa poznał dopiero teraz. Kim ten upiorny kuglarz właściwie był? Przecież nikt normalny nie chodzi w stroju błazna po cmentarzu. Nikt normalny nie wykonuje dla kaprysu sztuczek akrobatycznych, których nie powstydziłby się doświadczony cyrkowiec. I w końcu nikt normalny nie przyłącza się do niemal obcego człowieka i nie oznajmia, że będzie mu towarzyszył w podróży przez pół kraju!

To wariat. Niewątpliwie wariat! Do tego nie wiadomo, do czego może być zdolny! To…

– Proszę uważać. Szkoda kapelusza.

Spokojny głos Błazna przerwał Grabarzowi paranoiczne rozmyślania.

– Jakiego ka… – urwał, bo wreszcie zorientował się, że od jakiegoś czasu miętosi energicznie własny cylinder. Zawstydzony odłożył go na bok.

– Dobrze – odezwał się ponownie Błazen zupełnie zwyczajnym tonem. – Proszę iść spać. Przysięgam się nie gapić, jak moją mamę kocham! Udam się do wagonu restauracyjnego. Skosztuję trochę naparu ziołowego. Podobno jest dobry na… różne rzeczy. Mam nadzieję, że gdy wrócę, będzie łaskawy pan spał, jak dziecko!

Po tych słowach zeskoczył z siedzenia i w pląsach ruszył do wyjścia. Przy drzwiach przedziału odwrócił się jeszcze na chwilę, posłał Grabarzowi przeciągłe spojrzenie i brzęknął berłem. Staruszka znów kwiknęła ze strachu, na co Błazen parsknął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem i wyszedł.

Jego nieobecność pomogła. Gdy tylko Grabarz zamknął oczy, zapadł w sen. Ciężki i pełen chorych wizji, ale jednak sen.

Gdy obudził się na stacji docelowej, Błazna nadal nie było. Grabarz nie zamierzał go szukać, wręcz przeciwnie – miał nadzieję, że jakoś mu się wymknie. Zresztą możliwe, że dziwak nie chciał wcale zostać z nim na dłużej, po prostu przysiadł się na czas podróży, a teraz wysiadł już i poleciał zwiedzać swoje ukochane cmentarze.

A może w ogóle był tylko snem? Kolejnym upiornym majakiem, jak te, które dręczyły go przez całą podróż?

Porzucił tę myśl, gdy sięgnął na półkę po swoją walizkę i na jej wieku – dokładnie pośrodku – ujrzał mały dzwoneczek, pozostawiony tam jako… Jako co? Ostrzeżenie? Obietnica powrotu?Grabarz miał niejasne przeczucie, że obie opcje są w istocie tą samą.

Szarpnął walizkę, a dzwoneczek z brzękiem potoczył się pod siedzenie.

Podczas gdy Grabarz spał, pociąg zatrzymał się na kilku stacjach i liczba pasażerów znacznie wzrosła. Teraz z trudem lawirował w tłumie przekrzykujących się i nawołujących ludzi. Mało brakowało, a zostałby zgnieciony w wąskim korytarzu. W końcu ci, którym było najbardziej spieszno, dopchali się do wyjścia, zrobiło się odrobinę luźniej i on także mógł wreszcie wyjść na peron.

 

* * *

 

Wszystko szło doskonale. Wręcz zastanawiająco dobrze.

Szkielet, który zbudował Grabarz, był wprost idealny – dyskretny, prosty w obsłudze, świetnie spełniał swoją rolę. Gdyby faktycznie okazał się pancerzem z jej wyobrażeń, Mirabelle miałaby nie lada problem.

Spędziła trzy pracowite dni w ruinach domu. Szperała po pokojach, których pożar nie zdołał strawić całkowicie, przeglądała wszystkie kąty w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogło być przydatne w podróży. Jednocześnie intensywnie uczyła się obsługi mechanizmu szkieletu. Miewała przebłyski wyrzutów sumienia, gdy bez wytchnienia zmuszała Williama do wykonywania coraz trudniejszych sekwencji ruchów – w normalnych warunkach tego rodzaju nauka potrwałaby zapewne kilka tygodni – tłumaczyła sobie jednak, że jest to konieczne, dla powodzenia misji. Jeśli nie chciała wzbudzać podejrzeń, musiała szczegółowo zaplanować podróż i nakręcić szkielet na bardzo długi czas. Gdyby zaczęła majstrować coś na ulicy, na stacji, albo już w przedziale, zaraz ktoś by zauważył.

Skompletowała trochę ubrań i własnoręcznie uszyła płaszcze dla siebie i narzeczonego. Przeprowadziła kilka prób – ani szkielet, ani panel na jej ręce nie rzucały się w oczy.

Podróż przebiegła spokojnie. Jakby nie patrzeć, jechała z towarzyszem, toteż nikt nie próbował jej zaczepiać. Może i kogoś zdziwiło, że towarzysz siedzi bez ruchu i ani na chwilę nie zdjął kaptura, ale Mirabelle czyniła usilne starania, by sprawiać wrażenie zadowolonej i pogodnej, więc pewnie ewentualni ciekawscy uznali po prostu, że oto młoda dama z jakiegoś powodu wyruszyła w drogę z wyjątkowo gburowatym krewnym.

Gdy pociąg wjechał do stolicy, pasażerowie powoli zaczęli się zbierać, aż w końcu w wagonie zapanował całkowity rozgardiasz. Korzystając z tego, Mirabelle szybko nakręciła szkielet, wpisawszy najprostszą sekwencję, dzięki której mogła w miarę swobodnie prowadzić Willy'ego za rękę.

Mirabelle nigdy wcześniej nie była w stolicy. Słyszała, że miasto jest imponujące, jednak wrażenie, jakie zrobiła na niej dworcowa hala udowodniło, że jej rozumienie słowa „imponujące” było do tej pory bardzo ograniczone. Stacje kolejowe utożsamiała zawsze z małymi, pomalowanymi na jasne kolory domkami o spadzistych dachach. Te, w gruncie rzeczy całkiem niebrzydkie budynki wznoszono na obrzeżach małych miasteczek, a tylko w takich do tej pory bywała Mirabelle. W mrocznym wnętrzu za kontuarem siedział zwykle zaspany bileter, poczekalnia była maleńka, a peron – gdy już wyszło się nań z tego przybytku senności i otępienia – wąski i pusty.

Główny dworzec stolicy pusty nie był w żadnym wypadku. Takiego tłumu Mirabelle nie widziała chyba nigdy w życiu! Może kiedyś, na jakimś festynie… Ale festyny organizowano pod gołym niebem, ludzka ciżba nie robiła więc takiego wrażenia jak tutaj – w gigantycznym budynku dworca.

Przeszklone, łukowate sklepienie przepuszczało promienie zachodzącego słońca, dzięki którym ceglane ściany, zwykle zapewne pociemniałe i matowe, ożywały krwistą czerwienią. Od sufitu niemal do samej podłogi biegły po nich niczym nieosłonięte stalowe rury, układające się w wymyślne wzory. Kiedyś musiały być jasne i lśniące. Teraz nieco zmatowiały, ale i tak widać było, że są zadbane i ktoś odświeża je regularnie. Mirabelle na rurach się nie znała, ale nawet ona mogła stwierdzić, że co najmniej połowa z nich nie pełniła prawdopodobnie żadnej funkcji użytkowej. Okien jako takich nie było. Zamiast nich wzdłuż dłuższych ścian hali wybudowanej na planie prostokąta, biegły przeszklone absydy, stanowiące jednocześnie miniaturowe oranżerie. Nie było tu oczywiście warunków do hodowania naprawdę rzadkich, egzotycznych roślin, jednak te, które zasadzono, wystarczały dla uzyskania ciekawego efektu. Prawdopodobnie ze względu na nie w hali było zaskakująco ciepło. Ze wszystkich wnęk wypełzał bluszcz i malowniczo piął się po ścianach, a w pobliżu tych dekoracji stały białe stoliki i bogato rzeźbione krzesła, niczym w prawdziwym ogrodzie. Również umiejscowione nieco bliżej peronu ławki bardziej przypominały te spotykane w parkach, niż na dworcach. Mechaniczne podajniki napojów rozstawione były dyskretnie na całej przestrzeni hali, a budka biletera kojarzyła się Mirabelle z portiernią luksusowego hotelu. Powietrze pachniało smarem, wilgotną ziemią i mieszaniną perfum różnego pochodzenia i różnej jakości.

Mirabelle szczerze żałowała, że William nie może tego wszystkiego zobaczyć.

Spacerowała z nim po całej hali, choć wiedziała, że nie powinna. Chciała zobaczyć jak najwięcej, a przy okazji przemyśleć swoje dalsze kroki. Podejrzewała, że niedaleko dworca znalazłaby zapewne sporo hoteli i pensjonatów, ale bała się, że w jednym z takich miejsc ktoś mógłby zanadto się nią zainteresować. Z tego samego powodu odpadały też wszelkie podejrzane zaułki i jakiekolwiek podłe okolice. Ostatecznie postanowiła postępować zgodnie z pierwotnym planem i od razu wyruszyć do dzielnicy fabrycznej w poszukiwaniu kwatery pracowniczej. Kiedy tam dotrze, będzie już ciemno. Zarządca powinien tymczasowo przydzielić jej jakiś pokój, jeśli obieca mu, że o świcie pójdzie prosto do fabryki i poprosi o zatrudnienie. Zresztą naprawdę miała zamiar tak zrobić. Podejrzewała, że w ten sposób najprędzej zdoła się ukryć. Z tego, co wiedziała, dzielnica robotnicza była gęsto zaludniona, a w fabrykach pracowało mnóstwo ludzi. Wierzyła, że przy dołożeniu pewnych starań, bez problemu zniknie w tym tłumie. Niepełnosprawność jej brata – jak zamierzała przedstawiać Williama – także nikogo nie powinna zdziwić. Wśród robotników choroby i inwalidztwo były na porządku dziennym. Odegranie zrozpaczonej sieroty poszukującej pracy nie powinno sprawić jej trudności, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że tym właśnie poniekąd była.

– Panienko! Heeej, panienko!

Z początku w ogóle nie usłyszała wołania. Potem, gdy krzyk przebił się przez dworcowy gwar, nie skojarzyła zupełnie, że to do niej. Dopiero gdy ktoś chwycił ją za ramię, oderwała wzrok od kolejnej ściennej ozdoby, splecionej misternie z rur i rurek. Szarpnęła się, nie patrząc nawet, kto ją trzyma. Chciała, by napastnik puścił ją zaskoczony. Wówczas mogłaby szybko zanurkować w tłum i zniknąć mu z oczu.

Ale on jej nie puścił.

Drugą ręką, tą, na której miała panel, Mirabelle wciąż trzymała dłoń Williama. Mocniej zacisnęła palce i znów spróbowała się wyrwać.

– Ej, spokojnie, spokojnie, dziewczyno! Nie zjem cię!

Głos nie brzmiał agresywnie, ani napastliwie. Półprzytomna ze strachu Mirabelle przestała się szamotać i uspokoiła oddech. Dopiero wtedy spojrzała na mężczyznę, który ją zaczepił.

Spojrzała i zaniemówiła.

Chłopak wyglądał na niewiele starszego od niej, choć w odgadnięciu jego wieku przeszkadzała wymalowana na kolorowo twarz i kędzierzawa peruka. Bo to musiała być peruka, nikt nie ma przecież takich włosów! Ubranie pozszywane z kolorowych skrawków i buty z wygiętymi noskami nie pozostawiały wątpliwości co do jego profesji.

O ile klaun to profesja…

– Przepraszam, pan mnie chyba z kimś pomylił. – Ponownie podjęła próbę oswobodzenia się, ale już mniej chaotyczną i desperacką niż poprzednio.

Klaun tym razem puścił ją niespodziewanie łatwo.

– Nie chciałem cię wystraszyć – powiedział z uśmiechem. – Wyglądałaś na zagubioną. Zastanawiałem się, czy mogę ci jakoś pomóc. Kręcisz się tak bez celu z tym nieobecnym spojrzeniem, minęłaś nas już trzy razy i…

– Nas?

– Występuję tu z kolegą.

Tłum przerzedził się już nieco. Część z tych, którzy przyjechali razem z nią, opuściła stację wraz z czekającymi na nich rodzinami, czy przyjaciółmi. Do kolejnego odjazdu było sporo czasu i następni pasażerowie schodzili się bardzo powoli. Mirabelle mogła zatem swobodnie podążyć wzrokiem do miejsca wskazanego przez klauna. Faktycznie, pomiędzy dwiema absydami, pod ścianą stał wysoki mim. W przeciwieństwie do swojego barwnego towarzysza nie zwracał uwagi ani na Mirabelle, ani na nic innego.

– Hm. Aha. Rozumiem. – Dziewczyna nie miała ochoty na rozmowę ani z jednym, ani z drugim. Chciała jak najszybciej pożegnać się uprzejmie i odejść.

– No więc?

– Więc?

– Stało się coś? Potrzebujesz pomocy?

– Nie, skądże! Ja… dziękuję, ale chyba powinnam już iść. Wie pan, jestem… jesteśmy tu pierwszy raz, więc podziwiałam to piękne miejsce. Ale teraz chyba już czas na nas. Mój brat powinien odpocząć po podróży. Wie pan, on niedawno przeżył ciężki wypadek. Wciąż nie doszedł do siebie. W tym wypadku zginęli nasi rodzice i yyy… przyjechałam tu do pracy. Muszę teraz nas oboje utrzymać. Będę pracowała w fabryce. Właśnie jedziemy do naszej kwatery, a rano…

Chciała, żeby uznał ją za osobę, która wie, po co tu przybyła i pozwolił jej po prostu pójść sobie i zająć się własnymi sprawami. Sądziła, że informując go o swoich planach sprawi pożądane wrażenie. Tym większa była jej konsternacja, gdy klaun roześmiał się. Spojrzała na niego z wyrzutem.

– Przepraszam – parsknął. – Ale czy naprawdę spodziewasz się dostać kwaterę? W środku nocy? Ot tak, od ręki, w dodatku nie będąc jeszcze pracownicą?

Mogła skłamać. Mogła powiedzieć, że pracę już ma załatwioną, kwaterę też, że ma tu przyjaciół, którzy się nią zaopiekują, że dziękuje uprzejmie, ale musi już iść, bo na nią czekają, że do widzenia i miłego wieczoru.

Ale sceptyczny klaun zasiał w niej poważne wątpliwości. A jeśli to wszystko naprawdę nie jest tak proste, jak jej się wydawało?

– Co pan ma na myśli? – zapytała ostrożnie.

– Nie dostaniesz od razu kwatery – wyjaśnił już z powagą. Najpierw musisz się zatrudnić, otrzymać kartę pracowniczą, skierowanie… Wcześniej niż jutro rano tego nie załatwisz.

– Ach tak. Cóż. Dziękuję za informację. W takim razie zaczekamy do jutra w pensjonacie. Jeśli byłby pan łaskaw i wskazał drogę do jakiegoś…

– Ale po co tracić pieniądze na pensjonaty! – zawołał klaun entuzjastycznie, jakby właśnie wpadł na jakiś wspaniały pomysł. – Przecież my możemy cię przechować. Prawda, Aimar?! – zawołał w stronę przyjaciela, ale ten nie zareagował. – Za chwilę tu kończymy. Tylko się przebierzemy i możemy iść!

– Pan chyba oszalał! – wykrzyknęła oburzona. – Przecież to… przecież tak nie przystoi! Panowie jesteście… a ja… Samotna kobieta z dwoma mężczyznami…?!

– Źle mnie zrozumiałaś – zapewnił pospiesznie. – Nie chcemy zabrać cię do naszego domu! To znaczy… chcemy. Ale nasz dom ma trochę inny charakter, niż sobie wyobrażasz. Dostaniecie osobne pokoje, zapewnimy wam całkowitą prywatność. Poza tym nie mieszkamy sami, jest tam mnóstwo ludzi, nic się wam nie stanie!

– To gdzie wy żyjecie? – spytała, coraz bardziej zaciekawiona. – W jakiejś… komunie?!

– Prawie. – Uśmiechnął się szeroko. – W teatrze.

 

Pałac Masek nie był zapewne najświetniejszą instytucją kultury w stolicy, ale wyglądał wystarczająco porządnie, by nie budzić wątpliwości, czy aby faktycznie jest tym, za co próbuje uchodzić. Klaun, który po drodze oznajmił, że nazywa się Aso, przedstawił Mirabelle i Williama obecnej akurat w budynku części trupy. Wszyscy okazali niebywałą życzliwość i nie mieli nic przeciwko zakwaterowaniu ich na noc. Tylko Aimar wciąż milczał uparcie, jak na mima przystało.

– Życzycie sobie wspólny pokój, czy osobne? – zapytała wesoła, potężnie zbudowana kobieta, prowadząc Mirabelle i Willy'ego na górę po schodach wyłożonych wypłowiałym, czerwonym dywanem. Przejęła ich od dwóch ulicznych artystów, którzy po całym dniu występów na dworcu poszli chwilę odpocząć.

– Wspólny, jeśli można – odpowiedziała Mirabelle. – Mój brat jest ciężko chory, nie powinnam spuszczać z niego oka.

Kobieta – wcześniej powiedziała chyba, jak ma na imię, ale Mirabelle nie zdołała zapamiętać – skinęła tylko głową z uśmiechem. Zerkała raz po raz na wciąż zakutanego w płaszcz i zakapturzonego Williama, ale w jej wzroku więcej było współczucia, niż ciekawości.

– Pierwszy raz w stolicy? – zapytała, gdy szły wąskim korytarzem.

Mirabelle potwierdziła niezbyt eleganckim mruknięciem.

– Jak ci się podoba?

– Bardzo ładnie. Wszystko jest takie… duże!

Ich przewodniczka roześmiała się.

– O tak – powiedziała. – Kiedy tu przyjechałam, byłam młodsza, niż ty teraz. Cały ten ogrom mnie przytłaczał. Ale przywykłam. Teraz już nie mogłabym żyć na wsi, ani w jakiejś prowincjonalnej dziurze. Czułabym się jak w kraju liliputów! Aimar i Aso zabrali cię powozem?

– Tak. Pierwszy raz widziałam całkowicie zautomatyzowane powozy! W moich stronach rzadko jeździ się powozami, a jeśli już, to wciąż takimi, które potrzebują kierowcy!

– I tam pewnie kiedyś dotrze postęp – westchnęła filozoficznie kobieta i przystanęła gwałtownie. – Tutaj. – Otworzyła proste, drewniane drzwi. – Kiedyś tu, na górze, były wielkie sale. Urządzano bale i bankiety. Potem w mieście wyrosły jak grzyby po deszczu nowe, bardziej imponujące teatry, kluby, filharmonie i czasy naszej świetności się skończyły. Zrobiliśmy więc remont i na górze powstała część mieszkalna. Dzięki temu ci z pracowników, którzy mieli takie życzenie, mogli przeprowadzić się tutaj i mieć, no cóż, bliżej do pracy. Odpocznijcie chwilę, zostawcie bagaż. – Zerknęła z powątpiewaniem na niewielką walizkę Mirabelle. – Potem zejdźcie na dół do bufetu. Przygotuję coś do jedzenia. Na pewno jesteście głodni po podróży. Poza tym Aimar i Aso chcieliby z tobą porozmawiać.

Po tych słowach posłała jej jeszcze jeden ciepły uśmiech i odeszła zabawnym, kaczkowatym krokiem.

Aimar i Aso? A czegóż oni mogą chcieć? Mirabelle poczuła obawę, że jednak jej pierwsze przeczucie się sprawdzi i młodzi mężczyźni za wyświadczoną przysługę zażądają zapłaty w formie, której za nic nie mogłaby zaakceptować. Ostatecznie nie bez powodu krążą opowieści o wątpliwej moralności i złym prowadzeniu się aktorów…

No cóż, skoro była na tyle głupia, by wyrazić zgodę na przyjście tu, teraz musi znaleźć sposób, by się z całej sytuacji jakoś wykręcić.

Pokoik był mały, ale czysty i zadbany. Dwa łóżka, dwa krzesła, stolik i szafa stanowiły całe wyposażenie. Na ścianach w kolorze rozgotowanego szpinaku wisiało kilka małych obrazków w nieproporcjonalnie dużych ramach, a szkarłatne zasłonki w małym oknie były szczelnie zaciągnięte.

Odstawiła walizkę, zdjęła płaszcz i ułożyła Williama na łóżku, jego przezornie nie pozbawiając okrycia. Zastanowiła się przelotnie, czy zdoła go tutaj jakimś sposobem wykąpać, bez zwracania niczyjej uwagi.

Nie było sensu czekać bezczynnie i rozmyślać, o czym takim Aimar i Aso chcieli z nią rozmawiać, zatem wyszła szybko i zbiegła na dół. Nie dostała klucza, nie mogła więc zamknąć Williama w środku. Nieco niepokoiła ją myśl, że ktoś może wejść i przypadkiem zauważyć coś, czego nie powinien, ale miała nadzieję, że nawet aktorzy mają minimum kultury i nie będą bez powodu włazić gościom do pokoju.

Dopiero kiedy nie musiała prowadzić Williama poczuła, jak bardzo do tej pory ograniczało jej to swobodę ruchów. Wreszcie też nie musiała na niego uważać, niczego tłumaczyć, ani zerkać, czy aby szkielet nie wystaje spod ubrania, tudzież pilnować, by nikt nie zajrzał pod kaptur.

Nagle poczuła się znacznie pewniej.

Zmierzając do bufetu spotkała kilku aktorów. Wszyscy uśmiechali się do niej, a jeden, zagadnięty o drogę, odpowiedział uprzejmie, więc nie kluczyła zbyt długo ciemnymi, wąskimi korytarzami. Gdy weszła do sali, udekorowanej artystycznie drapowanymi tkaninami, zastała tam już obu młodych mężczyzn. Siedzieli przy stoliku w kącie i zajadali coś, czego na pierwszy rzut oka nie była w stanie zidentyfikować. Bez kostiumów wyglądali zupełnie zwyczajnie. Aso-klaun był niższy i nieco bardziej przysadzisty od swojego kolegi. Miał brązowe, rozczochrane włosy i wesołą twarz. Aimar włosy miał jasne i półdługie, był blady i poważny. Nosili ubrania o podobnym kroju – proste, koszule, kaftany i wąskie spodnie. Tyle że Aso upodobał sobie jasne, pastelowe kolory, natomiast Aimar najwyraźniej gustował w czerni.

– Podobno panowie chcieli mnie widzieć – zagadnęła Mirabele, stając koło ich stolika.

– Siadaj, poczęstuj się plackiem. – Aso wskazał jej wolne krzesło. Na stole stało już nakrycie dla niej. – I nie bądź taka sztywna. Z nas żadni panowie.

Była pełna obaw, ale skorzystała z zaproszenia. Przysiadła na brzegu krzesła i sięgnęła po placek. Okazał się bardzo smaczny, choć nie miała pojęcia, z czego go zrobiono. Smakował inaczej, niż cokolwiek, co jadła do tej pory.

– Posmaruj pastą, są jeszcze lepsze.

– Chcieliście ze mną rozmawiać – powiedziała, by jak najszybciej przejść do rzeczy i mieć to już za sobą. Zgodnie z ich sugestią darowała sobie uprzejmości i konwenanse.

– Tak – powiedział Aimar. Odezwał się po raz pierwszy, odkąd Mirabelle spotkała go na dworcu. – Pomówmy otwarcie.

Aso obdarzył go potępiającym spojrzeniem, ale ostatecznie pokręcił głową z rezygnacją i mruknął coś, co brzmiało jak: „A rób, co chcesz!”

– Otwarcie? – Mirabell poczuła uderzenie gorąca. – Nie rozumiem…

– Przewiozłaś zakazaną konstrukcję pociągiem przez pół kraju – przerwał jej Aimar, nie podnosząc głosu. – Naprawdę myślałaś, że nikt się o tym nie dowie?

 

* * *

 

Błazen stał w dużej, mrocznej sali prób i rozglądał się dookoła. Od czasu, gdy bywał tu regularnie, miejsce to niemal zupełnie się nie zmieniło. Wąskie okna, zaczynające się pod sufitem, a kończące w połowie surowej, betonowej ściany, nie wpuszczały zbyt wiele światła. Błazen zawsze uważał, że w takim miejscu powinno być chyba jaśniej. Po co ćwiczącym tu dziewczynom te wielkie lustra na drugim końcu hali, skoro i tak na ogół nie mogły w nich niczego wyraźnie zobaczyć? Co prawda kiedy zbyt bardzo się ściemniło, zapalały przytwierdzone do ścian lampy gazowe, ale nie dawało to zbyt wiele.

Nie dostrzegła go od razu. Nic dziwnego. Raczej nie spodziewała się nikogo o tej porze, a już na pewno nie jego, chociaż prawdopodobnie wiedziała o jego przyjeździe. Tańczyła w skupieniu przed lustrem, a on patrzył. Patrzył na szczupłe ciało w bladoróżowej, rozkloszowanej sukience, na wysoko upięte, jasne włosy, chłonął spojrzeniem wszystkie ruchy, tak bezbłędne, tak nieludzko precyzyjne. Albo zapomniał, jak piękne może być to widowisko – nawet bez sceny, dekoracji i kurtyny, albo przez te lata stała się jeszcze lepsza, choć przecież wtedy był przekonany, że lepsza już być nie może.

Dopiero, gdy skończyła, omiotła wzrokiem pomieszczenie i zobaczyła go. Nie mógł stwierdzić, czy rozpoznała z tej odległości, a ona niczym się nie zdradziła. Podeszła powoli mechanicznym krokiem nakręcanej lalki. Podeszła bardzo blisko i spojrzała mu w twarz oczami bez wyrazu. Zrobiła dwa kroki w tył i wykonała niezgrabny ukłon. Wyprostowała się, a na jej twarzy zagościł uprzejmy, wyuczony uśmiech. Splotła dłonie na podołku i stała bez ruchu.

Lalka-baletnica, czekająca, aż ktoś ją nakręci.

Była fizycznie zdolna do naturalnego uśmiechu i swobodnej postawy. Nie powinna sobie na to pozwalać, ale Błazen dobrze pamiętał te sekretne chwile, gdy bez skrupułów i z pełną świadomością łamała zasady i na moment – tylko dla niego – stawała się zwyczajną dziewczyną. Podejrzewał, że wciąż potrafiłaby to zrobić, gdyby chciała.

Sęk w tym, że nie chciała.

Nawet nie bardzo mógł jej się dziwić.

– Opuściłeś posterunek – powiedziała zgrzytliwym, wypranym z emocji głosem. – Zostawiłeś obiekt bez nadzoru.

– Nie takie pierwsze słowa człowiek chciałby usłyszeć po sześciu latach rozłąki. – Uśmiechnął się krzywo.

– Opuściłeś…

– Daj spokój! Wiedzieli, że on tu jedzie, jeszcze zanim nogę za próg wystawił, jak mniemam. Słusznie mniemam? – Nie odpowiedziała, ale nie potrzebował odpowiedzi. Słusznie mniemał. – Mogli go dorwać już w pociągu! Skoro tego nie zrobili, widocznie mają jakieś powody. O dziewczynie też wiedzą?

– Prawdopodobnie. Ale to nie twój problem. Ona ma już ochronę.

– Dlaczego jeszcze nie wykonali kroku?

– Długo na to czekali. Za długo, żeby wszystko załatwić szybko i po cichu. Ale niebawem się zacznie. A kiedy się zacznie, ty powinieneś być na posterunku.

– Będę

 

 

.c.d.n.

Koniec

Komentarze

Więcej cmentarnego błazna! przesurfowałem po tekście do sceny w przedziale. Pierwszej części nie czytałem. przyczepiłbym się o to że nie napisałaś jakiego typu ciągnie go lokomotywa, ale napisałaś że na ulicach są latarnie gazowe. Nie napisałaś czym są oświetlane pomieszczenia w miejscu stacjonowania trupy teatralnej, a bohaterka dość wyraźnie widziała co jedzą klaun i mim, co sugerowałoby oświetlenie elektryczne.  I jeszcze jedno. ile ważżył egzoszkielet jej brata 2– z czego była wykonana napędzająca go sprężyna i po 3 jaką siłą dysponuje bohaterk? skoro niezauważenie i szybko jest w stanie nakręcić mechanizm który będzie poruszał obiektem ważącym, dajmy na to jakieś 60 kg, to to musi być jakaś herod baba. zmień system zasilania..

Jak dla mnie całkiem udany tekst :) Przeczytałam też poprzedni fragment i z przyjemnością zerknę na następny! Jest klimatycznie, pociąga mnie ogół konceptu i zręcznie zarysowani bohaterowie. Zauważyłam kilka potknięć, ale to tylko przypadkowe wpadki.

Według mnie nie musisz podawać aż tylu szczegółów technicznych, o które dopomina się burk, choć kilka takich wtrąceń mogłoby pomóc w budowaniu steampunkowego klimatu. Lubię takie zabiegi, ale wiem, że niektórych one odstraszają. No, i nie każdy autor zna się na technologii maszyn :)

 

Tylko jedna rzecz wytrącała mnie z rytmu. Kiedy przedstawiasz jakąś scenę, opisujesz ją na tyle szczegółowo, że czytelnik odnosi wrażenie, że wie już wszystko – a tu po chwili okazuje się, że jest jeszcze jeden szczegół, o którym nie wspomniałaś. Widzę to na przykład we fragmencie, w którym nieznajomy łapie Mirabelle za ramię. Kiedy zdążyłam już wyobrazić sobie jakiegoś zwykłego przechodnia, nagle dziewczyna zauważa, że był to klaun i muszę sobie całą scenę wizualizować od nowa. Myślę, że cały ubiór artysty – cyrkowca nie daje się przeoczyć, nawet jak nie patrzy mu się prosto w twarz. 

Uważałabym więc na opisy :) I skróciłabym aż tak szczegółowy opis wyglądu Grabarza, bo brzmi trochę sztucznie, a moim zdaniem jest zbędny; zdążyłam już wyobrazić sobie bohatera w podobny sposób jeszcze w poprzednim rozdziale. A to, czy Grabarz będzie miał nos garbaty czy haczykowaty to już sprawa drugorzędna :)

 

Powodzenia!

Nowa Fantastyka