Pewnego dnia ja i moja matka usłyszeliśmy, że „lepiej, żeby spędził trochę czasu w domu”.
Lekarze są święci. Zostałem w domu. Zostawałem w domu sam na całe dnie, miło pogrążony w słodkiej, waciano – zamglonej chmurze z psychotropów i nie widziałem już niczego, nie czułem już niczego, nie krzyczałem już, a to było najważniejsze. Nie krzyczeć.
Czasami, kiedy udawało mi się opuścić porcję tabletek, wracałem do rysowania, i rysowałem te cudowne rzeczy, które miałem w głowie. Było tam pięknie, ale moja matka nie chciała oglądać tych prac. Jedyną rzeczą, o jakiej ze mną rozmawiała, było cudze życie. Więc oddałem się cudzemu życiu i spędzałem dnie na oglądaniu z własnego okna ludzi w bloku naprzeciwko. Założyłem zeszyt i pisałem co u nich. Mam nadzieję, że czasami czuli, że ktoś o nich myśli.
***
Co wieczór, kiedy mama wracała z pracy, przychodziła do mojego pokoju i przynosiła mi kakao albo herbatę i starannie odliczone i skomponowane tabletki. Pytała co u sąsiadów.
Najbardziej lubiłem mieszkania studentów, bo od rana zawsze panowała u nich przyjemna rutyna, a wieczorami i w nocy zawsze działo się coś innego.
Studenci od rana wychodzili na balkon, na papierosa i kawę, w różnym składzie: czasami to były trzy dziewczyny, czasami był z nimi chłopak, czasami dwóch, czasami którejś dziewczyny brakowało. Później, z reguły w pośpiechu, wybiegali na przystanek tramwajowy za rogiem. Po południu razem gotowali jakiś obiad – nie mieli firanek w oknach, a wyjście na balkon i wielkie okno było właśnie w kuchni. Wieczorami przychodzili inni ludzie. Czasami świece i lampki tworzyły na oknach szalone wzory i mogłem spokojnie poddać się temu, co cienie wywoływały z mojej głowy.
Nie lubiłem mieszkań samotnych starszych ludzi. Często siedzieli na balkonach albo w oknie – zależnie od tego, w którym rzędzie bloku mieli mieszkanie – i patrzyli całymi dniami na ludzi tak jak ja. Tak jak ja, wieczorami albo rano brali swoje niezliczone tabletki, z tym, że mnie te tabletki utrzymywały w błogim niemyśleniu, a oni smutnieli z każdym dniem.
***
W ostatni dzień roku szkolnego do jedynego pustego mieszkania, dokładnie naprzeciwko mojego, ktoś się wprowadził. Spędziłem tamten dzień na szkicowaniu dzieciaków wracających do domu w odświętnych strojach i ze świadectwami – takie zwykle rzeczy, trochę topornie, ale jednak wciąż jakoś wychodziły spod mojej ręki. Otwierające się drzwi balkonowe w mieszkaniu, które było puste przynajmniej od kilku lat, były jak portal do nowej rzeczywistości.
Mężczyzna który się tak wprowadził wyglądał jak postać z kreskówki, i przez to od razu przypadł mi do gustu. Miał nastroszoną szopę zupełnie siwych włosów i szorstki zarost na chudych policzkach. Miał dziwnie sprężyste ruchy jak na kogoś tak szorstkiego, był giętki w całej swojej wyciągniętej sylwetce.
Przez całe popołudnie biegał między swoim mieszkaniem a samochodem i coś rozpakowywał albo dowoził. Wieczorem, kiedy widocznie już nic nie miał do roboty, usiadł na parapecie z nogami opartymi o balkonową barierkę i tylko patrzył. Nie wyglądał jak ktoś, kto grał w orkiestrze – dzień później moja mama opowiedziała mi czego dowiedziała się od sąsiadek, i jedną z wiadomości o nim była właśnie taka, że jest orkiestrowym muzykiem. Jak dla mnie wyglądał raczej jak ktoś, kogo z orkiestry wyrzucono.
Jestem pewny, że tamtego wieczora złapał mój wzrok.
***
Jego balkon wychodził z sypialni. Pewnego sierpniowego poranka w tej sypialni pojawiła się nowa osoba.
Dziewczyna miała może z dziewiętnaście lat, długie ciemne włosy i ciało opalone w strój kąpielowy. O czwartej rano wyszła na balkon w samych majtkach i spokojnie paliła papierosa. Nie mogła przypuszczać, że w oknie naprzeciwko czai się bezsenny schizofrenik.
***
Wyobrażałem sobie, że wiodą całkiem słodkie życie. Mieli kwiaty na balkonie, a on chyba znalazł pracę, bo czasami około południa wychodził z domu w garniturze i ze swoją trąbką w futerale. Ona chyba studiowała, chociaż nie mogła być zbyt pilna.
On grał na swojej trąbce zawsze rano, ale nigdy zbyt rano – w takich godzinach, w których wszyscy poważni ludzie są zbyt zajęci, żeby zwracać uwagę na mężczyznę grającego na trąbce na własnym balkonie. Obawiałem się, że któraś ze starszych osób będzie miała jakieś obiekcje. Obawiałem się, bo podobała mi się jego gra. Na szczęście kiedy grał wszyscy zgodnie wyglądali ze swoich okien i tworzyli niemą, prawie niewidzialną widownię.
***
Szybko okazało się, że wcale nie jest tak słodko, jak myślałem.
Nie widziałem ich kłótni. Z jakiegoś powodu ludzie kłócili się w kuchni, ta jak w kuchni wyznawali miłość, mówili o zmartwieniach i liczyli pieniądze na rachunki.
W sypialni tylko się godzili.
***
Raz z jakiegoś powodu pokłócili się na balkonie, może byli już zbyt zmęczeni sobą, żeby chociaż próbować nad sobą panować. Wrzeszczeli niezrozumiale i wymachiwali rękami, ona odpalała każdego kolejnego papierosa od każdego poprzedniego, a on wyłamywał sobie palce, jakby powstrzymywał się żeby jej nie rozszarpać.
Było mi wstyd, że ich podglądam, ale nie miałem nic innego do roboty. Skupiałem się na jego dłoniach, na cennych palcach, na narzędziach pracy, które tak zapamiętale maltretował przez tę rozwrzeszczaną nastolatkę.
***
Raz zagrał wieczorem. Nie wiedziałem, co grał, dziwiłem się, że nikt nie reagował. Dopiero później mama powiedziała mi, że grał „Ciszę” i że często jest to grane na pogrzebach.
Może to dlatego.
Dziewczyna leżała w ich łóżku – widziałem ją, światło w sierpniowe wieczory jest idealne dla nałogowego podglądacza. Wcześniej wyszła na balkon w samej bieliźnie i coś powiedziała – może, że idzie spać – ale on nie zareagował.
Robiło się już ciemno, kiedy muzyk przestał grać i wciąż ze swoją trąbką usiadł na barierce z nogami poza balkonem. Zachwiał się i widziałem, że zaczął spazmatycznie oddychać. Słońce już prawie całkowicie zaszło, kiedy odepchnął się i poleciał w dół.
I w dół.
I w dół.
I w dół.
I nikt go nie złapał, chociaż mam wrażenie, że on na to liczył. Jestem pewny, że nikt go nie złapał, chociaż zamknąłem oczy kilka metrów i sekund od momentu, kiedy jego ciało spotkało się z ziemią. Jestem pewny, bo gdyby ktoś go złapał, to nie słyszałbym później takich hałasów, krzyków, syren.
To był pierwszy i jedyny raz, kiedy matka odciągnęła mnie od okna.
I nie zobaczyłem, czy dziewczyna w samej bieliźnie wyszła z łóżka, żeby oprzeć dłonie dokładnie w tych samych miejscach, gdzie wcześniej spoczywały cenne dłonie muzyka; żeby oprzeć swoje dłonie dokładnie tam, skąd odepchnęły się dłonie jej kochanka. Wyobrażałem sobie, że metalowa, zardzewiała barierka musiała być w tych miejscach rozpalona do czerwoności i że dziewczyna nie zaczęła krzyczeć, chociaż w tym momencie miała pełne prawo.
Wyobrażałem sobie, że straciła głos na zawsze.