- Opowiadanie: Mirabell - Wchaoswstąpienie

Wchaoswstąpienie

Cóż, Lovecrafta nie mogłam sobie odpuścić.

Niby gatunek horror, ale opowiadanie nie jest obliczone na straszenie. Także proszę o wybaczenie, jeśli ktoś nie będzie się bał i poczuje się tym rozczarowany :)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Wchaoswstąpienie

Te drzwi nie miały koloru ani kształtu, tylko zapach.

Były i nie było ich jednocześnie, pojawiały się gdzieś na peryferiach pola widzenia, by zniknąć, kiedy tylko próbowałam spojrzeć w ich stronę. Przyklejały się do ścian i mebli, stały na ulicy albo w szczerym polu, drzwi-zagadka, drzwi-żart, drzwi znikąd donikąd.

I tylko ich zapach, słodkawa, mdląca woń zgnilizny, zmieszany odór mokrej sierści i rozkładającej się krwi, jedynie to pozostawało ze mną cały czas. Chodziłam po opustoszałym mieście, a one wciąż za mną podążały, śledziły, pojawiając się i znów znikając mi z oczu. Smród sprawiał, że nie mogłam oddychać, szłam coraz bardziej ociężale, nie wiedząc, czy szukam tych drzwi, czy też przed nimi uciekam.

*

Obudziło mnie chrobotanie. Przez chwilę leżałam w ciemności sztywna ze strachu, próbując uspokoić się i odpędzić sen, ale dziwny dźwięk przeraził mnie tak, że długo nie mogłam złapać oddechu. Rzedniejąca ciemność sypialni przybierała potworne kształty, a ja to zamykałam, to otwierałam oczy, próbując nadać tym formom rzeczywisty wymiar. Szafa. Sukienka na wieszaku. A szmer, który mnie obudził, to z pewnością szczur w piwnicy.

Wstałam roztrzęsiona, zmęczona mimo wielogodzinnego snu i powlokłam się przez salon do aneksu kuchennego. W porannej szarówce i niedomytej szklance woda wyglądała na mętną, jakby mulistą. Była ciepła. W lodówce zostało jeszcze piwo, ale przemogłam chęć sięgnięcia po nie.

Odsunęłam zasłonkę, ale w pokoju wciąż panował półmrok. Na niebie zawisły ciężkie chmury, od strony uchylonego okna do mieszkania wdzierał się przenikliwy, wilgotny chłód. Miał w sobie coś orzeźwiającego. Nacisnęłam klamkę, żeby otworzyć drzwi tarasu i wystawić ciało na kojący wiatr. Wtedy go zobaczyłam.

Był smoliście czarny, o gładkiej, lśniącej nawet w tym mętnym świetle sierści. Duży, żółtooki, zbyt kudłaty jak na zwykłego dachowca. Piękny. W jego pojawieniu się było coś tak niepokojąco wręcz naturalnego, że nawet nie pomyślałam wtedy, że może mieć właściciela. Patrzył na mnie wyczekująco, tak, jak to potrafią robić koty, a ja bez słowa wpuściłam go do środka i postawszy chwilę na zewnątrz, weszłam do salonu i zapaliłam światło.

*

Świat, w którym pojawiały się drzwi, był dziwnie jałowy, pozbawiony dźwięków i zapachów. Wyprany z kolorów, gładki jak wypolerowana kość. Cała jego żywotność biła tylko od dziwnego przejścia, do którego wciąż nie mogłam dotrzeć ani przed którym nie potrafiłam uciec. Jakby było złożone z puzzli, które rozpadały się, jak tylko odwracałam się do nich plecami. Pozorna rzeczywistość, za którą ziała bolesna, przytłaczająca swoją ostatecznością pustka.

Śniłam ten sen niemal codziennie.

Dingo zawsze zwracał uwagę na sny. Zapisywał je po przebudzeniu, a ja obejmowałam go, mamrocząc w półśnie. Później uprawialiśmy seks na kacu, jeszcze przed poranną porcją prochów, przełamując cielesny ból. Niesamowite doświadczenie, ta słodko-gorzka miłość przy wyostrzonych do granic możliwości zmysłach.

Czy to działo się naprawdę, czy tylko w mojej wyobraźni? Niewiele z tamtego okresu pamiętałam.

Kiedy wstałam, kot już na mnie czekał. Czarny jak z opowieści o czarownicach, cichy aksamit o uważnym spojrzeniu. Kiedy podstawiłam mu miseczkę z karmą nie rzucił się na jedzenie, tylko jeszcze przez chwilę mnie obserwował. Czy koty tak się zachowują? Nie miałam pojęcia.

Byliśmy, ja i zwierzę, dwoma odludkami w tym zapomnianym nawet przez samego diabła miasteczku. Krajobraz tworzyły tu domki jednorodzinne na tle łysiejących wzgórz, stare familoki zamieszkane przez równie starych ludzi, kilka sypiących się bloków i wiekowych domków takich, jak mój. Łuszcząca się farba na placach zabaw, ławki okupowane przez pijaków, straszące czernią zabudowania nieczynnej kopalni.

I ci dziwni ludzie. Niemal wszyscy byli starzy, mrukliwi, promienieli nieufnością o nieokreślonym źródle. A może po prostu nie lubili mnie, samotnej kobiety, zapewne o zbyt bogatej jak na ich gusta przeszłości?

Właściwie, jeśli nie liczyć mruknięć i półsłówek w sklepie czy obliczonych na jak najszybsze załatwienie sprawy wypowiedzi kupujących zioła klientów, tylko Szalony Dziadek ze mną rozmawiał.

Wcale nie chciałam mieszkać w tym miasteczku. To Dingo koniecznie chciał tu przyjechać.

Nie mogłam przestać się zastanawiać, co jest za drzwiami. Widziałam i czytałam wystarczająco dużo, by domyślić się, że znajdę tam jakiś koszmar z przeszłości, wyparte wspomnienia, może traumę. Wiele zapomniałam przez miesiące życia na ciągłym haju i popijania prochów alkoholem. Czy z mojej pamięci uleciało także coś, co do dziś zsyła na mnie koszmary?

Nie byłam pewna, czy chcę to wiedzieć. Zresztą co, jeśli i tak nie zobaczę prawdy? Przecież człowiek może wyprodukować fałszywe wspomnienia. Albo można mu takie zaszczepić.

Tego dnia wyszłam z domu dopiero wieczorem, kiedy głód nie dawał mi już spokoju.

Światło słońca powoli ustępowało szarówce, zacierając kontury ludzi i budynków. Ekspedientka patrzyła na mnie spode łba, jak zwykle. Podała mi chleb tak, żeby nasze dłonie przypadkiem się nie zetknęły i w ten sam sposób przyjęła zapłatę.

Kiedy wracałam do domu, usłyszałam pisk opon i krzyk. Tuż obok mnie zatrzymał się samochód, kierowca wysiadł, machając rękami. Wokół niego nagle pojawiło się mnóstwo osób, wszystkie przekrzykiwały się nawzajem, ktoś wzywał karetkę, ktoś piszczał, że nie może na to patrzeć. Spojrzałam niżej. Między nogami gapiów zobaczyłam kobietę. Leżała w kałuży krwi pod kołami samochodu, jej czaszka była rozbita tak, że w pęknięciu ukazywały się fragmenty mózgu. Kierowca krzyczał jak opętany, zaklinając się, że jej nie widział, w końcu zaś usiadł na chodniku i ukrył głowę między kolanami. Życzliwi przechodnie stali tylko obok, pilnując, by nie uciekł. Służby przyjechały kilkanaście minut później.

Stałam tam długo, nie mogąc się ruszyć z miejsca. W pewnym momencie poczułam się obserwowana. Kilka miejscowych staruszek wskazywało sobie mnie palcami, rozmawiając cicho. To te, które nigdy nie odpowiadały na moje „Dzień dobry”, a Szalonego Dziadka chętnie by pewnie otruły. Pewnie uznały, że rzuciłam na kierowcę jakiś urok.

Coś zdecydowanie nie tak było z tym miasteczkiem i tamtego wieczoru, chyba pod wpływem widoku leżącego na ulicy ciała, przypomniałam sobie, co takiego. Morderstwa. Za naszych, moich i Dingo czasów, zaginęło tu kilka osób. Dwie z nich znaleziono – a raczej to, co z nich zostało. Straszna jatka: rozpłatane korpusy, skóra zdarta z ofiar w wielu miejscach, wybite zęby, których nigdzie nie udało się odnaleźć. Jedna z zabitych miała wyjęty mózg – organ także zniknął bez śladu. Policja nie wpadła na trop mordercy, a ponieważ zaginięcia ustały, sprawa została w końcu włożona między inne niewyjaśnione zagadki. Mieliśmy z Dingo własną teorię: w końcu przyjechaliśmy tu ze względu na dawne, zapomniane już krwawe kulty, na których ślad mój kochanek natrafił w jakiejś książce i od tamtej pory stały się one jego obsesją. Pamiętam, że uznaliśmy, iż kultyści wrócili. Próbowaliśmy ich odnaleźć, podekscytowani i przerażeni jednocześnie. Ukrywaliśmy się na drzewie koło miejsca odnalezienia ciał i czekaliśmy całą noc na przyjście kapłanów w czarnych szatach, prowadzących spętaną ofiarę. Nic takiego oczywiście nie miało miejsca.

Mieszkańcy miasteczka mieli zaś własny pogląd na sprawę. Najchętniej podejrzewali nas, parę odmieńców, ludzi nie stąd, którzy przyjechali wypytywać o cieszące się złą sławą miejsca – okoliczne bagna, najstarszą część cmentarza, opuszczoną leśną kaplicę – mieszkali razem bez ślubu i coraz bardziej tracili kontakt z rzeczywistością.

Tak. Przypominałam to sobie coraz lepiej.

 Łapałam się na rozważaniu, czy ten kot nie jest przypadkiem jakąś karą zesłaną na mnie przez… kogo? Czymś w rodzaju zwierzęcia z opowiadania Poego. Moje sny zaczynały sugerować jakieś okropności, których byłam świadkiem lub których dokonałam sama. Choć pewnie po prostu je sobie wyobraziłam, mieszając sceny z obejrzanych horrorów albo zdjęć tutejszych scen zbrodni z rzeczywistością w narkotycznym widzie. Ćpaliśmy przecież z Dingo tak, że to cud, że wciąż żyłam. Przynajmniej ja.

Dingo. Najgorsze jest to, że nawet nie wiedziałam, czy żyje i dlaczego odszedł. Czasem myślałam, że czarny kocur to jego kolejne wcielenie. Taka kara za poprzedni żywot, bo mój eks przecież zawsze uwielbiał psy. Nawet ksywkę wymyślił sobie „psią”. Próbowałam przypomnieć sobie, czy kiedyś opowiedział mi o niej coś więcej, ale wszystkie wspomnienia związane z Dingo zlewały się w jedną, szaloną plamę. Patrzyłam w uważne kocie oczy i myślałam: „Czy to ty, kochanie? Czy przyszedłeś mnie dręczyć za grzechy, których nawet nie mogę sobie przypomnieć?”. A tam dręczyć, przecież był w gruncie rzeczy milutki.

Do Szalonego Dziadka poszłam rankiem po wypadku. Naprawdę miał na imię Grzegorz i tak kazał się do siebie zwracać, ale w miasteczku niemal wszyscy znali tylko jego niefortunny pseudonim. Rozczochrany, nieogolony, cuchnący jak mokry pies, swoim chrapliwym głosem Dziadek potrafił nieźle nastraszyć okoliczne dzieciaki. Zresztą sama czułam się niepewnie w jego towarzystwie. Co nie zmieniało faktu, że był jedynym życzliwym mi człowiekiem.

Mieszkanie, zagracone i niesprzątane chyba przez całe życie właściciela, było położone w dobrym punkcie miasteczka. Słoneczne, z widokiem na umowne „centrum”, dzięki czemu staruszek mógł obserwować, kto i o jakiej porze odwiedza dwa z trzech znajdujących się tu sklepów oraz kto z kim przysiada na ławce pod pomnikiem jakiegoś tutejszego biskupa.

– Witaj, cukiereczku! – Uśmiechnął się krzywo. Nigdy nie wiedziałam, czy w swojej sympatii jest szczery, czy ironiczny: jego poorana zmarszczkami twarz i żółte od tytoniu zęby nadawały mu zawsze drapieżny wyraz. – Czemu zawdzięczam tę wizytę?

– Przyniosłam panu trochę syropu z mniszka. Mam też miętę i wie pan co.

Podałam mu woreczek z marihuaną. Tym razem nie miałam wątpliwości, że uśmiecha się szczerze.

Zaparzył mi taniej, czarnej herbaty i próbował poczęstować bułką i kabanosem. Zostałam przy napoju. Wzruszywszy ramionami, ukroił sobie kawałek kiełbasy, używając dziwacznego noża o trzonku w kształcie splecionych macek. Nie zdziwiłam się. Mieszkanie Dziadka było galerią osobliwości.

Słuchając o dolegliwościach i problemach staruszka czekałam, aż przejdzie do ciekawszych opowieści. Szalony zawsze był źródłem informacji na temat życia miasteczka, tego obecnego i tego, które toczyło się w zamierzchłych czasach. Zdaniem Dingo sam mógł być jakimś szamanem czy czarownikiem. W każdym razie informacje, które posiadał, czasami były zaskakujące.

– Znalazłam kota – rzuciłam. – To znaczy przyszedł do mnie. Czarny. Bardzo ładny. Wygląda na inteligentnego.

– Koty nie przychodzą do ludzi bez powodu. – Staruszek pokiwał głową. – Czarny, mówisz? Ciekawe.

– Dlaczego ciekawe? Zgubiła go jakaś czarownica? – zapytałam żartobliwym tonem. Machnął ręką.

– Jaka tam czarownica! Dawno tu takich nie… zresztą, mało to dachowców w okolicy?

– Nie wygląda na dachowca. Za duży.

– Pewnie mamuśka się puściła z jakimś rasowcem. Albo to wysłannik bogów. – Ostatnie zdanie wypowiedział powoli, po czym zrobił pauzę, z satysfakcją obserwując moje zaskoczenie. – Tak, tak. W światach równoległych do naszego koty to stworzenia ważniejsze i bardziej inteligentne od ludzi. Zresztą, to drugie dotyczy również naszego padołu. – Zaśmiał się krótko. – Bogowie i półbogowie wysyłali ich kiedyś jako swoich zwiadowców. Albo asasynów.

Oczywiście, że żartował. Wiedziałam to. Jednak coś w środku mnie poruszyło się niespokojnie jak spłoszony ptak i moja mina musiała zdradzić Szalonemu strach. Starzec roześmiał się jeszcze głośniej.

Postanowiłam przejść do sedna. Jeśli ktoś ma mi powiedzieć, czy ten kot może być kolejnym wcieleniem Dingo, to tylko Dziadek.

– Panie Grzegorzu, a pamięta pan mojego chłopaka? Tego, z którym kiedyś do pana przychodziłam?

– Ależ cukiereczku, jakiego chłopaka? Z żadnym do mnie przecież nie przychodziłaś.

Zamarłam. Powtarzałam w głowie słowa Szalonego Dziadka, tak boleśnie nieprzystające do rzeczywistości. Nie tylko wydawały się kompletnie niemożliwe, ale jeszcze coś mi przypominały. Coś, co pływało w umyśle tuż poza zasięgiem ręki, choć wydawało się, że jest tak blisko. Coś z mojego snu?

– Na pewno pan pamięta. – Ocknęłam się. – Byliśmy tu wiele razy.

Dziadek pokręcił głową przepraszająco.

– Przykro mi.

 

*

Te drzwi miały wyrysowany znak: połyskujące wilgocią, splecione macki. Pod nimi znajdowało się coś nieznośnie organicznego, jakby pokrytego włosiem.

Już prawie ich dosięgłam, kiedy usłyszałam muzykę, monotonny dźwięk fletu. Upartą, niemal pozbawioną melodii, jakby nieludzką pieśń. Przyjrzałam się bliżej drzwiom i zobaczyłam, że spływają po nich gęste, czerwonobrunatne strugi, jak błoto zmieszane z krwią. Cofnęłam rękę i wtedy one znów znikły.

Męczące sny i słowa Szalonego Dziadka skłoniły mnie do rozważenia absurdalnej myśli: a co, jeśli wymyśliłam sobie Dingo?

Nie, to niemożliwe. Staremu musiało się coś pomieszać. Przecież na pewno odwiedzaliśmy go razem. Pamiętałam to.

Tylko czy ja cokolwiek dobrze pamiętałam? Przecież tak rzadko byliśmy wtedy trzeźwi.

Tak naprawdę dopiero w miasteczku zaczęliśmy z Dingo brać prochy. Przyjechaliśmy tu jak dwoje odkrywców, z szalonym planem zbadania mrocznej historii tego miejsca. To Dingo je wyszukał. Znalazł w jednej z tych swoich książek i od razu zapalił się do pomysłu zobaczenia go na żywo. Sam nie mógł uwierzyć, że istniał tu, w naszym kraju, odłam jednego z najbardziej absurdalnych i krwiożerczych kultów w historii ludzkości, sekta absolutnych szaleńców. Pamiętałam, a raczej przypomniałam sobie, że Dingo zaczął wtedy kserować mnóstwo artykułów, zamówił za niebotyczne kwoty kilka książek zza granicy, kolekcjonował obrazki przedstawiające dziwnego, wielookiego stwora z mackami. Przygotowywał się.

A ja, cóż… ja byłam zakochana.

Ale trzeźwa. Byłam prawie pewna, że kiedy tu przyjechaliśmy, popijaliśmy tylko tanie piwo i od czasu do czasu paliliśmy trawkę. Żadnych innych używek.

Później wszystko się zmieniło i odpłynęliśmy w świat, gdzie wszystko miesza się jak akwarele na deszczu. Już nie tylko uprawialiśmy trawkę obok bazylii i lubczyku. Dingo nauczył mnie zbierać w pobliskim lesie halucynogenne grzyby, zdobywał też skądś inne prochy, syntetyczne i nie. Oglądał i czytał w nieskończoność swoje „tajemne księgi”, po czym brał kolejne specyfiki i odlatywał w, jak to lubił nazywać „Krainę Snów”. Uważał, że to go przybliża do poznania prawdy o „tamtym świecie”. Jakby już nie był antropologiem – amatorem, tylko domorosłym czarownikiem. Jakby naprawdę wierzył w te wszystkie opowieści i bogach i potworach. Jakby sam chciał zostać kultystą.

Dzień po wizycie u Dziadka zeszłam do piwnicy, do miejsca, gdzie w kartonowym pudle leżały rzeczy Dingo. Większość zaginęła – może wziął je ze sobą, może sama je wyrzuciłam – ale zostało kilka pamiątek. Dwie stare książki: wydana na cienkim papierze i chyba kosztem autora „Na tropie Necronomiconu” i ilustrowane „Zaginione Grimuary”. Kilka kartek z notatnika. Zardzewiały scyzoryk. Kreda. Figurka przedstawiająca jakąś postać z mackami na twarzy. Ta ostatnia niewielka, ale tak precyzyjnie wyrzeźbiona, a sam bożek tak odrażający, że wręcz bałam się ją wziąć do ręki.

Pamiętałam, że Dingo dawał mi różne specyfiki i opowiadał, w jaką podróż nas dziś zabiera. Słuchałam go i wpadałam we wzmacniany halucynogenami trans, jakbyśmy rzeczywiście mknęli przez odległe, fascynujące światy. Pamiętałam lodowe pustkowia i księżycowe potwory, pamiętałam przerażające, uśpione postacie, których nie wolno budzić, pamiętałam bogów śpiących pod powierzchnią oceanu. Wspomnienia przychodziły łatwo, wystarczyło tylko spróbować po nie sięgnąć. Może po prostu do tamtej chwili wolałam spychać je poza świadomość…

Przecież to były tylko zwidy po prochach.

Kartki z notatnika. „Kraina snów” podkreślone wiele razy. Strzałki prowadzące do nieudolnych rysunków i dziwnych nazw. „Kult” i nazwa naszego miasteczka. Kilka dziwnych słów opatrzonych znakami zapytania. „Azathoth” z wykrzyknikiem. Tak, to imię też coś mi przypominało. „Nyarlathotep”, podkreślone. Znów „Azathoth”, potem strzałka, rysunek, czy też schemat czegoś w rodzaju ołtarza ofiarnego. Było też kilka wycinków z gazet dotyczących ówczesnych morderstw i zaginięć.

Może zbrodniarz wcale nie poprzestał na tamtych ofiarach i zabrał jeszcze Dingo? Może mój ukochany w jakiś niepojęty dla mnie sposób rozwiązał zagadkę zniknięć i został za to ukarany?

Wiedziałam, co mogłoby odświeżyć mi pamięć, ale odsuwałam od siebie tę myśl. Po co? Żeby zaspokoić swoją ciekawość i uwolnić jakieś demony przeszłości?

Kiedy wychodziłam na górę, na schodach spotkałam kota. Patrzył na mnie pytająco, a ja wzruszyłam tylko ramionami.

 

*

Dosięgłam ich, przemagając wstręt.

Klamka była lepka i niespodziewanie miękka, jak płat mięsa albo zgniły owoc. Nacisnęłam ją i otworzyłam drzwi.

Zajrzałam do środka i zamarłam w przerażeniu.

Nie było tam nic.

Obudziłam się, szepcząc słowo, które powtarzało się w notatniku Dingo.

Azathoth, to przecież było imię boga chaosu. Tego, którego czcili szaleńcy z miasteczka, któremu, być może, ktoś poświęcał krwawe, ludzkie ofiary jeszcze za naszych czasów. Bóg nicości, który przynosi tylko zagładę. Wielbiony przez psychopatów.

Znów zeszłam do piwnicy. Stanęłam pośrodku, czując niezrozumiały lęk. Oddychałam głęboko. Nasunęło mi się niejasne wspomnienie przeszukującej to pomieszczenie policji. Całkiem możliwe, w końcu tyle osób podejrzewało o morderstwa mnie i Dingo, musieliśmy być podejrzanymi choć przez chwilę.

Czy byliśmy też mordercami?

Wyszłam do ogrodu i przeszłam między grządkami pachnącymi bazylią i majerankiem. To ja wymyśliłam, że będziemy uprawiać zioła, ja kupowałam sadzonki i dbałam o rośliny. Lubiłam to – grzebanie dłońmi w ziemi i patrzenie, jak rozwijają się aromatyczne liście. Za krzakami szałwii i lubczyku znalazłam nasz sekretny zagajnik, niewielką szklarnię ukrytą między drzewami za szopą. Nie było trudno do niej dotrzeć, ale nikt nigdy nie szukał zbyt gorliwie.

Weszłam do środka. Pod ostro zakończonymi liśćmi marihuany znalazłam naszą skrytkę, a w niej kilka małych woreczków. Nie ruszałam ich od zniknięcia Dingo, odkąd po fali zaginięć mój ukochany mnie opuścił. Bałam się zwiedzać Krainę Snów bez niego.

Ale musiałam wiedzieć.

Zażyłam narkotyk i czekałam na efekt, patrząc w okno. Kot przyglądał mi się uważnie, siedząc na parapecie. Zauważyłam, że nigdy się nie łasił, nie ocierał o nogi, nie prosił o jedzenie. Był i patrzył. Może mi nie ufał? W końcu słabo się znaliśmy.

Trans przychodził powoli. Widok za oknem wybrzuszał się i nabierał dziwnych barw, moje serce przyspieszało. Kocie oczy powiększyły się tak, że przesłoniły mi całe pole widzenia. Zanurzyłam się w nich.

Usłyszałam kroki. Policjanci przeszukiwali mój dom, schodzili do piwnicy raz za razem. Nic nie zaleźli. Jeden z nich powiedział tylko, żebym zlikwidowała tę szklarnię za ogrodem, zanim wróci, żeby mnie za nią zamknąć.

Poczułam dotyk czyjejś dłoni. Szalony Dziadek trzymał mi rękę na ramieniu, ściskając je pocieszycielskim gestem. Kiwał smutno głową. „On już nie wróci” – mówił i brzmiało to tak, jakby chciał mnie uspokoić – „To był on, zapamiętaj. Ale już nie wróci”.

Zobaczyłam krew ściekającą po moim nadgarstku. W dłoni kurczowo ściskałam nóż i dysząc, cofałam się tak długo, aż natrafiłam na ścianę. Nóż miał trzonek w kształcie splecionych macek.

Przede mną leżał Dingo, w kałuży krwi, w kręgu narysowanym kredą na ziemi i opatrzonym dziwnymi znakami. Bluźnierczymi, chciałoby się powiedzieć. Dingo złożony w ofierze.

Wokół rozlegały się dziwne, ciche dźwięki: szepty, szelesty, mruknięcia, jakieś chrobotanie, aż w końcu rozległa się monotonna, zawodząca melodia fletu. Muzyka ze snu. Strach ścisnął mi gardło tak mocno, że przez chwilę nie mogłam oddychać i dopiero, kiedy wydało mi się, że zalegające w kątach cienie zaczynają się poruszać, rzuciłam nóż na podłogę i uciekłam.

Obudziłam się, zlana potem. Łzy ciekły mi po policzkach.

Zabiłam Dingo. Złożyłam go w ofierze. Jak to możliwe? Jak mogłam zrobić coś takiego?

Kim byłam, zanim straciłam wspomnienia?

Poczułam dziwny ciężar na klatce piersiowej, jakby coś miarowo ją ugniatało. Kot siedział na mnie, moszcząc się przednimi łapami. Mruczał. W końcu się położył, owijając ogon wokół tułowia. Chyba zasnął.

Miałam wrażenie, że był w mojej głowie, widział moje wspomnienia i dopiero teraz postanowił, że mi zaufa. Dlaczego? Zwariowałam. Albo to rzeczywiście było jakieś diabelskie zwierzę.

Delikatnie przełożyłam go na fotel. Wyjęłam z lodówki piwo i wypiłam niemal duszkiem, wciąż łkając. Trzęsłam się, sama nie wiedząc, czy to skutek psychicznego szoku czy efekt prochów. Kot wciąż spał, uspokajająca kula ciepłej sierści.

Wzięłam się w garść dopiero po kilku godzinach. Przemknęłam przez miasto chyłkiem, jak zbrodniarka poszukiwana przez policję. Wiedziałam, że muszę z kimś porozmawiać, bo zwariuję.

Szalony Dziadek wysłuchał mnie ze spokojem.

– Cukiereczku, oczywiście, że pamiętam Dingo. Przystojniak był, to trudno go zapomnieć. – Dziadek roześmiał się chrapliwie. – Ale przecież sama powiedziałaś mi, że ta historia jest skończona i nie chcesz o niej pamiętać. Że mam ci nie przypominać. Że udajemy, że Dingo nigdy nie było. „Jakiego chłopaka – powiedziałaś wtedy – Z żadnym nigdy do pana nie przychodziłam”.

– Ale to, co mu zrobiłam… cokolwiek… – jąkałam się. Położył mi rękę na ramieniu. Jego dotyk był ciepły, ale przeszedł mnie dziwny dreszcz. Nie wiedziałam, dlaczego patrząc w spokojne oczy Dziadka, odczuwam lęk zamiast ukojenia.

– Nie pamiętasz, kochana? – zapytał cicho. – Może to i dobrze. Ale nie, nie byłaś żadną kultystką. Dingo natomiast… – zawiesił głos. – Nie pamiętasz?

Zaczął mówić, a wspomnienia wychodziły z podświadomości jak wyłuskiwane ziarnka fasoli i wskakiwały na swoje miejsca. Dingo opętany fascynacją miejscowego kultu Azathotha, coraz bardziej zagłębiający się w mroczne tajemnice czcicieli boga chaosu. Dingo, który próbuje wejść w posiadanie niedostępnych ludziom tajemnic przez zażywanie narkotyków. Opętany myślą o potędze, jaką mógłby zyskać jako sługa złego boga. Później – próbujący sam przywołać Azathotha na świat poprzez krwawe ofiary. A w końcu – postanawiający złożyć w ofierze mnie.

Odkryłam jego tajemnicę. Mimo stanu, w jakim znajdował się wtedy mój umysł, dodałam dwa do dwóch. Znaliśmy się przecież świetnie. Był odpowiedzialny za wszystkie zaginięcia. Kiedy się z nim skonfrontowałam – cóż za głupota! – postanowił się mnie pozbyć. A mnie paniczny strach dodał niesamowitej siły i szybkości. Wyrwałam mu ten cholerny, obrzydliwy nóż. Macki na trzonku były mokre od potu, a narzędzie śliskie, ale zdołałam chlasnąć Dingo w tętnicę udową. Zatoczył się i przewrócił prosto w wyrysowany przez siebie krąg – ołtarz.

Pamiętałam, że usłyszałam dziwne szepty i monotonny dźwięk fletu. Uciekłam stamtąd w panice. Nawet nie pamiętałam, jak pozbyłam się ciała. Czy w ogóle musiałam się go pozbywać? Czy też coś…

Ocknęłam się, słuchając Szalonego.

– Może ten kot ma cię pilnować, cukiereczku. Może on rzeczywiście jest wysłannikiem bogów. – Spojrzałam na Dziadka niepewnie, ale wyglądało na to, że mówił całkowicie poważnie. Wyglądał na czujnego, wystraszonego wręcz. – Wiesz, tu się działy dziwne rzeczy. Czciciele Azathotha, którzy chcieli sprowadzić zagładę na świat… twój eks, który próbował ich naśladować… strażnicy tamtego świata postanowili przypilnować porządku, żeby nikt nie budził już władcy chaosu. Dlatego przysłali szpiega. Miał dowiedzieć się, czy przypadkiem nie jesteś jakąś kolejną czcicielką. W końcu złożyłaś własnego chłopaka w ofierze.

Poczułam, że robi mi się niedobrze. Na myśl o Dingo leżącym w magicznym kręgu i kocie – szpiegu uważnie śledzącym każdy mój krok. Co by się stało, gdybym mu się jednak nie spodobała?

Kiedy wróciłam do domu, było już ciemno. Nie mogłam nigdzie znaleźć kota. Może uciekł? Położyłam się do łóżka i owinęłam kołdrą, bojąc się zasnąć.

Powinnam poczuć ulgę. Ale wciąż coś mi się nie zgadzało. Szalony opowiedział mi wszystko tak, jak było, a ja widziałam opisywane przez niego sceny przed swoimi oczami. Mimo to zamiast spokoju narastał we mnie lęk. I miałam wrażenie dziwnego niedopasowania.

Leżąc, przypomniałam sobie zapach Dziadka. Ten lekko zgniły odór mokrej sierści. Wiedziałam, że ta woń ma jakieś znaczenie, ale nie mogłam zrozumieć, jakie. Oddychając szybko, powstrzymywałam nagłą chęć wzięcia kolejnej dawki narkotyku. Nigdy więcej zaników pamięci.

O tym, że Szalony nie żyje, dowiedziałam się z gazet. Podobno zagryzł go dziki kot, co nie zdarza się często. Korespondenci tabloidów obsiedli miasteczko jak sępy. Fotografowali mieszkanie staruszka, jego kolekcję dziwnych książek, woreczek z marihuaną. I nóż z trzonkiem w kształcie splecionych macek.

Straciłam życzliwą mi osobę, a mimo to poczułam ulgę. Spuściłam w toalecie resztę narkotyków i nie szukałam więcej wspomnień.

Czarny kot nigdy już się u mnie nie pokazał.

 

 

Koniec

Komentarze

Świetne opowiadanie. Naprawdę oniryczne i czuć w nim Lovecrafta i klimat moich ulubionych opowiadania z “Poszukiwaniu Nieznanego Kadath”.

Zapewne świetnie naśladujesz styl Lovecrafta. To jednak w moich oczach czyni tekst zbyt mętnym, irytującym w odbiorze. Wolę jasne zależności przyczynowo-skutkowe, a nie takie domniemania. Ale czytało się z zainteresowaniem, napisane bardzo dobrze.

Pod nimi znajdowało się nie drewno, a coś nieznośnie organicznego, jakby pokrytego włosiem.

A drewno nie jest organiczne?

 

Powodzenia w konkursie. :-)

Babska logika rządzi!

Dobrze się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dinos, Anet: bardzo dziękuję :)

 

Finkla: Świetnie pewnie nie naśladuję, starałam się wejść w ten klimat bez językowej przesady. A że w sumie nawet lubię domniemania to cóż, nie miałam u Ciebie szans ;) Cieszę się natomiast, że czytało się dobrze. Drewno jak najbardziej organiczne, ot wpadka.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Daruj, Mirabell, że zaczynam od starej śpiewki: mnie tam, panie dzieju, te całe horrory… Ale w mig przechodzę do śpiewki zasadniczej: a mi się to, panie dziejku, spodobało. Rekwizyty wiadome są, współczesność jest, i razem toto współgra.

Nie przestraszyło, ale cały czas towarzyszył mi pewien rodzaj niepokoju. A może to nie niepokój, tylko zwykła ciekawość, co się naprawdę wydarzyło… Jak zwał tak zwał, ale nie da się ukryć, że nad opowiadaniem unosi się klimat tajemnicy i czegoś intrygującego, niedopowiedzianego. I Kot.

 

Od­sło­ni­łam ro­le­ty, ale w po­ko­ju wciąż pa­no­wał pół­mrok.Podniosłam/ Podciągnęłam ro­le­ty, ale w po­ko­ju wciąż pa­no­wał pół­mrok.

To rolety zasłaniają okna. Rolet z reguły nic nie zasłania, więc i odsłaniać ich nie trzeba.

 

Kra­jo­braz two­rzy­ły tu wy­bu­ja­łe domki jed­no­ro­dzin­ne… – Jeśli domki, to raczej nie wybujałe. Domki są przecież małe.

 

kilka sy­pią­cych się blo­ków i nie­wiel­kich, wie­ko­wych dom­ków ta­kich, jak mój. – Domek jest niewielki z definicji.

 

Nie­mal wszy­scy byli sta­rzy, mru­kli­wi, pro­mie­nie­li nie­uf­no­ścią o nie­okre­ślo­nym źró­dle. – Nie wydaje mi się, by nieufnością można promienieć

Za SJP: promienieć  1. «uzewnętrzniać postawą, wyglądem jakieś pozytywne emocje»

 

spły­wa­ją po nich gęste, czer­wo­no-bru­nat­ne stru­gi… – …spły­wa­ją po nich gęste, czer­wo­nobru­nat­ne stru­gi

 

i za­gi­nięć w tam­tym cza­sie.

Może zbrod­niarz wcale nie po­prze­stał na tam­tych ofia­rach… – Powtórzenie.

 

Strach ści­snął mnie za gar­dło tak mocno… – Strach ści­snął mi gar­dło tak mocno

 

W końcu się po­ło­żył, owi­ja­jąc ogon wokół tło­wia. – Literówka.

 

Dzia­dek ro­ze­śmiał się char­kli­wie. – Raczej: Dzia­dek ro­ze­śmiał się chrapli­wie.

 

„Ja­kie­go chło­pa­ka – po­wie­dzia­łaś wtedy – Z żad­nym nigdy go pana nie przy­cho­dzi­łam”.„Ja­kie­go chło­pa­ka? – po­wie­dzia­łaś wtedy. – Z żad­nym nigdy do pana nie przy­cho­dzi­łam”.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cóż, Adamie, mnie zasadniczo też. Ale do Lovecrafta mam niezrozumiały dla mnie samej sentyment. Pewnie dlatego, że zaczynałam od planszówek na motywach jego prozy – Horror w Arkham, Posiadłość Szaleństwa, Elder Sign – które bardzo lubię, szczególnie Posiadłość. Zadziwia mnie też świat wyobraźni Lovecrafta – chociaż dość rasistowski i właściwie pozbawiony kobiet – więc chodzi tu właściwie raczej o element fantasy, niż horroru. No i ten rozczulający, barokowy język, w którym wszystko jest przerażające, ohydne, plugawe i bluźniercze, a bohater dopiero wstał z łóżka i myje zęby… 

 

Cieszę się, że Ci się podobało :)

 

Regulatorzy: bardzo dziękuję za poprawki. Wprowadziłam wszystkie oprócz “promienieje”, bo ten błąd był celowy :) Kot zdecydowanie unosi się nad opowiadaniem ;) No i fajnie, że jednak udało mi się wykreować klimat niepokoju.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Jak zwykle miło mi, że mogłam się przydać. :-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Prochy… Nie lubię czytać o prochach. Ale się nie dało się nie czytać, bo świetny klimat tajemniczości. I mimo wiadomego, lektura była niezmiernie przyjemna. Jestem kontent. Brawo. :-)

Dziękuję :)

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Niezły tekst, naprawdę fajnie napisany, ma klimacik, tylko fabuła… Cóż, taka staroświecka, właśnie lovecraftowska i w sumie nie dla mnie, bo nie przepadam za gatunkiem.

Tak, nie lubię Lovecrafta. Możecie mnie zlinczować ;) A przede wszystkim nie lubię tych fabuł w retrospekcji. Dla mnie ciekawsze, bardziej przejmujące byłoby pokazanie tego, jak Dingo powoli tracił kontrolę nad sobą. Scena, w której próbuje poświęcić w ofierze swoją dziewczynę byłaby zdecydowanie dramatyczna niż powiedzenie, że próbował to zrobić. No i stanowiłaby większe wyzwanie.

pewnie otruły. Pewnie uznały

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Rewelacyjny początek. Pierwszy akapit zmusił mnie do zapoznania się z całością, żeby sprawdzić o co chodzi z tymi drzwiami, co posiadają tylko zapach. Klimat zgrabnie wykreowany, chociaż wolałabym mniej narkotyków w tekście. Jakoś nie ufam często odurzającym się bohaterom ;) Fabuła faktycznie prosta, ale skupiłam się bardziej na plastyczności tekstu.

Co wy, ludzie, chwalicie, a biblioteki nie klikacie ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

No dobra, namówiłaś ;)

Tensza: Dzięki za bibliotekę i za namówienie Bellatrix na kliknięcie ;) Pewnie perspektywa teraźniejsza byłaby lepsza, chociaż nie wpasowałaby się w klimat konkursu. Sceny może i brakuje. Założenie narracyjne + limit znaków nie pozwoliły jej tu umieścić, albo mój podświadomy lęk przed scenami akcji :P Fajnie, że ogólnie nie było źle. Nie jest to najbardziej dopracowane opowiadanie na świecie, bo termin krótki, więc tym bardziej się cieszę.

 

Bellatrix: Dziękuję za odwiedziny i kliknięcie. Przyznaję, że byłam pod wrażeniem “Dziewczyny z pociągu” Pauli Hawkins i zachciało mi się wykreować właśnie taką, bardzo niewiarygodną narratorkę ;) Narkotyki bardzo się w tym przydały no i stanowiły kolejny lovecraftowski element, poza tym nie chciałam jej uderzać w głowę, wolałam, żeby nie była kryształowo czysta ;) Natomiast rozumiem, że nie wszystkim taki bohater pasuje.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

iii przeczytane!

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Dobry, zaciekawiający początek. A, szczerze mówiąc, mocno się bałem po tytule…

 

Potem ładnie pomiksowana współczesność z “gotyckim” klimatem grozy.

 

Niestety, gdzies w polowie, znów się znużyłem opisową stylizacją (wielu autorów stylizuje na HPL, a to boli, oj boli – bo styl to mocno niedzisiejszy i barokowy) i odjazdem w wątek narkotykowcyh wizji – i to znużenie już mnie nie opuściło.

 

Napisane bardzo porządnie.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

No i zaś się nikomu te narkotyki  nie podobają :D

 

Dziękuję i fajnie, że mimo znużenia były pozytywy :)

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

To chyba dobrze, nie? ;-)

Babska logika rządzi!

Fakt, ale w literaturze by mogły. Sama ostatnio doszłam do wniosku, że ludzie (w tym ja) często lubią bohaterów, których by nie chcieli spotkać na żywo, a ci sympatyczni ich nudzą (taki Sam z “Gry o tron”, fajny gość, poszłoby się z nim na piwo, zieeeeew). Więc narkomani też mogliby być interesujący (”Las Vegas Parano”!), ale najwyraźniej nie w moim wydaniu ;)

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Co czytelnik, to inne podejście. Ja za bardzo szanuję swój mózg, żeby go częstować narkotykami i jakoś trudno mi wczuć się w psychikę kogoś, kto podchodzi do problemu inaczej. A już teksty pisane pod wpływem czegoś mocniejszego… Masakra. Odbijam się jak od muru.

Babska logika rządzi!

wątek narkotykowy ma nas uzależnić? :) Nie widzę takiej potrzeby i bez tego warto się zadurzyć

Od razu uzależnić. Po prostu trudno mi nawiązać porozumienie z przedmiotem takiego wątku. To, czym ten człowiek żyje, dla mnie jest i pozostanie obce. Możemy sobie porozmawiać, jak ze ślepym o kolorach.

Babska logika rządzi!

Nic nie z(n)aleźli.

Bardzo przyjemne, estetyczne. Walka różnych wizji świata dobrze nakręca prostą fabułę, ale trochę zabrakło mi nowych rzeczy od pewnego momentu, zamiast zapętlania wcześniejszych motywów.

Dzięki za odwiedziny i komentarz. Jak widać, wielu osobom trochę zabrakło, ale może kiedyś do tego opowiadania wrócę i zrobię z nim coś sensownego ;)

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Przeczytałam z przyjemnością. Sio do Biblioteki

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Dziękuję! :)

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Nowa Fantastyka