- Opowiadanie: akuratna - Z mlekiem matki

Z mlekiem matki

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Z mlekiem matki

 Na początku świata było Państwo. W Państwie byli Ludzie. Były też psy i koty. I muchy. I wszystko co jesteś w stanie sobie wyobrazić. Wszystko było i miało się dobrze.

 

W Państwie żyli ludzie. Żyli i nie mieli się dobrze. W zasadzie można powiedzieć, ze ludzie znajdowali się na końcu Ludzkiej hierarchii wartości.

 

Problemy zakwitły, gdy Ludzie odkryli istnienie innych państw. W innych państwach żyło więcej ludzi. Zaczęło się robić nieprzyzwoicie Brudno.

 

 

Nieobecny duchem dom był cichy.

Duże, dwuskrzydłowe drzwi wieńczyły chodnik wiodący przez ogród. Na popękanych płytach, grubą warstwą zalegały liście drzew owocowych tworzących aleję.

W kącie, oparta o ceglany mur stała mała, drewniana chata. Jej zapadnięty dach nie wytrzymał wieloletnich deszczy i śniegu. Pozbawiona szyby framuga, zatrzymana na ostatnim gwoździu wisiała nad resztką przegnitej donicy. Zmęczona chatka zapadała się powoli w ziemię. Kiedyś, gdy z jeszcze nierozsypanego, murowanego komina, unosił się popielaty dym, mieszkał w niej ogrodnik. Dziś była uosobieniem ruiny, w jaką popadł ten dom.

Dom. Czerwona cegła wyglądająca gdzieniegdzie zza odpadającego tynku. Duże, zamknięte okna spoglądające smętnie na opustoszały ogród. Odłamki barwnego echa w brudnych szybach. Puste korytarze, w których cisza niesie śmiechy i szepty.

I pokoje. W jednym z nich zakurzone lustro odbijające okno, pod którym umiera powoli małżeńskie łóżko. 

 

Synu,

 

Chciałbym zapytać „Co słychać?”, tak, po prostu. Tak, jak nigdy nie spytałem i już nigdy nie zapytam. Długo dane było starcowi czekać tego dnia. Zbyt długo.

Wiem już, czym pachnie wieczność. Nie chciałem nie mieć komu o tym opowiedzieć. Nie tak sobie to wyobrażałem.

Wiedz, że dom jest znowu Twój. Na zawsze Twój pozostanie, czy zdecydujesz się do niego wrócić, czy nie. Zaniedbałem go, stał się jakiś taki pusty. Brakowało mi was. Ten dom jest za duży dla jednej osoby. Jeśli zdecydujesz się w nim mieszkać, nie rób tego sam.

Czuję to tak, jak czuje się zmęczenie. Wszystkimi zmysłami. Ona już tutaj jest. Przyszła przed chwilą i pozwala mi jeszcze napisać ten list. Cierpliwa, bo wie, że mnie ma i że nie umknę jej, podobnie jak nie umknął nikt przede mną i jak wielu jeszcze po mnie nie umknie.

Nic, co mnie czeka, nie może być gorsze od ponoszenia tych konsekwencji. Widziałem Twoją matkę w dniu jej śmierci. Nie zapomnę jej szeroko otwartych oczu. Nie chciała, nie przyjęła przeprosin. Mimo wszystko dziękuje Ci, że dotrzymałeś obietnicy i nic jej nie powiedziałeś.

Czas pokłonić się i ponownie ponieść konsekwencje.

 

Ojciec.

 

 

 

 

 

 

On i ona. To już nie mezalians, ale zboczenie. Gorzej nawet, niż gdyby była suką. Suka nie mówi nic, a już na pewno nie mówi nic złego o Ludziach. Suka nie może mieć złych genów, bo nawet gdyby pochodziła w połowie od jorka, a w połowie od owczarka podhalańskiego – pozostanie suką. Psy rozmnażają się zawsze w obrębie gatunku. Suka nie urodzi Człowieka, choćby dochodziło do najgorszych dewiacji, nawet gdyby dochodziło do nich nieprzyzwoicie często.

Niewiele gatunków może mieszać się między sobą. Tak, to obrzydliwe, ale zdarzyło się, że On wstrzyknął Prawdziwe Jestestwo między jej rozedrgane intensywnie, żałosnym życiem nogi.

Tak powstałem ja. Jestem naprawdę Kimś i niczym jednocześnie. Wiem, że Ojciec matkę kochał, bo zdecydował się podjąć próbę powołania mnie do życia, kosztem utracenia własnego Bytu.

Matka miała na imię Ruta. Ruta Nikt. Nic. Miała imię, mnie i Ojca. A Ojciec miał matkę i mnie. Cieszył się, że został ojcem. Wbrew swojej Rodzinie chciał stworzyć własną rodzinę z nami. Nie on pierwszy i jeżeli nie chodzili na manifesty głównymi ulicami Państwa, nie ostatni.

Pamiętam rok, kiedy na mojej mapie świata wysypały się kontynenty, pół i całe wyspy państw i miast. Paznokciem bladym jak papier, matka pokazała mi Państwo, które było brązowe. Oglądałem kolorowe obrazki i składałem powoli sylaby w egzotyczne nazwy. Śliniłem palce tak jak ona, gdy obracałem kartki i kolorowałem brązową kredką wszystkie państwa, bo żal mi było, że nie mogą być brązowe.

Wtedy ojciec wziął mnie na kolana i opowiedział mi Atlas. Zrozumiałem, że tylko jedno z państw może być brązowe i że nie wszystkie chcą. Odkrył mi, że inne kolory też mogą być chciane i pokazał innych ludzi, mających inne domy w innych barwach.

Postawił mnie potem na krótkich nóżkach, w bucikach nr 31 i poszedł na nieswoją wojnę Wielkich Ludzi. Zostałem więc „opiekować się” matką w domu Ojca, który kupił nam życie. Wysyłał brudne, niedbałe listy, które matka czytała nocą głośno i przepisywała ołówkiem kopiowym na dwustronną kalkę. Za dnia zamieniała je na moje kolejne miesiące, tygodnie i dni.

Potem mówiła, że mam „włosy jak pierze”, więc dotykałem ich często, żeby sobie przypomnieć jak wdrapywałem się do łóżka rodziców i słuchałem ich oddechów. Czasami nocą znów stawałem przed drzwiami do sypialni i przypominałem sobie, że rodziców tam nie ma i że matka śpi na dole, w saloniku obok drzwi, by jak najszybciej otworzyć gdyby zapukał. Wszystkie prace przenosiła do tego saloniku lub przed dom. Gotowała z otwartymi drzwiami, by zerkać nań co dwie minuty. Tam też uczyłem się głośno czytać i klepałem pacierze.

– Głośniej! – krzyczała, gdy musiała wejść do piwniczki, bo choć znała treść modlitwy i wiedziała, że ja znam, nie chciała tracić kontaktu z salonikiem.

Potem zginął. Za Państwo, które wyklęło go najpierw za miłość, by upomnieć się o niezbędną do przelania krew. Matka dostała ostatni list, a niedługo potem paczkę z Jego rzeczami. Przestała być matką dziecka, a zaczęła Matką Syna.

Tylko ja zauważyłem, że pozostała matką. Zawsze była matką Syna. Ubrała tylko czarną sukienkę i schowała nasze zdjęcia i swoje listy do szuflady pod stołem. Nie widziałem jak płakała, choć co tydzień ścierała kusz z szybki za którą śmiała się do siebie w białej sukience.

Pewnego dnia opowiedziała mi o Bogu. Bóg był wielki i nie tworzył podziałów. Rodzice odkryli to wcześniej niż reszta i dlatego ich miłość była etyczna. Zrozumiałem, że Bóg może więcej niż Państwo i oskarżyłem Ojca o głupotę, ponieważ nie zginął za Boga.

Matka powiedziała, że zginął za Nas i to wystarczyło.

I

 

W czasie gdy matka kupczyła emocjami zamkniętymi w pomiętych kopertach, Ojciec szedł w szeregu po czterech, zawsze od strony zewnętrznej by móc zbierać niedopałki z ulic wielkich miast, do których wchodził stale jako zwycięzca. Pisał listy zmęczonymi nocami i wiedział, że daje nadzieje i chleb. Stopy moczył w urynie i przygodnej trawie, która zawsze mogła mieć właściwości lecznicze. Zlizywał słony pot z twarzy i wyjmował zapałkami brud zza paznokci. Nauczył się mieć czerwoną cerę: najpierw wyskoczyły mu piegi, potem odmrożenia. Hipnotyzował go miarowy krok tysięcy ludzi, nucił „znój, gnój, znój, gnój…” na tylko sobie znaną melodię i popadał w stan odrętwienia.

Wyobrażał sobie mnie na studiach bo – choć miałem dopiero 6 lat – nie wiadomo było, czy będzie jeszcze czas na takie marzenia. Nie wiedział jak długo idzie. Po prostu bezsilnie szedł i łączył się w przekleństwach z myślami innych czwórek, które jak dym, szły na roztrzaskanie do nieba.

Mijali wielu ludzi z domami na plecach. Jednym z nich był mały chłopiec podobny do mnie. Ojciec dał mu czekoladę i kilogram cukru, homeopatycznie wierząc, że przybędzie mi od tego tkanki tłuszczowej.

Kiedy dotarł do Miasta Wojny świeciło słońce. Wzniósł głowę wysoko by łapać promienie i zrobiono mu zdjęcie. Mówiono później, że „wchodzili jak triumfatorzy”, rysując nosami cztery linie proste. Myślał, że skoro wygrali to wróci do domu. Przytył z tej radości i zaczął się śmiać. Mówili później, że „czerpał rozkosz z golgoty”. Myślał, że puszczą go za machnięcie ręką i pokorne urzeczywistnianie rozkazów. Mówili potem, że „nobilitowano go kosztem Kostuchy”, ale on nie rozumiał w obcych językach. Nagle tylko zauważył, że ma czystą pościel i może postawić obok niej zdjęcie matki. Nie zauważył unoszonych brwi na jej widok. Ściskał ręce i składał podpisy.

Kiedyś wrócił pijany i sam podniósł brwi na widok bezchmurnej postaci żony, w białym kołnierzyku na zielonej sukience. Przestała być piękną i schował zdjęcie do szuflady. Przypominała mu kogoś. Siedział wtedy długo w mundurze, na białej pościeli i patrzył w ciemność. Nie zauważył nawet kiedy ciemność zaczęła wpatrywać się w niego i odpłynął w zachłyśnięty, cuchnący sen, w którym głaskał nas po głowach jak psy.

Następnego dnia, jego lustrzane odbicie sumitując się przed nim, zdjęło  obrączkę. On sam obracał wciąż złotym krążkiem na palcu mając nadzieję, że aureola poluzuje się i spadnie czyniąc możliwie bezszelestny huk. Że zniknie niezauważenie, jakby nigdy jej nie było. Że rozpłynie się, że wróci skąd przyszła nie pozostawiając śladu, białego wgłębienia na dłoni.

Targany poczuciem odpowiedzialności za przekazane nasienie płodził tkliwe listy w przerwach między jedną a drugą podejmowaną panią.

Z innymi zwycięzcami rozpoczął żmudny proces zamieniania państwa w Państwo, świata w Świat. Tylko ludzie nie chcieli się uCzłowieczać, plując na niego kątem podnosili się z wygodnych pozycji gdy wchodził. Oprócz nich, nic nie mogło mu zagrozić.

Listy od matki otwierał i czytał w trakcie jedzenia, między jednym, a drugim arcyważnym podpisem. Odkładał je potem do pudełka i wracał do nich tylko wtedy, gdy nie bardzo wiedział, co jej napisać.

Mijały miesiące. Nauczył się pić, grać w karty i nie mieć skrupułów. Pisał, że tęskni, że nie może jej zabrać do siebie, że żyje w nędzy, nie ma na chleb, że bywa chory. Matka podziwiała go za odwagę i przechodziła etapowy proces rehabilitacji społecznej. 

 

Chyba wiedziała, one zawsze wiedzą. Tylko nie wierzyła. Nie po tym, co dla niej zrobił. Czekała końca wojny. Ale On sam był teraz wojną i nie miał zamiaru się kończyć. Nie dla niej. Nie teraz. Nie tu.

II

 

Miasto Wojny doskonale znało swoją nazwę i wiedziało do czego zostało przeznaczone. Z nurtów Rzeki wróżyło sobie kolejne despotyczne cielska katów, wygniatających nieckowate leje w tronowym zamszu. Tron, w ogóle, od zawsze był niczyj i wszystkich, tylko nie tych, do których należał.

Miasto kupczyło życiem i za cenę wolności sprzedawało mieszkańców na rzeź. Zakurzone ulice pachniały ofiarą, która składała się na jestestwo grodu od zarania. Ulicami chodzili ludzie przeznaczeni na wykup, a każdy z nich zostawiał nieuchwytne ślady swojej krwi. Wszyscy drżeli ze zniecierpliwieniem na myśl o dniu oddania tchnienia za ostateczną wolność tronu. Wychowani do Większych Czynów, nie wiedzieli że można żyć mniej szlachetnie. Nie rozumieli, że też można być wrogiem. Stworzeni do walki, ale nie do ataku. Karmieni furażem historii i wieszczy, jeszcze przed obiadem poszliby na heroiczną rzeź, z prastarą pieśnią na ustach.

Wśród czystych ludzi, bez skaz, świadomych ostateczności każdego kroku stąpała ona. Spłodzona ze spłodzonych z synów tej ziemi. Sama uwikłała się w tę historię. Siekając warzywa nie odrywała od nich noża. Spała w warkoczu, ale w dzień nie miała do niego cierpliwości. Przed lustrem podciągała kąciki oczu, by sprawdzić jak wyglądałaby bez podbitych, sinych plam. Robiła herbatę i zapominała o niej. Zabijała komary gazetą. Wychodząc z domu całowała zimne czoło i kreśliła kciukiem prostopadłe linie na drzwiach. Nie odwracała się za siebie, by nie stanąć jak odłamek soli. Wolała raczej solić oczy i nucąc hymn o gehennie zostawiała radosny trop posoki.

 

Karolina była człowiekiem przez średnie „c”, więc ani nie Człowiekiem, ani nie człowiekiem, na szczęście. Wcześniej nie wiedziała o tym. Dobrze, że Ludzie rozjaśnili jej ten jedyny światopogląd. Potakiwała i patrzyła z pokorą. Musiała jednak nauczyć się nieudolnie kamuflować apetyt, by zyskać wstęp do problemów, służyć radą, widokiem i piersią.

Wieczorami śmierdziała obłudą i drogim tytoniem. Zmywała z siebie nienażarty wzrok, plotła warkocz i pisała raporty. Wszywała je w fiszbiny biustonosza, by rano dać rozebrać się sprzedawcy na bazarze. Po południu odzyskiwała stanik za pośrednictwem mężczyzny podejmowanego w pokoiku na poddaszu.

Na specjalne okazje zakładała pończochy jak kaburę i trującą biżuterię. Martyrologię wytatuowała w mózgu na trwałe, podniecając ją nawet w czasie snu. Gdyby mogła jadłaby ją pełnymi garściami, brocząc w niej po łokcie, pozwalając by soczyście ściekała z pomalowanych czerwoną szminką warg.

Będąc na każde zawołanie wroga robiła ukłony w stronę sumienia. Była wszędzie, gdzie musiała być, by zapamiętać, ratować, wydać wyrok, dać lub zatrzeć dowody. Była luksusowa, najlepsza, najdroższa. Gotowała obiady za pieniądze zarobione kosztem Okupanta. Zakładała Ich sukienki, kolczyki, pończochy i majtki. Wchodziła na salony w Ludzkich butach, plotkowała z Kobietami, lądowała w Łóżkach. Przebywając wśród Nich nauczyła się, jak perfekcyjnie Człowiekiem nie zostać.

Ku chwale pokoleń frymarczyła ciałem, albo już Ciałem nawet. Zależy.

 

 

 

III

Karolina wchodziła na salony, lecz były to salony średnie. Na najwyższe wstępu nie miała, nie było też potrzeby, bo Ci najlepsi się Karoliną nie interesowali a i ona nie miała wśród nich niczego do znalezienia.

Karolina piła, albo i nie piła i raczej starała się by towarzystwo bawiło się lepiej. To dobrze rokowało. Więc śmiała się i wznosiła toasty, a jeszcze chętniej te toasty wlewała pod stół. I właśnie w przerwie między jednym a drugim zakrapianym przemówieniem dojrzała w fotelu najgorszą świnię swojego życia.

Świnia miał czerwoną twarz o ostrych rysach, długi nos i wąskie usta. Wodził nieprzytomnym wzrokiem po sali, emanując apodyktycznością. Jego żylaste nogi w zielonych, mundurowych spodniach rozłączone do granic wytrzymałości skupiały jej wzrok tylko w jednym punkcie. W scentralizowanym punkcie jego męskości.

Karolina prawie nic nie piła. Fakt ten zręcznie maskowała upijając innych, z dumą patrząc na efekt swojej pracy. Teraz jednak ani nie piła, ani piła tylko patrzyła na Świnię.

 Poprawiając swą nadobność, a więc biustonosz przeszywany tysiąc razy, a więc Ludzkie majtki pod kiecką, i z gracją jęła przepychać się między coraz bardziej zbite, zapocone cielska, przerzedzające się jednak skądinąd w pobliżu fotela.

Świnia upijał się w sposób autorytarny i wyobrażał sobie, że ludzie nie podchodzą doń ze strachu przed poniżeniem. Przychodził na bankiety, by od razu nasączyć mózg sporą ilością drogiego alkoholu i choć przeważnie nie był najznamienitszym gościem, to i tak siadywał w kącie i patrzał na poddanych swoich nagłych, oceniając ich stopień zaangażowania w zabawę. Nigdy nie zabierał głosu, ale czasami zabierał jakąś wątpliwą damę do siebie.

Karolina podpełzała już do swojego źródła informacji, by zwilżonym głosem opleść się jak wazelina wokół jego rozdętego ego.

Na imię egu było Witold, co odchrząknął po dłuższej chwili cofając kroplę potu powoli płynącą jej wzdłuż linii włosów. Ego sądził, że ma nad nią pijaną przewagę i dyskretnie patrzył nachalnie na falującą pierś, na udo jedno, spocone wymownie patrzące w jego chwiejne oczy. Dyskretnie oblizał wargi i spojrzał jej w nos, bowiem w oczy nie mógł już trafić.

Falująca pierś zważywszy na żywe zainteresowanie jakie czyni, poczęła falować więcej, głębiej i dosadniej, młynkując z zapałem wilgotne, cuchnące powietrze.

Podawała drinki i przystawki siadając coraz bliżej i coraz bardziej prowokacyjnie poszerzała swoją przestrzeń, kosztem Jego przestrzeni, aż wszystko mu zawirowało i poczuł się naprawdę dowartościowany.

Potem stało się to, co zgodnie z planem stać się musiało. Oblepiona lepką wydzieliną wzroku, wzdychając w duchu, pomyślała o Mieście swoim i chyląc głowę przywołała delikatny uśmiech.

O godzinie 1:08 wyszła z nim w noc, bez możliwości powrotu. Noc ta miała być rekompensatą za wszystkie inne przespane w wątpliwych Łóżkach. Za nonsensowne pytania, za słodką idiotkę, niestrawności i narażanie na absolutnie wszystko.

Pora wyznać, że Karolina wiedziała z kim wychodzi. Znała jego imię, nazwisko, stopień i funkcję. Wiedziała oczywiście o żonie – nie tylko dlatego, że miał obrączkę. Karolina miała dobrych informatorów. Co z tego, że mimowolnych. Nawet lepiej.

 

IV

Są na świecie byty, które niosą się same. Krzyki. Krzyki utraconych i tracących, krzyki urywają się, napływają, więzną. One czują. Wiedzą, że są nierozłącznym składnikiem istnienia. Są więcej niż oddech, więcej niż woda. Gdy brakuje oddechu, ostatnim co robi człowiek jest niemy krzyk.

Gdy brakuje krzyku, wiadome jest, że już po wszystkim.

W czasie, gdy świat wydawał ostatnie tchnienie związanego gardła, Karolina krzyknęła dla niego udawanym spazmem, wbijając paznokcie w brudną skórę płodnego Bytu.

Jej głos uniósł się i nie rozprysł na milion kawałków. Miał silne podstawy, by być nieśmiertelnym i dźwięczeć w ciszy, budząc zapijaczone wyrzuty sumienia. Podał Karolinie rajstopy, buty i płaszcz.

Otworzył jej drzwi, i jednym skurczem żołądka wyrzucił na zimną ulicę. On już wiedział.

 

Karolino!

Jakim prawem ludzkim targnęłaś się na tak wiele? Powołałaś niepowoływalne, ofiarowałaś nagrodę – za nic. Twoja myśl nie otarła się nawet o pytanie najważniejsze? Kto dał Ci upoważnienie?

Dałaś, sprezentowałaś, szastnęłaś jak własnym. Ty, jako jedyna będąca jakąś namiastką, dałaś coś z połowy niczego? Zamachnęłaś się na Odwieczne Prawo. Umyślnie, czy nie, nie zastanowiłaś się nad konsekwencją.

 Kim będzie potomek bez drugiej połowy genotypu? Kim będzie człowiek w ogóle? Jakie mamy prawo do powoływania nowych ludzi na puste miejsca? Czy wszystko jest w nieludzkich rękach, czy sami sobie jesteśmy płodnymi bogami, bryzgającymi nasieniem, zbierającymi bogate plony takich samych oczu o innych tylko liniach papilarnych?

Może być wszystkim lub każdym. Głową Kościoła za siedmioma centymetrami pancernego szkła, Kaligulą wyszarpującym dziecko z łona, artystą– niszczycielem. Może bić własne dzieci, stworzyć dynamit, który rozszarpie czyjąś całkiem młodą jeszcze matkę. Może być mistykiem, tak dobrym i uczciwym, że nie będziesz godna być świadkiem chwili jego poczęcia.

Cokolwiek się zdarzy. Kimkolwiek, lub czymkolwiek będzie Twój grzech, Twój osobisty bunt, pierwiastek życia, który ukradłaś gwałcąc najświętsze prawa – jesteś za niego odpowiedzialna. I odpowiesz.

 

V

Ja tymczasem wzrastałem ku wysokości nie pamiętając rysów twarzy umarłego.

Tego dnia, w którym wszystko nagle ucichło i zaczęło dzwonić, gdy okna eksplodowały nadmiarem powietrza, kiedy ściany nagle stały się odrapane i nieświeże– nie będę pamiętał. Wtedy matka zawinęła mnie w pościel i wyrzuciła przez otwór w ścianie. Bolało. Ale bardziej bolała jej natrętna nieobecność. Mój kręgosłup, nogi, stopy z powykrzywianymi palcami, moje żebra obolałe, kark i obdarta twarz – wszyscy jej nienawidziliśmy. Jak mogła zostawić nas na ulicy? W pustce biegającego tłumu, podczas gdy obiecała, że tego nie zrobi. Nie wiedziałem co zrobię bez jej wychudłej głodem dłoni trzymającej mnie mocno za rękę. Kto będzie patrzył na mnie wielkimi oczyma, gdy obudzę się wystraszony w ciemnościach?

Szlajałem się, jak karakon obślizgły, po zakurzonym strychu miasta. Jak karakon utrzymywałem się na wychudłych kończynach, jadłem też głównie owady. Dniami kiwaliśmy się na krawężnikach pod sądem, by mieć alibi odpychane znudzonymi podeszwami. Nocą wchodziłem tam, gdzie nie dało się wejść.

 Nie znałem jeszcze łez, ale znałem ból a raczej jego brak zaklęty w prędkości. Nie znałem jeszcze niesprawiedliwości, ale znałem chleb wydarty ludziom o oczach bardziej pustych niż żołądki. Nie biegałem, nie wyglądałem, nie opłacało się mnie już dobijać. W tamtym czasie straciłem pierwszy mleczny ząb.

Pamiętam, że ktoś dał mi czekoladę i wsadziłem ją całą do ust, a on śmiał się i śmiał. Śmiał się ze mnie całe życie. Do dziś słyszę jak chichocze. Każdego dnia. Całe życie śmiechu warte. Nic nigdy nie było tak zabawne jak ja. Szyderstwo w potylicy wzmagało się i teraz nie widzę w sobie nic poważnego. Jestem kupką szaleńczego śmiechu, zrywającego boki spazmu nie zasługującego nawet na to.

Pewien gwałciciel, czerpiący przyjemność seksualną popełnianych przez siebie brutalnych morderstw, tuż przed wykonaniem wyroku śmierci poprosił, o zbadanie jego mózgu, by nigdy więcej nikt taki się nie urodził.

Chciałbym by ktoś zbadał mój mózg, by nigdy więcej nie urodził nikt, kto mógłby do czegoś takiego doprowadzić.

Nie wiedząc po czyjej jestem stronie, nie byłem po żadnej, a zatem po każdej, czyli przeciwnej. Jako dziecku przeszkadzało mi to o tyle, ze byłem kopany na równi przez wszystkich, ale nikt jakoś nie pokusił się o to, żeby mnie zabić.

Sam nie wiem kiedy spojrzałem w niebo. Pamiętam tylko, że to był mój pierwszy raz. Ktoś zapytał mnie o rodziców, i tak znalazłem się w dokumentach kościelnych. Ucieszyłem się, że istniałem nie tylko dla matki. Przestałem być NN, zacząłem mieć dom.

Wierzyłem wtedy, że matka przyjdzie po mnie i zabierze mnie ze sobą. Wyobrażałem sobie, że patrzy na mnie przez duże okna i obserwuje, czy warto brać do domu takiego syna. Planowałem odmówić jej i oskarżyć o wyrzucenie przez okno, ale w gruncie rzeczy wiedziałem, ze gdyby tylko…

Ludzie patrzyli na mnie z zachwytem. Czy byłem zachwycający? Byłem dowodem, zaprzeczeniem, abstrakcją, gwarantem.

Potem ktoś powiedział mi gdzie mogę znaleźć pamięć po ojcu. Zamieniłem się w czekanie na dorosłość i dzień, w którym będę mógł znaleźć drogę, którą szedł mój osobisty stwórca zostawiając mnie na wieczne zaraz wracam.

 

VI

Twarze zmieniały się i żadna nie pozostała na tyle długo, bym mógł określić ją czym dokładnie dla mnie jest. Gryząc wątłe, pożółkłe, wrośnięte w palce resztki paznokci czytałem historie beztroskich ludzi innych światów. Wytwory fantazji tych, którzy mieli więcej szczęścia niż ja. Historie koiły fikcją. Świadomość, że ktoś wymyślił zło jako przestrogę.

Potem nagle znalazła się ona. Utykająca, bezzębna prawie łysa z siwą aureolą płowych włosów. Miała tylko jedną sukienkę i za duże buty. Przyszła na nogach a jej stopę trzeba było amputować. Zrozumiałem, że to dzięki niej możemy znów być, być razem. Wszystko wróciło do starego porządku, tylko teraz ja byłem matką, a matka małym wystraszonym chłopcem. Rozumiała że on nie wróci do nas, że już na zawsze pozostaliśmy sami w dniu, gdy brał mnie na ręce i przytulał do mokrego od łez piasku zarostu. Zamykałem przed nią lodówkę.

Na wsiach zrobiło się głośno o widmach i zjawach. Pamiętam historię o mężczyźnie wracającym do domu. Nagle poczuł na plecach ciężar, który wbijał go w miękką glinę polnej drogi. Kolana ugięły się pod nim, płuca ciężej wchłaniały suchy, pachnący pszenicą tlen. Perlisty pot pokrył jego brudny nos i naznaczone zmarszczkami bólu czoło. Parł uparcie z myślą o pierwszych chatach bielących się jak zęby w ciemnej paszczy lasu. Od ciężaru niezrozumiałych, nieziemskich wbijających się w ramiona szponów uwolniła go młoda para wracająca do domu w ostatnich kradzieżach uścisków. Minęła gospodarza ze speszonym anielskim pozdrowieniem.

Ciężar z ramion uszedł jak powietrze ze skurczonych zmęczeniem płuc i chłop wyprostował się na całą swoją wysokość. Puścił się pędem nie zwracając uwagi na wystraszoną parę, w której mimochodem rozpoznał córkę sołtysa. Stała się ona potem świadkiem tego wydarzenia i bez względu na wszystko nie uszła jej płazem schadzka.

 

Pracowałem w tym czasie na poczcie i zmęczony codzienną rutyną wkładałem się do kopert i śliniłem znaczki językiem mokrym od podniecenia wywołanego podróżą. Codzienna ta sama, nakrochmalona koszula, ten sam krawat z logiem, sweter najlepszy bo niezmechacony na rękawach naciągniętych na wychudłe, żylaste resztki ramion. Resztki ramion, resztki ubrań, resztki mnie.

Coraz ciężej oddychałem. Przez świadomość. Przez przeszłość. Przez codzienność zachłannie zajmującą płuca. Moje płuca, których fotografie patrzyły na matkę odbitą trwogą jej ciemnych oczu. Zacząłem je ukrywać w szafie pod koszulami. Wiedziałem że boi się rozstania, że zostawię ją choć przeszła samą siebie wyrzucając mnie przez tamto okno. Nie ofiaruję psa, wigilii, kobiety biorącej moją twarz w ręce pachnące małym dzieckiem.

Lekarz powiedział, że to genetyczne, że całe moje życie bez sensu, bo przegram i umrę. Śmierć oparta o framugę drzwi zachichotała szaleńczo i przymykając jedno oko ścisnęła kosę jak berło oszronione krwią błagających o jeszcze parę chwil. Spojrzałem na nią i oczodoły naznaczone strachem powiedziały mi, że walczyłem na nic, że każdy dzień był wydarty i równie dobrze mogłem umrzeć od razu. Niepotrzebnie dałem matce szanse wierzyć w te bzdury. Uwierzyłem w jej marzenia, będąc pomiotem grzechu.

 

 

VII

 

Aż któregoś dnia zobaczyłem swoje nazwisko w gazecie. Ogromne zbrodnie, procesy i egzekucje zawirowały mi w głowie. Szukają go, tego który umarł. Wyciągnęli go z podziemi, wytargali z pomnika, jaki postawiliśmy z matką przy wigilijnym stole. Jeszcze jeden, dodatkowy talerz dla ojca, który przecież nie wróci.

Patrzyłem na nazwiska tych wszystkich ludzi, którzy musieli go znać. Wszyscy, z którymi żył, przebywał, jadł. Z którymi planował kolejne inspekcje, akty, pikniki i masakry. Litery, które chciały wykrzyczeć mi dobrze znaną prawdę– kłamały.

Spokojne, pospolite imiona podobne do sąsiedzkich. Jakieś matki nazwały tak swoje dzieci jeszcze przed narodzeniem, ktoś zdrabniał do nich zmiękczając nawet nazwy czynności. Ktoś głaskał i dawał drobne na cukierki. Potworom.

Wpatrywałem się w czarną czcionkę nazwisk. Przeszył mnie dreszcz człowieka widzącego do czego byłby zdolny urodzony o innej godzinie. Zrozumiałem to i wiele innych rzeczy. Musiałem zrozumieć, by chcieć go odnaleźć. Jego, nasze nazwisko z rozmazanym tuszem w literce „o” matowiało wytarte na protokole.

 Bałem się pokazać jej nazwisko zaginionego, pozwoliłem mu na chwalebną śmierć i coroczne obchodzenie święta zmarłych. Kochałem tamtego mężczyznę z jej opowiadań. Mgliste wspomnienie upewniało mnie w przekonaniu, że ma racje, że istniał ktoś wycierający mi nos, odkręcający kółka od rowerka, wieszający moje obrazki na tablicy korkowej. Zamknąłem książkę o procesie, zapomniałem, że pokochałem tamtego mężczyznę, stałem się półsierotą, kolejną ofiarą wojennej kaźni.

 

VIII

 

Odnalezienie ojca w gazecie niczego nie zmieniło. Wiedziałem tylko, że gdzieś jest morderca o jego genach, że trwa polowanie na potwora. Matka nie mogła wrócić po wojnie do domu, więc mieszkaliśmy w kamienicy przy moście nad śmierdzącą wodą. Wszystko po wojnie śmierdziało, ale ludzie i tak chodzili nad rzekę, ciesząc się, że w ogóle można.

Kiedyś zapukał do nas chłopiec sięgający mi do pępka. Płakał o Aspirynę dla matki. Tak poznałem B. Od razu wiedziałem, kto go przysłał. Dałem mu dużo innych leków, ale i tak przychodził codziennie po nowe. Potem poszedłem z nim i zobaczyłem jego chorą matkę i opiekującego się nią mężczyznę. Popatrzyliśmy na siebie i zobaczyłem w nim kogoś, kto traci wszystko. Patrzył na mnie bez emocji. „Morderca” – pomyślałem. I nagle zrobiłem po prostu to, o co on powinien był poprosić. Przypomniałem sobie słowa mojej matki o Tym, dzięki któremu kiedyś się pobrali. Nagle zobaczyłem człowieka, który traci kobietę i dziecko. Zrozumiałem, że to się nie może drugi raz powtórzyć.

 

W przeciągu jednego miesiąca obie matki umarły. Moją trzymałem za wychudły nadgarstek i słuchałem tysiąc razy tych samych opowieści wymawianych coraz słabszym głosem. Bohater, nieśmiertelny żołnierz, którego ciało zniszczało bez miłości na obcej ziemi. Na szczęście niedługo oplątały ją rurki i na metalowym łóżku poczuła wieczną ulgę.

 

IX

 

Definicją miłości jest mój ojciec, mimo że nikt go już dziś nie kocha. On kocha nas wszystkich. Jest jak wielokrotny Szaweł, który za każdym razem otrzymuje nowe imię. Podwójny zwycięzca, dwukrotnie odrzucił zło.

 

Nie wiem jak to się stało, że ja i B. jesteśmy rodziną. Wiem, kim byli jego rodzice. Obydwoje będą w zeszytach do historii. Oboje uchodzą za zaginionych. Ona ma swoją strofę w wierszu triumfatorów, on ma swój list gończy. 

 

B. jest jeszcze mały, ale kiedyś powiem mu wszystkie role, jakie odegraliśmy. Ojciec-marnotrawny morderca, Ruta Nikt– Nic, Karolina (nigdy nie dowiem się co zrobiła, że ją znam), ja i B., którzy jesteśmy dowodami, że mimo wszystko miłość istnieje.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

No cóż, przeczytałam coś, o czym mogę tylko powiedzieć, że nie wiem, co to jest. Jak dla mnie, to dość bełkotliwa opowieść, tyle że nie wiem,  co Autorka miała nadzieję przekazać.

Wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Początkowo starałam się wskazywać usterki, ale w pewnym momencie zrezygnowałam, bo nie umiem poprawiać tekstu, którego nie rozumiem.

Nie zauważyłam choćby odrobiny fantastyki.

 

Na po­cząt­ku świa­ta było Pań­stwo. W Pań­stwie byli Lu­dzie. Były też psy i koty. I muchy. I wszyst­ko co je­steś w sta­nie sobie wy­obra­zić. Wszyst­ko było i miało się do­brze. – Powtórzenia

 

W za­sa­dzie można po­wie­dzieć, ze lu­dzie znaj­do­wa­li się na końcu Ludz­kiej hie­rar­chii war­to­ści. – …że lu­dzie znaj­do­wa­li się na końcu ludz­kiej hie­rar­chii war­to­ści.

 

Pro­ble­my za­kwi­tły, gdy Lu­dzie od­kry­li ist­nie­nie in­nych państw. – Co to znaczy, że problemy zakwitają? Zupełnie nie mogę sobie wyobrazić kwitnących problemów.

 

Duże, dwu­skrzy­dło­we drzwi wień­czy­ły chod­nik wio­dą­cy przez ogród. – W jaki sposób drzwi wieńczyły chodnik?

Sprawdź znaczenie słowa wieńczyć.

 

Po­zba­wio­na szyby fra­mu­ga, za­trzy­ma­na na ostat­nim gwoź­dziu wi­sia­ła nad reszt­ką prze­gni­tej do­ni­cy.Po­zba­wio­na szyby fra­mu­ga, za­trzy­ma­na na ostat­nim gwoź­dziu, wi­sia­ła nad reszt­ką prze­gni­łej do­ni­cy.

 

Nie on pierw­szy i je­że­li nie cho­dzi­li na ma­ni­fe­sty głów­ny­mi uli­ca­mi Pań­stwa, nie ostat­ni. – Nie można chodzić na manifesty.

Sprawdź znaczenie słów manifestmanifestacja.

 

Po­sta­wił mnie potem na krót­kich nóż­kach, w bu­ci­kach nr 31… – Po­sta­wił mnie potem na krót­kich nóż­kach, w bu­ci­kach numer trzydzieści jeden

Liczebniki zapisujemy słownie, nie używamy skrótów ani symboli.

 

Zo­sta­łem więc „opie­ko­wać się” matką w domu… – Raczej: Zo­sta­łem więc, by „opie­ko­wać się” matką w domu

 

Wy­sy­łał brud­ne, nie­dba­łe listy, które matka czy­ta­ła nocą gło­śno i prze­pi­sy­wa­ła ołów­kiem ko­pio­wym na dwu­stron­ną kalkę. – Można pisać przez kalkę, ale nie wiem, co to znaczy przepisywać na dwustronną kalkę.

 

Go­to­wa­ła z otwar­ty­mi drzwia­mi, by zer­kać nań co dwie mi­nu­ty. – Nie wydaje mi się, by drzwi nadawały się do pomocy w gotowaniu. Nań, to inaczej na niego.

Zdanie winno brzmieć: Go­to­wa­ła przy otwar­ty­ch drzwiach, by zer­kać na nie co dwie mi­nu­ty.

 

Ubra­ła tylko czar­ną su­kien­kę… – W co ubrała sukienkę?

Sukienki ani żadnej innej odzieży nie ubiera się!!! Sukienkę, tak jak każdą odzież, tudzież buty, można włożyć, założyć, przywdziać, ubrać się weń, wystroić, a buty można także wzuć. Jednak nigdy, przenigdy nie można ubrać sukienki!

Zdanie winno brzmieć: Włożyła tylko czarną sukienkę

 

co ty­dzień ście­ra­ła kusz z szyb­ki za którą śmia­ła się do sie­bie w bia­łej su­kien­ce. – …choć co ty­dzień ście­ra­ła kurz z szyb­ki, za którą śmia­ła się do sie­bie, w bia­łej su­kien­ce.

 

W cza­sie gdy matka kup­czy­ła emo­cja­mi za­mknię­ty­mi w po­mię­tych ko­per­tach… – Co to znaczy, że matka kupczyła emocjami?

 

choć mia­łem do­pie­ro 6 lat… – …choć mia­łem do­pie­ro sześć lat

 

Po pro­stu bez­sil­nie szedł i łą­czył się w prze­kleń­stwach z my­śla­mi in­nych czwó­rek, które jak dym, szły na roz­trza­ska­nie do nieba. – Pewnie miało być: Po pro­stu bezwolnie szedł

Dlaczego czwórki miały być roztrzaskane w niebie?

 

Mi­ja­li wielu ludzi z do­ma­mi na ple­cach. Jed­nym z nich był mały chło­piec po­dob­ny do mnie. – Zrozumiałam, że jednym z domów na plecach był chłopiec.

 

Oj­ciec dał mu cze­ko­la­dę i ki­lo­gram cukru, ho­me­opa­tycz­nie wie­rząc… – Co to znaczy homeopatycznie wierząc?

 

Tylko lu­dzie nie chcie­li się uCzło­wie­czać, plu­jąc na niego kątem… – Jak pluje się kątem?

 

Spała w war­ko­czu, ale w dzień nie miała do niego cier­pli­wo­ści. – A nie w łóżku?

 

i pi­sa­ła ra­por­ty. Wszy­wa­ła je w fisz­bi­ny biu­sto­no­sza… – Fiszbiny można wszyć do biustonosza, ale nic nie wszyje się w fiszbiny.

 

Na spe­cjal­ne oka­zje za­kła­da­ła poń­czo­chy jak ka­bu­rę i tru­ją­cą bi­żu­te­rię. – Co to znaczy założyć pończochy jak kaburę?

 

Gdyby mogła ja­dła­by ją peł­ny­mi gar­ścia­mi, bro­cząc w niej po łok­cie… – Dlaczego jedząc, miałaby krwawić?

Sprawdź znaczenie słów broczyćbrodzić.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm. Zastanawiam się od czego zacząć i chyba zacznę od ogólnego wrażenia, choć to może niezbyt przyjemna informacja: niestety lektura mnie zmęczyła, kilka razy miałam ochotę ją przerwać – głownie z powodu niezrozumiałości i wrażenia przerostu formy nad treścią. 

Generalnie lubię opowieści, w których nie wszystko jest podane na tacy i trzeba się nieco wgryźć w świat i przeżycia bohaterów, więc taki ogólny koncept liczę na plus. Minusem jest za to brak spójności – na przykład na poziomie narracji. Nie wiem, na przykład, jakie znaczenie ma opis ogrodu i domu, wydaje mi się, że powstał przypadkowo, gdy tekst i pomysł dopiero się krystalizowały, i tak już został, choć nie wiadomo, czemu służy. Zastanawia mnie też fragment, w którym narrator opowiada o dziejach ojca na wojnie – zupełnie tak, jakby tam był, albo siedział ojcu w głowie, choć wiemy, że wówczas nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Dużym minusem, jak dla mnie, są też niezrozumiałe motywacje bohaterów – nie zrozumiałam, skąd taka przemiana ojca w negatywną postać, ani dlaczego matka nagle wyrzuca syna przez okno. Cała opowieść toczy się w dość chaotyczny sposób – nie dostrzegam jakiegoś przewodniego motywu, czegoś co by popychało akcję, pokazywało jakieś dążenia bohaterów. Z tym też wiążę moje znudzenie w trakcie czytania. Nie wiem, o co chodzi postaciom, więc nie angażuję się w ich losy., 

Druga sprawa to język. Na plus – urozmaicona konstrukcja zdań i bogaty zasób słownictwa. Druga strona medalu – niektóre ze słów zastosowałaś niezgodnie z ich znaczeniem, a zdania niektóre według mnie przekombinowałaś, wrzucając zbyt dużo zbędnych informacji (jak choćby rozmiar bucika i tym podobne) lub konstruując dziwne, nieco kulawe metafory, zaciemniające przekaz. 

Nie wiem, czy mam racje, ale odniosłam wrażenie, jakby był to jeden z pierwszych Twoich tekstów. Może więc krytyka być trudna do przełknięcia, ale nie zniechęcaj się. To opowiadanie nie przypadło mi do gustu, ale sądzę, że ćwicząc rozwiniesz swój potencjał :)

 

Mnie wystarczą trzy wprowadzające akapity, żeby nie czytać dalej. 

 

Na początku świata było Państwo. W Państwie byli Ludzie. Były też psy i koty. I muchy. I wszystko co jesteś w stanie sobie wyobrazić. Wszystko było i miało się dobrze.

 

W Państwie żyli ludzie. Żyli i nie mieli się dobrze. W zasadzie można powiedzieć, zże ludzie znajdowali się na końcu Lludzkiej hierarchii wartości. (logika siada, ludzie nie mogą znajdować się na końcu ludzkiej hierarchii wartości)

 

Problemy zakwitły (problemy nie kwitną), gdy Ludzie odkryli istnienie innych państw (aha, i te państwa już pisze się z małej?). W innych państwach żyło więcej ludzi (więcej, niż gdzie?). Zaczęło się robić nieprzyzwoicie Bbrudno.

 

 

Przeglądam sobie jeszcze i widzę takie kwiatki, pozbawione sensu: Tron, w ogóle, od zawsze był niczyj i wszystkich, tylko nie tych, do których należał. Miało być chyba enigmatycznie, ale nie wyszło.

W czasie gdy matka kupczyła emocjami zamkniętymi w pomiętych kopertach, Ojciec szedł w szeregu po czterech, zawsze od strony zewnętrznej by móc zbierać niedopałki z ulic wielkich miast, do których wchodził stale jako zwycięzca. Jest to tak źle zbudowane zdanie, że nawet nie wiem, od czego miałabym zacząć analizę.

Nie znałem jeszcze łez, ale znałem ból a raczej jego brak zaklęty w prędkości. 

 

Moja propozycja: Wrzuć na betę krótsze opowiadanie, żeby betujący nie musiał spędzić przy nim całego dnia, i zdanie po zdaniu niech z tobą analizuje, jak to trzeba przebudować, gdzie wsadzić przecinek, skąd usunąć powtórzenie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Wiedziałam, że warto wchodzić w opowiadania, które mają mało komentarzy.

Zupełnie nie zgodzę się z dziewczynami.

Po pierwsze, przeczytałam całość bez bólu, z zainteresowaniem, nie patrzyłam na suwak po prawej żeby sprawdzić ile jeszcze i czy dam radę. No dobrze, zerknęłam raz, ale właśnie wtedy tekst na nowo mnie wciągnął. Mało tego – przeczytałam całość i dość często byłam pod wrażeniem.

Faktycznie, jakoś do połowy miałam taką myśl, że to zbiór pięknych, celnych zdań, między którymi jest wata. Ale im dalej tym gęściej, i okazało się, że jest historia i jest to historia mocna i nieźle umocowana. Jest obraz wojny i jej przeżywania, który bardzo do mnie przemawia. Jest metaforyka, która jest prosta, ale umiejętnie odsłaniana. Jest mnóstwo emocji i zero egzaltacji, są ludzie żyjący w trybach historii – wszystko na swoim miejscu.

No dobrze, nie wszystko. Nie wiem po co fragment ze zjawami, nie do końca mi gra ten list z początku – chociaż przykuł mnie do tekstu, to mu muszę przyznać. Fragment z Karoliną też momentami odbierałam jako trochę przesadzony.

Ogólnie faktycznie waty trochę jest, miejscami jest przerost formy nad treścią, ale przez większość czasu ta forma z tą treścią współgra bardzo dobrze i, tak jak pisałam, jest sporo zdań naprawdę rzadkiej urody i celności.

W ogóle – czy widzę inspiracje “Morfiną”? Bo zdaje mi się, że tak i to dość mocne ;) Co prawda poziom “Morfiny” to nie jest, ale nie jest też znowu jakoś strasznie daleko (to komplement ;) )

Więc dzięki za fajną lekturę i gratulacje, bo to dobry tekst :)

June, jak można przy ocenie tekstu pominąć najeżenie błędami i mówić, że jest dobry? To po co tyle krzyku przy wydawaniu książek o warsztat i poprawną polszczyznę, skoro TO jest dobry tekst? ;> Pytam z ciekawości.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Kiedy on moim zdaniem nie jest najeżony błędami. Jasne, jest “ubrała sukienkę”. Są literówki. Ale nie było tam nic co by mi jakoś szalenie przeszkadzało w odbiorze tekstu. Wielkie litery z początku to dla mnie oczywisty zabieg stylistyczny. Zdanie, które uznałaś za tak źle zbudowane, że nie wiadomo od czego zacząć – również. Wszystko się dla mnie zgrywa w zrozumiałą, sensowną całość z dużą dawką emocji.

To trochę jak z dyskusją o “Gwiazdozbiorze psa”, która tu była zdaje się w marcu czy w kwietniu. Można uznać, że to książka najeżona błędami – i było o ile pamiętam sporo osób, którym język przeszkadzał w odbiorze – i można tę książkę łyknąć bez pytania z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo po prostu, jak by to ująć, żre. I to żre ze względu na to, jak jest napisana. Ja należę do tej drugiej grupy czytelników.

Ogólnie rzecz biorąc – wszystko co Wam się nie podobało w tym tekście odebrałam jako celowe i świadome zabiegi autorki, nie błędy, tak do nich podchodziłam i jako takie je oceniałam. I na mnie te zabiegi zwyczajnie podziałały. Nie we wszystkich momentach, nie uważam, że to tekst perfekcyjny, momentami jest przerost formy nad treścią, są chwile przekombinowania, ale ogólnie spodobał mi się i przytrzymał mnie przy sobie na dłużej (co nie jest jakoś szczególnie częste) w dużej mierze ze względu na to, jak został napisany.

Rozumiem.

Cóż, dla mnie nie ma uroku, kiedy przecinki są źle powstawianie, w zdaniach mylony jest podmiot (Nie on pierwszy i jeżeli nie chodzili na manifesty głównymi ulicami Państwa, nie ostatni), są literówki, (przeszkadzało mi to o tyle, ze byłem), mylne informacje (Jak karakon utrzymywałem się na wychudłych kończynach, jadłem też głównie owady – skoro trzymamy się porównania do karaczana, to on zje wszystko, wcale nie je głównie owadów, tylko resztki po ludziach)(homeopatycznie wierząc – ?!), mylne opisy (suchy, pachnący pszenicą tlen – tlen nie ma zapachu, ew. zapach ozonu), powtórzenia (Odkrył mi (nie da się odkryć mi, można odkryć przede mną albo po prostu odkryć), że inne kolory też mogą być chciane (kolory nie mają woli) i pokazał innych ludzi, mających inne domy w innych barwach..) – generalnie szkolne błędy, które świetnie wychwyciła z początku Reg. Gdyby ich nie było, być może tekst byłby ciekawy (przeglądam fragmentami, ten fatalizm jest całkiem w moim stylu, ale co chwilę razi mnie jakiś błąd). Własny styl powinno się bronić poprawnością języka. “Przyczepiłam” się ciebie, June, nie dlatego, że uważam twoje zdanie za błędne, tylko że taki autor może sobie przez nie pomyśleć – a chrzanić poprawność językową. ;) Dobrze byłoby, gdyby autorka się wypowiedziała, wtedy już byłoby jasne, czy się dopiero uczy, czy też mamy tutaj jakąś inną sytuację.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

A widzisz, mi się homeopatyczne wierzenie podobało – podejście “nie nakarmię swojego syna, ale dam obcemu chłopcu czekoladę, to może mojemu nie będzie tak źle” spokojnie można nazwać homeopatycznym, to jest fajna metafora. Na karakonach się nie znam, więc mnie to nie zabolało, pachnący pszenicą tlen przy całej poetyckości tego tekstu mnie wcale nie uderzył, podobnie chciane kolory (inna sprawa, że to, że coś jest chciane nie oznacza przecież że ma wolę – oznacza, że ktoś kto tego chce ma wolę ;) ). Powtórzenia odczytałam jako zabieg stylistyczny.

Ogólnie odczytałyśmy ten tekst w zupełnie innych kluczach, bo dla mnie jest po prostu mocno poetycki i, jakby to ująć, wewnętrzny. I jeżeli pierwszoosobowemu narratorowi urodzonemu i przez całe życie zanurzonemu w koszmarze wojny tlen pachnie pszenicą, to niech mu pachnie, ja to kupuję. Jasne, że zgrabniej by może było gdyby to powietrze nią pachniało, ale tlen się powszechnie utożsamia z powietrzem, więc czemu nie.

Ja w ogóle staram się czytać opowiadania tutaj zamieszczone (i wszystkie inne) bardziej jak czytelnik niż jak redaktor/korektor, może przez to daję autorom większy kredyt zaufania. No, a poza tym uważam, że poprawność nie jest bogiem. Nie zrozum mnie źle, jest super ważna, ale jeśli ktoś świadomie decyduje się ją poświęcić dla przekazu i mu wychodzi (a moim zdaniem, to tu w dużej mierze wyszło – choć, zaznaczę jeszcze raz, nie jest doskonale), to nie widzę powodu żeby to tępić. Wrócę jeszcze do tego nieszczęsnego “Gwiazdozbioru psa”, popatrz (interpunkcja zgodna z moim egzemplarzem):

“Odwróciłem się. Tatko w drzwiach jego szare oczy przesuwały się po dziecięcych zabawkach, pistoletach.

To cały Bangley, powiedziałem.

No no.

Oczy Tatka na oknie obłożonym workami z piaskiem.

Tu nie umarł.”

Cała książka jest tak napisana. Szkolne błędy poczynając od zapisu dialogów, ale to ma sens i służy przekazaniu treści, którą podszyta jest cała ta powieść i którą ciężko byłoby przedstawić inaczej w równie dojmujący sposób (choć, jak pisałam, wielu osobom to przeszkadza w lekturze). Mam wrażenie, że podobnie było tutaj. I masz trochę racji, że przydałoby się słowo od autorki, ale w międzyczasie można podyskutować o odbiorze tekstu i sposobach czytania, co samo w sobie jest fajne (a słowo autora kiedy mówimy o interpretacji i sposobach odbioru wcale nie jest najważniejsze ;) ).

Nie będę tym, który sztywno trzyma się zasad, bo to nie o to chodzi. Ale wydaje mi się, że dopuszczasz tu do głosu coś w stylu “usprawiedliwionego grafomaństwa”. Jak autor chce, to niech łamie zasady języka. Jak autor chce, niech brakuje logiki. Przecież pachnący pszenicą tlen nie jest zaprzeczeniem prawdy, tylko poetyckością. ← Nie kupuję tego. Wystarczy napisać, że powietrze pachnie pszenicą, zostawić w spokoju bezwonny tlen. Jeśli wejdziesz na moje teksty zobaczysz, że ludzie często piszą: są poetyckie. Nie ma tam pachnących tlenów ani homeopatycznych wiar, bo nie na tym polega poetyckość według mnie. A poezję też zdarza mi się tworzyć.

Nie wiem, czy jest sens omawiać książkę zagraniczną, bo wtedy omawiamy przekład.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Przekład w którym jest mnóstwo szkolnych błędów, a jednak funkcjonuje na rynku, nie wiem czemu miałybyśmy go wyłączać z dyskusji ;) Jakkolwiek użyłam go głównie jako przykładu ilustrującego twierdzenie, że niepoprawne pisanie może nieść ze sobą treść, której poprawne nie przeniesie.

I tak, uważam, że jak autor chce to niech łamie – jeśli to zamierzone i działa tak, jak ma działać. Na mnie podziałało i obawiam się, że to pozostanie móim głównym argumentem. Nie analizowałam tego tekstu jakoś szczególnie, to znaczy analizowałam fragmenty, w których mi coś nie grało – nudziłam się, nie rozumiałam, uznawałam język za przesadzony – a było ich niewiele. Poza tym po prostu dałam się wciągnąć i tekst ze mną zagrał – ze względu na to, co Wam się tak bardzo nie spodobało, a nie mimo tego, co Wam się nie spodobało.

To nie jest też tak, że jakoś szczególnie lubię taką prozę – zazwyczaj nie lubię, bo się nie udaje i jest w najlepszym wypadku nadęta (sztandarowym przykładem jest tu onetowy blogasek, na który kiedyś wpadłam i który był w całości pisany w sposób następujący: “Poziomą fakturę firmamentu zdobiło lśniące pasmo gwiazd, odległy paradygmat tęsknoty. Osamotnione pośród czerni gargantuicznych bezdroży wszechświata, wyparte w głąb impersonalnego uniwersum”). No ale tu coś moim zdaniem wyszło. I o ile rozumiem, że z Tobą i pozostałymi komentującymi nie zagrało, że Tobie karakan przeszkadzał, a homeopatyczna metafora minęła się z celem, to śmiem twierdzić, że chodzi tu bardziej o klucz w którym czytałyśmy i różne wrażliwości, nie o to, że autorka nie potrafi pisać i musi się nauczyć jak używać gramatyki.

I tak, uważam, że jak autor chce to niech łamie – jeśli to zamierzone i działa tak, jak ma działać.

 

To prawda, ale w tym wypadku na mnie nie działa – ja widzę w tym brak wprawy. Fakt, że można naginać (bodajże krajemar napisała fajne opko w szyku przestawnym, to jest kunszt), ale wydaje mi się, że mówimy dwoma różnymi językami. To co ja uznaję za zwykłe braki w warsztacie i udziwnienia zahaczające o grafomaństwo, ty uznajesz za usprawiedliwione zabiegi, które dodatkowo uatrakcyjniają tekst :D Niemniej nie uważam, żeby którakolwiek z tych tez miała być bardziej uprzywilejowana. Dwa punkty widzenia, fajnie, że zostały ze sobą skonfrontowane.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Dwa punkty widzenia, fajnie, że zostały ze sobą skonfrontowane.

Otóż to :)

Fajna literacka dyskusja, dziewczyny ;).

 

Mnie ten tekst zdecydowanie przerósł i w zasadzie na tym powinienem poprzestać. Zastanawiałem się, co napiszę, ale choćbym stanął na głowie (w podstawówce prawie mi się udało, choć pan wuefista o mało przy tym zębów nie stracił) nie wymyślę komentarza lepszego niż Werwena. Przedpiśczyni uchwyciła gros moich własnych myśli, w sposób którego mogę tylko pozazdrościć. Większość potencjalnych błędów autorki odebrałem jako figury stylistyczne, ale to nie zmienia faktu, że tekst wymęczył mnie jak maraton spinningu.

Przepraszam za nadmiar sportowych porównań, udziela mi się atmosfera otaczającego Euro!

 

Ed.:

Po dniu trawienia Mleka Matki mam jeszcze taką sugestię z punktu widzenia szarego śmiertelnika – teksty ambitne i artystyczne przez duże A nie powinny być zbyt długie, jeżeli przeciętny czytelnik ma coś z nich wynieść. Jestem przekonany, że podobałoby mi się bardziej, gdybyś skupiła się na jednym wątku i zmniejszyła objętość : >.

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Przeczytałam prawie połowę, nie zażarło. Przejrzałam komentarze i odpadam. Ja jestem z tych, którym “Gwiazdozbiór psa” ani trochę się nie spodobał. No i jeszcze podobno nie ma fantastyki.

Ubrała tylko czarną sukienkę

A dlaczego sukienka nadal jest w coś ubrana, a błędy nie poprawione?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka