1
Od potknięcia do przygody
-Dobra, patałachy niemyte! – Zagrzmiał Bogdan. – Tym razem rabunek ma wyjść koncertowo. Sakwy do pełna wypchane złotem, damy bez świecidełek mają być pozostawione i zabijać jak najmniej proszę. Nie żebym miękki był czy jakiś dobroduszny, lecz krwi widok ciężko znoszę. No i praktyczność lubię, a zabijanie bez potrzeby do praktycznych nie należy. Do zmroku czasu trochę zostało, więc raz jeszcze plan omówimy – spojrzał znacząco na Lucka.
-Wchodzimy, chlastamy i wychodzimy! – zarechotał Lucek.
-Z kurwy pomarszczonej zrodzony bękarcie! Co ja żem przed chwilą gadał i produkował się!
-Żart szefie, żart. Nie znaju ani trochę na checheszkach?
-Znaju, znaju, ale nie czas na żartów strojenie. Zresztą trzymaj się moich poleceń, mordę zamknij i dobrze być powinno.
Lucek skruszony kiwnął głową potakująco.
-Wiesław. Jako naczelny mag naszej brygady łupiącej, miej w przygotowaniu jakieś bomby ogłuszające – Bogdan spojrzał na stanowczo zbyt otyłego elfa, który akurat kończył obrabiać ostatni kawał chleba. Wiesław przemówił z pełnymi ustami:
-Szefuncio się nie martwi, wszystko mam gotowe i przygotowane. Skubańcy przez godzinę nie będą mogli palcem ruszyć, a co większym nieszczęśnikom fujara przez tydzień nie stanie.
-Masz obezwładnić widownię, a nie na celibat ich skazywać. Toż to lepiej od razu zarżnąć.
-Się wie! – zaryczał Lucek.
-To był sarkazm, debilu zapchlony.
-Sarkazm?
-Tak jak stwierdzenie, iż żeś mędrcem urodzonym.
-Taki jakby żart?
-Szybko łapiesz. Ech, przejdźmy do rzeczy ważnych. Krasnolud! Będziesz tragarzem. O uszy mi się obiło, że będzie co dygać, tyle bogatego bydła przybędzie.
-Hyc! – była to standardowa odpowiedź potwierdzająca, gdyż Krasnolud zawsze znajdował się w stanie głębokiego upojenia.
-Tyko błagam cię, nie zaśnij się tak jak ostatnio!
-Hyc! – w zasadzie mogło to też znaczyć również “nie”, bowiem słownik poczciwego Krasnoluda sprowadzał się wyłącznie do “hycania” w odpowiedzi na wszystko. Legenda głosi, iż niegdyś był raz czy dwa trzeźwy, ale kto w bajki wierzy.
-Dobra, wy spierdoliny życiowe. Ruszamy!
Słowem wstępu, jak zauważyliście, szajka ta nie należy do najbardziej niebezpiecznych i skutecznych bandziorów w Krainie Górnego Płotka. Przygody ich nieliczne zakwalifikować można do tych kompromitujących i mało chwalebnych, acz nierzadko prześmiewczych. Kilka z nich jest warte uwagi, ale nie dziś i nie teraz, bowiem nasi dzielni bohaterowie stoją przed wydarzeniem, które zmieni ich żałosne życia na zawsze. Lub zakończy, w zależności od widzi mi się autora.
A zatem Bogdan i jego niedzielna ekipa udała się późnym wieczorem ograbić gości karczmy “Pod wyliniałym kotem”. Pogoda zwiastowała coś upiornego, bowiem srogi deszcz nie był częstym widokiem w Krainie Górnego Płotka. Toż to kraina spokoju i ugody była, gdzie słońce zawsze witało i żegnało mieszkańców, opuszczając ich tylko na czas snu. Zło to pojęcie abstrakcyjne w tych rejonach, co mogło być powodem tylu niepowodzeń grupy przestępczej Bogdana. Jednakże dziś wszystkie znaki, zwłaszcza na niebie, wskazywały, iż los tych uroczych popaprańców mógł się odmienić.
-I oto jesteśmy. Słynna karczma “Pod wyliniałym kotem” – rzekł niepewnie Bogdan.
-Fajno – odpowiedział Lucek.
-Hyc!
-To jak, szefcio, wchodzimy? – zapytał Wiesław odpakowując ser.
-Tak, ruszcie pizdy i do dzieła!
Drzwi wyleciały razem z zawiasami. Lucek spisał się na medal. Niestety zaraz potem nastąpiła pierwsza wpadka. Miast bomby dymnej, którą miał Wiesław miał rzucić dla dezorientacji, do sali wleciał kawał sera.
-Kurwa, mój ser – zajęczał Wiesław.
-No to ładnie się zaczyna – westchnął Bogdan.
-Hyc!
-Witajcie moi mili – zaczął Bogdan. – Proszę zachować spokój. Ogłaszam wszem i wobec, iż przeprowadzamy napad na waszą krwawicę. Nikomu nie stanie się krzywda, jeżeli będziecie współpracować. Jeśli jednak ktoś z was będzie się stawiał, to cóż. – Bogdan zrobił efektowną pauzę – Ten oto mój przyjaciel potraktuje was swoim cepikiem.
-To skandal! – krzyknął jeden z gości.
-Jak śmiecie, na Ramusa! – wrzawa rozrastała się coraz bardziej.
-Wiesław, pokaż panu jak śmiem – uśmiechnął się Bogdan. – Wiesław?
Wieśka ta cała sytuacja przerosła. Najpierw stracił wyśmienity ser, a teraz musi znosić ten hałas. Aby nerwy ukoić postanowił wrzucić coś ząb. Niepowtarzalna okazja się trafiła, bowiem po pierwsze są w karczmie, a po drugie są zbirami, którzy kradną. Sakwy nie zając, nie uciekną, ale ten udziec na stole może wystygnąć, pomyślał.
-Znowu jesz, łajdaku nienażarty? – warknął Bogdan – Poślij tu jakąś bombę ogłuszającą!
-Robi się – po czym wywołał biegunkę u jednego z gości rzucając mu w twarz zieloną bombę..
Bomba zadziałała natychmiastowo, co miało swoje wady. Otóż gość chwilę przed napadem zajadał się jednym ze specjałów karczmy, gotowaną kapustą z brukselką. Zapach tej konfiguracji był co najmniej zabójczy. Cała sala zaczęła uciekać od nieszczęśnika.
-Proszę teraz grzecznie wyskakiwać ze złota i innych kosztowności, albo każdy z was będzie malował pod sobą obrazy gównem.
-Pozwoli pan, że zaprotestuję – odezwał się wysoki, dobrze zbudowany młodzieniec z blond czupryną.
-Nie, nie pozwolę. Wiesław! – ryknął Bogdan.
Cisza.
-Gdzie ten gamoń się podział?
-Eee, powiedział, że idzie szukać kosztowności w kuchni – odpowiedział Lucek.
-Niech go piekło pochłonie! Dobra, Lucek, wiesz co robić z panem odważnym?
-Co?
-Zaprosić go na randkę.
-Ale…
-Zdziel mu przez łeb cymbale!
-Aaa, trzeba było tak od razu szefie – uradowany Lucek ruszył na tajemniczego młodzieńca. Gdy już miał oddać cios kończący żywota, młodzieniec zrobił niespodziewany unik, kopnął Lucka w krocze i powalił go na ziemię jednym uderzeniem. Następnie wydobył swój miecz i odciął głowę Luckowi, co przyczyniło się do jego zgonu. Nie żeby jej potrzebował do funkcjonowania, bowiem użytku z niej nie robił, ale jakoś trzeba było jeść. No i tyle krwi wokół, bez niej ciężko być uznanym za żywego. Tak więc dokonał żywota nieustraszony Lucek.
-Dobra, tego nie było w planie – odparł zaskoczony Bogdan. – Krasnolud! Mamy tu pewną sytuację!
-Twój kompan o małym wzroście raczej ci nie pomoże – rzekł śmiały młodzieniec – Leży nieprzytomny przy beczce wina. Sam się tak zaprawił, bez mojej pomocy.
-Świetnie, po prostu świetnie. Słuchaj, zróbmy tak – Bogdan zaczął się denerwować zaistniałą sytuacją. – Nie było sprawy. Wystraszyłem twoich gości, ty skasowałeś mojego człowieka, resztę możesz zatrzymać, a ja sobie wyjdę tymi oto drzwiami i więcej mnie nie zobaczysz.
-Nie.
-Nie?
-Nie.
-No to mamy ambaras.
Wtem do pomieszczenia wparowało pięć czarnych postaci. Byli potężni i przerażający, wszystkich ogarnął paniczny strach. Nim Bogdan w pełni ogarnął sytuację, rozpoczęła się jatka. Goście ginęli masowo, krew się lała na wszystkie strony. Młodzieniec ruszył do boju. Walczył dzielnie ubijając pierwszego czarnego przybysza. Bogdan w całej tej okropnej sytuacji znalazł dla siebie szansę. Ruszył w stronę wyjścia. Wolność była już na wyciągnięcie ręki, gdy szczęście Bogdana wyczerpało się. Nieszczęśnik potknął się o ciało Wiesława.
-Ty gruba świnio, gdzie się pałętasz!?
Jeden z obcych zauważył tę zuchwałą próbę ucieczki z pola bitwy. Dobył miecz i wziął zamach wymierzony w Bogdana. Ten, nie myśląc długo, wygrzebał zza pasa martwego Wiesława bombę w nadziei, że będzie to ta właściwa. Rzucił prosto w twarz olbrzyma. Wielkolud upuścił miecz i złapał się za twarz krzycząc przeraźliwie. Czarna cieć wytrysła niczym gejzer spod jego zbroi. Jego kompani już mieli dobić rannego i rozbrojonego młodzieńca, gdy usłyszeli przeraźliwy wrzask kolegi. Oboje odwrócili się i pobiegli do niego.
-Nie podchodźcie, bo skończycie jak on! – krzyczał Bogdan.
-Już nie żyjesz, ludziu – wychrypiał obcy.
Bogdan rzucił dwie kolejne bomby w nieprzyjaciół. Pierwszy zesztywniał, drugi zesrał się paskudnie. Smród był nie do wytrzymania. Bogdan już mający stracić przytomność, ujrzał przed sobą wyciągniętą dłoń.
-Choć, przyjacielu. Musimy uciekać. Zaczęło się – powiedział waleczny młodzieniec, który jeszcze przed kwadransem chciał ukatrupić naszego bohatera. Bogdan do wybrednych nigdy nie należał, więc prędko skorzystał z pomocy i razem młodzieńcem uciekli niefortunnej karczmy.
Oboje byli zmęczeni i poturbowani, dlatego przeprawa przez las zajęła im ponad pół godziny. Nie odzywali się do siebie, po prostu szli. Bogdan czekał na stosowny moment, aby się dyskretnie ulotnić. Choć z drugiej strony czuł się wyjątkowo bezpiecznie przy tym młodzieńcu o bujnych włosach. Tak zamyślony dotarł nareszcie do celu. Był to mały obóz z czterema namiotami i ogniskiem pośrodku. Powoli wygasał, lecz przy nim wciąż siedziało kilka osób.
-Stać! Kto idzie?
-To ja, Ameliusz – odrzekł młodzieniec.
-Witaj.
-Na kostuchę, co ci się stało? – zapytała piękna elfka. -I któż to?
Cała zgraja Ameliusza stała wyczekująco na odpowiedź.
-To przyjaciel, który uratował mnie przed Czerwonymi. Będzie naszym nowym kompanem.
Ja pierdolę, pomyślał Bogdan. W co ja się znowu wpakowałem?