- Opowiadanie: czlowiek_bez_maski - Ciemność i Pustka - Fragment

Ciemność i Pustka - Fragment

Jest to fragment większej całości, który kiedyś (w okrojonej i krótszej wersji) wysyłałem na jeden konkurs. Myślę, że na początek aby zaprezentować swój warsztat się nadaje. Liczę na konkretną a nie destruktywną krytykę (miejcie wyrozumiałość bo to mój pierwszy wrzucony tutaj tekst).

Oceny

Ciemność i Pustka - Fragment

Ciemność spowijająca najczarniejsze zakamarki podziemnego świata, w którym od dawna nikt nie szedł, ledwie dawała się przedrzeć światłu latarki. Od zarania dziejów człowiek uznawał mrok, jako symbol zła. Uosobienie najstraszniejszych rzeczy, jakie ludzki umysł jest w stanie pojąć. Cywilizacja w jakimś stopniu mogła zaistnieć tylko dlatego, że człowiek pierwotny okiełznał płomień i w związku z tym znalazł sposób walki z ciemnością. Wielu się zastanawiało czy może przypadkiem ogień nie jest kluczem do odrodzenia się ludzkości. Oczyszczające ciepło żółto-czerwonych płomieni, wdzierających się w każdy zakamarek.

Spekulanci nieraz dyskutowali czy nie warto byłoby podpalić części Poznania, aby wygnać mutanty i oczyścić wybrany teren. Jednak wtedy odzywali się przeciwnicy takich metod twierdzący, że przez ostatnie dwadzieścia lat temperatura na powierzchni się ochłodziła i do tego wszystkiego wliczyć trzeba było nieregularne opady deszczu. Natura robiła co chciała na skutek zawirowań wywołanych setkami eksplozji nuklearnych przed dwiema dekadami. Chmury radiacji przedostające się do atmosfery odcisnęły nieodwracalne piętno i prawdopodobnie przez wiele dziesięcioleci sytuacja na powierzchni miała być w opłakanym stanie. Mówiąc krótko, deszcz padał praktycznie bez przerwy, wskutek czego nawet pożary wywołane uderzeniem pioruna nie miały szansy wyrządzić większych szkód – jeśli w ogóle można było tak to nazwać.

Nagle Wiktor poczuł ukłucie zimna i włosy zjeżyły mu się na karku. Obrócił się powoli i spojrzał za siebie, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Mógł marzyć o tym, że zobaczy stalowe wrota na Głogowską Hetmańską. Pierwszy raz w życiu czuł nieodparte pragnienie, aby wrócić na stację. Ten tunel był inny niż wszystkie inne, którymi do tej pory podróżował, a nawet można było się pokusić o nazwanie go przeklętym.

– Teraz i ty jesteś przeklęty. – Rozległ się nieznany, ledwie słyszalny szept. Towarzyszył mu powiew wiatru, także tym bardziej ciężko było wysondować czy to był głos, czy tylko delikatny świst.

Dąbrowski odwrócił się z powrotem i prawie dostał zawału. Latarka wypadła mu z ręki i uderzyła głucho o ziemię. Serce chciało niemal wyskoczyć z piersi. Znowu usłyszał szept w głowie. Jeden, drugi. Kolejny i kolejny. Nakładały się na siebie, prześcigały to znów milkły. Głosy ludzi, którzy dawno temu jechali tym tunelem. Rozmawiali o rzeczach codziennych. O tym, jaka jest pogoda. Co im się przytrafiło. Ba, zdało się nawet Wiktorowi, że jakiś młodzieniec podrywa dziewczynę, która cicho śmieje się na skutek tego co do niej mówi.

Najwyraźniej przeżywali ostatnie chwile swojego życia, bo niedługo po tym, jak Wiktor usłyszał te wszystkie głosy jeden po drugim, rozległa się eksplozja. Dziesiątki mrożących krew w żyłach krzyków niosło się echem po tunelu. Zobaczył falę ognia pędzącą w jego stronę. Zniszczony wagon kolejki metra sunął ku niemu z ogromną prędkością, otoczony chmurą ognia, niczym złowieszczy taran. Wiktor wiedział, że nie umknie. Zamknął oczy i czekał, lecz nic się nie stało. Poczuł jedynie delikatny powiew wiatru dolatujący z tunelu.

Krążyły pogłoski w metrze o nawiedzonych stacjach i korytarzach. Nigdy jednak nie słyszał aby ten odcinek do nich się zaliczał. Zerwał się do szaleńczego biegu zapominając, że to nie ma nawet sensu. Przed zjawiskiem paranormalnym nie można uciec. Trzeba przeczekać albo umrzeć. Lecz na jego szczęście, nic się nie wydarzyło.

Dusze ludzi, którzy umierają w męczarniach lub w tragiczny sposób jak chociażby morderstwo, samobójstwo czy masowa katastrofa, po śmierci błąkają się, nie mogąc odnaleźć spokoju. Często nawiedzają miejsca swej śmierci. Przeżywają ją po tysiąckroć. Fragment po fragmencie. Niektóre stają się agresywne i atakują ludzi. Wierzą bowiem, że krew pozwoli im opuścić ten świat. Tak przynajmniej twierdzili najstarsi mieszkańcy metra opierając swoje hipotezy o widzę z dawnych czasów. Z pewnością ich dziadkowie naopowiadali im takich rzecz w przeszłości.

Wiktor znów usłyszał te przeklęte rozmowy jak gdyby dobiegające zza ściany. Niewyraźne. Z trudem rozpoznawalne. Przystanął łapiąc oddech, lecz nie mógł go złapać. Zaczął kaszleć.

– Niech to. – Wysapał robiąc przerwy na próbę złapania oddechu, ale bez wyraźnego skutku. Opuścił latarkę i zaczął szukać maski w torbie.

Włożył pośpiesznie osprzęt na twarz i czując specyficzny zapach syntetycznej gumy, wkręcił osadnik a potem uniósł latarkę do góry, żeby przyświecić sobie drogę. Wzdłuż torów i betonowych podkładów dostrzegł niewyraźne, ledwie widoczne sylwetki ludzi. Jakby na coś czekali. Nie zwrócili w ogóle na niego uwagi. Jednak im dłużej się im przyglądał tym coraz słabiej było ich widać, aż wreszcie całkiem zniknęli. Obiecał sobie, że więcej nie pójdzie tym tunelem. Przyrzekł sobie, że już tam nie wróci.

***

Plastikowa osłonka w masce, co chwilę pokrywała się parą. Terkotanie licznika było irytujące, ale informowało o tym, że teren jest skażony i nie ma nawet co próbować oddychać bez filtra. Nagle dozymetr omal nie wyszedł poza skalę wydając z siebie jednostajne, monotonne ujadanie. Wiktor uderzył go otwartą dłonią i po chwili znów pokazał wartość trzech radów na godzinę.

Całkiem przypadkiem spojrzał w lewo i ujrzał niewielki tunel, na końcu którego znajdowały się otwarte drzwi. Posadzka w drodze do nich usłana była potłuczonym szkłem, kawałkami podartych, spleśniałych gazet i pogiętymi puszkami po konserwach. Wśród tego całego syfu dostrzegł nawet dziurawy but. Co chwilę albo czuł trzeszczenie szkła pod stopą albo głuche uderzenie w puszkę, która tocząc się i podskakując hałasowała.

Popchnął delikatnie drzwi do wewnątrz i przeszedł przez próg. Pomieszczenie, w którym się znalazł wyglądało na stary węzeł sanitarny, w którym prawdopodobnie niegdyś mogli urzędować pracownicy metra w przeszłości, gdy ludzie bez obawy chodzili jeszcze po powierzchni. Na suficie wisiał staromodny klosz, z którego rozciągała się obszerna pajęczyna.

Co jakiś czas zerkając na zegarek, kontrolował czy nie traci zbyt wiele czasu. Minuta albo dwie w tą czy w tamtą nie robiły różnicy. Ale dziesięć mogło być już istotne.

Spojrzał w drugim kierunku i ujrzał zakrwawiony stół. Zaschnięte plamy krwi zlewały się z kolistymi kręgami, odciśniętymi od filiżanek kawy. Dopiero po chwili przyglądając się dokładniej, dostrzegł przewrócony monitor funkcji życiowych. Ekran był jednak stłuczony, ale zaraz obok niego leżały zardzewiałe, brudne, zakrwawione narzędzia chirurgiczne. Skalpel, nożyczki i wiele innych, których nazw nawet nie znał, a co dopiero zastosowanie.

Już chciał opuścić to miejsce, odwrócił się nawet do wyjścia, gdy coś przykuło jego uwagę. Na jednej ze ścian widniał napis sporządzony ludzką krwią. Bo kogo innego? Wyraźnie nie był skończony i sporządzający go chciał napisać więcej, jednak nie udało mu się to.

„Jest nadzieja….nikła, ale jest…Ni…”

Parsknął śmiechem, westchnął smutno i odwrócił się do wyjścia.

***

Znów zaczął się dusić więc wyjął pośpiesznie filtr i zastąpił nim stary. Pot na twarzy spływał do kącików oczu. Gryzł okropnie tak iż miał wręcz ochotę zedrzeć maskę i chociaż odrobinę przetrzeć spoconą twarz. Okropnie frustrujące było to, że nic nie mógł zrobić, lecz wiedział czym kończą się próby przecierania oczu w takich warunkach. Raz widział jak jakiś żółtodziób ściągnął na chwilę maskę, przetarł twarz wierzchem dłoni i wytarł pot z kącików oczu.

Dobrą godzinę później oczy zaczęły go tak szczypać, że nic już nie mógł zrobić. Dosłownie wydrapał je sobie. Dwie szkliste piłeczki leżały obok jego zakrwawionej dłoni, a on klęczał i wył z bólu. Nikt nie umiał mu pomóc. Z promieniowaniem i skażeniem nie ma zabawy.

Uderzanie buciorów niosło się echem, dopełniając uczucia klaustrofobii. Z każdym krokiem Wiktor miał wrażenie, że tunel się zwęża, że wkrótce będzie musiał iść pochylony. Później się czołgać, a na końcu utknie i zostanie tu na zawsze. Za każdym razem gdy nieomal miał już takie odczucie kierował światło latarki w sufit. Upewniał się tylko, że jest tam gdzie być powinien, czyli dobre dwa metry nad jego głową.

Z ciemności wyłoniła się porzucona drezyna, która na pierwszy rzut oka wydała mu się znajoma. Wszelkie mechanizmy automatyczne były wyłączone, także najprawdopodobniej stała tak już dobrych kilka godzin, co jasno informowało, że złodzieje radiostacji byli zmuszeni iść pieszo. Bardzo ucieszyła go ta informacja. W końcu jakiś uśmiech losu.

Po bliższym przyjrzeniu się drezynie poznał, że faktycznie był to jeden z wózków z Arciszewskiego. Bydlaki w taki sposób uciekły, od samego początku mając przewagę nad Wiktorem. Jednak nie spodziewali się, że zastaną tutaj przeszkodę w postaci rozebranych torów.

Często się słyszało o grupach bandytów, którzy wdzierali się na jedną stację, plądrowali ile mogli i po kryjomu przedostawali się na kolejne w linii. Gdy sytuacja zaczynała być dla nich groźna albo inny czynnik ich do tego zmuszał, kradli drezyny i nimi uciekali z ostatniej stacji.

Najwyraźniej złodzieje radiostacji byli takimi właśnie bandziorami, którzy plądrowali zachodnie stacje metra. Przebili się przez Arenę i w końcu dokonali zbrodni na Arciszewskiego. I tutaj natrafili na feler w postaci rozmontowanych torów.

***

Terkotanie ucichło i z radością odebrał informację o braku skażenia. Zdejmując maskę poczuł chłodny powiew na spoconej twarzy. Z jeszcze większym zadowoleniem stwierdził, że doszedł do pierwszej stacji na trasie podróży w kierunku Mostu Dworcowego. Tunel rozszerzył się i nagle urwał ukazując odległą pustkę świadczącą o znaczącym poszerzeniu wnętrza. Śluza zamykająca była w połowie otwarta. Zupełnie jakby mechanizm niespodziewanie zawiódł i nie był wstanie otworzyć wrót do końca.

Wiktor przełożył nogę przez metalowe wierzeje i zagłębił się w czeluść stacji. Wskoczył na betonowy blok i znalazł się na przystanku. Wszystko na pierwszy rzut oka wydawało się nieskazitelnie czyste. Zupełnie jakby ta stacja pozostała taką, jaką ją oddano do użytku kilkadziesiąt lat wstecz. Na ścianie widniały starannie utwierdzone kwadratowe płytki. Fugi między nimi nie były spleśniałe i wyżarte. Nad sobą dostrzegł biały, równy i niepopękany sufit. Żadna tablica holograficzna czy lampa nie nosiła śladu pęknięcia. Jedynym ich mankamentem było to, że nie działały. Nad schodami prowadzącymi do wyjścia na powierzchnię wisiała metalowa tablica, a duże czerwone litery układały się w napis „Rynek Łazarski”.

W pierwszej chwili miał ochotę usiąść na błyszczącej podłodze i nigdzie już nie iść. Przechodził powoli po stacji rozkoszując się jej nienaruszonym pięknem. Oglądał wszystko bardzo dokładnie.

Ale z drugiej strony coś mu nie pasowało. Podszedł ostrożnie do schodów i powoli wyjrzał zza załomu. Krew odpłynęła mu z twarzy, serce zabiło szybciej a dłonie pośpiesznie sięgnęły do plecaka. Na szczycie schodów wiodących na powierzchnie nie było żadnej śluzy i wyjście na świat stało otworem. Gdy zakładał maskę zastanawiał się, dlaczego Geiger nie ostrzegł i dlaczego się nie dusił. Gdy podniósł głowę prawie się przewrócił z zaskoczenia.

Stacja, którą ujrzał, gdy tutaj dotarł była jedynie widmem przeszłości odciśniętym w świadomości metra. Glazura poodpadała i leżała pod ścianami w nieregularnych kupkach gruzu. Resztki kleju wciąż jeszcze trzymały się na ścianach przypominając chropowate rysy. Ogromne płaty farby odparzyły się i zwisały z sufitu niczym skóra łuszcząca się po zbyt długim wystawieniu na działanie radiacji. Kamienne kolumny podtrzymujące strop stacji wyglądały jak po ostrzale z karabinu maszynowego. Odłupane kawałki, jakby za sprawą niewprawionego rzeźbiarza, leżały wszędzie dookoła. Wszelkie lampy i tablice były potłuczone. Wszystko było inne, niż się z początku wydawało.

Wiktor stanął na skraju schodów i ciężko oddychając spojrzał w kierunku wyjścia. Wspinając się po stopniach starał się nie nadepnąć na dziesiątki nagich szkieletów.

Zgasił latarkę i krocząc w pół mroku, zmierzał w stronę przeklętej poatomowej pustki. Już kiedyś tam był. Ale każdy powrót był jak wkroczenie do niechcianego koszmaru.

***

Zejście do metra skryte było wśród zwaliska śmieci i gruzu. Na lewo od wyjścia biegła kiedyś chyba ulica sądząc po ledwie widocznym fragmentach asfaltu. Delikatne zarysy jezdni wyłaniały się spod zawalonych budynków i zardzewiałych, pokrytych dziwną substancją wraków samochodów. Z obydwóch stron ulicy wznosiły się ponure ruiny. Na budynku przed sobą, Wiktor dostrzegł granatową tabliczkę z zamazanym napisem „Głogowska”. Ledwie udało mu się go odczytać.

Sporadycznie jego oczom ukazywały się niewyraźne szyldy nad resztkami ruin – Citybank Handlowy, Bank Zachodni WBK. W oknie jednego z takich budynków nadal wisiała reklama okazująca ofertę dotyczącą rzekomo bardzo opłacalnej lokaty. Kobieta na plakacie była ubrana w elegancką spódniczkę i białą, idealnie skrojoną koszulę a obok niej wielkimi, zielonymi cyframi wypisane było pięć i pół procent.

Powybijane okna, z których zwieszały się firanki przywodziły na myśl nawiedzone domy, których niegdyś było niewiele. Po Zagładzie całe miasto nabrało charakteru niczym z horroru o duchach. Gdzieniegdzie stały pozostałości dawnej ery ludzkości. Poskręcane drzewa w skutek promieniowania zalegały na ulicy utrudniając przejście. Wiktor nawet nie miał ochoty próbować się z nimi ścierać. Jeszcze by ożyły i pochwyciły go w swoje zdrewniałe macki.

Wychodząc z gruzowiska uniósł karabin i oglądając się na wszystkie strony przeskoczył przez barierkę. Zatrzymał się aby sprawdzić czy żaden mutant nie zwrócił przypadkiem na niego uwagi. Na szczęście okolica wyglądała na opustoszałą jednak dla bezpieczeństwa wznowił marsz dopiero po minucie.

Wzdłuż drogi ciągnęły się dawne sklepy. Poprzewracane stragany świadczyły, że musiał tu kwitnąć handel. Gdzieś z boku leżała szmacianka lalka. Obok niej dostrzegł dziesiątki łusek od karabinu maszynowego. Zardzewiały czołg tkwił wbity frontem w budynek po lewej. W jego tylnej części widniała wyrwa wielkości ludzkiej głowy – bez trudu mógł zajrzeć do środka.

Na niebie dostrzegł ciemne chmury. Nim się zorientował błysnęło tak przenikliwie, iż myślał w pierwszej chwili, że oślepł. Później kolejny piorun uderzył dobre kilka kilometrów przed nim w ziemię. Wyglądało to imponująco, ale wiązało się też z ogromnym niebezpieczeństwem.

„Pierwsza zasada podróży przez powierzchnię: nigdy, ale to nigdy, nie idź po otwartej przestrzeni, dłużej niż jest to konieczne” – powtarzali do obrzydzenia podczas pierwszych eskapad.

Od razu też się skarcił za swoją głupotę i podszedł do prawego chodnika. Przeszedł około stu metrów i znów ujrzał błysk. Nim jednak uderzył piorun zaczęło padać. Spojrzał w niebo i o szybkę jego maski uderzyły krople wody. Mniejsza widoczność dla niego, ale jeszcze mniejsza dla istot, których modlił się aby nie spotkać. Piorun uderzył w budynek położony praktycznie naprzeciwko niego. Przewrócił się ze strachu widząc, jak iskry sypią się z wieży. Kilka kawałków cegieł zostało odłupanych i spadło na ulicę.

– Cholera… Nie podoba mi się to. – Pomyślał wchodząc do opuszczonego sklepu. Przyjrzał się pomieszczeniu i dostrzegł nagie manekiny stojące na wystawie. Ścięło mu krew w żyłach ponieważ całe pomieszczenie miało bardzo mroczny charakter a szalejąca na zewnątrz burza jedynie potęgowała to wrażenie. Szafki i metalowe rurki poobwieszane były różnymi ubraniami. Podniósł dozymetr a lampka ostrzegająca natychmiast zapaliła się na czerwono, zaś na ekranie pojawiła się wartość stu radów na godzinę. Tylko samobójca założyłby na siebie któryś z tych lumpów.

Nagle rozległo się mruczenie. Ciche i jednostajne. Wsunął palec na spust karabinu i ostrożnie, powoli przekręcił się przez lewy bark najpierw odwracając głowę. Zobaczył mutanta, który z pozoru nie przypominał niczego z czym się kiedykolwiek spotkał. Ale praktycznie od razu w oczy rzuciły mu się blade, świecące źrenice. Przełknął ślinę i trzymając lufę wymierzoną w bestię czekał. Chociaż powinien wdusić spust do oporu to nie uczynił tego. Po pierwsze miał świadomość że hałas może zwabić inne drapieżniki. A po drugie miał dziwne wrażenie że jeśliby zastrzelił czworonoga to uczyniłby największy błąd w swoim życiu.

Przerośnięta kocica spoglądała na niego z ciekawością przekręcając co jakiś czas łeb. Zamiast futra miała maleńkie łuski przypominające rybę a jej ogon przekształcił się w ostro zakończony kościsty bicz, z którego w różnych miejscach wyrastały spiczaste wypustki.

Kocica w końcu ruszyła w jego stronę. Powoli, bez pośpiechu. Wiktor zadrżał mimo najlepszej woli aby się nie ruszać. Wyczuła to i prychnęła, ale nic poza tym. Bestia przeszła obok i wyszła na zewnątrz a Wiktor opuścił kałacha i odetchnął. Nim zdążył cokolwiek zrobić, usłyszał prychnięcie z zewnątrz, jednak nie takie zwykłe. Brzmiało ono tak jakby wyrażało frustrację przerośniętego kota.

Wyszedł ostrożnie wystawiając głowę na zewnątrz. Deszcz nieco zelżał a pioruny najwyraźniej pastwiły się nad inną częścią miasta. Spojrzał niepewnie na mutanta, który stał na skraju chodnika. Przysiadł na zadzie i patrzył na niego uważnie.

– Będziemy tak stać i się sobie przyglądać? – Spytał, nabijając się sam z siebie w duchu.

Mleczno oka, niespodziewanie zamachała kościstym ogonem, z którego wyrastały spiczaste wypustki i ruszyła przed siebie dokładnie tam, gdzie i on musiał iść. Przeszła około dwudziestu metrów i przystanęła, wskoczyła na zawalone fragmenty budynku przecinającego ulicę i zatrzymała się oglądając za siebie.

Dotarło do niego dopiero po chwili, gdy kot zaczął znów złowrogo prychać. Ona go prowadziła. Co jakiś czas znikała mu z oczu, jednak wówczas zatrzymywała się i jeśli dłużej się nie pojawiał, ona wracała i czekała aż do niej dołączy.

Wciąż dopatrywał się podstępu ze strony zmutowanego zwierzęcia. Ale przecież ona nie mogła mieć rozumu – tylko instynkt, powtarzał w myślach Wiktor próbując wyjaśnić zachowanie jego zmutowanej towarzyszki. A może wskutek mutacji wykształciło się coś w jej kocim mózgu, nadal spekulował gdy przedzierali się przez gruzowiska.

– Zwolnij! Ja używam tylko dwóch kończyn, a nie czterech jak ty!

Przerośnięta kocica obróciła się w jego kierunku i ostro prychnęła jeżąc przy tym grzbiet.

Po około dwudziestu minutach przedzierania się przez zniszczoną ulicę w kierunku upragnionego wejścia do metra doszli do parku Wilsona. Z jeziorka pośrodku skweru wydobywały się koliste kręgi jakby coś na dnie pływało i żerowało. Pawilon starej palmiarni wyglądał niczym obiekt z koszmarów: mroczny, zrujnowany, zarośnięty. Co było w środku nikomu nie dane było się dowiedzieć. Nikt kto tam wszedł po Dniu, nie przeżył aby opowiedzieć. Na prawo przytulona do masywnej kamienicy, stała pozostałość Villi Magnolia. Budynek nawet po dwudziestu latach, wyróżniał się przepychem na tle pozostałych.

Przez chwilę towarzyszka Wiktora kucała przy rozpadlinie, która biegła wzdłuż ulicy. Jej groźnie wyglądający ogon regularnie kołysał się w prawo i w lewo. W końcu zirytowana czekaniem spojrzała w jego stronę i warknęła poganiając go.

„Dalej! Nic tam nie ma ciekawego do oglądania. Byłam tam i gwarantuję ci, że nie warto tam wchodzić”. Można było niemal wyczytać z jej zachowania za każdym razem, gdy na niego fuknęła podczas gdy on oglądał co ciekawsze miejsca.

Gdy przyszła pora wymienić kolejny filtr zrozumiał, że to nie przelewki. Nie był na wycieczce krajoznawczej tylko w parszywej rzeczywistości, która aż dziw, że jeszcze go nie pożarła.

Niespodziewanie kocia przewodniczka zjeżyła się i zaczęła nerwowo rozglądać. Spojrzała na Wiktora przelotnie i skoczyła w stronę na pół zawalonego budynku. Kątem oka dostrzegł napis – Centrum Biznesu. Wbiegł prędko za nią i schował się za kolumną. Z niedaleka poniosło się makabryczne ujadanie i mlaskanie. Od czasu do czasu przerywało je gulgotanie poprzedzone najpierw sapnięciem. Wszystkiemu temu towarzyszył odgłos głuchego dudnienia kroków.

Patrząc zza krawędzi widział skrawek ulicy. Słyszał jak za nim mleczno oka, nerwowo się kręci w tę i z powrotem. Wciąż się dziwił, że go nie zjadła i nie poszła szukać dalszych ofiar. Wyraźnie wyglądała na drapieżnika. Zresztą według powszechnej opinii wszystkie stworzenia na powierzchni były drapieżne. A jedynym ich pokarmem były one same i ludzie.

Kroki zbliżały się z każdą chwilą i gdy już prawie były przy nich, kocica głośno prychnęła. Wiktor odwrócił się i przykładając palec do ust nakazał ciszę. Nie wiadomo jakim cudem poskutkowało, bo się uspokoiła.

Zza krawędzi futryny wyłonił się masywny pysk ociekający śluzem. Gęste krople śliny skapywały na ulicę znacząc kierunek marszu maszkary. Wiktor wbił wzrok w niespokojne stworzenie przed nim. Najwyraźniej lękała się tak samo jak on. Wciąż nie rozumiał, dlaczego mu pomaga.

Minęło kilka chwil i masywny, posępny potwór przeszedł, lecz dudnienie jego kroków roznosiło się jeszcze długo po tym jak zniknął im z oczu. Iskra powoli wysunęła pysk na zewnątrz. Jej groźnie wyglądający ogon kołysał się tuż obok. Mogło to się wydać głupie, ale ruszyli w ślad za bestią.

***

Szli przedzierając się przez milczący Poznań. Z dwojga złego Wiktor czuł się jednak dużo gorzej niż jego zmutowana towarzyszka. Gdyby jakiś większy drapieżnik wyskoczył z nie wiadomo skąd ona mogła posiłkować się ucieczką. On zaś miał jedynie możliwość obrony poprzez podniesienie kałacha. Ale nie miałoby to wtedy większego sensu ponieważ równie dobrze mógł zacząć skakać i wrzeszczeć gdzie się znajduję. I tak wszystkie maszkary z okolicy by się zwaliły w kilka chwil i rozszarpały go.

Po przejściu kilkuset metrów pojawiło się kolejne zejście do metra. Na lewo od niego ciągnęły się salony sukien ślubnych. Tak przynajmniej Wiktor wywnioskował po ekspozycji na wystawie. Dominika, Dolce Vita, Bonie and Clyde. Aż dziw że czas nie starł tych napisów z brudnych szyldów. Już chciał ruszyć w kierunku zejścia do metra, ale przystanął. Na prawo od niego zobaczył majestatyczny pawilon dworca zachodniego PKP. Po drugiej stronie zardzewiałej, pokrzywionej przez czas balustrady dostrzec można było głęboką dolinę kolejową. Na jej dnie ciągnęły się tory zarośnięte wysokimi na co najmniej pół metra trawami. Para chuderlawych słupów linii napięcia stała nie opodal skarpy. Sporadycznie dostrzec można było osamotnione lokomotywy i wagony poprzerastane mchem, liśćmi i grzybami.

 

 

 

W oddali na horyzoncie ukazał się widok, który zapierał dech w piersi i jednocześnie ścinał krew w żyłach. Bo gdy Wiktor ujrzał ruiny daleko na wschodzie, skąpane w oczyszczającym potoku deszczu poczuł smutek. Smutek nad tym co zostało stracone. Dziesiątki wieżowców, budynków osiedlowych i innych zrujnowanych elementów infrastruktury daleko, daleko za czymś co kiedyś nazywało się rzeką. Niewyraźne, ale mimo wszystko dostatecznie widoczne, aby można je opisać. Niczym ogromne kamienne bloki cegieł ustawione jeden obok drugiego. W porannej mgle i lekko siąpiącym deszczu przywodziły na myśl śpiące kolosy, które czekają na odpowiedni moment. Wówczas to poderwą się ze swego wiecznego snu i zrzucą kajdany, które nałożył na nie człowiek w swej pysze, gdy je tworzył.

Daleko przed nimi majaczyła samotna wieża targów poznańskich, niczym zapomniany relikt przeszłości pośród zrujnowanych hangarów. Piorun trzasnął w jeden z budynków osiedlowych. Uderzenie poniosło się niepokojącym echem. Prychnięcie wyrwało Wiktora ze świata zadumy. Posłuszny nakazowi podszedł do zejścia do metra, lecz wtem usłyszał za sobą drapanie pazurów o asfalt. Spojrzał za siebie. Kocica obnażyła górne kły i wpatrzyła się dziko w niego. Przebiegł mu dreszcz po plecach. Czyżby jednak to była pułapka? Pośpiesznie podniósł karabin i już chciał nadusić spust, lecz ona była szybsza. Skoczyła w jego stronę z taką zajadłością, że omal się nie przewrócił. Już to widział – jak go obala, wbija kły w szyję i przerywa tętnicę po czym rozpoczyna spokojną ucztę.

Gdy Dąbrowski żegnał się z życiem usłyszał za sobą coś przez co pot spłynął mu po plecach. Mleczno oka wyminęła go w locie odpychając na bok i rzuciła się wprost na monstrum, które wywlekło się z zejścia na stację.

Ów potwór, który ich minął kilka minut wcześniej. Jakim cudem Wiktor go nie usłyszał, tylko jeden pan Bóg wie, jeśli faktycznie gdzieś tam jest. Człowiek jednak jest beznadziejnym stworzeniem pomimo tego że pyszni się, że ma rozum, umie mówić, myśleć. Co mu po tym, jeśli jego zmysły są na poziomie neandertalczyka? W starciu z pieprzoną, zmutowaną florą na nic się zdają wszystkie te zdolności, które miały uczynić z człowieka pana świata.

Przewrócił się i spojrzał zlany potem, jak jego obrończyni rzuca się na masywne cielsko potwora atakując go, przez co spycha maszkarę nieco niżej w czeluść z której wylazła i odskakuje w bok, aby uniknąć ciosu potężnej szczęki.

Kocica spojrzała w kierunku Wiktora i przekręciła łbem wokoło. Zupełnie jakby chciała dać do zrozumienia:

„Uciekaj! Powstrzymam go!”

Podniósł się i spojrzał niepewnie na masywnego mutanta, który już się wspinał po spękanych schodach. Był czterokrotnie większy od jego towarzyszki, która zwinnie przeskakiwała z miejsca na miejsce. Unik, atak. Wiktor zerwał się do biegu. Przebiegł pół kilometra czystej przestrzeni i dobiegł do rozjazdu na most dworcowy. Przęsła i część mostu były zawalone. Już chciał iść w kierunku wejścia do metra, gdy wtem zobaczył w oddali już po drugiej stronie mostu grupkę ludzi. Chyba dziesięcioro. Nieśli niewielką skrzynię. Niewielka wydawała się z perspektywy Wiktora, lecz tak naprawdę wiedział czym była. Radiostacją.

Targnęły nim wątpliwości. Chciał się zerwać do biegu żeby dorwać złodziei, ale w końcu zaczęło funkcjonować racjonalne myślenie. Bieg przez most nie był niczym mądrym. Przez taki most! Tamci musieli przejść inną drogą, prawdopodobnie przez teren starego dworca. Za plecami miał groźnego potwora, a jego obrończyni nie będzie go broniła wiecznie. Poza tym, sam jeden na dziesięciu? Nie miał szans. A nawet jeśli, to jak ma wrócić z całą radiostacją?

W tym momencie usłyszał za sobą skowyt. Obrócił się i zobaczył jak masywny mutant trzyma kocice w paszczy. Ta jeszcze szamocząc się, próbowała pazurami podrapać jego pysk, żeby ją wypuścił. Na marne. Potężna szczęka zacisnęła się i przewodniczka Wiktora została przegryziona na pół. Przód i tył upadły z głuchym pacnięciem na asfalt. Krew bluzgnęła przy tym tak gęsto, że Wiktor aż odwrócił wzrok.

Gdy spojrzał ponownie w stronę masakry jaka się rozegrała, serce mu stanęło. Potwór patrzył wyłupiastymi ślepiami w jego stronę. Krew ściekała mu z pyska. Masywna kończyna nadepnęła trupa zabitego mutanta. Z oderwanego korpusu wypłynęła znowu krew. Dąbrowski uniósł karabin i nadusił spust do oporu. Wiedział że to co robi jest skrajnie głupie ale ogarnęła go złość.

– Ty bydlaku!!! – Krzyknął zaciskając zęby. Żal mu było stworzenia, które poświęciło swoje życie dla ratowania kogoś obcego.

Nim ostatni nabój opuścił wylot lufy potwór rzucił się w jego kierunku. Zejście na stację było blisko, ale nie wiedział czy mu otworzą. A zamknięte wrota oznaczałyby jego koniec.

Zbiegał po schodach zeskakując po trzy stopnie. Przytrzymując poręcz z trudem starał się utrzymać równowagę. Jedna pomyłka i byłoby po nim. Za sobą usłyszał jak masywne cielsko wciska się do wąskiego zejścia do podziemi.

Doskoczył do stalowej śluzy i bijąc w nią kolbą karabinu zaczął krzyczeć jak oszalały:

– OTWIERAĆ!!! Wpuście mnie!!!

W międzyczasie odruchowo przeładował karabin wiedząc mimo wszystko, że to nic nie da. Odwrócił się i spojrzał niepewnie w górę. Monstrum było na samym szczycie schodów, ale odległość ta szybko się kurczyła. Wrota milczały. Nadzieja, w której pokładał swoją ufność również milczała. Z każdą upływającą chwilą czuł coraz bardziej na twarzy powiew śmierci. Sapanie demona, który się zbliżał było coraz głośniejsze.

Tłukł w metalową gródź ogarnięty paniką. Nagle z interkomu rozległo się zgrzytnięcie i kilka trzasków, po czym z metalowego głośniczka dobiegł głos:

– Spokojnie, spokojnie, nie spieszy się!

– Gdybyś był na moim miejscu inaczej byś gadał! Otwierać!!! – Wrzasnął obracając się, żeby skontrolować odległość jaka pozostała potworowi do przejścia. Szybciej do cholery, pomyślał. Sprężarki zaczęły pracować a stalowe łańcuchy poruszać się w przeciwstawnych kierunkach. Jedna grodź znikała a za nią kolejna przesuwała się w bok. Już widział grupę sześciu żołnierzy, trzymających ciężkie karabiny. Gdy zobaczyli, co zbiega po schodach, usłyszał zza ich masek odgłosy podziwu zmieszanego z paniką.

– O w mordę! Co to jest?! Jak my to zabijemy?!

– Nie będziemy zabijać! Ej, ty!!! Skacz! – Krzyknął dowódca wyciągając dłoń. Wiktor obrócił się z duszą na ramieniu, wiedząc, że lada chwila masywna łapa może go odepchnąć na ścianę. Puścił karabin i zerwał się do biegu.

Przeskoczył przez szczelinę w ostatniej chwili. Przeturlał się po stalowej posadzce, poderwał się prędko i stanął wśród swoich.

– Szybko! Zamykajcie!!! – Ryknął dowódca warty.

Nim jednak wykonano rozkaz bestia zdążyła dobiec i przecisnąć paskudną łapę między dwiema na pół otwartymi śluzami. Żołnierze natychmiast odskoczyli do tyłu. Mutant złapał jednak jednego z nich i ścisnął tak, że aż krew wystrzeliła z jego korpusu i rzucił nim w głąb posterunku. Truchło przewróciło trzech innych stojących żołnierzy. Wrota zaczęły się zamykać lecz nagle niespodziewanie zatrzymały się. Łapsko uniemożliwiało zamknięcie wejścia. Tłoki zapiszczały a tryby zazgrzytały. Mechanizm nie chciał nawet drgnąć.

Wiktorowi przez myśl przeszło, że jeśli czegoś się nie zrobi, to ten potwór się tu dostanie. Nie da się go powstrzymać w racjonalny sposób. Wedrze się i będzie zabijał wszystkich w przypływie ślepej furii. Trzeba go zatrzymać i wiedział już jak.

W kącie dostrzegł stojący miotacz ognia, o którym wszyscy najwyraźniej zapomnieli. Podbiegł, założył prędko pojemnik z gazem i paliwem. Chwycił masywną część ręczną przypominającą strzelbę i wybiegł przed żołnierzy, którzy rozpoczęli ostrzał. Na marne.

Wduszając obydwa spusty wyrzucił z miotacza taką dawkę, że bał się iż sam od niej zginie. Wystarczyła chwila i parchata łapa mutanta zajęła się ogniem. Potwór natychmiast się wycofał, a śluza znów zaczęła się zamykać. Z drugiej strony dobiegło okropne zawodzenie. W szczelinie, przez którą nic już praktycznie się nie mieściło, zobaczyli wyłupiaste oko mutanta. Przyglądał się Wiktorowi z nienawiścią i strachem.

Dąbrowski z trudem mógł złapać oddech. Całkiem zapomniał o aparacie przeciwgazowym. Opuścił „strzelbę” i zdjął maskę z twarzy. Ledwie widział w pierwszej chwili. Pojawiły się mroczki. Ktoś podszedł do niego i położył dłoń na jego ramieniu. Obracając się do niego usłyszał niewyraźne słowa:

– Dobra robota.

Dźwięki rozpływały się w pustce. Oczy przesłoniła mu ciemność. Nim się zorientował stracił przytomność.

 

Koniec

Komentarze

Ciemność, która spowijała najczarniejsze zakamarki podziemnego świata, w którym od dawna nikt nie szedł,

Za dużo „których”

 

sytuacja na powierzchni miała się przedstawiać w barwach biało czarnych

Dlaczego biało czarnych? Kolory wyparowały pod wpływem wybuchów nuklearnych?

 

deszcz padał rzadki ale strasznie często

Ciekawam co to jest rzadki deszcz? Alkoholowy jakiś?

 

Ten tunel był inny niż wszystkie inne, którymi do tej pory podróżował, a nawet można było się pokusić o nazwanie go przeklętym.

Tu nie rozumiem – dlaczego ten tunel można nazwać przeklętym? Zjeżenie włosów i ukucie ziemna nie wydają się wystarczającym powodem.

 

Dąbrowski odwrócił się z powrotem

Zakładam, że ten powrót to jakiś niewspomniany do teraz towarzysz Dąbrowskiego? Muszą być w dobrej komitywie, żeby się tak synchronicznie odwracać.

 

cicho chichocze na skutek jego słów.

O chichotaniu na skutek słów to jeszcze nigdy nie słyszałam. Znaczy, że te słowa łaskoczą, tak?

 

przeżywali ostatnie chwile swojego życia, bo niedługo po tym, jak Wiktor je usłyszał,

Czy Wiktor usłyszał ostatnie chwile?

 

Dalej nie dałam rady, przepraszam.

 

Hmm... Dlaczego?

Ciemność spowijająca najczarniejsze zakamarki podziemnego świata, w którym od dawna nikt nie szedł, ledwie dawała się przedrzeć światłu latarki.  ← którym od dawna nikt nie szedł byłoby być może bardziej poprawne, ale i tak brzmi źle. Lepiej pisać o bytności, stawianiu kroków, przemierzaniu, ale “szedłściu”? ;)

 

Od zarania dziejów człowiek uznawał mrok, jako za symbol zła., Uuosobienie najstraszniejszych rzeczy, jakie ludzki umysł jest w stanie pojąć. (skąd wiesz, ile w stanie jest pojąć ludzki umysł?) Cywilizacja w jakimś stopniu mogła zaistnieć tylko dlatego, że człowiek pierwotny okiełznał płomień i w związku z tym znalazł sposób walki z ciemnością. ← naiwne, płomień nie miał walczyć z ciemnością, bardziej zapewnić ciepło, pokarm i ochronę przed drapieżnikami

 

Wielu się zastanawiało czy może przypadkiem ogień nie jest kluczem do odrodzenia się ludzkości.  (no geniusze!) Oczyszczające ciepło żółto-czerwonych płomieni, wdzierających się w każdy zakamarek. ← zmieniłeś podmiot bez powodu i ostrzeżenia.

 

Spekulanci nieraz dyskutowali(+,) czy nie warto byłoby podpalić części Poznania, aby wygnać mutanty i oczyścić wybrany teren.

 

Jednak wtedy odzywali się przeciwnicy takich metod twierdzący, że przez ostatnie dwadzieścia lat temperatura na powierzchni się ochłodziła i do tego wszystkiego (czego?) wliczyć trzeba było nieregularne opady deszczu. ← strasznie kanciaste zdanie, źle się je czyta, a jego logika jest zachwiania.

 

Natura robiła co chciała na skutek zawirowań wywołanych setkami eksplozji nuklearnych przed dwiema dekadami. ← to natura bez zawirowań nuklearnych nie “robi, co chce”? Poza tym, setki eksplozji nuklearnych nie powinny przypadkiem zmieść wszystkiego, łącznie z naturą, z powierzchni?

 

Chmury radiacji przedostające się do atmosfery chmury radiacji odcisnęły nieodwracalne piętno (chmury nie odciskają piętna) i prawdopodobnie przez wiele dziesięcioleci sytuacja na powierzchni miała być w opłakanym stanie. ← sytuacja w opłakanym stanie :D 

 

Mówiąc krótko, deszcz padał praktycznie bez przerwy, wskutek czego nawet pożary wywołane uderzeniem pioruna nie miały szansy wyrządzić większych szkód – jeśli w ogóle można było tak to nazwać. ← co te pożary miałyby trawić po tych setkach eksplozji? I uderzenie pioruna to nie tylko pożar. A nieustannie padający deszcz nie prowadzi do burzy, zwłaszcza jeśli mamy jednostajne ochłodzenie.

 

Towarzyszył mu powiew wiatru, także tym bardziej ciężko było wysondować czy to był głos, czy tylko delikatny świst. ← wysondować? xD i mimo, że usłyszał słowa, nadal nie ma pewności, czy to był głos?

 

Serce chciało niemal wyskoczyć z piersi. ← nie można chcieć niemal wyskoczyć

 

która cicho śmieje się na skutek tego co do niej mówi. ← potwornie nieżyciowo opisane! Na skutek słodkich słówek, kokietowania, żartów, watheva, ale “tego co do niej mówi” ???

 

 Dziesiątki mrożących krew w żyłach krzyków niosło się echem po tunelu. Zobaczył falę ognia pędzącą w jego stronę. ← podmiot to krzyki, nie dokonałeś zmiany. Nie powinno być w tekście czegoś takiego, jak podmiot w domyśle. Czytelnik nie ma się męczyć z domysłami i na początku tekstu w ogóle nie musi pamiętać, kto tu jest narratorem, bohaterem itp.

 

otoczony chmurą ognia, niczym złowieszczy taran.

 

powiew wiatru(+,) dolatujący z tunelu.

 

Krążyły pogłoski w metrze o nawiedzonych stacjach i korytarzach. Nigdy jednak nie słyszał aby ten odcinek do nich się zaliczał. ← znów pomieszane podmioty, a poza tym, pogłoski w metrze? Metro to pociąg, tylko w nim teraz żyją? To jeśli tak, czemu bohater chodzi po jakimś tunelu?

 

Zerwał się do szaleńczego biegu zapominając, że to nie ma nawet sensu. Przed zjawiskiem paranormalnym nie można uciec. Trzeba przeczekać albo umrzeć. ←  wysiadam po tym fragmencie. Tekst jest według mnie bardzo kiepsko napisany. Moim zdaniem brak tu wprawy w tworzeniu poprawnych, barwnych zdań. Brak napięcia. Logiki. Po prostu nic. Możesz się ze mną nie zgadzać, ale się nie gniewaj – wyrażam swoje zdanie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Dobrnęłam do drugich gwiazdek i, przykro mi to mówić, ale przestaję śledzić wędrówkę Wiktora. W przeczytanym fragmencie nie znalazłam nic zajmującego, w dodatku fatalne wykonanie w żaden sposób nie zachęca do poznania dalszego ciągu.

 

Oczysz­cza­ją­ce cie­pło żół­to-czer­wo­nych pło­mie­ni… – Oczysz­cza­ją­ce cie­pło żół­toczer­wo­nych pło­mie­ni

 

przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat tem­pe­ra­tu­ra na po­wierzch­ni się ochło­dzi­ła… – Temperatura  jest miarą ciepłoty danego ciała, np. powietrza i to ono może się ochłodzić, a wtedy jego temperatura będzie niższa, nie chłodniejsza.

 

To­wa­rzy­szył mu po­wiew wia­tru, także tym bar­dziej cięż­ko było wy­son­do­wać… – To­wa­rzy­szył mu po­wiew wia­tru, tak że bar­dzo trudno było wy­son­do­wać

 

Dusze ludzi, któ­rzy umie­ra­ją w mę­czar­niach lub w tra­gicz­ny spo­sób jak cho­ciaż­by mor­der­stwo, sa­mo­bój­stwo czy ma­so­wa ka­ta­stro­fa… – Dusze ludzi, któ­rzy umie­ra­ją w mę­czar­niach lub w tra­gicz­ny spo­sób, jak cho­ciaż­by zamordowanych, popełniających samobójstwo czy ginących w ma­so­wej ka­ta­stro­fie

 

opie­ra­jąc swoje hi­po­te­zy o widzę z daw­nych cza­sów. – Literówka.

 

dziad­ko­wie na­opo­wia­da­li im ta­kich rzecz w prze­szło­ści. – Literówka.

 

Przy­sta­nął ła­piąc od­dech, lecz nie mógł go zła­pać. Za­czął kasz­leć.

– Niech to.Wy­sa­pał ro­biąc prze­rwy na próbę zła­pa­nia od­de­chu… – Powtórzenia. Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Proponuję: Przy­sta­nął, próbując zła­pać od­dech. Za­czął kasz­leć.

– Niech to – wy­sa­pał, usiłując nabrać powietrza

 

wkrę­cił osad­nik a potem uniósł la­tar­kę do góry, żeby przy­świe­cić sobie drogę. – Masło maślane. Czy mógł podnieść latarkę do dołu? Zbędny zaimek, wiemy, że nie oświetlał drogi komuś.

Proponuję: …wkrę­cił osad­nik i uniósł la­tar­kę, żeby oświetlić drogę.

 

Po­miesz­cze­nie, w któ­rym się zna­lazł wy­glą­da­ło na stary węzeł sa­ni­tar­ny, w któ­rym praw­do­po­dob­nie nie­gdyś mogli urzę­do­wać pra­cow­ni­cy metra w prze­szło­ści… – Dwa grzybki w barszczyku – niegdyśw przeszłości, to synonimy.

Dlaczego dawniej pracownicy metra urzędowali w toalecie?

 

Spoj­rzał w dru­gim kie­run­ku i uj­rzał za­krwa­wio­ny stół. – Co to znaczy, że spojrzał w drugim kierunku?

 

Skal­pel, no­życz­ki i wiele in­nych, któ­rych nazw nawet nie znał, a co do­pie­ro za­sto­so­wa­nie. – Literówka.

 

„Jest na­dzie­ja….nikła, ale jest…Ni…” – Wielokropek ma zawsze trzy kropki. Po wielokropku nie stawiamy kropki. Brak spacji po pierwszym i drugim wielokropku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka