Dwóch ludzi w czarnych, rozpiętych płaszczach, w wyzierających spod spodu marynarkach, stało na zakręcie leśnej ścieżki. Pasowali do otoczenia jak panna młoda do wideł. Jeden z mężczyzn uniósł do ust krótkofalówkę i poinformował bazę, że zgubili Obywatela. Znów. Czarni jeszcze raz rozglądnęli się wokół i wyruszyli dróżką w dół zbocza. Gdy ucichł szelest kroków i odgłos łamanych gałązek, a w zamian okolicę wypełniły normalne odgłosy lasu, z pobliskiego wykrotu wypełzła jakaś postać. Mężczyzna ubrany na sportowo przelazł pod zwalonym pniem, poprawił mały plecak i z lekkim uśmiechem spojrzał w kierunku, w którym odeszli jego aniołowie. Nie mieli szans, szkoleni głównie do pracy w mieście, tutaj, w górach i w lesie, które znał jak własną kieszeń, byli bezradni. Dobrze, że przynajmniej nauczyli się nie robić rabanu na cały kraj. Za pierwszym razem, gdy się urwał, wezwali helikoptery i ściągnęli zarówno policję jak i żandarmerię wojskową. Dziennikarze mieli ubaw przez dwa tygodnie.
Dopiął zamek polara, w powietrzu wisiała jeszcze poranna wilgoć, a między drzewami skradały się szare, nierealne kształty – resztki mgły. Adam odwrócił się i ruszył przez las, pod górę. Pewnie wybierał drogę, pomimo że nie prowadziła go żadna ścieżka. Będąc chłopakiem przemierzał tę okolicę setki razy z dziadkiem, dla którego to był nieomal drugi dom. Walczył tu podczas wojny w partyzantce przez ponad trzy lata. Poznał każdy wykrot, każdą ścieżkę. Pamiętał miejsca obozów, położenie ziemianek i kryjówek. Adam chłonął opowieści starego człowieka i uczył się kochać górski las.
Jeszcze kilka kroków i mężczyzna stanął na niewielkiej polance. Byli tutaj z dziadkiem podczas ich ostatniej wspólnej wyprawy. Niewiele się od tamtego czasu zmieniło. Jedynie co, to tu i ówdzie, pomiędzy drzewami na skraju polany pojawiły się gęste krzewy. Las upominał się o swoją domenę. Mężczyzna sięgnął do plecaka po wodę. Pił drobnymi łykami i w zadumie spoglądał na korony drzew, na rozłożyste buki poprzetykane strzelistymi jodłami. Delikatne podmuchy wiatru poruszały wierzchołkami, jednak na dół docierał jedynie cichy, kojący szum. Minęło tyle lat, a Adam wciąż stojąc w tym miejscu odczuwał złość. Dziadek na wschód od tej polany miał własną połać lasu i również jego dotykała plaga nielegalnej wycinki. Pewnego dnia gruchnęła wieść, że wpadli złodzieje drzewa. Okazało się, że jednym z nich był syn dziadkowego przyjaciela i towarzysza leśnej walki. Starzy partyzanci strasznie się wtedy pokłócili, a w dziadku jakby coś umarło i więcej do lasu nie poszedł.
Adam przełknął ostatni łyk wody. Zakręcając butelkę jeszcze raz spojrzał na wierzchołki drzew, teraz zalane blaskiem coraz wyżej wspinającego się słońca. Westchnął. Chciałby zobaczyć promień nadziei również w swoim życiu, które skomplikowało się ponad miarę. W zamyśleniu ruszył na skos przez polanę. Co go, cholera, podkusiło, że zgodził się kandydować? Tak, miał dług wdzięczności. Tak, prosił go o to stary przyjaciel. Ale miał tylko odegrać rolę chłopca do bicia, tego podobno wymagała rozgrywka pomiędzy największymi partiami. Absolutnie nikt nie przewidział, że splot okoliczności i kaprys wyborców wyniosą go do rangi prezydenta. Co miał uczynić? Marzył o możliwości porozmawiania z ojcem albo dziadkiem, ale obydwaj już odeszli. Pozostało jedynie wspomnienie słów taty, tylekroć wypowiadanych: Synu nigdy nie idź w politykę, bo będziesz musiał się zeszmacić!
Drzewa liściaste wokół powoli oddawały pola iglastym pobratymcom. Adam energicznym krokiem pokonywał skłon wzniesienia. Nagle przystanął, a chwilę później zanurkował pomiędzy gęste gałęzie pobliskiego młodnika. Miał wrażenie, że przed sobą, po lewej dostrzegł jakiś ruch. Czyżby jego ochrona jednak nie dała za wygraną? Usadowił się tak, aby móc obserwować teren powyżej. Nie musiał długo czekać, faktycznie pomiędzy pniami mignęła jakaś sylwetka. Nie mógł dostrzec szczegółów, ale był pewien, że to nie jest dorosły. Mężczyzna wylazł, otrzepał się z igliwia i ruszył trawersem zbocza. Jeszcze kilka kroków i lekko dysząc stanął na skraju leśnego cmentarzyska. Widok był ponury. Powalone, szare pnie. Sterczące z ziemi połamane kikuty. Gospodarka człowieka nie ułatwiała życia przyrodzie, a na dokładkę, kilka lat wcześniej, plaga jakiegoś pasożyta dokonała w wielu miejscach straszliwego zniszczenia. Tak mniej więcej Adam postrzegał świat polityki stołecznej, tyle że tam wciąż grasowało mnóstwo szkodników, które dbały, aby zawczasu zniszczyć jakąkolwiek zdrową tkankę. W rezultacie przyzwoitość zeszła do podziemia, a Adam przekonał się boleśnie, że nie potrafi rozróżnić kto może być sprzymierzeńcem, a kto jest zwykłym śmieciem.
Mężczyzna westchnął i spojrzał na zegarek. Musiał się pospieszyć, czekały obowiązki, a koniecznie chciał dotrzeć na polanę leżąca na pobliskim szczycie. Wiedział, że czeka tam na niego nagroda w postaci zapierającego dech w piersiach widoku. Podciągnął rękawy i ruszył skrajem zdrowego lasu. Po kilkunastu minutach teren przestał się wznosić, a chwilę później Adam znalazł się na obszernym, pofalowanym, trawiastym grzbiecie. Pogoda była cudna, powietrze przejrzyste. Gdybyż można było tu pozostać. Najlepszy widok rozpościerał się z miejsca leżącego nieopodal, po prawej i tam mężczyzna skierował swe kroki. Jednak nie uszedł daleko. Zatrzymał go cichy płacz dochodzący zza kępy krzewów. Zaintrygowany skręcił w tamtą stronę, obszedł skarłowaciałe rośliny i zobaczył małego, może dziesięcioletniego chłopca, siedzącego na kamieniu i popłakującego. To jego musiał widzieć wcześniej w lesie, chyba nawet zgadzał się kolor kurtki. Adam kucnął obok i zapytał:
– Co się stało?
Odpowiedziało mu głośne, bulgoczące pociągnięcie nosem i żałosne:
– But…
Obuwie jak obuwie, tyle że sznurowadła prawego trzewika były zaciągnięte na supeł, którego nie powstydziłby się sam Gordias.
– I o to taka rozpacz?
– Tak. – Malec skinął głową. – Wpadł mi jakiś kamień do buta – chłopiec wytarł nos w rękaw – i nie mogę iść dalej. Wyjąć też go nie mogę. – Znów głośne smarknięcie.
– No dobrze, zobaczmy. – Adam pochylił się nad sznurowadłem i zaczął walczyć z opornym węzłem.
Trochę to trwało, ale wreszcie supeł puścił. Mężczyzna pomógł malcowi ściągnąć but i wytrząsnąć kamyk. Ani duży, ani mały za to o paskudnych, nieregularnych kształtach.
– To mogło boleć – mruknął Adam. – I jak? Lepiej?
Dzieciak wstał i uśmiechnął się promiennie.
– Tak! Teraz nie boli!
Chłopak odwrócił się, zawahał i na powrót stanął twarzą w twarz z Adamem, który oparł ręce na biodrach i z ciekawością przyglądał się dziecku.
– Też mogę panu pomóc.
– Tak? A w czym? – W głosie mężczyzny wyraźnie pobrzmiewało rozbawienie.
– Ma pan problemy w pracy, prawda?
Adam spoważniał i wykonał bliżej nieokreślony ruch ręką. Chłopiec podszedł bliżej, ujął dłonie mężczyzny i rzekł:
– Pracuje pan z bardzo wieloma ludźmi, prawda? Różnymi: dobrymi i złymi, ale ich pan nie zna, prawda?
W prezydencie rosło uczucie kompletnej irracjonalności, a maluch ciągnął dalej:
– Jeśli zacznie się im pan przypatrywać, ale tak bardzo, bardzo, to zobaczy pan, że każdy z nich świeci. Dobry na czerwono, zły na niebiesko, a większość w różnych odcieniach zieleni.
Mężczyzna patrzył na dziwnie gadającego dzieciaka i z rosnącym zdumieniem obserwował jak cała, drobna postać rozjarza się światłem. Chłopak uśmiechnął się promiennie, odwrócił i chwilę później zniknął pomiędzy pobliskimi drzewami. Adam jeszcze jakiś czas stał osłupiały, aż w końcu wykrzyknął w kierunku, w którym pobiegł malec:
– Ale ja, kurwa, jestem daltonistą!