- Opowiadanie: grucha - Pomiędzy świętą ciszą a snem

Pomiędzy świętą ciszą a snem

Ostatnia edycja opowiadania – 18 kwietnia 2016). Podziękowania dla Magdy za piękną ilustrację, Bemikowi za wszelkie wskazówki językowo-logiczne w procesie betowania, użytkownikom Regulatorzy i Werwena za wypunktowanie błędów i konstruktywną krytykę.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Pomiędzy świętą ciszą a snem

Padał śnieg. Zimno i biel łączyły się ze sobą jak dawni kochankowie, odgrzewający co roku zamrożony romans.

Wyglądała na szczęśliwą. Ściskała mocno moją dłoń. Śliczne, pozbawione trosk stworzenie. Krew z krwi. Miała twarz matki. Jej uśmiech, ale oczy ojca. Spod czerwonego kapturka wyglądała para brązowych, lśniących od podniecenia oczu. Były takie normalne. Oczywiste. Niezaprzeczalne. A jednak zdawało mi się, że nasze spojrzenia spotykały się po raz pierwszy.

– Wszystko w porządku, tatusiu?

– Tak. Oczywiście, ptaszyno – odpowiedziałem, chociaż nie wiedziałem nawet, skąd się tu wzięliśmy.

Biel pokrywała okolicę aż po horyzont. Był środek zimy, a nam najwidoczniej wymarzył się spacer.

– Dokąd właściwie idziemy?

– Jak to dokąd? Do domku! Chodź, tatusiu!

Dziewczynka pociągnęła mnie do przodu. W dłoni została mi tylko jej rękawiczka.

– Złap mnie, tatusiu!

Gdy biegła, kaptur zsunął się z jej główki, uwalniając burzę słomianych włosów. Obróciła się na chwilę, tuląc mnie roześmianymi oczami. Pobiegłem.

Była szybsza, niż sądziłem. Gonitwa w wysokiej do kolan warstwie puchu okazała się dla mnie nie lada wyzwaniem. Ona jakby frunęła, mknąc po zaspach niczym zając. Wyprzedzała mnie o kilkadziesiąt kroków. Ugrzęzłem w hałdzie śniegu, przez co na krótką chwilę spuściłem z niej wzrok. Kiedy znowu popatrzyłem w kierunku, w którym uciekała, już jej nie było. Czerwień puchowej kurtki zaginęła w anemii tego świata. Wiedziałem, że dziewczynka najprawdopodobniej schowała się między sosnami. Mimo to zaniepokoiłem się.

– Słońce? Gdzie się schowałeś, urwisie? – Zacząłem nawoływać, błądząc między świerkami. Byłem bliski szaleństwa. Panika wzięła górę nad rozsądkiem. Uwierzyłem, że ją zgubiłem. Że ktoś ją porwał. Zawiodłem.

Wyskoczyła znienacka, wprost na mnie. Wywróciliśmy się na ziemię. Przytuliłem ją najmocniej jak potrafiłem. Ucałowałem spocone czoło. Jej śmiech dzwonił w uszach. Przynosił ukojenie. Porażka okazała się jedynie ulotnym koszmarem.

– Więcej nie uciekaj tatusiowi. Dobrze?

– Dobrze, tatusiu – odpowiedziała pokornie, robiąc poważną minę. – Gniewasz się na mnie?

– Nie. Nie mógłbym.

– W takim razie chodźmy. Jestem głodna.

Wyskoczyła z moich ramion. Wstrzymała konie dopiero po kilku susach. Musiała przypomnieć sobie złożoną przed momentem obietnicę. Nasze dłonie znowu złączyły się w uścisku.

Szliśmy ścieżką obstawioną szpalerem drzew. Wydawały się zbyt żywe jak na tę porę roku. Na wierzbach spały maleńkie, zielone listki. Na rozłożystych gałęziach wielkiego kasztanowca utrwaliło się w lodzie całe kasztanowe pokolenie. Jabłonie wydały na świat białe kwiecie. Jakby zima nawiedziła las znienacka, nie dając naturze czasu na przygotowanie się na jej nadejście. Nie jak wtedy, gdy wraca na początku wiosny, przypominając o sobie świętującemu życiu. Wydając ostatnie tchnienie. Ta zima nie była łagodna. Była ostra. Pozbawiona litości. Jak teściowie składający ci niespodziewaną wizytę.

Przejmowałem się, czym nakarmię moje rumiane dziewczę. Przejmowałem się tym, co tu robimy, czy dojdziemy przed zmierzchem do „domku” i czy ptaszynie nie jest zimno. Z jej ust wydobywała się para. Co chwilę wyrywała mi się, orbitując wokół. Machała przy tym rękoma. Skrzeczała jak jaszczurka i zionęła niewidzialnym płomieniem. Wierzyła, że jest smokiem. Była szczęśliwa.

– Jesteś strasznie wolny, tatusiu!

Uśmiechnąłem się. Skąd dzieci biorą te pokłady energii? Może to przez to, że przez pierwsze lata życia zmuszamy je do naprawdę niewielu rzeczy? Może na tym polega dorastanie? Na robieniu coraz więcej tego, na co nie mamy ochoty. Może właśnie przez to się starzejemy? Nie chciałem być stary. Marzyłem o tym, by do samego końca mieć w sobie duszę Piotrusia Pana.

– Przestań się tak wszystkim martwić, bo nigdy nie dojdziemy do domku!

Chyba żaden dorosły człowiek nie potrafi przestać się martwić na pstryknięcie palcami.

– Wszystko będzie dobrze!

Uwierzyłem w to. Przestałem się przejmować. Zaczęliśmy poruszać się zdecydowanie szybciej.

– Jesteś głodna? Na co masz ochotę? – zapytałem, chociaż wiedziałem, że nie mam nic do zaoferowania.

– Na czereśnie – odpowiedziała dziewczynka.

Nie musiałem się długo martwić o to, skąd je wezmę. Po kilku chwilach na horyzoncie wyrosło czerwone drzewo. Opuszczona, samotnie pilnująca wzgórza czereśnia. Pięknie komponowała się z zachodzącym słońcem.

Smok ruszył pierwszy, śmiejąc się jak szaleniec. Nie puścił mojej dłoni, więc musiałem dotrzymać mu kroku. Moje stopy przestały zapadać się w lodowej pokrywie. Przez chwilę znowu miałem sześć lat.

Owoce leżały wszędzie. Było ich więcej, niż bylibyśmy w stanie zjeść i się nie pochorować. Między nimi baraszkowały białe króliki. Nie spłoszyły się. Ich królicze wargi energicznie poruszały się w rytm przeżuwania. Sok wypływał z małych mordek, barwiąc pyszczki czerwienią. Napełniliśmy słodyczą żołądki i napchaliśmy nią kieszenie. Cali byliśmy upaćkani. Ilość czereśni zdawała się nie zmniejszać. Śnieżnym królikom nie zabraknie zapasów do końca zimy. Żaden z nich nie zginie. Przynajmniej nie z głodu.

Znowu byłem dorosły. Jaki ojciec pozwoliłby dziecku napchać się samym cukrem?

– Pobawimy się w chowanego, ptaszyno. Biegnij. Zaraz cię dogonię.

Pobiegła. Pamiętałem panikę, która zawładnęła mną, gdy smok uciekł mi ostatni raz. Teraz jednak, było inaczej. Zaufałem jej. Poza tym byłem dobry w tropieniu. Zwłaszcza ze śladami miniaturowych bucików odciśniętymi w śniegu.

Pochyliłem się nad jednym z królików. Złapałem go za kark i podniosłem na wysokość oczu. W wiecznie przerażonych, bezbronnych ślepkach nie dostrzegłem odbicia moich intencji.

– Przepraszam. Muszę ją nakarmić – powiedziałem i bez namysłu skręciłem mu kark.

Chrupnięcie kości odbiło się echem po wzgórzu.

Wyjąłem z kieszeni kozik i zdjąłem ze zwierzątka skórę. Później je wypatroszyłem. Wnętrzności wymieszały się z leżącymi na śniegu czereśniami. Królik przestał być królikiem. Stał się kawałkiem mięsa.

Nic się nie stało.

Reszta królików przestała wesoło ucztować. Nie uciekały. Po prostu przystanęły, obserwując mnie z rozdziawionymi pyszczkami. Trwały w niemym krzyku. Milczenie królików. Oddaliłem się. Nie mogłem mierzyć się z ich osądzającymi spojrzeniami.

Nie zdążyłem dojść po śladach do granicy lasu. Smok wyszedł mi naprzeciw. Spotkaliśmy się w pół drogi. Płakał.

– Co najlepszego narobiłeś? – zapytał, ze łzami w oczach.

– Nic, słoneczko. Chodźmy stąd.

– Nie widzisz, co się dzieje, tatusiu?

Zobaczyłem. Niebo pociemniało. Zachodzące słońce zarumieniło się szkarłatem króliczej krwi. Kiedy się obróciłem w stronę miejsca zbrodni, zobaczyłem stojące za mną szeregi białych chochlików. Setki par oczu wpatrywały się we mnie osądzającym spojrzeniem. Wystraszyłem się. Zacząłem małymi kroczkami wycofywać się w stronę lasu. Dziewczynka stanęła na mojej drodze. Kiedy ponownie się obejrzałem, zrozumiałem, że króliki bawią się ze mną w „baba jaga patrzy”. Robiły kilka króliczych kroczków, kiedy nie patrzyłem. Stawały w bezruchu, kiedy odwracałem się w ich stronę.

– Nie uciekniemy. Musimy go im oddać – oznajmiła dziewczynka.

– Oddać?

– Tak, tatusiu. Najpierw go naprawimy. Później pochowamy na wzgórzu. Jak na dobrych chrześcijan przystało.

Zatkało mnie.

– Jesteś ich zakładnikiem. Zostań tu i nie spuszczaj z nich wzroku, a ja naprawię twój błąd.

Była zbyt dojrzała, jak na swój wiek. Jakby w jej ciele mieszały się duchy wszystkich faz życia. Starcza mądrość razem z energią szczeniaka. Studencki zapał, ze stoickim spokojem wieku średniego. 

Zrobiłem, jak powiedziała. Usiadłem, mierząc się w bezsensownym pojedynku na „niemruganie” z rodziną zamordowanego. Dziewczynka doszła do miejsca zbrodni. Zebrała ze śniegu królicze wnętrzności i umieściła je w jamie brzusznej okaleczonych zwłok. Przy okazji ukryła tam też kilka czereśni.

– Żeby nie był głodny – wytłumaczyła.

Potem wyciągnęła z kieszeni igłę z białą nicią i go zaszyła. Najpierw brzuszek. Później odszukała na ziemi futerko, oblekła go w nie i znowu zaszyła. Przez cały czas miała wystawiony w skupieniu język. Później wykopała w śniegu głęboki dół i ułożyła w nim ciało. Ukłuła się igłą we wskazujący palec. Kilka kropli skapnęło do środka. Na koniec przykryła dół śniegiem, włożyła w szczyt kopca prowizoryczny krzyż z patyków i się przeżegnała.

– Kiedy przyjdzie wiosna i roztopi się śnieg, wasz przyjaciel będzie żył – oznajmiła królikom.

Kilka z nich poruszyło uszami, żaden jednak nie spuścił ze mnie wzroku.

– Teraz zostawcie mojego tatusia – wrzasnęła groźnym sopranem.

Pogrążona w żałobie rodzina usłuchała. 

Uwierzyłem, że zrobiłem coś złego. Szliśmy przez to coraz wolniej. Słońce zaszło dawno temu. Krainę spowiła gęsta ciemność. Bałem się, że w ogóle nie dotrzemy do „domku”. Pod koniec wędrówki byłem sztywny jak kłoda. Sześciolatka musiała mnie ciągnąć, zostawiając za sobą ślad pługa. Zasnąłbym, gdyby nie wędrowna piosenka wypływająca z jej ust.

 

„Wędrowali szewcy przez zielony las.

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas.

Wędrowali rypcium – pypcium.

I śpiewali rypcium – pypcium.…”

 

Nie wiem, ile razy powtórzyła się pętla. W końcu dotarliśmy na miejsce. Ujrzałem płonące ognisko. Obok niego stół. Z blatu opadało kilka przygniecionych książkami prześcieradeł. Smok wciągnął mnie do wyścielonego kocami, poduszkami i kołdrami wnętrza. Miłe miejsce. Było w nim ciepło, przytulnie. Nie wiem, jak się tam zmieściłem. Położyłem się na boku. Mała kulka wsunęła się między moje ramiona.

– Kocham cię, tatusiu.

Zapomniałem o wszystkim i od razu zasnąłem.

 

***

 

Obudziłem się, ale nie tak naprawdę. Byłem pewien, że tak się właśnie kończą sny. Sen jednak trwał. Chuda rączka zacisnęła się na moim ramieniu.

– Tatusiu…

Po raz pierwszy zobaczyłem na twarzy córki strach. Strach, który dodaje ojcom nadludzkiej siły.

– Ktoś stoi przy naszym domku – wyszeptały jej trzęsące się usta.

Słabe światło jutrzenki przedzierało się pomiędzy drzewami, rzucając ich cienie na ściany naszego fortu.

– To tylko drzewa, kochanie. – Pogładziłem ją po włosach.

Byłem pewny swego, dopóki ich konary nie poruszyły się. Osobliwość okrążyła domek. Potem się zatrzymała. Wstrzymaliśmy ze smokiem oddech. Po chwili blade, kościste dłonie wsunęły się przez szparę między prześcieradłami. Spod eleganckiego mankietu wystawał złoty zegarek. Na zniekształconych palcach tkwiły błyszczące sygnety. Korporacyjne prostactwo. Świat dorosłych anihilujący od wewnątrz dziecięce oczywistości. Odebrany czas, którego nie dało się odzyskać, kiedy już dorastały. Smok zaczął krzyczeć. Ręka cofnęła się. Kilka szybkich susów i cisza. Wyjrzałem na zewnątrz. Dziewczynka przykleiła się do mojej ręki jak miś koala do gałęzi eukaliptusa. Była przerażona. Dygotała. Nie zobaczyliśmy nieproszonego gościa. Pozostało po nim tylko kilka znacznie oddalonych od siebie, głębokich śladów. Stwór musiał mieć potwornie długie nogi. Odciski sugerowały, że nosił eleganckie obuwie. Może lakierki?

Powinienem być sparaliżowany strachem. Stało się jednak coś odwrotnego. Myśl o tym, że moja córka znalazła się w niebezpieczeństwie, dodała mi skrzydeł. Żar rozlewał się po moim ciele. Wrząca krew niemal rozsadzała czaszkę.

– Powinniśmy stąd iść, tatusiu.

Dostrzegłem, że słońce zaczyna chować się za wzgórze, chociaż dopiero co się sponad niego wynurzyło. Trochę się uspokoiłem.

– Co się dzieje? – zapytałem.

Wyglądało na to, że w tym miejscu dorośli zamieniają się z dziećmi rolami. To ja zadawałem oczywiste pytania. Ona natomiast z rodzicielską wyrozumiałością udzielała uproszczonych odpowiedzi.

– Jesteś tu już za długo.

Milczałem. Sen stał się dla mnie rzeczywistością. Zapomniałem, że poza nim istnieje coś innego. Pewnie dlatego jeszcze się nie obudziłem. Niełatwo opuścić sen, nie wiedząc, że się śni.

– Tutaj? Czyli?

– Jak w tej piosence, którą lubisz nucić, gdy jesteś smutny. Pomiędzy święta ciszą a snem.

 Oboje milczeliśmy.

– To moja wina, tatusiu. Nie powinnam cię tu zatrzymywać. Jestem tu po prostu taka samotna…

Nie chciałem jej zostawiać. Nie mogłem znieść myśli, że będzie musiała radzić sobie w tym skrzywionym świecie. Mimo to wiedziałem, że w końcu będę musiał odejść. Ona też o tym wiedziała.

– Powinniśmy już iść – powtórzyła. – Wysocy Panowie mogą niedługo wrócić.

W całej historii interakcji między dzieckiem a rodzicem zdarzają się momenty, w których trudno wykrztusić z siebie choćby słowo. Dziecina opowie o czarnowłosej, garbatej przyjaciółce, która śpi pod łóżkiem rodziców. Pokaże rysunek, na którym przy domu leżą setki martwych ptaków. To był jeden z tych momentów. Wysocy Panowie. Proste, lecz przerażające imię.

Ponownie ruszyliśmy w drogę. Kraina wydawała się jeszcze bardziej opustoszała niż wcześniej. Coś dziwnego działo się z przyrodą. Musieliśmy wyrzucić zgniłe czereśnie z naszych kieszeni. Drzewa nie wyglądały już tak jak wczoraj. Były martwe. Spały zimowym snem, chociaż sam śnieg zaczynał się roztapiać. Wszystko było nie tak.

W końcu zobaczyliśmy coś w oddali. Dwie postacie stojące na naszej drodze. Dwóch szczupłych, wysokonogich i długorękich turystów. Bardzo eleganckich turystów. Byliśmy jeszcze daleko. Nawet stąd widać było, że ich głowy sięgają do szczytów sosen. Z jakiegoś powodu nie przyszło mi nawet do głowy, żeby ich ominąć. Ostatecznie wątpliwości rozwiał smok.

– Po prostu pod nimi przejdziemy. Nie patrz im w oczy, tatusiu. Udawajmy, że ich nie widzimy. Jakby byli drzewami. Prawdopodobnie oni też nas wtedy nie zobaczą.

„Prawdopodobnie” cuchnęło na kilometr groteską. Im bliżej było nam do strażników ścieżki, tym bardziej starałem się o nich nie myśleć. Nie szło mi najlepiej. Kątem oka dostrzegłem, że nie mieli twarzy. Na bladym płótnie w ich miejscach zostały narysowane pastelowymi kredkami krzywe rysy. Zielone oczy. Różowe, ułożone w wyrazie smutku usta. Brązowe, krzywe nosy. Zbyt długie rzęsy. Brak brwi. Ktokolwiek ich stworzył, z pewnością odnalazłby się w sztuce współczesnej.

Szliśmy prosto w ich patykowate nogi. Jak między nimi przebrniemy? Smok chyba wyczuł moje zwątpienie. Nie było to zresztą trudne. Byłem coraz wolniejszy. Znowu się martwiłem.

Prawie się zatrzymałem, ale mocny uścisk pomógł mi pokonać kilka kolejnych kroków. Nogi rozstąpiły się w zdeformowanym łuku. Przeszliśmy między wyprasowanymi na kant, smolistymi nogawkami. Obróciliśmy się dopiero wtedy, gdy usłyszeliśmy, że zaczynają iść w stronę lasu. Wkrótce zniknęli. Zobaczyliśmy poruszające się konary. Ptaki wzbijały się ponad powierzchnię kniei w miejscach, które mijali. Odetchnąłem z ulgą.

– Kim oni są, słoneczko?

– Jednymi z tych, którzy nie mają imion. Wszyscy są tacy sami. Pilnują porządku i psują zabawę.

– Czemu ich wcześniej nie widzieliśmy?

– Bo wszystko było w porządku. Teraz nie jest. Nie chcą cię tutaj! – W smoczych oczach pojawiły się lazurowe łzy. – To miejsce cię nie chce. Nie pasujesz tu. Musisz odejść. – Postrach przestworzy rozkleił się na dobre.

Przytuliliśmy się. Pozwoliłem, by łzy wsiąkały w moją skórę.

Dokąd szliśmy? Wydawało mi się, że nie wiem, ale przecież wiedziałem. Byłem ojcem. Opiekunem, przewodnikiem, wskazującym kierunki. Musiałem wiedzieć. Taka tatusiowa rola na tym świecie.

Jeden z czarnych ptaków zastąpił nam drogę. Można byłoby założyć, że to kruk albo wrona. Był z tym jednak mały problem. Tak jak z czereśnią wydającą owoce na samotnym wzgórzu w środku zimy. Jak z psychopatycznymi królikami, domkiem pod stołem, wysokimi panami i całą resztą tego świata. Wszystko było sentymentalne i na swój sposób piękne, ale zmyślone.

– Wyjmij kruku z serca mego dziób – zagadnąłem jednookie, zdeformowane ptaszysko kawałkiem delirycznego wiersza.

– Kruk powiada: nigdy już – odkrakało zwierzę, po czym odleciało.

Stworzyłem to. Stworzyłem tę wymianę zdań. Nikt tu nie mógł znać twórczości Poego. Skoro mogłem stworzyć to, mogłem stworzyć wszystko.

Zamknąłem oczy. Pomyślałem o moim bezpiecznym miejscu z dzieciństwa. O szufladzie w głowie, w której mogłem zamykać się, gdy rzeczywistość nie układała się po mojej myśli. Dawno tam nie byłem, ale pamiętałem. Pamiętałem każdy jej fragment. Opadającą, zieloną łąkę, rodem z domyślnej tapety Łindołsa Iks Pe. Strumień i las. Wierzbę. Drewniany domek na skraju drogi. Miejsce wolne od zmartwień. Wiedziałem, że to nie wystarczy. Na szczęście wciąż miałem czas, by wymyślić coś lepszego.

Niosłem smoka w ramionach. Tym razem to jemu prawa fizyki uniemożliwiały poruszanie się. Nie przestawał płakać, ale nie próbowałem go pocieszać. Czasami trzeba poryczeć. Nie ma nic bardziej irytującego od wiecznie uśmiechniętych pseudo-zwycięzców.

Nie przeszliśmy stu kroków, kiedy dostrzegłem krainę z mojej szuflady. Była inna niż reszta tego świata. Panowała w niej wieczna wiosna. Smok przestał płakać. Usnął ułożony w pozycji embrionalnej.

Most na strumieniu był zawalony. Przeszliśmy bród, walcząc z jego prądem. Kolorowe pstrągi obgryzały mi spodnie. Wyszliśmy na brzeg, omijając wierzbę płaczącą. W końcu stanęliśmy na progu chatki. Zrozumiałem, że temu światu brakowało czegoś prawdziwego. Na nic byliby kolejni zmyśleni przyjaciele i letnie krainy. Potrzebowałem kogoś na swoje miejsce. Kogoś, kogo znałem. Kogoś, kto znalazłby dla nas wolną chwilę.

Ze środka dobiegała jakaś tęskniąca nuta Grechuty. Zapukałem dwa razy wolno, później trzy razy szybko. To był nasz kod. Musiała tam być. Uwierzyłem w to najmocniej, jak potrafiłem i wkrótce drzwi się otworzyły.

– Wejdź, wnusiu. – Staruszka ściszyła głos, widząc, że trzymam w ramionach śpiącą dziewczynkę.

W jednej ręce trzymała na wpół spalonego camela, w drugiej socjalistyczną szklankę w plastikowym koszyczku z rączką.

– Jest twoja? – Uśmiechnęła się.

– Jeszcze nie – odpowiedziałem. – Jest dla nas za wcześnie. Jeszcze parę lat. Do tego czasu chciałbym, żebyś się nią zaopiekowała.

Od paru chwil wiatr stopniowo przybierał na sile. Nagle do środka wprosiła się, wybijając okno wierzbowa gałąź. Zaraz potem w chatkę uderzyła kurtyna deszczu. Wnętrze rozświetlił blask błyskawicy, a donośny grzmot zjeżył mi włosy na głowie. Dom drżał w posadach targany szkwałem. Przechylał się to na lewo, to na prawo. Walczył z bezwzględnym żywiołem niczym herbaciany kliper, próbujący przeciwstawić się potędze oceanu. Babuleńka stała niewzruszona, chociaż wokół szalał sztorm.

– Dobrze, Tinu.

Głupie imię, nadane mi przez siostrę. Jedno z pierwszych słów jakie wypowiedziała. Babcia uważała mnie za rozbójnika i często mówiła do mnie per „Ty, no!”. Reszcie rodziny się to spodobało. Zaczęli mnie tak nazywać. W mojej głowie zatrzeszczał trybik odpowiedzialny u mężczyzn za łzy. Pozwoliłem jednej spłynąć po policzku. Resztę zatrzymałem w środku. Babcia wypuściła wszystkie, jakie miała. Strasznie smutny był ten mój kawałek świata.

– Wrócisz? – zapytała.

– Wszyscy wracamy – odpowiedziałem. – Ale jeszcze nie teraz. To nie mój czas. Zanim to się stanie, ona odejdzie. Będziesz musiała pozwolić jej przejść do świata żywych.

Usłyszałem potężny grzmot. Włosy wierzbowej gałęzi zaczęły demolować wnętrze chatki.

– Chyba powinieneś już iść.

– Tak. Powinienem – przyznałem, chociaż nie chciałem jeszcze wychodzić.

Chciałem zostać. Chociaż „na weekend”. Nie zdążyłem się z nią prawdziwie pożegnać przed jej śmiercią. Powiedzieć, jak bardzo ją kochałem. Nie wiedziałem, że umiera. Dorośli mi nie powiedzieli, a ja byłem za młody, by zrozumieć, co się działo.

– Zajmę się nią i wypuszczę, kiedy będziecie gotowi – z trudem wykrztusiła.

Uścisnąłem ją i scałowałem łzy z jej oczu i policzków. Pozwoliłem, by zabrała smoka z moich rąk. Wciąż spał. Nie chciałem go budzić. Nie chciałem, by pamiętał, że w ogóle kiedykolwiek tu byłem. Nie powinno się nikogo skazywać na taką tęsknotę.

– Do widzenia, Babciu.

– Do widzenia, Tinu.

Wyszedłem. Razem ze mną gałęzie wierzby. Niebo się uspokoiło. Jeszcze przez parę chwil słyszałem Grechutowe smęty. Później się obudziłem. Tym razem naprawdę.

 

***

 

Otrząsnąłem się. Leżałem w fotelu, zawinięty w tandetny, pomarańczowy koc z Ikei. Stojąca przede mną, tandetnie przystrojona choinka roztaczała przed całym światem błyszczące wdzięki. Zapach wypełniał pomieszczenie.

Wstałem, ścierając łzę z policzka. Rozejrzałem się, upewniając, że jestem sam i nikt nie widział tego pożałowania godnego, urągającego męskości występku. Z pokoju obok dobiegł tupot czyichś stóp. Do środka weszła ubrudzona mąką Ania. Popijała śliwkowy kompot.

– Spałeś chyba z trzy godziny, śpiochu!

– Byłem zmęczony.

– Nic dziwnego. Kto o zdrowych zmysłach daje się naciągnąć na pracę w Wigilię!

Nasze pierwsze rodzinne święta. W kuchni ścierały się w kulinarnym pojedynku mama z teściową. Ojciec z teściem zajmowali się z kolei niespełnionymi obietnicami remontowymi. Typowa przedświąteczna gorączka.

W tym roku wyjątkowo spadł śnieg. Renifery Świętego Mikołaja nie musiały ciągnąć sań po betonie. Za oknem na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Czas jedzenia. Mój ulubiony czas. Teściowa weszła do pokoju gościnnego z półmiskiem pierogów. Chwilę pomilczeliśmy. Poczekaliśmy, aż wyjdzie.

– Myślałaś o dzieciach? – zapytałem.

 

 

Koniec

Komentarze

Melduję, że przeczytałam :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Początkowo nieco zniechęciły mnie niektóre metafory i dziwne porównania – niby poetyckie, ale  przekombinowane. Przykładowo: 

 

Wszystko, co miało jakikolwiek związek z początkiem, czy końcem, było białe. – nie chwytam tego związku z początkiem i końcem, nie wiem  o co chodzi.

 

Płatki śniegu spadały na nasze twarze niczym łupież zapomnianych bogów. – to porównanie wyjątkowo mnie nie przekonuje. Śnieg jak łupież? Pfe! No i co z tego, że boski… :P

 

Takich niefortunnych (według mnie) sformułowań było w tekście jeszcze trochę. 

Szybko oczywiście można się zorientować, że narrator opisuje sen, a w dodatku nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to sen zawierający mnóstwo symboliki, takiej psychoanalitycznej. Później dałam się zwieść (SPOILER) , że bohater odwiedza zmarłą córkę i właściwie największy plus opowiadania widzę w tym właśnie zwodzie i zakończeniu, które dzięki temu mocno zyskuje i przyznam, że wywołało u mnie uśmiech – choć akurat Wigilię chyba bym zastąpiła jakąś inną sytuacją, bo to taki trochę sus na skróty w kreowaniu rodzinnego i sentymentalnego klimatu.

Nie wiem co myśleć o tempie opowieści – z jednej strony jest takie niespieszne, wręcz wpadające w monotonię, co z jednej strony wpisuje się w senny klimat, z drugiej jednak nuży. Podobnie widzę logikę snu, o którą opowiadanie się opiera – następujące po sobie różne dziwne sytuacje, które osobie nie śniącej akurat tego snu nie dają się powiązać za bardzo jakąś spójną osią. We śnie to jest okej, w opowieści już mniej, trudno jest zaciekawić czytelnika nie dając bohaterom jakiegoś wyraźnego i ważnego celu – tutaj za bardzo nie wiadomo, co nim jest, po prostu wędrują przez krainę, coś mówią o domku, ale nie wiadomo, czemu ten domek i dotarcie do niego jest dla nich ważne.

 

I jeszcze kilka uwag:

 

Czerwień puchowej kurtki zaginęła w anemii tego świata. Wiedziałem, że najprawdopodobniej schowała się między sosnami.  – brzmi to, jakby czerwień kurtki schowała się między sosnami.

 

Wiedziałem, że najprawdopodobniej schowała się między sosnami. Mimo to zaniepokoiłem się.

– Słońce? Gdzie się schowałeś, urwisie? – Zacząłem nawoływać, błądząc między świerkami. Byłem bliski szaleństwa. Panika wzięła górę nad rozsądkiem.

 

Bardzo szybko bohater przechodzi od “zaniepokojeni” do “szaleństwa” i “paniki”.  Nie brzmi to wiarygodnie.

 

Porażka okazała się jedynie ulotnym koszmarem. Podniosłem ją i przycisnąłem do piersi. – czy bohater podniósł i przycisnął do piersi porażkę? ;)

 

– Pobawimy się w chowanego, ptaszyno. Biegnij. Zaraz cię dogonię.

Pobiegła. Nie bałem się, że ją zgubię. Byłem dobry w tropieniu. Zwłaszcza ze śladami miniaturowych bucików odciśniętymi w śniegu.

 

Oj, ten fragment wydaje się zupełnie oderwany od tego szaleństwa i paniki, które ogarneły bohatera wcześniej w podobnej sytuacji…

 

Miałem doła. – Hm, no nie wiem, ale moim zdaniem nie pasuje to do poetyki całości tekstu.

 

Ogólnie zastrzeżeń mam sporo, ale co ważne, końcówka wzbudziła we mnie ciepłe uczucia :)

Dziękuję za słowa krytyki Werweno – część z nich na pewno wezmę pod uwagę w przyszłości.

 

Przekombinowana poetyka/niefortunne sformułowania – nie tylko Ty odniosłaś takie wrażenie :) Czasem się na tym łapie, ale te dziwne porównania/metafory to po prostu część mojego pisania. Niektórych odrzucą, innych poirytują. Będzie mi miło, jeśli chociaż kilku osobom wydadzą się zmyślne:) Nie chcę z tego rezygnować.

 

Jeśli chodzi o logikę snów – po prostu jej w nich nie ma. Urwane z kontekstu scenki, zmieniający się (zbyt) dynamicznie nastrój/emocje – tak to jest przynajmniej u mnie, kiedy śnię. Nie mogłem opisywać szaleństwa, opierając się na gruncie rozsądku. No i tak – rzeczywiście może być trudno przebrnąć przez tą “nielogiczną/nie wiadomo do czego zmierzającą” część, nie wiedząc, że później wszystko zaczyna się powoli wyjaśniać. Ten komu się uda, raczej się nie zawiedzie :)

 

 

 

Cieszę się, że coś z tego co napisałam możesz uznać za pomocne w przyszłości :)

Wiem i rozumiem jak to jest ze snami, po prostu jestem zdania, że niezwykle trudno jest opowiedzieć w zajmujący sposób sen komuś, kto go nie śnił – wiem, bo wielokrotnie próbowałam ;)

Nie lubię onirycznych światów, bo można tam sadzić do woli mniej lub bardziej wydumane metafory, a potem zmuszać biednego czytelnika do zastanawiania się, co też poeta miał na myśli. Ewentualnie zasiąść samozwańczo na tronie poezji i z jego wyżyn krzyczeć – To nie ważne o co mi chodziło, istotne jak Ty, jako czytelnik, mój utwór interpretujesz!

Zachodzi wtedy we mnie podejrzenie, iż twórca sam nie ma pojęcia o czym pisze i chce całą robotę zwalić na czytelnika.

U Ciebie na szczęście metafory są wystarczająco czytelne, a senna rzeczywistość służy do przekazania kilku, w gruncie rzeczy prostych prawd.

Zastrzeżenia te same, co Werwena – bez powtarzania napiszę tylko, że były momenty, w których wskazówka obrotomierza kiczu niebezpiecznie zbliżała się do czerwonego pola. Ale to jedyna rzecz psująca odbiór tego dobrego, ciepłego, a nawet – śmiem twierdzić – wzruszającego tekstu. Choć oczywiście nie na tyle, by zatrzeszczały mi trybiki.

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Po początku komentarza, spodziewałem się przyparcia kolanem do parkietu. Dobrze, że nie skończyło się tak źle.

 

Jestem przekonany, że żadnemu szanującemu się facetowi nie zatrzeszczy choćby jeden trybik :)

 

Dziękuje za komentarz i również pozdrawiam!

A mnie się spodobało. Przede wszystkim zadziwiające dla mnie było, że taki tekst napisał mężczyzna. były fragmenty, które mnie bardzo wzruszyły, jak choćby to:

– Jeszcze nie – odpowiedziałem. – Jest dla nas za wcześnie. Jeszcze parę lat. Do tego czasu chciałbym, żebyś się nią zaopiekowała.

Oczywiście wyjęte z kontekstu nie robi takiego wrażenia. Ale w opowiadaniu bardzo. Podoba mi się “szuflada”, a i wyśniony świat też zrobił na mnie wrażenie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dziękuje za miłe słówka :)

Dobrze napisane opowiadanie. Nie lubię takich onirycznych klimatów i nadmiaru symboliki, ale przeczytałem z przyjemnością :)

Cieszę się. Przyjemność czytelnika najwyższym priorytetem autora!

Podpisuję się pod zarzutami Werweny, a od siebie dodam, że choć wyjątkowo nie lubię historii opisujących senne doznania, Twoją opowieść przeczytałam nie bez przyjemności, która byłaby znacznie większa, gdyby wykonanie było lepsze.

 

Szli­śmy wzdłuż wy­dep­ta­nej ścież­ki ob­sta­wio­nej szpa­le­rem drzew. – Czy mogli iść w poprzek ścieżki?

Może wystarczy: Szli­śmy ścież­ką wydeptaną wśród szpaleru drzew.

 

Kiedy po­now­nie obej­rza­łem się za sie­bie… – Masło maślane. Czy mógł obejrzeć się przed siebie?

Wystarczy: Kiedy po­now­nie obej­rza­łem się… Lub: Kiedy po­now­nie spojrzałem za sie­bie

 

Sze­ścio­lat­ka mu­sia­ła mnie cią­gnąć, zo­sta­wia­jąc za sobą ślad pługu. – …zo­sta­wia­jąc za sobą ślad pługa.

 

Oso­bli­wość okrą­ży­ła domek. Potem się za­trzy­ma­ła. Oboje wstrzy­ma­li­śmy od­dech. – Ze zdania wynika, że oddech wstrzymali tatuś i osobliwość.

 

ko­ści­ste dło­nie wsu­nę­ły się przez szpa­rę mię­dzy prze­ście­ra­dła­mi. Spod ele­ganc­kie­go man­kie­tu wy­su­nął się złoty ze­ga­rek. – Powtórzenie.

 

Cięż­ko skoń­czyć sen, nie wie­dząc, że się śni. – Raczej: Niełatwo skoń­czyć sen, nie wie­dząc, że się śni.

 

Po­mię­dzy świę­ta ciszą, a snem. – Literówka.

 

zda­rza­ją się mo­men­ty, w któ­rych cięż­ko wy­krztu­sić z sie­bie choć­by słowo. – Raczej: …zda­rza­ją się mo­men­ty, w któ­rych trudno wy­krztu­sić z sie­bie choć­by słowo.

 

O szu­fla­dzie w gło­wie, w któ­rej mo­głem za­my­kać się, gdy rze­czy­wi­stość nie ukła­da­ła się po mojej myśli. Dawno tam nie byłem, ale pa­mię­ta­łem. Pa­mię­ta­łem każdy jego frag­ment. – Piszesz o szufladzie, więc: Pa­mię­ta­łem każdy jej frag­ment.

 

Kogoś, kto miał­by chwi­lę wol­ne­go czasu. – Masło maślane. Chwila to czas.

Proponuję: Kogoś, kto miał­by wolną chwi­lę. Lub: Kogoś, kto miał­by trochę/ nieco wol­ne­go czasu.

 

wi­dząc, że trzy­mam w ra­mio­nach śpią­cą dziew­czyn­kę. W jed­nej ręce trzy­ma­ła na wpół spa­lo­ne­go ca­me­la… – Powtórzenie.

 

w dru­giej so­cja­li­stycz­ną szklan­kę w pla­sti­ko­wym ko­szycz­ku z rącz­ką. – Na czym polega socjalistyczność szklanki?

 

Do tego czasu chciał­bym, żebyś się nią za­opie­ko­wa­ła. Od ja­kie­goś czasu wiatr… – Powtórzenie.

 

Nagle przez drzwi okien­ka wpa­dła do środ­ku wierz­bo­wa gałąź. – Co to są drzwi okienka?

Literówka.

 

Ba­bu­leń­ka stała nie­wzru­szo­na, cho­ciaż wokół sza­lał sztorm. – Czy rzecz dzieje się na morzu?

 

Nie po­win­no się ko­go­kol­wiek ska­zy­wać na taką tę­sk­no­tę. – Raczej: Nie po­win­no się nikogo ska­zy­wać na taką tę­sk­no­tę.

 

Sto­ją­ca przede mną na pla­sti­ko­wym sto­ja­ku, pięk­nie przy­stro­jo­na cho­in­ka… – Powtórzenie.

Choinki osadzane są raczej w stojaku, nie na nim.

Jeśli plastikowy stojak nie jest istotny dla opowieści, proponuję: Sto­ją­ca przede mną pięk­nie przy­stro­jo­na cho­in­ka

 

Kto o zdro­wych zmy­słach daje się na­cią­gnąć na pracę w wi­gi­lię!Kto o zdro­wych zmy­słach daje się na­cią­gnąć na pracę w Wi­gi­lię!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuje za wyczerpujący komentarz regulatorzy!

 

Trochę nie wiem co myśleć o tych wszystkich komentarzach – z jednej strony wszystkim było “przyjemnie” po jego przeczytaniu, z drugiej strony wygląda na to, że zrobiłem mnóstwo błędów logicznych/stylowych/językowych. W jakim stopniu ta “ciemna strona księżyca” przeszkadza w odbiorze historii? Co jest ważniejsze: dobra historia, czy to, jak sprawnie umie się ją zapisać?

 

No i najważniejsze: zostawić ją w tej formie, czy zastosować przekazane przez Was uwagi i wrzucić jeszcze raz?

Grucho, do końca terminu publikowania prac konkursowych, czyli do 30 kwietnia, możesz spokojnie edytować tekst – nie wrzucać jeszcze raz, ale właśnie edytować i nanieść poprawki. 

 

Co jest ważniejsze: dobra historia, czy to, jak sprawnie umie się ją zapisać?

To jest pytanie stare jak świat i wciąż pozostające bez jednoznacznej odpowiedzi. 

Dla jednych ważniejszy jest pomysł i historia, dla innych przeważa wykonanie. Ideałem by było doskonałe jedno i drugie, ale jak wiadomo ideały nie istnieją ;) Osobiście uważam jednak, że dobrze jest dążyć do ideału, czyli mieć fajne historie opowiadane w jak najlepszy i wciąż udoskonalany warsztatowo sposób. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Grucho, czytającym spodobał się pomysł, mniej wykonanie. Opowiadanie czyta się fajnie, ale wszelkie niedoskonałości przeszkadzają. Dopóki trwa konkurs, możesz poprawić tekst, edytując. Kiedy już uznasz, że opowiadanie prezentuje się jak należy, umieść w przedmowie wzmiankę, że tekst jest po poprawkach.

 

Co jest waż­niej­sze: dobra hi­sto­ria, czy to, jak spraw­nie umie się ją za­pi­sać?

Nie powinieneś zadawać sobie takiego pytania. Każda historia powinna być dobra i poprawnie napisana. ;-)

 

Mam wrażenie, że zainteresuje Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za dobre rady :) Przeredagowałem opowiadanie, zmieniłem opis.

 

Odniosę się tylko do trzech punktów od regulatorzy:

 

Szliśmy wzdłuż wydeptanej ścieżki obstawionej szpalerem drzew. – Czy mogli iść w poprzek ścieżki?

Może wystarczy: Szliśmy ścieżka wydeptaną wśród szpaleru drzew.

 

A nie mogli iść w poprzek ścieżki? Wydaje mi się, że iść wzdłuż ścieżki było ok. Mimo wszystko: “Szliśmy ścieżką obstawioną szpalerem drzew” brzmi ładniej.

 

Babuleńka stała niewzruszona, chociaż wokół szalał sztorm. – Czy rzecz dzieje się na morzu?

 

Źle zbudowałem ten akapit. Liczyłem na to, że czytelnik domyśli się zbyt wielu rzeczy. Tak chyba jest lepiej:

 

“Od paru chwil wiatr stopniowo przybierał na sile. Nagle przez okiennice wpadła do środku wierzbowa gałąź. Zaraz po niej zasłona deszczu. Chatka rozświetliła się blaskiem pioruna. Usłyszałem jeżący włosy na głowie, donośny grzmot. Dom drżał w posadach targany szkwałem. Przechylał się to na lewo, to na prawo. Tak, jakby był opierającym się morzu kutrem rybackim. Babuleńka stała niewzruszona, chociaż wokół szalał sztorm.”

 

…w drugiej socjalistyczną szklankę w plastikowym koszyczku z rączką. – Na czym polega socjalistyczność szklanki?

 

Nie żyłem w czasach Socjalizmu w Polsce, ale urodziłem się w ‘90. W związku z tym duża część ubrań, mebli, tego co używało się na co dzień istniała w moim chłopięcym uniwersum. Pamiętam z mieszkania babci te szklanki. Wszystkie takie same. Moja babcia nie miała kubków, więc używała ich do wszystkiego. Były cienkie, więc ciężko się z nich piło gorące napoje jak kawa czy herbata (po to ten plastikowy koszyczek – coś w tym stylu http://www.spodlady.com/zasoby/grafiki/koszyk_czerwony.jpg). Czasem pękały. Nadawały się też do nalewek i wódki, bo kieliszków też u niej nie było.

Grucho, jeśli udało mi się pomóc, bardzo się cieszę. ;-D

 

Chodzenie wzdłuż ścieżki, moim zdaniem, jest masłem maślanym. Nawet spacerując obok ścieżki, np. gdy nieco zboczymy, wypatrując w trawie śladów Pani Wiosny, też będziemy szli wzdłuż ścieżki. Ścieżką nie można iść inaczej, jak tylko wzdłuż niej.

Także nietrzeźwa osoba, idąca chybotliwym krokiem, będzie zataczać się wzdłuż ścieżki.

 

Zrozumiałam, Grucho, co chciałeś przekazać, tyle że sztorm jest przypisany morzu. W przypadku Twojego opisu lepsze byłby np.: nawałnica, wichura, zawierucha, huragan.

Nagle przez okien­ni­ce wpa­dła do środ­ku wierz­bo­wa gałąź. – Okiennice to drewniane osłony okien. Przez zamkniętą okiennicę nic nie może wpaść, nie uszkadzając jej i ewentualnie okiennej szyby. Nie wydaje mi się także, by rosnąca gałąź mogła wpaść do środka; raczej wsunąć się, jeśli okiennica i okno były uchylone.

Skoro z wnętrza chatki widoczne były wzmagający się wiatr i deszcz, nie przypuszczam, że można było to dostrzec przez okiennice.

Proponuję:  Od paru chwil wiatr stop­nio­wo przy­bie­rał na sile. Nagle o szybę załomotała wierz­bo­wa gałąź, a zaraz potem okno zasłoniła ściana/ kurtyna desz­czu. Chat­ka roz­świe­tli­ła się bla­skiem błyskawicy, a donośny grzmot zjeżył mi włosy na gło­wie. Dom drżał w po­sa­dach, tar­ga­ny wichurą. Drżał, dzielnie opierając się porywom wiatru. Ba­bu­nia stała nie­wzru­szo­na, cho­ciaż wokół szala­ła nawałnica.

 

Szklanki, o których piszesz, towarzyszyły mi przez większość życia. Istniały przed wojną i można je kupić także dzisiaj, choć coraz rzadziej służą do podawania herbaty czy kawy. Nie nazwałabym ich socjalistycznymi, to były po prostu zwykłe szklanki. No, plastikowy koszyczek może rzeczywiście być znakiem czasu. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A ja się dalej będę upierał przy swoim ;) Np. będąc w lesie na grzybach (ja w okresie wczesnojesiennym bywam dosyć często – więc się znam), można iść w poprzek ścieżki, z jednej części lasu do drugiej. Rysunek poglądowy:

 

Jeśli chodzi o okiennice – znowu masz rację :/ Nie dość, że okiennice to nie “drzwi okienka” :(, to okazuje się, że są to wspomniane przez Ciebie osłony okien :(((

Jeśli chodzi o wierzbę: chciałem jej nadać cech istoty dynamicznej i żywej. Złowrogiego stworzenia, które buntuje się przeciwko temu, że bohater wciąż jest w jego świecie. Stwór ten istotnie nie może wpaść do środka, jednocześnie nie zbijając szyby okna. Tak to właśnie widziałem – buntuje się natura, wściekła wierzba wybija okna i wpada do środka. Tak jak, w tej scenie z Poltergeista:

 

https://www.youtube.com/watch?v=1qweaPhmWqo

 

Jednocześnie, chciałbym pozostać przy klimacie morskiem (żegluga zajmuje specjalne miejsce w mojej rodzinie). Więc może tak:

 

Od paru chwil wiatr stopniowo przybierał na sile. Nagle do środka wprosiła się, wybijając okno wierzbowa gałąź. Zaraz potem w chatkę uderzyła kurtyna deszczu. Wnętrze rozświetlił blask błyskawicy, a donośny grzmot zjeżył mi włosy na głowie. Dom drżał w posadach targany szkwałem. Przechylał się to na lewo, to na prawo. Walczył z bezwzględnym żywiołem niczym herbaciany kliper, próbujący przeciwstawić się potędze oceanu. Babuleńka stała niewzruszona, chociaż wokół szalał sztorm.

 

Uważasz, że mimo wszystko powinienem pozostać przy “niemorskiej” wersji tego akapitu? Czy ktoś inny nie chciałby jeszcze przedstawić swojego zdania? :)

 

Jeszcze raz dziękuję za komentarz i zainteresowanie opowiadaniem. Dużo to dla mnie znaczy.

Ilustracja Magdy ładniejsza ;) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca… to zabolało. No nic – wykorzystam ilustrację przy innym opowiadaniu :)

Grucho, jeśli będziesz szedł ścieżką od punktu A do punktu B, a w trakcie wędrówki wielokrotnie przekroczysz ścieżkę w poprzek, penetrując las po obu jej stronach, to wciąż zmierzając do celu, będziesz poruszał się wzdłuż ścieżki.

Niezależnie od powyższego możesz, rzecz jasna, pozostać przy swoim zdaniu.

 

Wspomniany film widziałam w latach osiemdziesiątych i wtedy robił spore wrażenie. Tyle że oglądając film, widz wszystko ma pokazane. Czytelnik natomiast, żeby zwizualizować sobie zamiar autora, musi uruchomić wyobraźnię. Jeśli autor nie zawrze w opowiadaniu odpowiednio plastycznego opisu, nie użyje właściwych,  sugestywnych słów, nie będzie zrozumienia dla zamiaru twórcy.

Naprawdę uważasz, że filmowe drzewo wprosiło się do domu? Bo moim zdaniem raczej wtargnęło/ wdarło się/ wepchnęło się/ władowało się/ zaatakowało.

 

Przyjmuję do wiadomości, że z pewnych powodów bliskie Tobie są klimaty związane z żeglugą. Tyle że, moim zdaniem, wtrącenie kilku terminów morskich do opisu burzy w głębi lądu, jest – wybacz określenie – ni przypiął, ni przyłatał.

Pamiętaj, że czytelnik Cię nie zna i nie ma pojęcia, co dla Ciebie i Twojej rodziny jest ważne, co w życiu się liczy, jakie sprawy darzycie specjalnym sentymentem.

 

Chciałabym także, abyś wykazał trochę cierpliwości i poczekał na opinie innych czytelników.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie przepadam za oniryzmem, ale czytało się w miarę przyjemnie (acz “senna” logika na początku nieco irytowała). Ciekawa koncepcja.

Potem wyciągnęła z kieszeni nawleczoną na igłę białą nić

Czy nić nawleka się na igłę?

Babska logika rządzi!

Wydaje mi się, czy w społeczności fantastyki nikt nie lubi onirycznych klimatów? :)

 

Hmmm, ciekawe z tym nawlekaniem. Nikt do tej pory nie zwrócił uwagi na to zdanie. Przez całe życie wydawało mi się, że nić nawleka się na igłę. Uważasz, że nawleka się przez?

Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że to igłę nawleka się nicią. Nawlekać można na coś długiego – koraliki na żyłkę itp.

Babska logika rządzi!

Ktoś potwierdzi? Google średnio pomaga. Więc teoretycznie:

 

Potem wyciągnęła z kieszeni nawleczoną na igłę białą nić ← niepoprawnie

 

Potem wyciągnęła z kieszeni nawleczoną białą nicią igłę ← poprawnie

Mnie tam druga wersja się bardziej podoba. A może po prostu: “wyciągnęła igłę z białą nitką/ nicią”? Każdy już powinien się domyślić, gdzie ta igła miała nić…

Babska logika rządzi!

Płatki śniegu spadały na nasze twarze niczym zamarznięte łzy zapomnianych bogów.

To porównanie jest, imo, straszne. 

 

Przyjemnie się czytało. Lubię taką nieśpieszną, senną narrację. Najbardziej utkwiła mi w pamięci scena z królikami – nie wiem, co w niej takiego było, ale chociaż czytałam Twój tekst parę dni temu, do tej pory pamiętam te króliki. 

 

“Toxicity”, czy coś innego było inspiracją?

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Płatki śniegu spadały na nasze twarze niczym zamarznięte łzy zapomnianych bogów.

 

Straszne w złym tego słowa znaczeniu, oczywiście? :) Szkoda, że nie widziałaś tego zdania w poprzedniej formie. To dopiero był horror (jeśli będziesz ciekawa – trzeci akapit pierwszego komentarza Werweny :)

 

Ciągle mam sny o królikach. Kilka z nich najwyraźniej przedarło się z mojej podświadomości do Twojej jaźni, dlatego ciągle je pamiętasz.

 

Toxicity – dokładnie. Kiedy myślałem o miejscu, w którym umarli spotykają się z żywymi i nienarodzonymi, przypomniałem sobie, że ktoś już nadał mu ładną nazwę.

 

 

Ok, zwracam honor, łupież przebił zamarznięte łzy. 

 

Czyli zostałam nawiedzona przez Króliki Podświadomości? Fajnie. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

No raczej że fajnie. Nie każdy zobaczył króliki. Tak, czy inaczej dopóki nie spotykasz ich na jawie jest ok :)

.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Przeczytane.

Ze snami i onirycznymi opowieściami bywa bardzo różnie i nie dziwię się, jeśli komuś się nie podobają. Bo potrafią być ciężkostrawne. Twój tekst w moich oczach jednak nie należy do tej ciężkiej kategorii. Udało Ci się zbalansować konkretną historię ze symboliką i poetyzmem. Bardzo mi się spodobał pomysł na dzieciństwo jeszcze przed narodzinami. I że tak ciepło (mimo zimowej scenerii) opowiedziałeś tę historię.

Ze strony formalnej – dzieciństwo jest, fantastyka jest, zbędnych traum brak, czyli jest wszystko jak być powinno. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Oh w końcu komuś poza bemikiem i moją mamą spodobało się “pomiędzy”! :)

Dziękuje za miłe słowa!

Ejże, a Belhaj, Regulatorzy, Gravel i nawet Finkla? Czytało im się z przyjemnością, więc nie można powiedzieć, że im się nie podobało…

 

Jeśli uważacie, że za bardzo się wcielam w rolę adwokata, to wylejcie mi wiadro zimnej wody na głowę… ;)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ja nawet na Bibliotekę kliknęłam, więc chyba też mi się spodobało.

 

Edytka: Nawet Finkla? Cholera, chyba strasznie marudna jestem. :-(

Babska logika rządzi!

Ejże, Grucho, jak słusznie zauważyła Śniąca, nie tylko Twojej mamie i Bemik! ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To wszystko dlatego, że pierwszy komentarz zaczęłaś od “NIE”, a potem było ledwie “w miarę”… ;) Poza tym mocniej jednak kojarzę Cię z sf i konkretami (widzisz, konkretna babka jesteś) :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

No dobra, nie będę się czepiać. Z tym SF to coś jest…

Babska logika rządzi!

Już tak nie słodźcie, bo stracę Weltschmerz, a po nim wenę :)

Opowiadanie zajęło w konkursie 6. miejsce.

 

Opinia, którą sobie zanotowałem.

Podobało mi się. Najbardziej relacja ojciec-córka, bardzo ładnie zrysowana i prawdziwa (plus zwłaszcza za smoka). Senny świat interesujący, wydał mi się trochę psychodeliczny, a niektóre jego elementy bardzo intrygujące. Napisane też co najmniej nieźle.

 

Dodam jeszcze, że tekst miał w sobie coś, co nieustannie za mną chodziło i liczyłem po cichu, że będę mógł go wyróżnić. Udało się :)

 

Cieszę się, że w moim tekście znalazły się pomysły, które przypadły Ci do gustu. “Pomiędzy świętą ciszą a snem” było moim pierwszym opowiadaniem. Spodziewam się, że w przyszłości będę operował w pisaniu znośniejszym językiem :)

Miałem nadzieję, że przynajmniej do części czytelników tekst przemówi na tyle, by pozostać na jakiś czas w świadomości (ciekawe czy gravel dalej prześladują króliki). Mój fart najwyraźniej polegał na tym, że jedna z tych osób znalazła się w jury konkursu :)

Nie miałem natomiast nadziei (nie spodziewałem się), że opowiadanie zostanie w jakikolwiek sposób wyróżnione – w końcu w konkurencji wzięło udział tak wielu doświadczonych, świetnych autorów.

Dziękuję za wyróżnienie i pozdrawiam! :)

Nie moja bajka… raczej… no może troszeczkę ;)

Trafiłem już na wersję po poprawkach, więc z czystym sumieniem mogę chyba doklikać bibliotekę, tym bardziej, że ilustracja ładna.

Wow! Nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze odkopie to opowiadanie. Ilustracja najważniejsza. Dziękuje za przyznanie brakującego punktu :)

Niestety, nie podszedł mi ten tekst praktycznie wcale. Fantasmagoryjne opisy i dziwne, nierzeczywiste, a nawet trochę absurdalne przygody po prostu mnie męczyły, nie dając praktycznie nic w zamian. Nie ogarniałem co się dzieje i do czego opowieść zmierza. Językowo momentami też mocno przekombinowane, co wcale nie ułatwiało czytania. No i wreszcie finał, który potwierdził moje najgorsze obawy – sen. Nie cierpię motywu snów w opowiadaniach czy powieściach, nawet jeśli są istotne dla fabuły (w życiu pozaliterackim podobnie). A co dopiero powiedzieć o tekście, którego cała fabuła była snem? To oczywiście osobista fanaberia, ale dla mnie – dramat. Zresztą w takiej koncepcji ciężko mówić w ogóle o fantastyce, a i nawiązanie do tematyki konkursu wydaje mi się wątpliwe.

Za plus uznaję klimat. Co prawda trochę nużący i ciężki, ale przynajmniej konsekwentny i wyrazisty. Bardzo senny. Warsztatowo w sumie przyzwoicie, ale też bez fajerwerków.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Generalnie sny to chyba dość oklepany motyw, podobnie jak podróż w czasie ;). Niby jedno i drugie może ułatwić konstruowanie fabuły, a z drugiej strony wielu czytelników od razu reaguje na nie z nieufnością. Ja z początku nie byłem pewny, czy opowieść nie rozgrywa się w jakiejś przestrzeni wykreowanej przez umysł dziewczynki, ale kiedy okazało się, że to sen, nie byłem specjalnie zaskoczony. Urzekłeś mnie tym, że na końcu tekstu babcia spotyka się z wnuczką. Jak Werwena podejrzewałem, że to utwór o zmarłym dziecku, a tu proszę… Ogólne wrażenia dość pozytywne, jeśli chodzi o estetykę utworu, jestem na tak : ).

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Nie sądziłem, że ktoś jeszcze odkopie to opowiadanie :)

W jednym z moich ulubieńszych filmów usłyszałem, że “wszystko jest kopią kopii” – od tamtej chwili staram się przesadnie nie przejmować tym, że “ktoś już o tym kiedyś napisał”.

 

Dziękuję za miły komentarz. Cieszę się, że dałeś się urzec zakończeniu.

Miś przeczytał.

Nowa Fantastyka