- Opowiadanie: Mały Słowik - Jedno Mrugnięcie, czyli teatr całkiem magiczny

Jedno Mrugnięcie, czyli teatr całkiem magiczny

Jedna z prób przekalibrowania się na inne klimaty (w kontekście konkursu wiedźmińskiego, gdzie pomysł i szkielet już jest, ale potrzeba innego nastroju wewnątrz tekstu niż mnie zazwyczaj wychodzi).

Czegoś mi w opowiadaniu bardzo brakuje, czego dojść nie potrafię. W sensie – wkurza mnie bardziej niż reszta osobistych worków na literki kiedykolwiek próbowała.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Jedno Mrugnięcie, czyli teatr całkiem magiczny

­– Czy panienka wie, gdzie schowałem lustra?

Było na tyle ciasno, że czuli swoje oddechy. Jej – rwany i drobny, jak u wróbelka, jego – smakujący deszczem, jakby spływał z chmur. Z jednej strony ciężkie, estradowe kotary, ostatnia ich warstwa, służąca do podziału sceny na dwie równe części; z drugiej, ściana chlapnięta wszelkimi odcieniami zielonej farby oraz chłodna, prowadząca na podesty drabina.

Miał nad dziewczyną przewagę wysokości, jednej głowy, dwóch, trzech, rósł ciągle. Wystrzelił w górę, rozciągając szyję do karykaturalnych kształtów. Ona podnosiła tylko wzrok, coraz bardziej przestraszona, coraz mniej pewna siebie.

­– Nie bój się – roześmiał się, ale z tak wysoka brzmiało to jak głuche echo. – Ja też się boję, a mój strach jest większy. Wiesz, co iluzjonistę przeraża najbardziej?

Nie zatęsknił za odpowiedzią tak bardzo, jak za wróblim oddechem, który właśnie uciekał w głąb korytarzy. Mógł się spodziewać. Zdarzało mu się tracić kontrolę; nie potrafi przepuścić okazji, by imponować. Każdy artysta wie, że zachwycać tłumy to jedna rzecz, ale zrobić wrażenie na tej jednej, konkretnej, to jest spojrzeć nie na masę, a człowieka – to działa jak narkotyk.

Powoli wracał do normalnych kształtów, chrupiąc przy tym obleśnie karkiem.

– Udało ci się zaciągnąć dziewczynę za scenę – usłyszał za sobą drwiący głos – i co z tym zrobiłeś?

Zza kotary spoglądał starszy mężczyzna, z twarzą pomarszczoną jak tygodniowa pomarańcza; fałdami skóry niepozwalającymi unieść powiek. Że patrzy, wiedziałeś tylko po gwiazdach atakujących z imitującego oczy tatuażu, umieszczonego na czole. Pomięty materiałowo kosmos wodził za tobą i śledził każdy ruch, nieustannie. Przed matką się schowasz, przed bogami się schowasz, nawet urząd skarbowy da się nabrać, ale przed niebem Baltazara Smoka nie uciekniesz.

– Ja ci powiem, co zrobiłeś. Pokazałeś jej żyrafę. Żyrafę!

– A co ci do tego, co ja sobie za sceną porabiam?

– Bo ja się o ciebie martwię – Baltazar ponownie zniknął za kotarą. Głos był przez to przytłumiony i niewyraźny. – Normalny iluzjonista pokazałby jej węża! Ot co!

– A my to, chcesz powiedzieć, tacy normalni iluzjoniści jesteśmy? – odchrząknął, próbując przedostać się przez grube warstwy materiału. Po drugiej stronie świat był inny.

– Jerzy, my przecie ci jedyni, prawdziwi!

Przede wszystkim, świat ten był dziwny.

 

***

 

Jerzy Gąbka w formie wyjściowej wyglądał zupełnie przeciętnie, jak facet wyrwany z ciasnej kawalerki upchniętej w bezpłciowym bloku. Wizerunek ten działał o tyle mocno na doznania wizualne, że każdy widział go na swój sposób inaczej, zgodnie z wyobrażeniami wobec ludzi pospolitych. Tym samym, jego oblicze przejawiało skłonności do morfowania pod gust. Ot, kameleon.

Jeśli Kowalskiego kojarzyłeś jako ściętego krótko bruneta o zmęczonym pracą spojrzeniu – tak właśnie wyglądał Jerzy. Lekko asymetryczna twarz o dużym, czerwonym nosie? – Jerzy. Tatuś z brzuszkiem i sarmackim wąsem? No przecież.

Doskonale o tym wiedział i dlatego właśnie kochał wychodzić na drugą stronę, na scenę. Cenił każdą chwilę, kiedy patrzono na jego dłonie w poszukiwaniu przejawów magii, nie kolejnych zmarszczek. Tej właśnie było pełno, przytłaczała, oszukiwała, wodziła za nos i pociągała sznurki.

 

Dzisiejszej nocy miał na głowie granatowo-czerwony kaszkiet, brutalnie wkomponowany w niebieską marynarkę. Mógł wybierać i przebierać, kiedy garderoba zdawała się nie mieć tylnej ściany i nawet luneta niewiele pomagała.

Ciężar kotar sprawiał, że odchodziły na boki z niemałym trudem. Zawsze było ich dużo, zdecydowanie więcej niż ktokolwiek potrzebowałby użyć. Swoista bariera przed szaleństwami przedstawienia.

Zbliżała się pora, spektakl gotowy zacząć lada chwila. Słychać głos, który przebija przez grube zasłony, jakby twórcy przędli je wiatrem. Donośny i głęboki.

„Szanowni państwo, witamy w nieskromnych progach ludzi niesamowitych, którzy sprawią, że będziecie odczuwali chorą przyjemność na samą myśl o powrocie między nasze ściany!”

Pierwsze promyki ostrego światła, blask reflektorów. Zapach wypastowanego drewna i duchoty.

„Teatr Jedno Mrugnięcie, bo na więcej was stać nie będzie, przedstawia nasze niekwestionowane gwiazdy! Oto ludzie, którzy nie pozwolą wam zasnąć, czy odpocząć! Oto, proszę państwa, definicja szaleństwa!”

Czuł ekscytację, przyćmiewającą wszelkie przejawy tremy. Teraz wystarczyło dać ponieść się fantazji, ruszyć jak ułan w serca i umysły ludzkie. Stanąć na scenie, spojrzeć w delikatny półmrok pokrywający widownię, potem w oślepiające oblicza reflektorów tnących sufit barwnymi smugami. Biały, beżowy, błękitny, fioletowy. Żółty, pomarańczowy, ceglany, czerwony.

„Oto przed państwem Jerzy Gąbka, wirtuoz fajerwerków i woźnica dla zmysłów; oraz Baltazar Smok, człowiek utkany z gwiazd i dymu!”

Jakby na potwierdzenie tych słów, uśmiechnięty po drugiej stronie sceny Baltazar, rozpłynął się w ciężką warstwę pyłu i jak kurz podniósł z estrady ku sklepieniu, otulając całunem wszystko wokół. Tylko Jerzy pozostał w strefie widoczności, kiedy dym kreślił wokół niego kręgi i mozaikowe wzory: koła zębate, kwiaty i lunety, raz w jedną, raz w drugą stronę.

Nie pozostając biernym, ukłonił się elegancko. Chwycił kaszkiet w dłoń, którą przyłożył do serca. Chwilę potem drugą dłonią sięgnął do wnętrza czapki i wyciągnął z niej zabawkową lokomotywę wraz z pierwszym wagonem, które położył na ziemi. Usiadł, tuż przed kominem, z którego buchała zielonkawa para. Stuknął butem, zagwizdał na odjazd i pojechał do przodu. Z leżącego luźno kaszkietu, jak makaron wylewały się kolejne barwne wagony, coraz więcej i więcej, bez końca chyba, bo po chwili sam kaszkiet przykryła osobliwość Baltazara.

Żeby uniknąć zderzenia ze ścianą pyłu, Jerzy podciągnął lokomotywę w górę i chwilę potem leciał już w powietrzu, tunelami otwierającymi się i zamykającymi jak paszcze potwora; wąż miedzy obłokami. Wypełnił przy tym salę dźwiękiem improwizowanego na trąbce, jazzowego utworu. Trąbce, którą to wykręcił z własnych ust, tak że głowa zaczęła mu przypominać sprzężony z instrumentem organ.

Dym z lokomotywy i Smok, i światła reflektorów mieszały się i mnożyły, potęgowały i dzieliły. Wszystko wirowało i coraz mniej było sensu, a coraz więcej chaosu. Koktajl przelewał się na widownię i pochłaniał już drugie rzędy. Publiczność była zachwycona i przerażona jednocześnie.

Psychodela Jednego Mrugnięcia.

 

***

 

„I cięcie”, pomyślał Gąbka skończywszy oglądać filmy. Kasety VHS schował z powrotem do głębokich kieszeni płaszcza, którego materiał nawet się nie wygiął. Nic nie chwyciło go za serce, ale z wiekiem już tak miał, że ulatywała gdzieś przyjemność, a schematy biły po oczach coraz bardziej. Naprzeciwko smużył ekran opasłego telewizora.

Po kiego cepa ty to przeglądasz? – zagadnął Baltazar, przysiadając się na ławeczce. – Przecie ja widzę, że cię to nuży.

– Trzeba być na bieżąco. Żeby utrzymać widza, trzeba myśleć jego kategoriami. Kod kulturowy na to mówią.

Ławeczka stała pośrodku niewielkiego pomieszczenia, z drzewem wrastającym w tynk; konary niknęły gdzieś w umalowanym na bezchmurne niebo suficie. Ściany przedstawiały odległe horyzonty, tam las, tam łąka, tam przykryte mgłą szczyty gór. Okrągła, wisząca na nitkach lampa imitowała słońce, a z niewielkiego, drewnianego pudełka dochodziło świergolenie ptaków.

– Mnie się wydaje, że to niespecjalnie świeże produkcje są – ciągnął Smok, kiedy jego gwiazdy spoglądały na okładkę przedstawiającą twarze kilku postaci skąpanych w deszczu cyfr.

– Bo nadrabiam. Dużo tego, i jest coraz więcej. Czasu mi między spektaklami nie starcza. A znajomki z teatru Pół Doby mówią, że im dalej tym większy gąszcz. I jeszcze przecież książki są, i czasopisma, i komiksy i…

Jerzy zapowietrzył się, musiał odkaszlnąć. Spojrzał na odległe granie wystające ponad szarą linię. Tak jak ktoś wyobrażał sobie człowieka bezsilnego, takim by go teraz zobaczył. Napuchnięte od braku snu oczy i rozszerzone źrenice – tak właśnie wyglądał. Zacięte spojrzenie i zaciśnięte pięści? Być może przymknięte, drżące powieki i kąciki ust lekko tylko oklapnięte? Czemu nie.

– Sam kiedyś próbowałem być na czasie, ale zmądrzałem. Nie można mieć wszystkiego, Jerzy.

Przerwał, przemielił w ustach kolejne słowa i wypluł natychmiast. Zawrócił myślami.

– Kosmosie mój drogi, ale banał prawie rzekłem!

– Że życie to sztuka wyborów?

– Ja, takie rzeczy? Oczywiście, że inaczej. W sensie, że wszystkich dup nie oblecisz.

Gąbka spojrzał w gwiazdy Baltazara. Czytało się je inaczej, niż ludzkie oczy, mniej subtelnie. Tak jakby konstelacje odpowiadały konkretnym uczuciom. Rzadko widywał układy inne niż symetryczne względem siebie sześciany.

– Słuchaj, Jerzy. My tutaj wypełniamy misję. Mnie się nawet zdaje, że za mało jest już takich teatrów i nie obrabiamy wszystkich potrzebujących – uśmiechnął się, tak jak potrafiłaby tylko przeterminowana pomarańcza. – Dziwnie to brzmi, prawda? Ludzie potrzebują tej sztuki. Dlatego trzeba się starać, ale w tym staraniu zachować rozsądek, coby nie paść z przemęczenia.

– Trzeba się starać… Ile już w tym siedzisz?

Sześciany przelały się w kopnięte lekko trójkąty.

–Ja wiem, smarku? Pewnie mógłbym połaskotać korzenie drzewa twoich przodków.

 

***

 

„Szanowni państwo, witamy na pokazie dziwów i najprawdziwszej szarlatanerii! Witamy po drugiej stronie, gdzie jedno mrugnięcie to już zdecydowanie za dużo!”

Jerzy nigdy nie zastanawiał się, skąd pochodzi głos. Ucho odczuwało efekt stereo, jakby dźwięk spływał po ścianach i lepił fragmenty powietrza w grube bryły. Właściciela barytonu również nie miał okazji spotkać, chociaż pracował już bez mała rok. Towarzysz iluzjonista nazywał go duchem teatru, a z takim nabożeństwem wypowiadał te słowa, jakby jakiego boga miał na myśli.

„Oto przed państwem Jerzy Gąbka, wirtuoz fajerwerków i woźnica dla zmysłów; oraz Baltazar Smok, człowiek utkany z dymu i gwiazd!”

Półmrok krajobrazu działał na zmysły Jerzego pobudzająco. Dostrzegł, że gwiazdy na czole Baltazara skolapsowały do pojedynczego punktu, a chwilę potem znów rozpierzchły się po skórze. Mrugnięcie, sygnał żeby zaczynał.

Stanął więc po środku sceny. Rozłożył ręce na boki i uniósł wzrok. Pstryknął palcami, z których wystrzeliło kilka motyli, każdy jarzący się inną paletą barw, latające żarówki. Pstryknął jeszcze raz i jeszcze, aż powietrze zaczęło intensywnie pulsować mozaiką wymyślnych i karkołomnych kształtów; od rzeczywistych po najbardziej absurdalne, niezgodne z logiką przestrzeni i rozumem.

Spojrzał w stronę Baltazara, ale ten już wiedział, co robić. Znali ten kod, nie potrzebowali słów, czy improwizacji. Nastał czas magicznych fajerwerków.

Iluzjonista rozbłysnął światłem tak ostrym, że ludzie zasłaniali oczy dłońmi i rękawami, szczelnie jak tylko mogli. Wybuch, wysokie płomienie pełznące we wszystkie strony jednocześnie. Wtedy całość przybrała wyraźniejszych kształtów, a spomiędzy rozszalałej czerwieni wyłonił się najpierw podłużny, pełen ostrych zębów pysk, a za nim szyja o złotych łuskach, spomiędzy których wciąż tlił się żar i sypały iskry.

W jednej chwili smok potężnym ruchem skrzydeł strzepnął z siebie płomienie i wzniósł ryk, który dudnił w najdalszych kątach sali. Gwieździstym okiem łypnął to w jedną, to w drugą stronę i wzleciał pod sam sufit.

Jerzy, nie pozostając biernym, odpiął mankiety koszuli, z której wysypały się roje kolibrów. Ostry trzepot skrzydeł rozniósł się po sali, pożerał ciszę jak szarańcza. Ptaki były o tyle wyjątkowe, że każdy posiadał długi, cienki pióropusz podskakujący szaleńczo w rytm powstałego chaosu. Z każdym odpinanym guzikiem, z ubrania wylatywało coraz więcej, coraz większych i dziwniejszych zwierzątek, od papug i tukanów, po biegające w powietrzu króliki i płynące swoim tempem kałamarnice, barwiące świat cieniem atramentu.

Baltazar szybował nad widownią, co jakiś czas ziejąc widowiskowo ogniem; podgrzewał atmosferę. Kolejny wybuch, nowe słońce. Rozpadł się na tysiące małych, uskrzydlonych jaszczurek lawirujących teraz między widzami.

Sam spłynął na jeden z pierwszych rzędów, w postaci całkiem ludzkiej, niesiony siłą przywołanych przed chwilą płazów, wczepionych pazurami w ramiona garnituru.

Usiadł na wolnym krześle, zapadł w miękkiej czerwieni, zapatrzony gwiazdami na scenę. Najwięcej wokół siebie miał ubranych w piżamy dzieci, które z otwartymi buziami śledziły spektakl. W takich chwilach nawet największym urwisom odbiera mowę. Podobne czary odprawiają rodzice, w chwili kiedy przed snem szkraba otwierają pięknie ilustrowaną książeczkę. Wiele nie trzeba.

Zaraz po prawicy Baltazara siedział starszy mężczyzna o pustym spojrzeniu. Suchą skórę okrywała szmatka szpitalnego szlafroka, gdzieniegdzie przetarta tak, że przez błękit prześwitywała cielista barwa. Z wyraźnie zaznaczonej żyły, płynącej czerwienią wzdłuż przedramienia, wystawała rurka. Prowadziła do respiratora, którego ekrany lśniły trupiobladym blaskiem, dokładnie pomiędzy mężczyzną, a Smokiem.

Jerzy widział całą sytuację, otoczony plejadą najbardziej egzotycznych zwierząt. Z sufitu powoli spływały pnącza, a z desek sceny wyrastały grube, ciemnozielone liście i pnie drzew, u poczęcia obrośnięte zielenią mchu i brązem grzybów. Dżungla na jednym wdechu.

Widział, jak niebo Baltazara Smoka przybiera obcy pamięci kształt. Gwiazdy rozbiegły się na granice czoła, tak że kontury przypominały teraz jedno, wielkie koło. Z dwóch w jedno. Oko cyklopa.

Widział, jak przechyla się i całuje starca w policzek; jak poklepuje po wychudłym ramieniu i szepcze coś do ucha; jak tłum skrzydlatych jaszczurek zatacza nad nimi grube kręgi, przypominając tornado, którym mogliby wystrzelić ku prawdziwym gwiazdom.

Gąbka uśmiechnął się, mimowolnie. Spostrzegł też, że z paru rzędów wyżej na uśmiech ten odpowiada śliczna dziewczyna. Duże, piwne oczy na tle spranej czerni włosów. Pamięć powróciła, jak wróbli oddech na szyję. Nie pamiętała go, jak każdej kolejnej nocy. Chociaż radość nie uleciała z twarzy, wewnątrz poczuł bolesne ukłucie.

Gorzka rutyna Jednego Mrugnięcia.

 

***

 

„I cięcie”.

Szum telewizora wtapiał się w morską kołysankę, pieśń fal rozbijanych o skaliste wybrzeże. Siedzieli na ławeczce o nogach wbitych w twardą powierzchnię fiordu, kiedy z drewnianego, leżącego przy samej krawędzi pudełka pomrukiwał ocean. Ciężko było powiedzieć, czy to wciąż iluzja ścian, czy też rzeczywiście pośrodku niespokojnych wód wyrosła samotna skała. Wieża iluzjonistów.

– To nie jest stracone smarku, wcale a wcale.

Baltazar maleńkim scyzorykiem strugał w kawałku drewna. Gwiazdy na jego czole formowały wiecznie trwałe, niewzruszone sześciany.

­– Kiedy ja nic nie mówię.

– Ty myślisz, że jak mi normalne oczy z mordy nie wystają, to nie widzę, jak na nią patrzysz? Pomyślałem, że warto byłoby poruszyć ten tem…

– Nie warto.

Jerzy uosabiał wyglądem obojętność. Spojrzenie korposzczura przechodzącego obok żebraków? Może. Pustka pijaka wsłuchanego w radiowe wiadomości? Równe, wypłukane z emocji twarze plutonu egzekucyjnego? Straszne wyobrażenia bywają sztandarami pierwszej myśli.

– Wiem, że rozumiesz. Rozumny chłopak jesteś, pod kopułą gra orkiestra, a też inaczej reagowałbyś, gdybyś jednak nie łapał. Robimy to dla wszystkich, bez wyjątku. Z nią włącznie.

– Tak, wiem.

– To zajebiście. Kur zapiał – jęknął, kiedy scyzoryk wbił się zbyt głęboko. – Jak ja to teraz wyciągnę, żeby mu głowy u samej dupy nie urżnąć?

Pokazał Jerzemu ukończoną do połowy figurkę wróbelka, z ostrzem wbitym na ponad ćwierć długości delikatnego karku. Gąbka nie wiedział, jak zareagować. Na Baltazara nikt nie potrafiłby się gniewać, jakby negatywne emocje spływały jeszcze przed podniesieniem wzroku. Ciężko jest patrzeć w gwieździste niebo i myśleć o rzeczach przykrych, chyba, że jest naprawdę źle. Stąd rozumiał, że nie było.

– Trzeba zacząć od nowa – dorzucił Smok.

Już chciał wyrzucić figurkę przed siebie, prosto w fale wspinające się po skale coraz wyżej, kiedy na ramieniu poczuł dotyk.

– Nie trzeba, daj – powiedział, uśmiechając się ciepło.

Wyciągnął figurkę z otwartych dłoni Baltazara, razem ze scyzorykiem. Podobała mu się głębia wyrzeźbionych oczu i szczegółowość pierwszych piór wystających ponad surowym bloczkiem drewna.

– Coś się na to poradzi. Ostatecznie, tacy z nas trochę czarodzieje.

– Ty mnie do takich, tfu, porównań nie mieszaj. Iluzja to jest smarku sztuka, to jest doświadczenie i lata praktyk, a nie jakiś wyciąg z krwi wybrańców i soki dziewic, czy ropuchy parchate. My oszukujemy umysł, wmawiamy mu rzeczywistość, a nie, kur zapiał, tworzymy.

– Bo my ci jedyni, prawdziwi – zaśmiał się Gąbka.

Morze przycichło, a lampka imitująca słońce wzmogła odrobinę wysiłki. Od ścian bił rześki chłód, jak bryza osiadający na skórze.

– Pamiętaj, że jest szansa – zaczął Baltazar, tym razem zupełnie poważnym tonem.

– Kiedy ona przecież nie…

– Nikt się Oneironautą nie rodzi.

– Hm? – jęknął zdezorientowany. Odwrócił spojrzenie od wróbelka i teraz śledził już tylko gwiazdy na pomarszczonym czole.

– Ha, się nie spodziewałeś, że stary Baltazar zna mądre słówka. No, mam na myśli Nibyśniących.

– Nas.

– Takich jak my. Czasami potrzeba czasu, możliwość ujawnia się później. Niektórzy muszą się nauczyć. Można rzecz wymusić, nawet Polanie mieli sposoby.

Smok oparł się mocniej o belkę ławeczki. Wymodulował ton głosu na modłę bajarza, jakby strugał nie w drewnie, a w dźwiękach.

– Jeden jest w Równym Oddechu. Stara świta Mieszka Pierwszego, kawał chłopa. Opowiadał, że to straszne czasy były. Mordy, gwałty, palenie wiosek. Znaczy, tylko mordy i palenie były straszne. Co bardziej otwarci próbowali uciekać, odurzali się grzybkami, bo alkohol był beznadziejny. Mówił, że od szczurzych szczyn by nie odróżnił. Jedną z metod ujął moje serce. Słuchaj uważnie, bo to jak czarodziejski przepis było, chociaż gówno prawda. Wpierw, wyobraź sobie, trzeba było wyobracać jakąś dziewoję. Nie ma rytuału bez obracania dupą, taka zasada od zarania dziejów; a jak nie pomoże, to chociaż trochę radochy jest.

Z kieszeni wyciągnął jabłko, które nadgryzł i schował z powrotem. Strużkę soku, ściekającą kącikiem ust, otarł szybko rękawem.

– Potem trzeba było coś spalić. Najlepiej kilka chałup, od biedy ognisko pierdyknąć. Sam widzisz, że kolejność nieprzypadkowa i jak ktoś najpierw palił, a później obracał, to go wariatem nazywali. Najistotniejsza część, chwytasz smarku, to było łapanie dymu w róg do picia. To najtrudniejsze jest, bo nałapać takiego dymu, to jak nałapać duchów. Nie masz pewności, czy się udało, a jak chcesz sprawdzić, to ci wszystko ucieknie.

– No a później to już z górki, wdychać te duchy z pudełka jakimś cyklem, co tam sobie tylko uroisz. W pełnię, równonoc, przesilenie, czort ich tam wie. Najważniejsze, jak mi powiedział, że to wszystko pierdoły. Działało, bo wierzyli, że zadziała. Chcieli i mieli potrzebę, a brakowało bodźca. No to sobie, jak słyszysz, taki wymyślili. Poobracać, spalić i naćpać się w świetle księżyca, a gdzieś tam po drodze mogło wpaść zabijanie, przypadkiem oczywiście. To jest właśnie definicja tamtych czasów. Ja mógłbym co najwyżej poopowiadać cośmy na ścianach jaskiń malowali.

– Konkluzja? – zapytał Jerzy, ponownie wracając spojrzeniem do obracanej w dłoniach figurki.

– Ano taka, że jeśli twoja dziewczyna jest na ten przykład wikingiem, to może jeszcze zasiądzie jej dupa obok dupy twojej, na tej właśnie ­– poklepał wolne miejsce obok siebie – ławeczce. Zawsze, miarkuj sobie, jest nadzieja.

Baltazar ponownie wyciągnął z kieszeni jabłko, wcale nienadgryzione, które potraktował w identyczny co wcześniej sposób. Ściany pomieszczenia pociemniały delikatnie. Woda wokół klifów stanęła w miejscu, równa tafla po sam horyzont. W ciszy ocean smakował spokojem.

– Wiesz, że mogłeś wyciągnąć gotową figurkę z rękawa?

– A jaką, myślisz sobie, miałaby wtedy wartość?

W nastroju tym, przez krótką chwilę Jerzemu zdawało się, że drewniane oczy wróbelka nabrały piwnej barwy.

 

***

 

„Szanowni państwo, witamy pośród kłamstw i luster, w innym świecie, gdzie rzeczywistość poszła spać razem ze wszystkimi!”

Coś było nie tak. Powietrze zdawało się mniej dusznym niż zawsze, a mrok przykrywający widownię rozrzedzony jak nigdy wcześniej. Zaległo w kościach: dziwaczne przeczucie, że tego dnia rutyna połamie sobie nogi i ze sceny znosić ją będą bez owacji.

Podzielił się wrażeniem z Baltazarem, ten jednak uśmiechał się tylko i nawet ułożenie gwiazd nie odbiegało od sześciennej normy. Drażnił się, albo i nie. Ciężko po Smoku rozpoznać.

„Teatr, w którym jedno mrugnięcie to strata nie do oszacowania, przedstawia największe sławy estradowego szaleństwa! Oto przed państwem Jerzy Gąbka, wirtuoz fajerwerków i woźnica dla zmysłów; oraz Baltazar Smok, człowiek utkany z gwiazd i dymu!”

Spektakl rozpoczął Baltazar, tanecznym krokiem sunący wzdłuż sękatych desek. W tańcum tym, markowanymi ruchami prowadził parasol. Jedną trzymał go u rączki, drugą w talii czerwonych błon. Podśpiewywał mu przy tym głos ducha teatru, brzmiący teraz niczym eteryczne wcielenie Sinatry.

Płynnym ruchem otworzył parasol w momencie unoszenia go nad głowę, jakby podnosił delikatną partnerkę. W tej jednej chwili błony rozpłynęły się w aksamitny materiał, a między dłońmi Baltazara wiła się kobieta żywcem wyjęta z bajki o czerwonych młynach. Z sufitu, jak deszcz posypało się więcej parasoli, które już w locie migały kształtami nowego życia.

Jerzy chwycił pierwszy z nich i otworzył, chroniąc głowę przed karmazynowym gradem. Westchnął tylko i ruchem dłoni przygasił światła reflektorów, nadając im ciemniejsze barwy. Zza kotar zabulgotała woda, po czym wystrzeliła rzeką przed siebie, rozrzucając zasłony i przecinając scenę na pół, porywając przy tym większość parasoli. Tuż nad spadkiem ze sceny, wzniosła się w górę i popłynęła dalej, nad widownią.

Roześmiane kobiety płynęły z nurtem, niektóre chlapiąc na wszystkie strony, inne tańcząc w spowolnionym cieczą tempie. Woda była na tyle przejrzysta, że wszystko można było dostrzec od spodu. Nimfy rzecznej toni.

– Nie, nie, mnie już snów erotycznych wystarczy – dobiegło gdzieś z wnętrza sali. – Ja przecież tego nie planowałem. Poszły, ale już.

Woda natychmiast wyparowała, a kobiety nadęły się do granic możliwości, unosząc w powietrzu niczym baloniki. Pękały, jedna po drugiej, rozsypując w płatki róż, powoli opadające na widownię.

– Że co, że jak? – zapytał Jerzy w kierunku Baltazara, który jednak niezainteresowany był młodszym kolegą. Wypatrywał czegoś między krzesłami i fotelami.

Jedna osoba z widowni wstała i ruszyła w kierunku sceny. Krok miała rześki i pewny siebie. Młody chłopak, na oko przed dwudziestką, wskoczył na wysokość artystów, jednym, wielkim susem.

– Tam były schody – rzucił niedbale Gąbka, wskazując kilka stopni prowadzących na środek sceny.

Był zaintrygowany, co próbował głęboko ukryć. Gdyby jednak ktoś na niego spojrzał, zobaczyłby definicję zaciekawienia. Ktoś dojrzałby mężczyznę o twarzy rozjaśnionej jak u dziecka; ktoś drżące kąciki ust i nieco rozbiegane spojrzenie; ktoś wielkie oczy, pozbawione luksusu mrugnięcia.

Chłopak zdawał się na to nie reagować. Chodził po scenie, w tę i z powrotem, mamrocząc coś stale.

– Czemu nie mogę rozsypać tej nory jak domku z kart. Nie mogę tych ścian ruszyć, wcale, a wcale. Dziwne, bardzo dziwne.

– Jerzy – odezwał się wreszcie Baltazar. – Teraz będziesz musiał odstawić wszelkie pytania i służyć mnie pomocą.

– Ale…

– Bez pytań, powiedziałem. Zaufaj mnie.

Konstelacje na czole Smoka pierwszy raz przybrały bardziej skomplikowaną formę: całkiem kształtne oko, z trzepoczącą powieką i ruchomą źrenicą. Gąbka wędrował wzrokiem od niego do chłopaka i na odwrót. Nie chciał wybierać między połamaną rutyną, a zachwycającym niebem.

Coś zatrzeszczało u sufitu. W ciemności błysnął metal, który z impetem zaczął zbliżać się do ziemi. Kwadratowa klatka upleciona z prętów leciała prosto na nieświadomego niczego młodzieńca. Opadła z głośnym łoskotem, ten jednak nawet nie podskoczył. Zmrużył tylko oczy, musnął palcami chropowatą powierzchnię pułapki.

– To ciekawe – zadziwił się Baltazar, zakasując jednocześnie rękawy. – No chłopcze, to teraz stój spokojnie.

– Mam na imię Tomek – odpowiedział spokojnym tonem. Nie uleciał z niego nawet gram pewności siebie; przytłaczająca masa. – I nie przypominam sobie, żebym cię staruchu zapraszał do swoich snów.

Po tych słowach pstryknął palcami, jednak nie stało się nic. Coś trzasnęło w dotąd niezachwianym spojrzeniu, a krawędź pęknięcia wydłużała się z każdym kolejnym pstryknięciem, które nie skutkowało. Raz, jeden, drugi, trzeci. Nic i nic.

Baltazar wyciągnął z kieszeni niewielki mieszek wiązany lnianym sznurkiem. Uśmiechnął się zawadiacko, jak każdy szanujący się łotr z okładek komiksów.

– To teraz zrobimy ci incepcję. Powiedz dobranoc.

W jednej chwili, pręty nabrały żółtej barwy i opadły na ziemię jak makaron. Tomek zerwał się natychmiast i jednym susem wykonanym ze sceny wylądował między widownią. Poruszał się, jakby nie trzymała go grawitacja, co nie znaczyło tyle co szybciej, a efektowniej.

– Takiego! – wrzasnął za siebie. Makaron napęczniał mocno, jakby ktoś go nadmuchiwał. Powstałe baloniki uformowały się w dłonie, jak u Myszki Miki, z tą różnicą, że wyprostowany był tylko środkowy palec.

– Na co czekasz? – stęknął Baltazar, którego nogi wydłużyły się o dobry metr, za czym nie poszedł jednak rozmiar spodni. – Za nim!

Miał w sobie werwę, jakiej Jerzy się nie spodziewał. Już w kilka sekund po ostatnim słowie, pozostał daleko za ściganym i ścigającym jednocześnie. Z przepastnych kieszeni marynarki wyciągnął więc wrotki, które szybko założył. Żałował, że ma na sobie niewygodny w takich wyprawach garnitur, ale nie chciałby niszczyć nic z garderoby.

Sprawnym skokiem wylądował między fotelami, o których oparcia przytrzymał się, żeby nie upaść. Kiedy mknął między kolejnymi siedzeniami, śledząc wzrokiem plecy Baltazara kołyszącego się niezgrabnie nad linią głów milczącej widowni, poczuł na karku wróbli oddech. Zignorował uczucie. Nie mógł inaczej. Chciał.

 

W chwili, kiedy docierali do drzwi wyjściowych, szarpnął nim potężny wstrząs ekscytacji. Pod materiałem koszuli czuł gęsią skórkę, a mrowienie w okolicach ramion sprawiało przyjemność. W przeciągu roku, nigdy jeszcze nie wyszedł poza budynek teatru. Taka była umowa.

Teraz, kiedy jasne światło uderzyło we wszystkie zmysły jednocześnie, omal się nie zachłysnął. Kiedy oczy przywykły, a usta otworzyły w niemym krzyku, zobaczył nad sobą niebo, którego nie sposób było ogarnąć. Za każdym razem, gdy chciał spojrzeć w inny jego punkt, zmieniała się liczba i kształt chmur, pojawiało słońce i znikało, czasem kilka naraz, jedno dalej od drugiego. Żeby nie zwariować, wlepił wzrok na wciąż biegnącego Baltazara.

Pościg odbywał się po łące sięgającej za horyzont. Pachniało wrzosem i brzoskwiniami. Gdzieniegdzie płaskość terenu przełamywały samotne drzewa; każde inne, powykręcane dziwacznie wierzby, brzozy, dęby, wielkie i małe. Gdzieś po lewej, wąskimi korytarzami płynęła mgła, nucąc przy tym melodię jak strumyk obijany o drobne kamyczki.

Teraz wrotki były zupełnie bezużyteczne. Oczy lśniły mu, kiedy rozpinał guziki marynarki.

 

Baltazar zaśmiał się niemalże szaleńczo, zobaczywszy co wyrabia Tomek. Linia horyzontu zafalowała, a po ziemi przeszło głuche dudnienie. Wtedy rozbrzmiał głośny trzask, a fragmenty świata przed nimi poczęły wznosić się do nieba.

Potężne bloki skał i ziemi odrywały się od globu. Pokazywały wnętrze; rzeki spływające teraz jak wodospady i przekrój warstw, od miękkiej zieleni roślin po czerń węgla. Poczuł, że wszystko pod nim drży, że unosi się i grawitacja zaczyna płatać figle. Smok śmiał się i śmiał, i nie potrafił przerwać.

– Jerzy! – krzyknął, nie obracając się wcale za siebie. – Czy ty to widzisz? Chłopak ma talent, jak kosmos kocham! Widzisz?

Gąbka nie odpowiedział nic, a zamiast tego przeleciał tuż obok, ciągnąc za sobą pióropusz ognia i okrzyków radości.

– Co to jest? – zdziwił się Baltazar, aż gwiazdy zatańczyły mu po czole.

– Plecak odrzutowy! – odkrzyknął, kręcąc piruety. Góra dół, góra dół. Świat nad pod, nad pod.

– Aha.

Pierwsze „do widzenia” powiedziały grawitacji drzewa, wyrywając się korzeniami z ziemi, jakby tknęła je chęć zostania astronautami. Ulatywały niespiesznie, po drodze gałęziami i konarami formując wymowne kształty. Pozdrowienia od Tomka.

Wciąż widzieli go przed sobą. Zachowywał się, jakby wcale nie chciał uciec, jakby dobrze się bawił. Poczuli kolejne wstrząsy. Blok ziemi, którym lecieli w górę, ponownie podzielił się i teraz Baltazar każdym krokiem musiał przeskakiwać na kolejne, maleńkie wysepki.

– Łap go, tylko nie dotykaj, bo jeszcze gotowy się obudzić! No już, na co czekasz, smarku?

– Na odpowiedzi.

– Będą później – powiedział Baltazar, jednocześnie rozbłyskując płomieniami.

– Obiecuję – dokończył pokrytym łuskami, długim pyskiem.

Wraz z wysokością, wcale nie robiło się zimniej. Byli teraz między chmurami. Jerzy empirycznie doświadczył, że te zachowują się jak olbrzymie materace, wykonane z elastycznej gumy.

Lecieli razem, obaj ciągnąc za sobą pióropusze ognia. Nie widzieli przed sobą nic i dopiero po chwili, gdy dotarli ponad granicę nieba, zaskoczył ich. Czekał, trzymając w dłoniach olbrzymi kij baseballowy, którym z pełnym impetem przyłożył Jerzemu. Ten poleciał prosto w chmury i zaczął odbijać między nimi, jak kuleczka uwięziona w pinballowym automacie.

Baltazar wzleciał jeszcze wyżej, po czym zaczął pikować w stronę chłopaka. Zarówno z jego oczu, jak i zza pleców atakowały gwiazdy. Te drugie, o tyle agresywne, że zmieniały zupełnie wygląd z każdym ruchem obserwatora, jak wcześniej niebo. Szaleństwo kosmosu.

Tomek stał na chmurze, uśmiechnięty jak dziecko pierwszy raz czytające bajkę. Spod jego stóp, spomiędzy bieli obłoku wyłonił się osiodłany pegaz. Chłopak naturalnym ruchem nasunął się na kulbakę. Kij baseballowy powoli zmieniał kształt; zwęził się nieco, szczególnie przy czubie, który teraz przypominał ostry grot strzały. Powstałą w ten sposób lancę wsunął pod pachę. Dał jedną, głośną komendę. Wio!

Pegaz zamachnął się skrzydłami i wystrzelił równym torem w stronę Smoka. Pędzili ku sobie, w świetle gwiazd i wielu słońc. Tomek wrzeszczał bohatersko, Baltazar ryczał, jakby ryczał sam kosmos.

W chwili zderzenia, świat rozbłysnął na nowo.

 

Tysiące niewielkich jaszczurek, jak deszcz komet opadało na chmury, a między nimi zdezorientowany chłopak, krzyczący w przerażeniu. Wtopił się w ramiona kłębiastego materaca, który zamortyzował upadek. Nie potrafił wstać. Trzymał twarz w dłoniach. Krzyczał, że oślepł, że nie wierzy i jak to możliwe.

Stanął nad nim Jerzy, który ruchem dłoni sprawił, że biały puch owinął się wokół Tomka jak kaftan bezpieczeństwa. Wariat w wariatkowie.

Po chwili, od drugiej strony podszedł Smok, rozplątując mieszek. Na krótki moment, chłopak otworzył oczy, po to tylko by zobaczyć niebo Baltazara.

– Dobranoc, mały – szepnął, po czym dmuchnął białym pyłkiem prosto w oczy.

W tym samym czasie, Gąbka rzygał z krawędzi chmury.

 

***

 

Siedzieli pośrodku gwiazd, na chmurze, z której wyrastały drzewa wcześniej ukradzione globowi. Między nimi, ognisko rozpalone na truchle połamanej lancy.

– Co z nim teraz zrobimy?

Jerzy skinął głową na drzemiącego kawałek dalej chłopaka. Cały czas trzymał spojrzenie przy podłożu, bojąc się kolejnych rewelacji żołądkowych.

– Na moje, to dobry materiał jest. To i owo potrafi, tylko niesforny strasznie.

– Znaczy, że mnie też, w ten sposób?

– Podobnie. Też było urwanie dupy, ale mniej…

Przerwało mu głośne parsknięcie pegaza, kręcącego się niedaleko. Był poirytowany faktem, że nie potrafi złapać w zęby własnego ogona, pomimo wielu kołowrotków.

– Znaczy, byłem taki sam? – zapytał z lekkim przekąsem. Nie potrafił wykrzesać z siebie odrobiny powagi, chociaż nurtujące pytania wymagały sporych jej pokładów.

– Nie. Byłeś oazą rozsądku.

– Aha, czyli nudziłem cię.

– Smarku, oj smarku. Cech charakteru nie rozsadza się jak dzieci w przedszkolu. Z tobą jestem od roku i jeszcze cię lubię. Jego z kolei, miałbym pewnie dość po paru dniach.

Baltazar uśmiechnął się. Tatuaż wskazywał, że patrzy w niebo.

– Popatrz, komety tańczą. Chyba tango. Albo czacza. Kur zapiał, nie znam się.

Jerzym wstrząsnęło na samą myśl o takim manewrze. Wolał ciepłą pomarańcz ogniska.

– Nie pamiętam nic sprzed. Dlaczego?

– Bo to jest taka, powiedzmy, kasacja. Spłukujemy pamięć w kibelku. Plum, i nie ma. Są tylko dwie opcje. Albo zostaniesz, by dawać ludziom radość, albo przestaniesz być Nibyśniącym.

– A co z prawdziwym ciałem?

Baltazar wzruszył ramionami. Gwiazdy na czole uformowały się w kopnięte lekko trójkąty. Jerzy znał już ten sygnał, ale nie potrafił połączyć kropek. Spochmurniał za to, wiedząc dokąd zmierzałaby odpowiedź, gdyby została udzielona.

– Tak nie można.

– Ale trzeba. Ludzie nas potrzebują. Potrzebują odpoczynku po ciężkim dniu, relaksu i zabawy. Potrzebują pracować wyobraźnią, odprężyć się w bajkowym świecie. Nie wszyscy mogą chodzić po tych łąkach, co to je widziałeś. Niewielu stać nawet na pierwsze rzędy w teatrze, bo to wymaga już czegoś pod kopułą. Wielu siedzi na tyle daleko, że dostrzegają niewiele, ale to i tak jest wspaniałe. Potrzeba nas więcej, potrzeba więcej miejsc w pierwszych rzędach. Rozumiesz, Jerzy? Dla tych, których kochamy. Dla tych, których kochaliśmy, chociaż nie pamiętamy.

Gąbka zamyślił się. Kalkulował, czując pod palcami znajomy kształt.

– Czemu więc jest nas tak mało?

– Bo Nibyśniący musi najpierw trafić do teatru, a to jest czysty przypadek. Nie mają w nim czego szukać, bo sami tworzą swoje bajki.

 

Siedzieli w milczeniu, nasłuchując trzaskającego ogniska. Baltazar wyciągnął z kieszeni niewielkie, drewniane pudełko. Wolną przestrzeń wypełniły dźwięki gitary i śpiewny głos ducha teatru. Eteryczny Sinatra.

– Wiem, że ciężko to przyswoić. To jest trochę jak zabijanie, w dodatku usprawiedliwiane szczytnym celem. Takie morderstwa są najgorsze.

Wyciągnął z kieszeni znajome jabłko. Zawahał się jednak, odłożył z powrotem.

– Pójdę o krok dalej. To twój pierwszy raz, więc pozwolę ci zadecydować o losie chłopca. To trudny wybór, ale następne nie będą łatwiejsze, możesz mi wierzyć. Pamiętaj, że robimy to dla ludzi, których kochamy.

Jerzy uśmiechnął się gorzko. Wspomnienie głaskało kark. Po chwili zorientował się, że wszystko wokół przybrało bardziej statyczną formę. Pegaz przestał się poruszać, zamarł w miejscu jak malunek. Wiedział już, że ponownie znaleźli się w starym pokoiku na zapleczach teatru.

– Co to za proszek, ten którym sypnąłeś mu w oczy.

– A, tak. To zmielone pyłki dmuchawca. Pamiętasz, co ci opowiadałem o Polanach?

 

***

 

Chociaż duch teatru wykonywał kolejny anons, słowa rozmywały się w uszach Jerzego. Nie potrafił skupić się i jednocześnie odwzajemniać uśmiech z widowni. Palcami wciąż badał wyryty w pamięci dzióbek i piórka, schowane w jednej z wielu kieszeni.

Był w jakiś sposób szczęśliwy, chociaż wewnątrz przelewała się gorycz. Rozumiał, że na tym właśnie polega radość. Nie istnieje uczucie bez skazy, bo takie przebrzmiewałoby fałszem.

Spojrzał w lewo, gdzie Baltazar poprawiał mankiety koszuli. Na spodniach ulubionego garnituru pozostały ślady zabawy długością kończyn. Smok nazywał to historyczną rysą i uparcie twierdził, że te świadczą o charakterze.

Spojrzał w prawo, gdzie stał Tomasz z Deszczowców. Szeroko uśmiechnięty chłopak emanujący pewnością siebie w każdym, pojedynczym ruchu. Miał w sobie coś, co porywało tłumy.

Chociaż spektakl już się rozpoczynał, w głowie Jerzego dźwięczało pytanie, które chciał ponownie zadać. Miał nadzieję, że będzie ku temu jeszcze niejedna okazja, a gotów był czekać dokładnie tyle, ile będzie trzeba.

 

Jeśli ktoś spotka w snach człowieka, którego nie sposób zapamiętać, bardziej niż pewne jest, że usłyszy pytanie. Mogą poprzedzić je dziwy i cuda, szukanie luster. Może nawet krótka rozmowa i szalony pościg. Zawsze jednak zabrzmi tak samo.

„Wiesz co iluzjonistę przeraża najbardziej?”

Koniec

Komentarze

Przykro mi Mały Słowiku, ale nie pojmuje tak osobliwego absurdu zagęszczonego specyficzną magią. Przeczytałam z wielkim trudem i to wszystko, co mogę powiedzieć. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W sensie – chodzi o fabułę, formę, może koślawe zdania? Sam próbuję dojść, co mnie tu cholera męczy, a nie mogę. Bo jeśli zwyczajnie zmiany klimatyczne mi nie służą, to jestem w żopie ;). Chciałbym czasem porzemieślniczyć w inną stronę.

 

Dziękuję za rzucenie okiem.

Mały Słowiku, tym razem, jak już napisałam, skondensowany absurd wyłączył mi zdolność skupienia się na czytanej treści. Przez opowiadanie przebrnęłam, rozumiejąc poszczególne zdania, ale nie udało mi się pojąć całości.

Owszem, niektóre zdania wydały mi się niezrozumiałe, ale nie umiem powiedzieć czy to kwestia ich formułowania, czy może brak należytego zaangażowania z mojej strony. Wyznam, że lektura tekstu, który wymaga od mnie dużego skupienia i usilnego zastanawiania się nad znaczeniem czytanego zdania, podczas gdy sens poprzedniego już mi uleciał, raczej nie sprawia mi przyjemności.

Nie wykluczam, że niebagatelną rolę odegrała długość opowiadania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Byłem pewien, że jak na tego typu opowiadanie, zawarłem za mało absurdu i całość jest wciąż zbyt logiczna. A tutaj w odwrotną stronę :o. Przyjrzę się tedy absurdowi na poziomie konstrukcji scen i zdań (nie uwzględniając wydźwięku całości), bo tu może być właśnie pies pogrzebany.

 

Dziękuję raz jeszcze :). Takie ogólniki to też wskazówka, gdzie szukać trupa.

…bo tu może być właśnie pies pogrzebany.

Pies? Jaka rasa?

https://www.youtube.com/watch?v=QmEITFsnK2I

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Może być dupelek. Tylko broń boże jajnik ;).

Przeczytałem ¾ tekstu, Słowiku, i wcale nie dla tego, że mi się nie podobał: podobał mi się bardzo, ale to zaraz.

Nie dokończyłem z tego samego powodu, co Reg, mianowicie zatraciłem sens, w pewnym momencie nie byłem nawet pewien, ilu bohaterów bierze udział w akcji. Przestałem rozumieć, co jest retrospekcją, co nie, o co chodzi z odtwarzaniem VHSów i tym podobne. Mówiąc najprościej, pogubiłem się. Tekst, ze względu na specyficzna tematykę, okazał się na tyle trudny, że odpuściłem wieczorne zmaganie.

Co mi się więc podobało? Twój styl. Czytałem wcześniej Twój tekst z Edge i dlatego zachęcony poprzednim, dobrym doświadczeniem, zerknąłem, co tam Słowiku wyprodukowałeś :) I nie zawiodłem się, powiem więcej – ten tekst jest o niebo lepszy. Jest napisany dokładnie tak, jak lubię. Niestety jego treść mnie wynudziła. Tak, tak, ta opinia balansuje na granicy absurdu.

Co mi się nie podobało i, co być może, jest Twoim poszukiwanym “cosiem”? Twoje opisy, bardzo poetyckie, dobrze wyważone kontrastują z chłopskimi odzywkami bodajże Baltazara. Nie pasuje mi to wcale do tego bohatera, ale mniejsza z tym – nie pasują one do kunsztownej narracji. Jakbyś wrzucił gówno na deski teatru: też coś byłoby nie tak; przepraszam za porównanie. Jeszcze precyzując: to nie tak, że narzucając sobie podobną narrację musisz rezygnować z podobnych motywów, wulgaryzmów czy z treści zakładające dwa poprzednie, lecz w tym konkretnym tekście do iluzjonistów do nie pasuje, to motywu, jeśli dobrze go rozumiem, nie pasuje, do żadnej sytuacji – nie pasuje.

Ogólnie, Słowiku, chętnie zerknę, gdy napiszesz coś nowego, coś jeszcze, gdyż jestem zwolennikiem podobnych Twojemu stylów pisania :)

 

Dałbym sześć, lecz, jak wspominałem, treść mnie pokonała, tak więc musisz się zadowolić piątką, przyjacielu :)

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

Mamma mia, ile danych do rozpatrzenia.

Za duży kontrast postać/otoczka.

Zbyt przeciągnięte niektóre akcenty, więc może nużyć.

Fabuła przypruszona nieco zbyt dużą dawką absurdu (chociaż niekoniecznie, bo wystarczy klucz może dwa, żeby zrozumieć całość – inna sprawa, że kiepski ze mnie w dostarczaniu takowych kurier. Istnieje jeszcze możliwość, że klucze rozsypałem za późno, i nikt do nich nie dotrze :P).

 

No, wiem w czym grzebać. Dobra nowina, że niekoniecznie styl jest winien, chociaż i tak muszę go nieco utemperować na potrzeby realiów wiedźmińskich. Postać szczęśliwie dobrałem tam taką, że się z nim gryźć się nie powinna. A reszta to już kwestia fabuły, i nie ma stąd przełożenia. Na szczęście ;).

 

Dziękuję serdecznie :).

A mnie się podobało. Przede wszystkim podziwiam wyobraźnię. Skojarzyło mi się z tekstem Szyszkowego Dziadka o kobiecie w selerowym wieńcu. Oba są absurdalne. W tym chyba oś fabuły jest zbyt wątła. Ale ogólnie bardzo na plus.

Z wyraźnie zaznaczonej żyły, płynącej czerwienią wzdłuż przedramienia, wystawała rurka. Prowadziła do respiratora,

A respirator nie powinien być połączony z płucami jakoś bardziej bezpośrednio? Nie znam się na tym, ale do żyły to bym wetknęła kroplówkę.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka