– Te maszyny mają duszę! – wrzasnął rozparty na siedzisku menel i potrząsnął pięścią, celując w tramwajowy telebim. Pozostali pasażerowie odsunęli się od niego. Skrępowani, unikali kontaktu wzrokowego i nawet nie patrzyli na ekrany. Nie wiedzieli, co tracą.
Pod znaczkami „transmisja na żywo” uśmiechnięty żołnierz zakładał na swoją wysmarowaną medium przewodzącym łysinę czepek sensoryczno-wspomagająco-sterujący. Kamera zrobiła zbliżenie na podzespoły czepka SWS, ośrodki chłodzące i prawie nieludzki uśmiech tkwiący w szparze hełmu głównej obudowy. Na ekranie nie było widać mocowań ani finezyjnych połączeń, wślizgujących się do wnętrza ciała.
Gdzieś w oddali brzmiały wrzaski menela, prawie równie przenikliwe jak jego odór.
– Te suki u władzy, te ladaco masońskie! Nie mówią wam, ale wiedzą, oni wiedzą, że tym-tym posterować się nie da! Co, wazeliną posmarują łeb i żelastwo założą i starczy?! A gdzie tam, panie!
Na ekranie głowę żołnierza zastąpiło ujęcie tkwiącej w stelażu maszyny. Obraz nie był dość dobrej jakości, by w smoliście czarnej plątaniny plam i kresek odróżnić poszczególne elementy. Jednej rzeczy nie można było przeoczyć – rzeźbionego wizerunku, tkwiącego w górnej części rdzenia, tuż nad pajęczymi odnóżami. Osiem oblicz, skierowanych we wszystkie strony świata, zapewniających panoramę 360 stopni.
Świętowid, pierwszy polski dron wielozadaniowy o sterowaniu teleneuronowym.
Bezimienny generał wcisnął guzik, diody w panelu kontrolnym zamigotały, żołnierz drgnął, a dron ożył.
– Ja wam powiem, bo ja wiem, durnie! Oni tam pchają trupy, i to nie zwierzęce, bo zwierzę duszy nie ma, ale ludzkie! Z reptilianami i kosmitami zrobili tak, by dusza do pana Boga odejść nie mogła, tylko w maszynie siedziała. I co, jak człowiek duchem tam wejdzie, to jak ma wyjść niezmieniony, a?
Wsunąłem brodę w kołnierz płaszcza i pozwoliłem sobie na szeroki uśmiech. Staruch był blisko, ale w odróżnieniu ode mnie nie miał okazji czytać dokumentacji technicznej Świętowida. Pomylił się w jednej istotnej kwestii.
Duszy nie ma. Są tylko transkrypcje sieci neuronów do chmury danych i dalej, aż do… Ups, tajemnica handlowa.
Ale mogę zdradzić wam tyle, byście zrozumieli, czego jesteście świadkami.
*
Działo się to parę miesięcy temu, w środku nocy, w hali produkcyjnej jakiejś dawno upadłej firmy.
Dotarłem do niej razem z prawdziwym najemcą, a nie jakimś Tadkiem Nowakiem, który figurował w umowie najmu. Przez ostatnie pół godziny przebijaliśmy się od krajowej pięćdziesiątki przez błocko, las i rozorane pola. Gdy Arek zmagał się z zabezpieczeniami, ja zastanawiałem się, jakim mój przyjaciel może być jednocześnie geniuszem i aż takim idiotą. W czasach nawigacji w każdym smartfonie lub i-glasses nocna wędrówka przez wertepy nie pomoże w ukryciu lokalizacji. Chyba, że chodziło o tradycyjne śledzenie bez użycia nadajników wrzuconych do kieszeni lub do… no tak, do auta.
Może w tej parze jednak ja byłem idiotą, a Arek „tylko” ufającym mi wariatem.
Po przebiciu się przez spersonalizowany zamek, skaner głosu i parę bardziej tradycyjnych zabezpieczeń, Arek otworzył przede mną wrota i pospiesznie wepchnął do swojej osobistej Komnaty Tajemnic. Odłożył walizę z częściami. Klasnął w dłonie. Wszystkie lampy zalśniły jednocześnie, oślepiając nas obu. Po kilkunastu uderzeniach serca odważyłem się unieść powieki.
Pośrodku hali, skąpany w świetle halogenów, pod girlandami niezabezpieczonych kabli, stał on. Najnowszy szczyt myśli technologicznej ostatnich dziesięciu lat, prorok kolejnej generacji oraz protoplasta paru następnych. Zachęcony przez Arka, odłożyłem torbę z niesionym sprzętem, ściągnąłem ubłocone trepy i podszedłem bliżej.
Jeśli jest rzecz, której korpo nie powinno robić, jest nią zwalnianie cholernie zdolnego inżyniera parę dni przed sprzedaniem najważniejszego patentu w jego życiu, wręczając mu zamiast obiecanej premii wilczy bilet w całej branży z powodu współpracy z hakerami.
No, można do tego dołączyć drugą rzecz – niedopilnowanie skasowania kopii plików firmy ze wszystkich nośników danych posiadanych przez byłego pracownika.
AW Industries naprawdę zalazło Arkowi za skórę.
Pogładziłem czarny tułów Świętowida, odtworzonego w obskurnym warsztacie na podstawie wykradzionych danych i złożonego ze znalezionych lub skombinowanych na lewo części. Programowanie pewnie załatwił sam Arek. Wolałem się nie zastanawiać nad tym, czy przede mną Arek zaangażował kogokolwiek innego do projektu, czy też, skubany, wszystko zrobił sam i dopiero teraz potrzebował pomocy.
– Tu jest sporo delikatnej elektroniki, nie? Z tym pracuje się w sterylnych pomieszczeniach – zagaiłem, badając splot nanorurek węglowych w korpusie drona. Przeniosłem wzrok na odnóża. – Skąd wytrzasnąłeś azotowane rurki?
– Miałem farta z pewną hartownią spod Radomia – wyjaśnił. Gdy analizowałem jego dzieło, on zaszył się przy aluminiowych regałach i zajął wypakowywaniem sprzętu z naszych toreb.
– Po co? Tu by starczyła zwykła…
– Marek – przerwał mi kumpel, zgarniając parę ogniw do kieszeni kangurki. – Błagam, nie rób mi wykładu z materiałów.
Zgodziłem się niechętnie. Arek przeniósł parę rzeczy na biurko zapełnione elektronicznym szajsem i zajął się przepinaniem kabli w jakichś podzespołach. Całość wyglądała zbyt prosto jak na taki projekt. Darowałem sobie kpinę, czy to wszystko programował w Arduino, i zająłem się tym, na czym znam się najlepiej. Dopytywałem się, jakie półprzewodnik zastosował, jakiego typu złącz użył, jak magazynowany jest nadmiar energii. Za każdym razem w odpowiedzi słyszałem to samo.
– To droga tajemnica.
Wystarczyło mi cierpliwości na pięć minut.
– Chłopie, umawialiśmy się inaczej! – przypomniałem mu, odrywając wzrok od brakującej izolacji kabli łączących jedną z zewnętrznych kamer z korpusem. Wstałem, przesunąłem się parę kroków, by lepiej widzieć mojego przyjaciela. – Miałem przyjrzeć się twojemu projektowi od strony materiałowej! Skoro nawet nie chcesz mi powiedzieć, czym się kierowałeś przy doborze i co chciałeś osiągnąć, to jak mam ci cokolwiek doradzić?
Niestety, dopiero w tym momencie moja zawodowa ciekawość została stłamszona przez niepokój. Wolałem nie skupiać się na tym i zadać pierwsze sensowne pytanie tamtej nocy.
– Na jaką cholerę mnie tu ściągałeś?
Arek uniósł coś, co świetnie znałem z Instytutu. Coś, nad czego optymalizacją sam pracowałem i oparłem na tym swoją pracę doktorską w ITME. Na tle jego drobnej sylwetki urządzenie wyglądało na większe i cięższe niż w rzeczywistości.
– Jesteś jedynym łysolem, któremu ufam – stwierdził, obracając w dłoniach czepek SWS.
*
Mógłbym wam napisać rozprawkę na temat tego, co było nie tak z zaplanowanym przez Arka eksperymentem. Raz: brak zachowania zasad BHP i brak warunków sterylnych. Dwa: używanie skradzionego, nieprzetestowanego sprzętu. Trzy: używanie metody patchworkowej przygotowania układu badawczego. Cztery: brak poinformowania współpracowników o procedurze. Brak procedury. Brak, do diabła, czegokolwiek.
Znalezienie znaków producenta zajęło mi parę sekund. Czepek SWS produkcji Natus Tech. Przewody z AW. Złącza grafenowe od Japończyków z MANA. Każdy podzespół był z innej, konkurującej ze sobą korporacji. Miszmasz, którego dla bezpieczeństwa nie powinno się łączyć.
Nie czekając na moją zgodę, Arek rozpoczął przygotowywanie układu. Rozwijał okablowanie pomiędzy panelem kontrolnym, trzema monitorami obrazującymi przebieg procesów, a sprzętem zgromadzonym wokół odrapanego fotela, zapewne skradzionego z gabinetu w szpitalu, opuszczonym po bankructwie NFZ.
– Wiesz że cały ten sprzęt ma zabezpieczenia, które robią sieczkę z mózgu przy nieautoryzowanym użyciu? – zwróciłem mu uwagę. Zastanawiałem się, czy samotnie dam radę trafić z powrotem do trasy.
– Zdjąłem zabezpieczenia.
– Sam?
– Zleciłem – przyznał z ociąganiem.
– Skonfigurować sterowania pewnie też nie umiałeś?
– Toż ty się na tym znasz! – Wrzasnął mój przyjaciel z rozmachem włączając zasilanie w aparacie EEG. Złapał oddech, poprawił na nosie i-glasses. – Nie jestem w stanie stwierdzić, czy interfejs użytkownika działa tak, jak powinien! Nigdy się nie podłączałem! Znam teorię, nie praktykę. A ty…
– A ja mam wyrobioną licencję neuropilota – podchwyciłem. – Dobra, ale nadal nie wiem, jak to zaprogramowałeś.
Nawet po długich namowach wolał pozwolić mi przejrzeć dokumentację niż spróbować cokolwiek wytłumaczyć własnymi słowami. Wśród linijek kodu i mrowia plików nie znalazłem błędów. Moją uwagę przyciągnęła dopiero specyfikacja wzoru układu autonomicznego.
– Świnka morska? – parsknąłem śmiechem. – Zwykle kopiuje się układ nerwowy szczura. O co chodzi?
– Zgarnąłem ich pół tuzina podczas likwidacji jakiegoś laboratorium – wytłumaczył. – Odwzorowanie udało się dopiero przy czwartej. Ale gryzoń to gryzoń, czym może się różnić?
Oznaczało to, że miałem się podłączyć do syntetycznej sieci neuronowej która nie dość, że była przygotowana amatorsko, to jeszcze zbudowano ją na wzorze spoza norm europejskich. Nie umiałem przewidzieć, jakie tego będą skutki. Podrapałem się po potylicy i rozważyłem moje opcje.
Musiałem wiedzieć tylko jeszcze jedną, jedyną rzecz.
– Czyli w imię nauki i wolnego dostępu do technologii chcesz sprawdzić, czy chałupniczo można osiągnąć… to? – skinąłem na drona. – Zrobisz z tego open source?
W ciszy gęstej od napięcia oraz buczenia elektroniki Arek skinął głową.
Pokusa była silniejsza niż rozsądek.
*
Z łysiną i medium przewodzącym to bujda. Zwiększają one wydajność przesyłania impulsów ze wzgórków aksonalnych w mózgu do receptorów w czepku SWS. Przesyłane zdalnie do robotów sygnały są pełniejsze, kontrola dokładniejsza, i tak dalej. Po paru latach pracy wiem, że sam grafen wystarczy. Magia zerowej przerwy wzbronionej. Większym kłopotem jest podłączenie układu sterującego ruchem bezpośrednio do układu nerwowego. Ale… może jednak nie będę was męczył detalami. Skupmy się na tym, co czuje pilot.
Jesteś zatem neuropilotem. Ogarnia cię ciemność – czepek SWS przypomina raczej średniowieczny hełm. Po minucie w mroku czujesz delikatne ukłucia. Po chwili zaczynają swędzieć, jakby ugryzł cię tuzin komarów. Dziesiątki kirotytanowych nanoigieł jest wsuwanych w pory skóry i głębiej, przechodząc przez kość, przenikając opony mózgowe. Po dosięgnięciu kory mózgowej wysuwają się z nich, niczym rozwijające się młode liście, złącza grafenowe. Po przyjemnym łaskotaniu nadchodzi ból – w rdzeń kręgowy wbijana jest igła pasująca bardziej do znieczulania słoni niż do nowoczesnej technologii. To jedyny element, który zostawia blizny na ciele. Blizny w umyśle są dotkliwsze.
Współczesne drony są zbyt skomplikowane, by ludzki mózg ogarnął wszystkie aspekty sterowania. Problem stanowią zwłaszcza procesy będące odpowiednikami tego, czym w naszych ciałach zajmuje się obwodowy układ nerwowy. Niby można byłoby to rozwiązać tradycyjnym programowaniem, ale nadal nie udało się połączyć standardowych aplikacji z systemami teleneuronowymi. Udało się za to opracować metodę kopiowania układów nerwowych małych ssaków do pamięci typu JK-RAM. Po małych modyfikacjach mogą one z powodzeniem przejąć funkcje autonomicznego układu robota. Istnieje jeden problem – systemy zachowują resztki swojej natury, co utrudnia synchronizację pilota z urządzeniem. Sama synchronizacja zaś, mówiąc delikatnie, jest nieprzyjemna.
Upraszczając, pilot musi się połączyć psychicznie z gryzoniem i nie zwariować.
Po zakończeniu synchronizacji mózg ulega złudzeniu wejścia w metalowe cielsko droida. Zakres zmysłów zostaje rozszerzony, pozwalając wychwycić ultradźwięki lub promieniowanie cieplne. Swobodnie steruje się wszystkimi kończynami. Gdzieś w tle zaś czyhają instynkty, nakazujące znalezienie innych myszy i kopulację. Jeśli nie potrafi się nad nimi zapanować – cóż, istnieją już całe oddziały dla takich delikwentów.
Tym razem było inaczej.
Połączenie zaczęło się normalnie. Ciemność, ukłucia, ból, uczucie wchodzenia do czyjegoś umysłu. Spojrzałem przez osiem obiektywów, usłyszałem dźwięki spoza ludzkiego rejestru. Wykonałem parę ruchów kontrolnych, odnóżem pokazałem Arkowi, że wszystko w porządku. Wtedy zdałem sobie sprawę, ze chcę zjeść parę mleczy i spojrzeć w przyszłość.
Zrobiłem to.
Przez chwilę byłem wszechwiedzący. Byłem Świętowidem.
A potem ktoś wyłączył prąd.
– Marek, żyjesz? – Arek stał obok mnie, odkładając czepek SWS na pordzewiały stolik dentystyczny.
Patrzyłem na niego długo, przez kwadrans albo przez parę tysiącleci. Cement pod jego nogami zdążył zerodować, rozsypać się w proch, cywilizacja zginęła, zakryta kurtyną pierwotnej puszczy. Widziałem jego – jako mojego przyjaciela, zaniepokojonego pod swoim nieprzeniknionym płaszczem niewzruszenia, oraz jego pożółkłe kości leżące gdzieś głęboko pod ziemią. Widziałem ucztujące na nich robale użyźniające, które za dziesięciolecia powstaną w laboratoriach korporacji patentujących GMO. Widziałem lampy mrugające w trybie awaryjnego zasilania, i ich szklano-metalowe szczątki bujające się w wietrze apokalipsy. Skaj pod moim tyłkiem utleniał się, pękał, opadał płatami na ziemię tylko po to, by obrócić się w kurz. Byłem wszędzie, byłem nigdzie. Byłem… zmęczony.
– Ty… – wyszeptałem, a każde słowo odbijało się echem w mojej nagle pustej głowie. – Ty mi usmażyłeś mózg.
*
Widzicie, dwa tygodnie wcześniej zamknięto pewien ośrodek badawczy. Chodziło o coś z rozszerzaniem świadomości czy innym neo-szamanizmem, chyba udowodniono im, że przeprowadzane przez nich eksperymenty godziły w postanowienia Konwencji Dublińskiej z 2034 roku.
Dowiedziałem się o całej sprawie dużo później, powoli odzyskując własne zmysły na oddziale zamkniętym dla neuropilotów (zresztą nadal spłacam wystawiony tam rachunek na pięciocyfrową kwotę, z wliczonym dodatkiem za zachowanie poufności). W Internecie znalazłem wywiad z pewnym anonimowym pracownikiem tamtej placówki. Ponoć byli o krok od wykazania, że ich obiekty testowe są w stanie przewidywać przyszłość.
Pracowali na świnkach morskich.
*
Czy byłem zły na Arka za wypadek? Nie. Sam olałem bezpieczeństwo i wpakowałem się w ten eksperyment. Byłem jednak wściekły na niego za to, że mnie okłamał. Nigdy nie planował wykorzystać zdobytej wiedzy do stworzenia open source.
Odzyskał dawną posadę za cenę patentu na przeistoczenie pilotów w dosłownych Świętowidów.
Na ekranie w tramwaju jadącym z Metra Młociny do Instytutu, widziałem mojego dawnego przyjaciela, schowanego za barczystymi generałami. Obserwował sygnały z czepka SWS na swoich i-glasses. Marszczył brwi.
Chwilę później Świętowid obrócił swój moduł główny i pobiegł w kierunku widowni tak szybko, jak tylko pozwalało na to jego budowa. W następnym kadrze pojawiły się zdziwione miny wojskowej wierchuszki i wykrzywione w agonii usta neuropilota. Wiedziałem, co czuje. Niewysłowiony ból rozrywanego na strzępy umysłu. Kątem oka nadal widziałem tę samą apokalipsę, którą on teraz obserwował po raz pierwszy.
– Już nigdy nie dojdziesz do siebie, chłopie – mruknąłem pod nosem i wzniosłem mu toast kawą w kubku termicznym.