- Opowiadanie: Lord Vedymin - exe

exe

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

exe

Wychodząc ze spożywczego, Breszka poślizgnął się na schodach. Przytomnie chwycił za poręcz wolną ręką. W drugiej, jeszcze przed chwilą, trzymał zakupy. Pięćset gram dla ducha – plus tara, czyli butelka, oczojebna reklamówka i cztery kajzerki – zmierzało ku oblodzonemu brukowi z przyspieszeniem zwiastującym rychłą dezintegrację flaszki.

Brecha, odpychając się dzikim odruchem od balustrady, wystrzelił ciało w kierunku uciekającej zdobyczy. Dopalony adrenaliną wzrok i ogólna percepcja pozwalały mu rejestrować rzeczywistość z czułością kamery rapidowej. Siatka spadała coraz wolniej, aż zawisła w powietrzu, po czym znów zaczęła przyspieszać.

W górę.

Nie zdążywszy jeszcze uświadomić sobie absurdalności tej fizycznej anomalii, Breszka chwycił torbę za ucho. Dokładnie w tym momencie opadła jak przebity balon, przywracając chłopakowi wiarę w prawo powszechnego ciążenia. Obejrzał ją dokładnie ze wszystkich stron, tak od zewnątrz jak i od środka. Może rzeczywiście w środku był balon albo coś.

Nie.

Przeszedł przez Borki jak wiatr, skołowaciały, nie zwracając uwagi na wilcze spojrzenia mijanych po drodze miejscowych, którzy wracali z kościoła. Wszedł na posesję szefa jak zawsze, tylną bramą, od strony paleciarni. Poklepał po kufie Chaczaturiana – strzegącego posiadłości, obślinionego kaukaza i skierował się do mieszkania – przerobionego na potrzeby ukraińskich robotników garażu. Zdjął kurtkę, przemoczone adidasy ustawił koło elektrycznego grzejnika. Podkręcił moc na półtora tysiąca watów i klapnął na łóżko, opierając się plecami o bieloną ścianę. Po przeciwnej stronie klitki, na swojej pryczy leżał Dima. Grubas odsypiał jeszcze nocną zmianę przy obrzynaniu i wypalaniu partii europalet. Nie budził go. Otworzył eskimo, dla zasady wziął z półki napoczętą colę i dwie szklanki. Jedną napełnił do połowy wódką, a drugą zapitą. Nie mieszał – wystarczająco namieszane miał teraz w głowie.

Pił w samotności. Przy trzeciej półszklaneczce postanowił to zmienić i ustawił naprzeciwko siebie smartfon ze zdjęciem Natalii. Zadzwoni do niej wieczorem i znów powie, że tęskni, że muszą to wytrwać, że tak trzeba. W Polsce trzymał go sensowniejszy niż na Ukrainie zarobek i jako takie schronienie przed poborem do armii. Do dziewczyny, rodziny w Tarnopolu wracał tylko w dwa największe święta – a i to nie zawsze – mając nadzieję, że do drzwi nie zapuka Policja.

Na obczyźnie najgorsze były bezczynne niedziele. Kiedy zakład – FRANEX-PAL – nie pracował, Wiktor Bereszenko nie miał co ze sobą zrobić. Tęsknił więc i dumał, co przykrzejsze myśli zabijając alkoholem. Pił dopóki nie zasnął.

 

***

 

Była trzecia dwadzieścia dwa. Na dworcu w Przemyślu, na zimnej granitowej ławce, pod złotym żyrandolem, Brecha oczekiwał spóźnionego pociągu do Lwowa. Układał klocki na telefonie. Kątem oka zauważył, jak jakiś rozczochrany rudy pajac w purpurowej marynarce i wąskich spodniach w kratę odszedł od kasy biletowej i kierował się w jego stronę.

– Ppraszm, można? – spytał fircyk, wskazując na ławkę. W obrębie paru metrów było kilka takich samych, ale wolnych. Brecha skinął, przysunął do siebie torbę, robiąc trochę więcej miejsca, i z powrotem spuścił wzrok na ekran telefonu.

– Rudy Pajac, miło mi – przedstawił się współsiedzący, wyciągając dłoń na powitanie i wprawiając chłopaka w osłupienie.

– Wiktor. – Uścisnął rękę dziwnego jegomościa. Zauważył, że w butonierkę ma utknięty srebrny widelec.

– Zwycięzca.

– Słucham?

– Wiktor, znaczy zwycięzca. Zacne imię.

– Pańskie również.

– Dziękuję, ale to pan raczył mnie tak nazwać w myślach, młody człowieku – rzekł purpurat, po raz wtóry zbijając Breszkę z pantałyku. Nastała niezręczna cisza.

Sytuację uratował odbijający się echem w przestronnym holu komunikat: „Opóźniony pociąg do Lwowa wjechał na peron trzeci, za opóźnienie przepraszamy.” Bereszenko bez słowa wstał i skierował się w stronę wyjścia.

– Proszę tam nie podchodzić. Pociągu jeszcze nie ma, ale za pięćdziesiąt pięć sekund nadjedzie na pełnej prędkości i wykolei się właśnie na peronie trzecim.

– Pojebało cię, szajbusie!? – nie wytrzymał Ukrainiec, i zanim odszedł, dodał jeszcze z czystej ciekawości, która przezwyciężyła oburzenie: – Dlaczego masz widelec w butonierce?

– Wypraszam sobie. To brustasza. Dżentelmen nie wkłada widelca do butonierki.

– Dobra, jeden chuj. Dlaczego nosisz tam ten jebany widelec?

– Czyż nie jest gustowny? Ale spokojnie, mogę go wyjąć, jeśli bardzo panu przeszkadza.

Wiktor machnął ręką i oddalił się od wariata. W chwili gdy otwierał drzwi prowadzące na perony, usłyszał potężny huk, połączony z serią metalicznych trzasków. Kolejne wagony niebiesko-żółtego pociągu Lwów Express przewracały się na bok, taranując wiaty po przeciwnej stronie torów i wznosząc tumany pyłu. Chaos trwał kilkanaście sekund.

Chłopak z przerażenia zlał się zimnym potem i znieruchomiał. Podszedł do niego Rudy Pajac.

– Mówiłem, żebyś się tu nie zbliżał. Wiem, co cię dręczy i zaszło już tyle, że musimy o tym porozmawiać. Spotkamy się jeszcze. Bywaj.

Brecha nadal stał nieruchomo. Ze zrujnowanego składu, o własnych siłach zaczęli wychodzić zakrwawieni ludzie. Nocne, mroźne powietrze rozdarł przeciągły krzyk.

 

***

 

Zerwał się z łóżka. Uderzył głową w półkę i przewrócił pustą butelkę, stojącą na nocnym stoliku. Spadła, ale się nie zbiła. Przetarł mokrą twarz rękawem T-shirta.

– Która godzina?

– Przed ósmą. – Dima stał przy kuchence gazowej, odgrzewając na kolację coś ze słoika z sosem pomidorowym. – Czego tak darłeś japę?

Nie odpowiedział. Wyciągnął ze zlewu talerz, przepłukał go, nałożył sobie sporą porcję jedzenia i włączył jakiś hollywoodzki rozpierdol z Jasonem Stathamem. W przerwie reklamowej grubas przełączył na porno w TV4 i zasnął z pilotem w ręku.

Brecha zgasił telewizor. Tej nocy nie zmrużył oka.

 

***

 

Nad ranem, gdy było jeszcze ciemno, Wiktor poszedł dla otrzeźwienia wynieść śmieci. Coś zatrzymało jego dłoń, gdy chciał wrzucić butelkę po wódce do kontenera.

Wybuch. Odłamki szkła. Ręka. Ból. Krew.

– Mówiłem, że jeszcze się spotkamy, Wiktorze Ołeksijowyczu Bereszenko – powiedział Rudy Pajac, otrzepując marynarkę ze szklanego pyłu. – Nie uciekaj ode mnie. Nie mdlej. Nie mogę zrobić ci nic złego. Jesteś nieśmiertelny. Twoje życie jest programem. Świadomość konstytuuje się w strukturze programu, który jest wykonywany na fizycznym obiekcie tak skomplikowanym, że musiałbyś poświęcić kilka tysięcy lat na jego zrozumienie. Teraz nie ma na to czasu, bo, jak sądzę, masz wiele innych rzeczy na głowie. Zresztą, i tak, zapewne, rzecz ma się już zupełnie inaczej. Acha… Program nie podlega edycji. Pełen determinizm.

– Dimaaa!!! Chodź no tu. Szybko, kurwa!

– Job twoju mać! Zamknij mordę! Jest czwarta w nocy, spałbym jeszcze półtorej godziny – przeklinał współlokator Breszki, gramoląc się z łóżka i naciągając dresy na przetarte kalesony.

Wybiegł za winkiel, gdzie stały kontenery. Przed oczyma mignął mu tylko lecący z dużą prędkością, niewyraźny kształt. Srebrny widelec. Utknął u nasady nosa, penetrując mózg. Stutrzydziestokilowy kloc upadł na wznak w puszysty śnieg.

– Wolałbym, żebyśmy porozmawiali na osobności. Nim się nie przejmuj, nie cier… – Dziwak, zanim skończył mówić, przyjął na twarz i korpus trzy szybkie. Został rzucony w powietrze, jak drewniany pajacyk. Coś strzyknęło paskudnie, gdy uderzył lędźwiami o brzeg śmietnika. Wypluł kilka zębów. – Wybacz, ale wobec zaistniałych okoliczności, jestem zmuszony zastosować środki przymusu bezpośredniego.

Pajac nadzwyczaj mocno chwycił Wiktora w obie ręce i zaczął gnieść jak plastelinę. Gdy udało mu się skondensować Ukraińca do rozmiarów pięciozłotówki, schował go do pięknej, grawerowanej papierośnicy. Wrzucił też do środka zasuszony liść melisy. Powinno wystarczyć, aby na jakiś czas zatrzymać spiralę bezsensownej przemocy, która właściwie nie miała znaczenia, ale była niekonieczna. Po prostu, lepiej wyłożyć kawę na ławę, nawet kosztem paru sińców, niż tracić czas na wiele innych, niekoniecznych rzeczy.

 

***

 

W pociągu do Lwowa, w wagonie barowym, Rudy Pajac nieśmiało otworzył papierośnicę i położył Wiktora na siedzeniu naprzeciwko siebie. Towarzysz w przeciągu kilkunastu minut napęczniał do swoich standardowych rozmiarów i znów był z niego równy chłop. Jedyną rzecz, której mu ubyło, stanowiła chęć mordu. Uśmiechał się potulnie, jak skarcony chłopiec, który może nie do końca zrozumiał swój błąd, ale znudziło mu się gniewać na tatusia.

– Jesteśmy na Ukrainie – rzekł Rudy i pociągnął łyk kawy z papierowego kubka, wytwornie odchylając mały palec. – Wojna się skończyła.

– Dlaczego wcześniej wszystko było takie… normalne? – Wiktor wyduszał z gardła słowa jak z dobrze już wykręconej szmaty.

– Napij się kawy. Poczujesz się lepiej.

– Dlaczego, pytam.

– Jakie normalne? Niedługo inaczej będziesz gadał. Żyjesz niecałe ćwierć wieku, a przed tobą wieczność.

– Nazywam się Wiktor Ołeksijowycz Bereszenko, mam dwadzieścia cztery lata i chcę normalnie żyć. Kimkolwiek jesteś, nie mieszaj się w to. Pojadę teraz do Tarnopola, ożenię się z Natalią Andruszko, a tobie nic do tego.

– Tak. Ja zostaję we Lwowie. Interesy.

– I nie będziesz mnie prześladował?

– Nie będę.

Odpowiedź najwidoczniej zadowoliła Wiktora. Przetarł kłykciem oko, rozdarł saszetkę z cukrem i wsypał go do kawy. Wziął kilka łyków, pomilczał przez dłuższą chwilę, wpatrzony w kremową piankę, która składała się z coraz mniejszej ilości, coraz większych bąbelków.

– Zabiłeś Dimitrija.

– To prawda – Rudy podniósł wzrok na rozmówcę, przerwał skręcanie papierosa – ale musiałem to zrobić. Mówiłem ci, predestynacja. Dimitrij to kod, tak samo jak ja i ty. Zresztą niewykluczone, że grubas zatańczy jeszcze na niejednym twoim weselu.

– Niby czemu mam w to wierzyć?

– Nie masz powodu.

– No właśnie. Koło chuja mi lata twoja predestylacja. Jestem człowiekiem, mam wolną wolę i robię co chcę.

– To złudzenie. Wspaniałe, co prawda, ale tylko złudzenie. Jak to się mówi, psy szczekają, karawana jedzie dalej. – Rudy uśmiechnął się szyderczo.

– Ja wierzę w Boga, a jeśli istnieje wszechmogący Bóg, to wszystko jest możliwe.

– Niby czemu mam w to wierzyć?

– Nie masz powodu. – Teraz Wiktor wyszczerzył zęby.

– No, ładnie. Masz cięty język, ale jeszcze dużo nauki przed tobą. Wiele zawdzięczasz na przykład fundamentalnym dla matematyki i fizyki teoriom mnogości i względności, bo tylko dzięki nim żyjesz wiecznie w stykach maszyny. Nie martw się, wszystko metodycznie rozgryziesz. Musisz wiele doświadczyć, a potem dobrze to przemyśleć.

– Wiesz co? Strasznie pierdolisz.

– Wiem.

Rozmawiali jeszcze przez pewien czas, a godzinę później Rudy Pajac wysiadł na stacji we Lwowie, ukłonił się i – powiedzmy – po ludzku życzył Breszce wszelkiej pomyślności.

 

***

 

Żył z Natalią do śmierci, tak jak przyrzekł jej w cerkwi, przed Bogiem i Batiuszką. Tylko wiara przez całe życie czyniła go człowiekiem, potrafiącym kochać. Kobietę, dziecko, krewnego i wroga. Nie miał odwagi pomyśleć nawet, że wszystko jest z góry ustalone, a moralność to ułuda.

A więc wiara w wolność i strach przed jej brakiem – człowiek moralny.

Wydawało mu się, że pogodził się ze śmiercią, że umierał szczęśliwy. Jako człowiek, był gotów odejść. Jako świadomość – nie. Za mało jeszcze przeżył.

 

***

 

KATHARSIS

Prawdziwe zblazowanie to siedemset żon, siedem tysięcy kochanek, siedemdziesięciu kochanków. Dwadzieścia siedem tylko pozornie udanych samobójstw. Przeszło trzy tysiące w pełni unikalnych manifestacji fizycznych. Jedenaście milionów zmysłów. Wiele innych rzeczy, które były dobre, tylko kiedy trwały. W dłuższej perspektywie okazały się nie mieć znaczenia, więc nie ma sensu ich tu wymieniać. Wszystko chuj.

 

***

 

FOTISMOS

Koniec materii. Czysta jaźń. Czas oświecenia, bezcielesnej kontemplacji. Negujący maszynę Bóg, któremu zdarzają się ery zwątpienia. Ale czy wszechmogący Bóg nie ma prawa wątpić? Jest wszechmogący – do wszystkiego ma prawo, a nawet, można by rzec, każde jego prawo to zarazem obowiązek.

 

***

 

HENOSIS

Spełnił największy obowiązek, ostatnie, prawdziwe, oświecone samobójstwo. Zniknęło to, co było częściowe. Zostało to, co prawdziwe.

Wykonało się.

 

***

 

Process returned 0 (0x0)  execution time : 0.007 s

Koniec

Komentarze

zmierzało ku oblodzonemu brukowi z przyspieszeniem, zwiastującym rychłą dezintegrację flaszki

Wszedł na posesję szefa, jak zawsze

raczej zbędne przecinki

W chwili gdy otwierał drzwi usłyszał

Tak znikąd te drzwi, mały zgrzycik (edit – no i brak przecinka przed usłyszał)

Lwów Ekspress

Albo przez x, albo przez jedno s, wydaje mi się

Wiem co cię dręczy

przecinek przed co

Wiktor wyduszał z gardła słowa, jak z dobrze już wykręconej szmaty

ten raczej zbędny

 

Miałeś jeszcze dzień na doszlifowanie, Lordzie. A widać niestety fałdki warte wygładzenia…

O ile pomysł sam w sobie nie jest zły (choć z jednej strony trochę do mnie nie trafił, z drugiej mnie nie zdziwił), to cała reszta historii nie bardzo rozumiem, po co się tam znalazła… Nie dostrzegłem nic ciekawego ani w bohaterze (jeno nic nie wnoszącą wulgarność), ani w jego kumplu. Widelcowy pan, poza tym że przypominał mi pewną postać z pewnego niewybitnego filmu, też w zasadzie nie był tam potrzebny (w sensie struktury opowiadania). Równie dobrze mógł się nie pojawić, jeśli dobrze wszystko rozumiem.

Żałuję, że taka recenzja, ale spodziewałem się więcej. 

(edit – w sumie bardzo mi się podoba ostatnie zdanie)

.exe, i wszystko jasne. Samym tytułem wszystko zdradzasz, Lordzie. Czytało się przyzwoicie, ale jakoś nie wciągnęło – choć opis z lecącą reklamówką nawet klarowny, ale opis wypadku pociągu mógłby być lepszy. Mi nie podeszło, ale może innym się spodoba. Pozdrawiam.

Przeczytałam i mimo iż nie lubię tego gatunku literatury, przykrości nie doznałam. Trudno mi jednak powiedzieć coś więcej na temat tego opowiadania.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki Wam. Poprawki Varga pozwalam sobie wprowadzić.

yes

Przeczytane! Ale żeby tak w C? (Niesamowicie wysublimowana krytyka i wyrafinowane pochwały już tuż, tuż).

na emeryturze

Czytałam bez przykrości, cały czas na coś czekając, ale doczytałam do końca i nie doczekałam się niczego. Domyślam się, że nie zrozumiałam opowiadania.

 

Pięć­set gram dla ducha – plus tara, czyli bu­tel­ka… – Pięć­set gramów dla ducha – plus tara, czyli bu­tel­ka

 

powie, że tę­sk­ni, że muszą to wy­trwać… – …powie, że tę­sk­ni, że muszą wy­trwać… Lub: …powie, że tę­sk­ni, że muszą to prze­trwać

 

mając na­dzie­ję, że do drzwi nie za­pu­ka Po­li­cja. – …mając na­dzie­ję, że do drzwi nie za­pu­ka po­li­cja.

 

tak jak przy­rzekł jej w cer­kwi, przed Bo­giem i Ba­tiusz­ką. – …tak jak przy­rzekł jej w cer­kwi, przed Bo­giem i ba­tiusz­ką.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, ale te poprawki wprowadzę już na swoim dysku. Zgłosiłem tekst do konkursu, więc nie chcę już po czasie nic zmieniać.

Widzę, że zaniedbałem tekst od strony technicznej (jakieś zwroty akcji, wyjawianie nowych informacji, itp.) i wyszło dość monotonnie.

Nie porwało mnie – może przez to, że to za często użyte zostało słowo “predestynacja”, tudzież, jak bohater woli, predestylacja:). Wolałabym się bardziej domyślać, co artysta miał na myśli.

Ale napisane lekkim stylem i w ten sposób się czytało.

Niech Wszechświat Wam błogosławi...

Gwoli ścisłości to słowo predestynacja jest użyte raz :P

Widocznie o jeden raz za dużo.

Dzięki.

Zaczyna się humorystycznie, potem leci nieco absurdalnie i do momentu wypadku pociągu widza… yyy… czytelnika trzymasz w zaciekawieniu.

 

A potem ciśniesz ogromnym skrótem myślowym. Dla programujących tytuł zespoileruje treść, finalny zwrot, oznaczający, że wszystko udalo się zgodnie z zamierzeniem (i nawiązanie do rudopajacowej predestylacji – w tym wypadku już na etapie boskim) będzie zrozumiały dla niewielkiej grupy czytelników.

 

Zmiana tonu na seriozny też trochę zaszkodziła, imho. Jakby tak te kpinę pociągnąć do ostatniej kropki… Czas wykonania to oczywiście pewna ironia, ale FOTISMOS i HENOSIS raz, że w krotkim tekście nie sa jasno wyjaśnione przez jego fabułę/narrację/cokolwiek, dwa, w henosis tę jedność jakos tak zagmatwałeś, że pojawiaja się łotdefaki.

 

Jak dla mnie: zaczęło sie dobrze, potem “siadło”. Tekst zrozumiałem, pomysł ionicznie przewrotny choc nie pierwszej świeżości, ale powiadam ci, nikt, kto nie programował, nie pojmie finału w formie zwrotnego kodu poprawnego wykonania programu, w dodatku w bardzo krótkim czasie. I mam nadzieję, że ten debug możesz wyłączyć w runtime/miedzy uruchomieniami, bo przekompilowywać soft na taką rzecz to grzech marnotrawstwa CPU…

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki! Spora garść cennych, rzeczowych uwag.

Ja też nie rozumiem wielu rzeczy, które czytam. Mogłem iść dalej i dać jakiś zmyślony kod, z którego tylko dla mnie wynikałoby cokolwiek. Program prawdopodobnie nie będzie wykonywany ponownie, a raz był wykonany, bo umów należy dotrzymywać, nawet kosztem siedmiu tysięcznych sekundy.

Opowiadanie z silnie zarysowanym wątkiem humorystycznym! W to mi graj! Tylko czemu tak długo i bez przytupu?

Puenta jest w porządku, nie do końca wprawdzie nowatorska, ale dobrze wyeksponowana (może aż za dobrze i zbyt wcześnie) i równocześnie zabawna, jak i filozoficznie pobudzająca (jeżeli ktoś nie rozumie komunikatu “Process returned 0 (0x0)” to może go sobie w jakieś dziesięć sekund wygooglować, a jeżeli nie może, to cóż… Nie wszystko musi być dla wszystkich).

Niepotrzebnie jednak rozwlokłeś opowieść i niepotrzebnie pohamowałeś wodze wyobraźni: jeżeli już uderzyłeś w absurdalnie humorystyczny ton, to sądzę, że trzeba było zaszaleć. Rudy Pajac i jego dialogi z głównym bohaterem (mimo, że świetnie napisane i dynamiczne) wydały mi się jakieś takie szalone zaledwie na pół gwizdka, a przecież jeżeli już szaleć, to dlaczego by nie do końca?

Podsumowując: “exe” to przyzwoita, zabawna wariacja na temat dość oklepanego pomysłu. Z charakterem napisana historia bez charakteru. Jestem usatysfakcjonowany, uśmiechnięty nawet, ale też daleki od zachwytu (tak bardzo wymagający, tak bardzo marudny).

na emeryturze

To teraz czuję się za ten tekst wystarczająco skrytykowany i wystarczająco przeceniony :D

Gracjaz.

Hmmm. Obawiam się, że nie zrozumiałam. Być może dlatego, że nigdy nie udało mi się napisać działającego programu w C. ;-)

Babska logika rządzi!

Przeczytałem, ale nie zrozumiałem, bo jestem noga z informatyki i programowania. Facet z widelcem skojarzył mi się z bohaterem – Wolantem (Tylko on miał nie widelec, ale kurze udko w butonierce). Domyśl się, autorze, co to za powieść rosyjskiego autora. Pozdrawiam.

Dziękuję, Finklo, Ryszardzie.

Po małym rekonesansie mogę stwierdzić, że ten z kurzą kością to był Asasello. A powieść muszę przeczytać jeszcze raz, bardziej świadomie.

Co do mojego tekstu, to programowanie (z którego też jestem mały) gra tu rolę tła. To, że w C, to (prawie) tylko forma.

Przeczytałam z przyjemnością. Zgadzam się, Lordzie, z Twoją, wyrażoną w przedmowie, oceną opowiadania.

Hmm... Dlaczego?

Dziękuję i życzę dobrych Świąt.

Przyjemnie mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka