Naciskam przycisk zapłonu. Ponad pięciusetkonny silnik budzi się z głuchym pomrukiem. Uspokajam oddech i aby rozluźnić mięśnie karku przechylam głowę raz w lewo, raz w prawo. Wycieram dłonie o uda. Jeszcze kilka sekund.
Przed sobą widzę zapalające się kolejno czerwone lampki.
Pierwsza…
…druga…
…zielona.
Samochód rusza z piskiem opon. Ryk silnika prawie zagłusza jęki gum na rozgrzanym asfalcie. Choć wiem, że to nie jest możliwe, podświadomie chyba, czuję swąd palonej gumy. Cały czas ostro przyspieszając wyprzedzam tych, którzy zamarudzili. Lub mają gorsze wozy. Pierwszy zakręt. Lekki uślizg tylnych kół. Łapię przyczepność. Od wewnętrznej wyprzedzam kolejnych zawodników. Jestem ósmy. Piąty bieg. Na liczniku już ponad dwieście kilometrów na godzinę. Zwalniam nieco przed kolejnymi zakrętami.
Gaz.
Hamulec.
Znowu gaz. Do dechy!
Długa prosta.
Dwieście osiemdziesiąt…
…dziewięćdziesiąt…
TRZYSTA!
Ręce mi się pocą. Wyprzedzam czarne Audi. Na ułamek sekundy odpuszczam przyspieszenie. Zakręt. Gaz na wyjściu. Znowu muśnięcie hamulca i na kolejnym wirażu wyprzedzam Porsche 918 RSR. Takie jak moje. Nawet winyle ma tak samo ponalepiane. Ale to ja jestem szybszy. Przyspieszam. Jestem drugi. Jeszcze jedna prosta. Ostre hamowanie i nawrót prawie o sto osiemdziesiąt stopni. Ostatnia prosta. Kilka metrów przede mną mknie mój ostatni przeciwnik. Muszę go wyprzedzić. Po prostu, kurwa, muszę! Kropla potu cieknie mi po czole, ale nie mogę jej nawet otrzeć. Dobrze pamiętam, że za chwilę będzie łagodny zakręt w lewo. Potem w prawo. I meta. W pierwszym zakręcie bez zwalniania przelatuję kołami po trawie. Lekko dotykam hamulca i odbijam w prawo. Przy blisko dwustu kilometrach na godzinę walę bokiem w białe BMW. Zupełnie nie czuję tego uderzenia. Jazgot gniecionej blachy słyszę jakby z offu, zupełnie jakby mnie nie dotyczył. BMW wylatuje na żwirowe pobocze i wali w barierki. Wiem, skurwiel ze mnie, ale… chrzanić to. Ostatni raz wciskam gaz do oporu i po kilku sekundach przekraczam linię mety.
Jestem pierwszy!
Hurra!
Wreszcie! Po tylu porażkach. Po całych dniach spędzonych na treningach. Po dziesiątkach tysięcy dolarów utopionych w dodatkach, które pozwalały uszczknąć już nawet nie dziesiąte, ale setne części sekundy.
WRESZCIE JESTEM PIERWSZY!
***
Odkładam wygrzebane z jakiegoś starego magazynu, podczas zeszłorocznych wykopalisk pod Breslau, urządzenie. Kretyni w Instytucie Archeologii Wieków Ciemnych nie chcieli mi wierzyć, że uda się je przywrócić do życia. I co? I łyso! Muszę jeszcze popracować nad moją teorią o technikach szkolenia kierowców w XXI-wiecznej Europie i doktorat murowany. Swoją drogą wtedy to musieli być kozacy, tak własnoręcznie, zupełnie bez automatyki, obsługiwać środki transportu…
– Pańska kawa. – Przerywa moje rozmyślania ekspres firmy Google, podtykając mi pod nos kubek letniego napoju.